Dziewczyna z wulkanu - Stawińska Sandra - ebook + audiobook + książka

Dziewczyna z wulkanu ebook

Stawińska Sandra

4,3

Opis

Tylko gdy przełamiesz lęk, zaczniesz czerpać z życia pełnymi garściami

Życie niespodziewanie rzuciło Nadinę na głęboką wodę. A ona panicznie boi się wody. I wysokości. Właściwie to… Nadina boi się żyć. Tak prawdziwie, poza swoją złotą klatką, w której codziennie odgrywa rolę przykładnej żony i matki.
Gdy po wybuchu wulkanu na Islandii niebo dla samolotów zostaje zamknięte, dla Nadiny nagle otwiera się nowy rozdział życia. Znajomość z pracownicą obsługi lotniska, która z czasem stanie się jej oddaną przyjaciółką, i wiadomość o zdradzie męża napędzają ją do podejmowania coraz odważniejszych decyzji. Jak Nadina odnajdzie się w nowej rzeczywistości? Czy wystarczy jej siły i determinacji, by iść za ciosem i zacząć walczyć ze swoimi największymi strachami?

Nadina stanęła z boku i próbowała się uspokoić. Wzięła kilka głębokich wdechów. Czuła zmęczenie, dojmujące uczucie osamotnienia i strachu o to, co jeszcze może się jej przytrafić. Nie chciała tu być. Nie chciała tu przyjeżdżać. Amerykański sen Grega nie był jej snem. Stany przytłaczały ją, wkurzały. Była daleko, za daleko od dzieci. Chciała wrócić, tak bardzo chciała wrócić do domu. Do jedynej rzeczywistości, którą znała i w której czuła się pewnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaNatka

Nie oderwiesz się od lektury

polecam każdej kobiecie. świetna książka.
00

Popularność




Wszystkim, których kocham.

Podziękowania

Dziewczyna z wulkanu nie powstałaby, gdyby nie wybuchł wulkan w 2010 roku i gdybym nie spotkała Magdy P. – książkowej Sylwii. Bo ta historia na lotnisku O’Hare wydarzyła się naprawdę. Dlatego w pierwszej kolejności dziękuję Magdzie za bezinteresowny gest, który przerodził się w trwającą do dziś przyjaźń.

Akcję swoich powieści umieszczam w miejscach, które odwiedziłam, których doświadczyłam. Stąd dziękuję też ekipie z Barcelony i paczce z Kalimnos. Za rozmowy do świtu, szalone eskapady i wspaniałe przygody, dzięki którym mogłam wykreować część wątków. Oczywiście nie wszystkie. Wyobraźnia to ważny atrybut pisarza.

Wszystkie podobieństwa do postaci występujących w książce są przypadkowe, choć inspiracje zawsze czerpię z życia i zasłyszanych opowieści. Który autor tego nie robi?

Dziękuję tym, których nazywam przyjaciółmi. Wasze wsparcie i ciągłe pytania: „Kończysz wreszcie? Ile można czekać? Pisz, dziewczyno” – to mnie motywowało, przywoływało do porządku, gdy szukałam wymówek, wątpiłam w siebie.

Ta książka nie powstałaby wreszcie bez wiary i dopingu moich córek, Zosi i Hani, aby ich mama nie ustawała w próbach ukończenia powieści. Udało się, po ponad pięciu latach. Ale tyle potrzebowałam, kropka.

Ufam, że było warto czekać!

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

10 kwietnia 2010 roku

Nadinę obudził dziwny dźwięk. I nawoływanie: „Inka, Inka”. Otworzyła oczy. Spojrzała na wyświetlacz stojącego na szafce nocnej budzika. Wskazywał drugą nad ranem. Zaledwie kilka godzin temu przylecieli do Stanów. Przetarła oczy. Czuła szczypanie. Zamrugała, ale niewiele to pomogło. Zobaczyła, jak jej mąż podnosi z ziemi zapaloną lampkę nocną. Kiedy odwrócił się do niej, przeraził ją wyraz jego twarzy. Był trupioblady, w ręku trzymał komórkę.

– Greg? Co się stało? – Nadina usłyszała własne słowa, które z trudem przeszły jej przez gardło. – Coś z dziećmi?

– Samolot prezydencki… spadł… – wykrztusił tylko, jednym susem dopadł telewizora i nacisnął przycisk.

Patrzyli w milczeniu. Nadina niewiele rozumiała z przekazów prasowych, ale obrazy mówiły wszystko.

– Co robimy? – Spojrzała na męża. – Mieliśmy plany na dziś.

– Naprawdę możesz myśleć teraz o zwiedzaniu? – żachnął się Greg. – Jezu, jaka jesteś wyprana z emocji.

Nadina poczuła znajomy skurcz. Kłucie w brzuchu zawsze wtedy, gdy zrobiła lub powiedziała coś, co nie podobało się jej mężowi. Wiedziała, że już nie pójdą spać.

– Pójdę po kawę. – Narzuciła polar na piżamę.

Wyszła, cichutko zamknąwszy drzwi za sobą. Nawet w korytarzu było słychać rozkręcony na cały regulator telewizor. Zeszła do holu. Podeszła do automatu z kawą i przygotowała dwa papierowe kubki. Patrzyła na cienki strumień brunatnego płynu spływającego do pierwszego pojemnika. Obracała w palcach saszetkę z cukrem. A przecież miało być tak pięknie. To był ich pierwszy wypad tylko we dwoje, od kiedy dziewczynki były na świecie. Greg namawiał ją do wyjazdu od prawie roku. Sam wielokrotnie jeździł do Stanów. Nawiązał współpracę handlową z Johnem, mieszkającym na stale w Pitssburghu. Z każdego pobytu wracał ze zdjęciami, podarunkami dla niej i dzieci, z opowieściami o tym, jak bardzo mu się podoba Ameryka. Nadina w kółko powtarzała, że dziewczynki są za małe, że będzie im trudno, że nie chce mamie robić kłopotu, bo przecież musi wziąć urlop w pracy, by się nimi zająć. Zawsze było jakieś „ale”. Uległa, kiedy któregoś wieczoru powiedział jej, że tęskni do czasów, kiedy podróżowali sami, kiedy byli beztroscy, ciekawi świata i siebie. Kiedy czuł, że on jest centrum jej świata, tylko on. Te mocne słowa padły zaraz po tym, kiedy Nadina wróciła do łóżka z pokoju dzieci. Pobiegła tam, by uspokoić płaczącą Monię. Ich młodsza córka przestraszyła się krzyku ojca. Wrzasnął na nią, kiedy bez pukania weszła do nich do sypialni. W momencie, w którym półnagi Greg zdejmował żonie spodnie od piżamy.

Nadina w milczeniu podała mężowi parujący kubek.

– Posłodziłam ci brązowym cukrem, jak lubisz. Poczytam sobie. I tak nic nie rozumiem z tego, co gadają. – Założyła na uszy słuchawki i włączyła ulubioną playlistę.

Następnego dnia wypożyczyli samochód i pojechali nad Niagarę. Greg przed wyjazdem wybrał hotel, w którym mieli się zatrzymać na jedną noc.

– Zobaczysz, to będzie coś specjalnego. Wodospad można oglądać zarówno z USA, jak i z Kanady. Obie wersje są ciekawe, ale widok, który zobaczysz z naszego okna, to jest absolutny czad. – Greg wyjął małą walizkę z bagażnika samochodu.

Nadina milczała. Od przyjazdu do Stanów niewiele rozmawiali. Mąż ciągle wisiał na telefonie z kontrahentami, wciąż oglądał albo słuchał wiadomości.

– Skąd wiesz?

– Ale co?

– Że tu jest taki widok? Byłeś tu? Nie pamiętam, abyś opowiadał o Niagarze.

– Nie byłem tu. Ktoś wysłał mi zdjęcie z pokoju, zachwyciłem się.

– Ktoś?

– Ineczko, daj spokój, cieszmy się tym, co mamy, cieszmy się… sobą. – Greg odwrócił się i poszedł w kierunku recepcji.

Winda jechała cicho i bezszelestnie. I bardzo szybko, aż uszy się zatykały.

– Które piętro? – Nadina zapytała męża.

– Osiemnaste.

Zamknęła oczy. „Oby tu nie było balkonów”.

Weszli do pokoju. Pomieszczenie było duże, ale jednocześnie przytulne, zapewne za sprawą pastelowych kolorów. Greg podszedł do łóżka i mruknął z zadowoleniem:

– King size bed, gruby materac, zapowiada się obiecująco. – Puścił oczko do żony.

Nadina stała jak skamieniała. Okna były od ziemi do sufitu.

– Nie wierzę, zobacz, jaki widok. – Greg podszedł do szyby i oparł dłonie na tafli szkła.

– Boję się.

– Ty znowu te swoje lęki. – Greg roześmiał się. – To jest pancerne szkło.

Nadina powolutku podeszła do męża. Przełknęła ślinę. Czuła, jak drżą jej kolana. Greg miał rację. Wodospad wyglądał nieziemsko. Z tej wysokości stateczki miały rozmiar miniaturowych zabawek. Zakręciło jej się w głowie, poczuła szczypanie pod pachami.

– Pójdę się odświeżyć. Czuję się brudna po podróży. – Chwyciła leżący na łóżku ręcznik.

Greg rozciągnął usta w uśmiechu.

– Koniecznie. Ja idę po tobie. Trzeba uczcić tę chwilę.

Nadina weszła pod prysznic. Od rana ciągnął ją brzuch. Była kilka dni przed okresem. Ale przecież zmieniła klimat, strefę czasową, do tego te stresy po przyjeździe. Zobaczyła strużkę krwi ściekającą po udzie. „Cholera, Greg się wścieknie”.

– Kochanie… – zaczęła, kiedy jej mąż w ręczniku na biodrach wyszedł z łazienki. – Dostałam okres. Ale – dodała szybkim tonem – mogę cię popieścić, jeśli chcesz.

Greg westchnął z irytacją.

– Taka jedyna, niepowtarzalna chwila. No ale jeśli chcesz się mną zająć, to bardzo proszę. Ale mam warunek.

– Jaki?

Greg podszedł do okna i zrzucił ręcznik.

– Chcę loda z widokiem na Niagarę.

*

Dwa dni przed powrotem do Polski Greg zabrał Nadinę do meksykańskiej restauracji. Przy truskawkowej margericie i guacamole z nachosami oświadczył jej, że nie wracają razem do kraju.

– Jak to?

– Kolega Johna, Sam, zaproponował mi wspólną wyprawę na zachodnie wybrzeże. W Phoenix czekają na nas harleye, jedziemy zorganizowaną grupą. Zawsze o tym marzyłem, pamiętasz? Wszystko załatwiłem, przebukowałem swój bilet, wylatuję godzinę po tobie.

– Ale ja nigdy nie leciałam sama. Wiesz o tym. I jeszcze tak długi lot…

Greg roześmiał się.

– Ależ kochanie, nie rób z siebie sieroty. Weźmiesz tabletkę na sen i obudzisz się w Warszawie. Mama z dziewczynkami będą czekały na lotnisku.

Nadina siedziała w milczeniu. Greg zaczął opowiadać jej szczegółową trasę rajdu, usłyszała też kilka informacji o uczestnikach wyprawy. Patrząc na męża, miała dziwne przeczucie, że wymarzona przygoda na jednośladzie zrodziła się w jego głowie i została zaplanowana dużo wcześniej, jednak bała się odezwać. Wiedziała, że Greg będzie jej narzucał swoje zdanie, z którym ona jak zawsze się zgodzi.

W dniu powrotu do Polski Nadina od rana czuła, że coś się wydarzy. Nie potrafiła tego nazwać. Natrętna myśl wracała jak osa krążąca nad słodkim napojem. Im bardziej ją odganiała, tym chętniej wracała. „Coś jest nie tak. Tylko co?”

Poprzedniego wieczoru prawie się pokłócili. Prawie, bo przecież ona nigdy się mu nie sprzeciwiła. John zaprosił ich na kolację. Mieli iść do jakiejś słynnej burgerowni. Greg uwielbiał mięso, cieszył się na tę ucztę i poganiał ociągającą się żonę. Nadina nie polubiła znajomego męża. John, Amerykanin z polskim korzeniami, grubo po pięćdziesiątce, nawet nie udawał, jaki ma stosunek do kobiet. Rozwiedziony kilkukrotnie, nieustannie zmieniający partnerki, wciąż mówił o tym, jak, gdzie i z kim to robił. Tak jakby życie składało się wyłącznie z seksu.

Usiedli przy stoliku z widokiem na panoramę miasta. Pittsburgh był brzydki. Industrialny, toporny, szarobury. Aura dodatkowo pogłębiała negatywne odczucia. Sine chmury wróżyły deszcz. Greg zamówił burgera XXL, John steka. Nadina długo czytała kartę. W końcu zdecydowała się na sałatkę cezar i kieliszek białego wina. Restauracja była bardzo droga. John nalegał, by zamówili wszystko, na co mają ochotę. Zapraszał.

– So… i jak widujesz Amerykę? – John zwrócił się do Nadiny zaraz po tym, jak kelner przyniósł napoje.

Nadinę drażniło, że Amerykanin kaleczył język polski. Najchętniej by po prostu zjadła i wróciła do hotelu. Od kiedy Greg poinformował ją o wyprawie do Phoenix, czuła lęk. I złość, ale bała się ją skierować na męża. Odpowiedziała uprzejmie, ważąc każde słowo. Greg szybko przejął stery rozmowy, co było jej na rękę. Wyłączyła się. Jadła w milczeniu i myślała o córkach. Tęskniła od początku wyjazdu. Już bardzo chciała wrócić do Polski. W pewnym momencie rozmowa zeszła na zakupy. Greg opowiadał o okazjach, jakie trafili w kilku outletach. John ożywił się.

– Kobiety love shopping – oświadczył autorytarnie. – Recently kupiłem mojej kochance koronkowy komplet w Victoria Secret. Skakała na moim fiucie all night ze szczęścia. I got the filling, że chciała mi odpracować za ten gift.

Greg się zaśmiał.

– Ho, ho. Ja kupiłem Ince kilka kompletów, opierała się, bo nie może zrzucić wagi po młodszej córce.

– Czeka ciebie dużo pleasure. – John oblizał wargi, patrząc na żonę przyjaciela.

Nadina spuściła głowę. Miała ochotę uciec. Lęk ją paraliżował. Przełknęła ślinę i wypiła duszkiem kieliszek wina. Kelner pojawił się natychmiast i uzupełnił brak. Do końca kolacji odpowiadała monosylabami. Z ulgą przyjęła wiadomość, że czas wracać.

– Tomorrow lecicie. Każde w swoją stronę. – John puścił oko do Grega. – A chyba jeszcze musicie dopakować parę rzeczy. – Przywołał kelnera uniesieniem dłoni.

– To prawda, ale zdążymy jeszcze wypić dobrego burbona. Tym razem ja zapraszam. – Greg poklepał przyjaciela po ramieniu.

Po powrocie do hotelu Nadina nie mogła sobie znaleźć miejsca. Obecność Johna doprowadzała ją do szału. Opowieść o bieliźnie była tylko wstępem do dalszych historii, których już nie słuchała. Schowała się w łazience i wzięła szybki prysznic. Greg skończył pakowanie w pięć minut i wyszedł z Johnem do baru. Nadina tylko raz, wiele lat wcześniej, spróbowała ich spakować i została wyśmiana. „Nie bierz się za rzeczy, które ci nie wychodzą, Ineczko” – usłyszała wtedy.

Stanęła przy oknie i wzięła głęboki oddech. Spojrzała przed siebie. Zobaczyła swoją bladą, smutną twarz. Chciała wyjść z hotelu, poszukać drzewa. Poćwiczyć „na sucho” rozmowę z mężem. Niestety ich hotel był w środku miasta, wokół same wieżowce, być może znalazłaby jakieś drzewo, ale bała się wyjść sama na zewnątrz. Oparła czoło o szybę, wyobrażając sobie, że jest to szorstka kora brzozy.

– Uważasz, że jestem gruba?

– Nie, skąd ci to przyszło do głowy?

– Źle się z tym czułam, jak opowiadałeś o mnie przy Johnie. On jest obleśny. Jak możesz się z nim przyjaźnić?

– Daj spokój. Przesadzasz.

– Wcale nie. Cała ta kolacja była dla mnie męczarnią. Nie widziałeś tego?

– Nie.

– Boję się sama wracać. Pierwszy raz mnie zostawiasz. Dlaczego?

– Przestań wreszcie się nad sobą użalać. Dorośnij. Ile ty masz lat?

– No właśnie. Wystarczająco dużo. Ale nie jestem jeszcze gotowa. Wiesz o tym.

– Może czas coś zmienić?

– Co chcesz zmieniać, Greg? Źle ci ze mną? Przyznaj, masz mnie już dość takiej.

– Teraz to ja zaczynam się wkurzać. Gadasz bzdury.

– Mówię to, co czuję, ale ty nie chcesz mnie usłyszeć. Coś się zmieniło. To już trwa od jakiegoś czasu. Boję się.

Usłyszała pukanie. Otarła łzy, podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę. Do pokoju wszedł Greg, lekko się zataczając.

– Chyba za dużo wypiłem. Niemądrze. Co ci się stało?

„Nie dam rady. Nie potrafię”.

– Nic. Tęsknię za dziećmi. Reisefieber. Chodźmy spać.

Na lotnisku podeszli do stanowiska odprawy Air France. Lot do Polski miał być łączony, z przesiadką w Paryżu. Okazało się, że ze względów technicznych samolot nie może lecieć. Przedstawicielka linii lotniczych zaproponowała następny dzień. Greg zrobił się dziwnie nerwowy.

– Idź na kawę – polecił Nadinie. – Załatwię to inaczej.

– Co chcesz zrobić? – Z niepokojem spojrzała w twarz męża.

– Przebukuję bilety, polecisz po prostu przez inne miasto.

Nadina nie lubiła zmian. Walcząc ze zdenerwowaniem, poszła do kawiarni i zamówiła kawę. Greg wrócił po piętnastu minutach uśmiechnięty i rozluźniony.

– Chicago. A stamtąd LOT-em do Warszawy. – Podał jej bilety i spojrzał na zegarek. Muszę lecieć. Lecieć, nomen omen. – Zaśmiał się gardłowo jak z dobrego dowcipu. – Już wywoływali lot do Phoenix. Zaraz zamkną mi bramkę. – Nachylił się nad nią i pocałował w czoło. – Baw się dobrze, Ineczko. I ucałuj dziewczynki – powiedział szybko i odszedł.

Dwie godziny później samolot Nadiny wylądował na lotnisku

O’Hare w Chicago zgodnie z rozkładem. Przespała cały lot. Śniło jej się, że Greg, ubrany w skóry z frędzlami i czerwoną bandankę, przemierza bezkresne drogi Ameryki na lśniącym w słońcu harleyu davidsonie. Jednak mężczyzna we śnie, który z całą pewnością jest jej mężem, nie miał twarzy. W jej miejscu była biała plama. Przez to Nadina nie czuła z nim żadnej więzi.

Samolot do Warszawy miał odlecieć za trzy godziny. Nadina zajęła miejsce w jednej z kawiarenek, wyjęła z bagażu podręcznego książkę i zaczęła czytać. Literki skakały jej przed oczami. Powrócił niepokój. Po kilkunastu minutach zdała sobie sprawę, że wciąż jest na tej samej stronie powieści. Podniosła głowę i rozejrzała się. Kawiarnia opustoszała. Spostrzegła ludzi biegających po hali sali odlotów. Wokół stanowisk odpraw linii lotniczych kłębiły się tłumy podróżnych. Ale nie tak zwyczajnie, w kolejkach. Wyglądało to tak, jakby cała służba ochrony lotniska wzięła sobie wolne w tym samym czasie. Zapanował chaos, a hala była czarna od ludzi. Nadina wstała i na drewnianych nogach poszła w kierunku stanowiska odprawy paszportowej.

Odczekała swoje, stojąc w tłumie. Wtedy pierwszy raz usłyszała tę dziwną nazwę. Eyjafjallajökull. Ludzie we wszystkich językach świata szeptali między sobą. Kiedy wreszcie nadeszła jej kolej, podeszła do stanowiska. Stojąca za kontuarem kobieta urzędowym tonem poinformowała ją, że samolot do Warszawy nie poleci. Do odwołania.

– Nie poleci? – Nadina poczuła skurcz w żołądku. – A kiedy jest następny?

Ciemnowłosa kobieta spojrzała na nią z uwagą i powiedziała:

– Proszę pani, nigdy wcześniej, a pracuję tu już prawie piętnaście lat, nie mieliśmy takiej sytuacji. Przestrzeń powietrzna między Ameryką a Europą została zamknięta. Wybuch wulkanu na Islandii był tak potężny, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy opadnie chmura pyłu. Proszę się dowiadywać tu, przy naszym stanowisku, lub dzwonić. Tu jest wizytówka. Ma pani jakichś krewnych, znajomych w Chicago?

– Nie mam – wyjąkała Nadina i poczuła, jak krew odpływa jej z nóg.

Kobieta odwróciła się do stojącej za nią szafki.

– Proszę – podała Nadinie karteczkę – tu są nazwy hoteli, w których można przenocować. Ale niestety nie na koszt naszej firmy. To sytuacja szczególna, linie lotnicze za to nie odpowiadają. Radzę pani pojechać do miasta, pozwiedzać, Wietrzne Miasto jest piękne. – Uśmiechnęła się z wyraźnym zmęczeniem.

Nadina poczuła, że jest jej słabo. Bardzo powoli odeszła na bok. Dostrzegła sklepik z pamiątkami. Nie zmieniając tempa, weszła do środka i poprosiła o paczkę zielonych marlboro. Ostatni raz paliła na studiach, dla towarzystwa.

Stojąc na zewnątrz terminala i trzęsąc się z zimna, zapaliła papierosa. Co chwila patrzyła na zegarek. Greg był jeszcze w powietrzu albo właśnie lądował w Phoenix. Na sobie miała tylko podkoszulek i kupioną w Pittsburghu bluzę Hollistera. Skąd mogła wiedzieć, że w Chicago jest tak zimno? Przecież nie miała nawet opuszczać terminala, tylko lecieć prosto do Warszawy. Czuła, że zbiera jej się na płacz. Wysłała SMS do męża, żeby zadzwonił, jak tylko doleci. Ku jej zdziwieniu zadzwonił po kilku minutach.

– Jeszcze nie wyleciałaś? Macie opóźnienie? – zapytał bez żadnych wstępów.

Opowiedziała mu szybko, co się stało. Jednak to, co usłyszała później, było dla niej szokiem.

– Ależ kochanie, radź sobie, masz moją złotą kartę, idź do hotelu, na zakupy. Ja właśnie dojeżdżam do wypożyczalni motocykli.  – A na koniec dodał poważnym tonem: – Inka, na twoim miejscu bym się cieszył. Masz dodatkowe wakacje. Muszę lecieć, będę dzwonić, trzymaj się.

Wtedy rozpłakała się po raz pierwszy. Zapaliła kolejnego papierosa. Po chwili podszedł do niej starszy mężczyzna i poprosił o ogień. Po polsku. Musiał słyszeć jej rozmowę z mężem. Zauważyła, że drży mu ręka. Drugą kurczowo przyciskał do siebie nieduży, obły przedmiot. Urnę. Nadina nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Mężczyzna zauważył jej pytające spojrzenie.

– To prochy mojej Haneczki – wyjaśnił, uśmiechając się smutno. – Spędziliśmy razem trzydzieści pięć lat, większość tu, w Chicago. Kiedy umierała, powiedziała mi, że chce być pochowana obok rodziców. Jutro w Nowym Targu ma odbyć się jej pogrzeb. Wszystko przygotowane, czekają tam na nas. Nie wiem, co robić w tej sytuacji… – Głos zaczął mu się łamać, zachwiał się. Nadina podtrzymała go.

– Jutro na pewno polecimy, na pewno – próbowała pocieszyć i mężczyznę, i siebie. – Zamarzniemy zaraz. Wracajmy do środka – powiedziała.

Tłum rósł z godziny na godzinę. Na lotnisko docierali kolejni podróżni. Nadina jak skamieniała obserwowała zdenerwowanych pasażerów i coraz mniej cierpliwą obsługę. Poczucie bezradności zdawało się unosić w powietrzu.

Poszła do toalety. Przemyła twarz zimną wodą. Jej oczy były zaczerwienione od płaczu. Cieszyła się, że nie nałożyła tego dnia makijażu, nie miałoby to sensu przed dziesięciogodzinną podróżą. Usłyszała sygnał wiadomości. Zajrzała do torebki. Greg przysłał jej SMS, że dzwonił do mamy. Zgodziła się zająć dziewczynkami kilka dni dłużej.

„Kilka dni dłużej” – Nadina powtórzyła w myślach te trzy słowa i znów poczuła ścisk w żołądku. „I co ja mam tu robić przez ten czas? Dokąd iść? Nawet zadzwonić nie mam jak”. Potrząsnęła głową zrezygnowana. To Greg przed wyjazdem do Ameryki wymyślił, żeby Nadina nie brała polskiej komórki ze sobą. Na miejscu kupił jej prepaid i włożyli kartę do starego telefonu Grega. Sam też kupił taką kartę dla siebie. Dzięki temu podczas pobytu w Ameryce mogli się rozdzielać, na przykład w centrach handlowych, i potem dzwonić do siebie, aby się spotkać w umówionym miejscu. Jedynym zapisanym kontaktem na tej karcie był numer męża. Wszystkie połączenia z Polską, dziećmi i rodziną wykonywali z komórki Grega. Do tego wszystkiego jej klawiszowa Nokia nie miała połączenia z Internetem. Była więc odcięta i od domu, i od bliskich, i od informacji.

Wróciła do hali odlotów. I znów miała wrażenie, że jest w niej jeszcze więcej pasażerów. Spróbowała dostać się do stanowiska LOT-u, choć było wiadomo, że usłyszy to samo. Jakaś wewnętrzna siła, wynikająca najprawdopodobniej ze strachu, pchała ją wciąż i wciąż w to samo miejsce. Stojąc w tłumie i słuchając narzekań, biadoleń i komentarzy innych pasażerów, nagle poczuła złość. I chęć ucieczki. Wyszła z prowizorycznej kolejki, weszła do tego samego co wcześniej kiosku. Dokupiła papierosy, butelkę wody mineralnej i przewodnik po Chicago. Dziesięć minut później jechała kolejką w kierunku centrum miasta.

Podróż zajęła jej dokładnie godzinę. Kiedy ruchomymi schodami wyjechała na powierzchnię i stanęła na skrzyżowaniu ulic, domyśliła się, skąd Chicago ma swój przydomek. Podmuch lodowatego powietrza przeszył ją na wskroś. Poprzedniego dnia w Pittsburghu chodziła w samym podkoszulku, tutaj musiało być z dziesięć stopni mniej. Weszła do pierwszego z brzegu sklepu z odzieżą i kupiła dwa T-shirty i jeszcze jedną bluzę, o numer większą niż zwykle nosi. Uznała, że kupno kurtki byłoby zbędnym wydatkiem, nowiutka skórkowa kurtka czekała na nią w walizce pośród tysięcy innych bagaży na lotnisku. W przebieralni założyła wszystko na siebie. Pięć warstw. „I bez tego wszystkiego wyglądam jak bałwanek” – pomyślała Nadina, patrząc w lustro. Z odbicia spoglądała na nią pucołowata twarz kobiety w średnim wieku. Włosy bez konkretnego koloru i długości dopełniały całości. Po urodzeniu młodszej córki nigdy nie udało jej się wrócić do dawnej figury. Płacąc kartą Grega przy kasie, dołożyła jeszcze zestaw kosmetyczny, taki łazienkowy niezbędnik – prowizoryczna szczoteczka, pasta, krem, szampon, mydło, wszystko w maleńkich opakowaniach. W sam raz na jedną noc. „Bo przecież jutro polecę. Polecę” – Nadina nie dopuszczała do siebie innej możliwości.

Poczuła, że jest głodna. Dawno minęła pora drugiego śniadania, a rano przed lotem zjadła tylko tost z dżemem. Zawsze przed podróżą miała zbyt ściśnięty żołądek, by zjeść przyzwoity posiłek. Szła, rozglądając się na boki. Zadzierała głowę, wciąż nie potrafiła się przyzwyczaić do dżungli wieżowców. Jej uwagę przykuł widok starych, jakby wyrzeźbionych przęseł wiaduktu ciągnącego się wzdłuż całej ulicy. Wydawały się znajome. Idąc bez celu, dostrzegła w oddali neon Dunkin Donats. Uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. Wróciło wspomnienie lukrowanych pączków z dziurką w środku, jedzonych w towarzystwie Grega, wtedy jeszcze narzeczonego, w jedynej w stolicy kawiarni tego typu przy ulicy Kruczej. Tak, to miła myśl. Te początki, kiedy wszystko było takie nowe, świeże i niezwykłe. Nawet tłuste i sztuczne w smaku pączki.

Weszła do środka, zamówiła klasycznego donuta i małą kawę bez cukru. Po tygodniu spędzonym w Ameryce już nie dziwiło jej, że tutaj mała kawa odpowiada rozmiarowi dużej w Polsce. Usiadła w kąciku pustego o tej porze lokalu i otworzyła przewodnik. Po piętnastu minutach wyszła i skierowała swe kroki ku najbliższej stacji metra. Postanowiła zobaczyć Chicago z najwyższego wieżowca w Ameryce.

W metrze pomyliła kierunki. Na szczęście zorientowała się bardzo szybko, obserwując w wagonie nazwy kolejnych stacji. Zaraz wysiadła i nie bez trudu odnalazła właściwy peron. Nigdy wcześniej nie musiała o tym myśleć. Greg planował. Greg zawoził. Greg panował nad wszystkim.

Jazda na sto trzecie piętro Willis Tower trwała zaledwie kilkadziesiąt sekund. Nadina nie znosiła wind, zawsze gdy tylko było to możliwe, wchodziła po schodach. Kiedyś, jako nastolatka, utknęła w windzie „mrówkowca” przy Domach Centrum. Były to czasy bez komórek i tabletów, a przycisk alarmu w windzie nie działał. Krzyczała przez dobre kilka minut, aż prawie straciła głos. W brudnej windzie śmierdziało kocim moczem. Nadina nigdy się nie spóźniała, była z tego znana, dlatego koleżanka, którą zamierzała odwiedzić, dziesięć minut po umówionym czasie wyszła zaniepokojona na klatkę schodową i usłyszała jej krzyki. Wyciągnięcie półżywej ze zdenerwowania Nadiny z windy między piętrami było jednym z najgorszych momentów jej życia.

Nadina pomyślala o jeździe windą z Gregiem w hotelu w Kanadzie kilka dni wcześniej. I o tym, co się wydarzyło potem w pokoju. Jak walcząc ze swoim strachem, podeszła do stojącego przy szybie męża i uklęknęła. Zaciskała mocno powieki, by nie widzieć, jak bardzo jest wysoko. I jak jednocześnie szeroko otwierała usta, by zrobić mężowi dobrze. Wreszcie o tym, jak Greg przytrzymał jej głowę, by spuścić się do środka. Wzdrygnęła się. Na samo wspomnienie żołądek podszedł jej do gardła.

Tymczasem ludzie wokół niej, w windzie w Willis Tower, śmiali się i żartowali. Nikt się nie bał. Tylko ona patrzyła z napięciem na elektroniczny wyświetlacz nad drzwiami. Wraz ze zmieniającymi się cyframi czuła coraz większy zator w uszach. „Sto. Sto jeden. Sto dwa. Sto trzy” – czytała w myślach i z wysiłkiem przełykała ślinę. Była blada i czuła, jak szczypie ją skóra pod pachami. Jej ciało zawsze w ten sposób dawało czytelny sygnał, kiedy oblatywał ją strach. Nareszcie winda zatrzymała się i ludzie wysypali się na zewnątrz.

Trasa zwiedzania biegła dookoła całego piętra będącego w istocie jednym wielkim, zadaszonym i oszklonym tarasem widokowym. Na ścianach wewnętrznych znajdowały się liczne informacje dotyczące budowy, konstrukcji i architektury tego najwyższego w Ameryce budynku. Nadina nie miała ochoty na wczytywanie się w niełatwe dla niej teksty. Po raz kolejny przeklęła w duchu swój organiczny upór i lenistwo. Nigdy nie czuła potrzeby przyswojenia nauki języka obcego w stopniu pozwalającym jej na swobodne porozumiewanie się. Jej edukacja w tym zakresie zatrzymała się na poziomie liceum. Poza tym przecież Greg mówił świetnie po angielsku.

Nadinę zainteresowały zdjęcia wiszące na ścianach. Przedstawiały najbardziej charakterystyczne budowle Chicago wykorzystane w filmach fabularnych. Kiedy na jednym ze zdjęć dostrzegła widziane chwilę wcześniej przęsła wiaduktu kolejowego, uśmiechnęła się. Nie miała pojęcia, że w jej ulubionym filmie akcji Harrison Ford jest ścigany przez Tommy’ego Lee Jonesa po ulicach Chicago. Wietrzne Miasto było też tłem jej drugiego ulubionego filmu o podobnej tematyce – Negocjatora z niezapomnianą rolą Kevina Spacey’ego. Tej wystawie poświęciła dłuższą chwilę.

Była zdziwiona, że jest jedyną turystką oglądającą ekspozycje na ścianach. Cały tłum przeciskał się do miejsca znajdującego się przy oknach budynku. Podeszła bliżej i odczekała na swoją kolej. Jak się okazało, znajdowała się tam szklana klatka poza obrębem tarasu. Było za późno, by się wycofać. Turyści wchodzili na szklaną powierzchnię pojedynczo, robili sobie zdjęcia i schodzili na „twardy ląd”. Nadina spojrzała w dół. Zobaczyła samochody wielkości paznokcia, nie sposób było dostrzec ludzi. Zrobiło jej się słabo. Spróbowała postawić stopę na kładce, ale strach był silniejszy od chęci. Zacisnęła powieki i spuściła głowę.

Życie Nadiny ograniczały fobie. Dopiero co udało się jej zapomnieć o windzie i obezwładniającym uczuciu klaustrofobii. Stanięcie na przezroczystej tafli szkła w klatce zawieszonej trzysta metrów nad ziemią okazało się kolejną przeszkodą nie do pokonania. Serce waliło jak oszalałe, a w ustach zabrakło śliny. Tak jak wtedy, gdy nie potrafiła zejść z rusztowania. Trwała rozbudowa domu, robotnicy ukończyli murowanie pokoju na piętrze, który miał być nową sypialnią. Greg zaproponował jej, aby wspięli się po rusztowaniu z desek, by zobaczyć z zewnątrz, jak będzie wyglądało ich nowe gniazdko. Wejście na górę nie stanowiło problemu, ale gdy przyszło do schodzenia, Nadina dostała ataku paniki. Łzy popłynęły same, nie była w stanie zrobić kroku. Wpadła w histerię, do dziś nie pamięta, jakim sposobem znalazła się z powrotem na dole. Niewykluczone, że została przerzucona przez ramię i zniesiona przez męża.

Z zamyślenia wyrwały ją pomruki niezadowolenia stojących za nią ludzi, jakieś komentarze w obcych językach, śmiechy. Czerwona ze wstydu odwróciła się i wyskoczyła na bok kolejki. Japończyk, który stał tuż za nią, jednym susem wylądował na środku przezroczystego klocka i położył się na plecach z rękami pod głową. Można było odnieść wrażenie, że mężczyzna wisi w powietrzu. Błysnęły flesze stojących za nim kolegów.

Nadina stanęła z boku i próbowała się uspokoić. Wzięła kilka głębokich wdechów. Czuła zmęczenie, dojmujące uczucie osamotnienia i strachu o to, co jeszcze może się jej przytrafić. Nie chciała tu być. Nie chciała tu przyjeżdżać. Amerykański sen Grega nie był jej snem. Stany przytłaczały ją, wkurzały. Była daleko, za daleko od dzieci. Chciała wrócić, tak bardzo chciała wrócić do domu. Do jedynej rzeczywistości, którą znała i w której czuła się pewnie.

Podeszła do stoiska z przekąskami i napojami, kupiła butelkę wody i cappuccino. Usiadła przy jednym z wolnych stolików. Po wypiciu kilku łyków zimnej, gazowanej wody oddech Nadiny uspokoił się. Podniosła wzrok znad filiżanki z kawą i oniemiała. Nawet z tej odległości widok – co musiała w duchu przyznać – był powalający. Wody jeziora Michigan wypełniały dużą część krajobrazu. Ciągnąca się kilometrami linia brzegowa przypominała Nadinie nadmorskie widoki. Gdyby ktoś jej powiedział, że Chicago leży nad morzem, uwierzyłaby.

Wyjęła z plecaka karteczkę otrzymaną wcześniej od urzędniczki na lotnisku i wstukała numer w telefonie. Próbowała kilkukrotnie, ale nie mogła się połączyć z lotniskiem. Kilka minut później wstała i poszła w kierunku wyjścia. Była tak przybita, że nawet nie zarejestrowała powrotnej podróży windą na sam dół.

Przed budynkiem wyjęła z kieszeni bluzy paczkę papierosów. Rozejrzała się. W promieniu kilkudziesięciu metrów nikt nie palił. Przy biurowcach nie było wyznaczonych stref, nie stały kosze z popielniczkami. Idąc przed siebie, zaglądała przez szyby mijanych lokali – ani jednego palacza. Poczuła się dziwnie. Pomyślała, że oto właśnie postanowiła zacząć palić w czasach totalnego odwrotu od tego typu używek.

Zrezygnowana podjęła decyzję, by pójść tam, gdzie prawdopodobnie nikt nie będzie miał do niej pretensji o puszczanie dymka. Do parku. Cztery warstwy ubrania spełniały swoją rolę. Nawet w przejściach pomiędzy wieżowcami.

Szła powoli ulicą Michigan Avenue, rozglądając się dookoła. Nadina nie miała pewności, czy idzie w dobrą stronę, jedyną wskazówką był błękit wody przebłyskujący w oddali. Wyczytała w przewodniku o proponowanej trasie spaceru po parku Millennium. Dziwaczne, nowoczesne rzeźby z najbardziej znaną, nazywaną przez mieszkańców miasta „fasolką” oraz futurystyczny budynek amfiteatru miały być jedną z wielu atrakcji tego popularnego miejsca spotkań. Na mapie wszystkie odległości wydawały się małe. Jakby co ciekawsze „atrakcje” były położone dosłownie kilka minut drogi od siebie. Nic bardziej mylnego. Bardzo szybko poczuła zmęczenie w stopach oraz niewielki ucisk w krzyżu. Już bardzo chciała przystanąć.

W pewnej chwili dostrzegła w oddali coś, co wydało jej się znajome. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd zna to miejsce, ale była pewna, że jest jej z jakiegoś powodu bliskie. Przeszła przez skrzyżowanie z Roosevelt Road. Przed jej oczami rozciągał się las. Las bezgłowych i bezrękich rzeźb wielkości mutantów. Otworzyła przewodnik i kartka po kartce szukała tego miejsca w dziale poświęconym parkowi Millennium. Nadaremnie. Myśl o wyjątkowości tego miejsca nie opuszczała jej. Schowała książkę do plecaka i weszła w gęstwinę rzeźb. W tym samym momencie zadzwoniła komórka.

– Halo? – Po drugiej stonie Nadina usłyszała niski głos męża. – Inkaaaaaa. Słyszysz mnie?

Nie słyszała. Dźwięk wydobywający się z pustych wydechów zagłuszał wszystko.

– Nie, Greg, nie słyszę. Wyłącz to.

Wycie silnika ustało.

– No jak tam, Ineczka? Jak twoje przedłużone wakacje? – Greg tryskał humorem.

– Nie chcę ich. Chcę do domu.

– A już coś wiadomo? Bo ja w trasie jestem, nic nie wiem – ciągnął wesołym tonem. – Tu jest pięknie, gorąco, kaktusy, skały, mówię ci, odjazd… – Greg mówił szybko, dużo.

Nadina słuchała w milczeniu. „Nie zapytam go. Nie poproszę. Poczekam. Przecież każdy by tak zrobił na jego miejscu”. Szybko skończyła rozmowę. W żołądku przybył nowy kamień.

Wróciła do oglądania rzeźb. Chodziła od jednej do drugiej, zadzierała głowę wysoko i patrzyła, jak misternie są wykonane. Przystanęła i przytuliła się do jednej z nich.

Magdalena Abakanowicz. Polka. Tu, w najważniejszym parku w Chicago. To jej dzieło. Ta myśl spadła na nią nagle. W tym samym momencie poczuła się jak jedna z tych figur. Bezgłowa, bezręka, kaleka. Nadina nie była w stanie już dłużej się trzymać. Rozpadła się na kawałki w obecności niemych, pokaleczonych świadków.

Rozdział 2

Dwie godziny później, po wypaleniu kilku papierosów w parku, szybkiej kanapce i kawie, znów zadzwoniła na lotnisko. Numer nie odpowiadał albo był ciągle zajęty. Nadina poczuła nagły atak paniki. „A co, jeśli chmura opadła i puszczą samoloty? A ja o tym nie wiem?” Wstała z krzesła i zaczęła szybko nakładać na siebie kolejne warstwy ubrań. Chwilę potem wsiadała już do metra jadącego w kierunku lotniska O’Hare.

Po godzinie wysiadła i prawie biegnąc, dotarła do stanowiska LOT-u. Dopiero kiedy stanęła przy kontuarze, rozejrzała się i doznała nieprzyjemnego uczucia. Kiedy była tu rano, lotnisko przypominało ul szykujący się do walki i obrony swojej królowej. Teraz, wiele godzin później, można było odnieść wrażenie, że królowa pszczół umarła, a jej robotnice wraz z nią. Tak tylko pro forma upewniła się u źródła. „Nie, dziś nie polecą. Jutro? Nikt tego nie wie”.

Nie miała siły wracać do miasta. Poszła za strzałkami. Sheraton. Było jej wszystko jedno. W recepcji odstała w kolejce podróżnych i zapłaciła za jednoosobowy pokój. Dla palących. Łamanym angielskim zapytała o komputer z dostępem do Internetu. Strach wywołany brakiem informacji o tym, co się stało, i o rokowaniach na powrót do kraju był drugim obok tęsknoty za dziećmi dojmującym uczuciem. Uprzejmy recepcjonista poinformował ją, że wskutek przeciążenia dostęp do sieci jest prawie niemożliwy. Wskazał jej drogę do salki z komputerami. Odczekała znów na swoją kolej i usiadła przy jednym ze stanowisk. Niestety bez rezultatu. Oczy zaszły jej łzami. „Zrobiłam wszystko, co mogłam” – pomyślała.

Poszła do hotelowego pokoju. Rozebrała się, wykąpała i położyła do łóżka. I tak wiedziała, że nie zmruży oka. Na wszelki wypadek nastawiła budzik w telefonie na siódmą, tak by zdążyć zjeść śniadanie, zanim otworzą okienko na sali odpraw.

Próbowała oglądać wiadomości, wszędzie było to samo. Wulkan i katastrofa rządowego samolotu w Polsce. Rozpłakała się, nie wiadomo który już raz tego dnia. Zmęczona wreszcie usnęła przy włączonym telewizorze. Spała niespokojnie, śniły jej się dziewczynki, Greg na motorze i wrak prezydenckiego samolotu. Wszystko to jednak było jakby zamazane za sprawą wielkiej chmury pyłu.

Następnego dnia obudziła się godzinę przed budzikiem. Bolała ją głowa. Wiedziała, że nie ma czego szukać na lotnisku tak wcześnie rano, ale mimo to od razu poszła do stanowiska odpraw. Hala była kompletnie pusta, nie licząc kilku sprzątaczy oraz nielicznych strażników. Nadina podeszła do automatu, kupiła kawę i batonika. Jadła, bezmyślnie patrząc się w napis „LOT”. Potem poszła na zewnątrz i trzęsąc się z zimna, wypaliła dwa papierosy, jeden za drugim. Temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni. „Muszę dostać się do mojej walizki” – pomyślała. Przeszukała w pamięci jej zawartość. Nie licząc nowej skórkowej kurtki, nie miała w niej nic swojego. Prawie całą zawartość zajęły ubrania, buty i prezenty dla dziewczynek. Wszystkie swoje rzeczy spakowała w paczkę, którą kilka dni wcześniej nadali z Gregiem na statek.

Czas dłużył się niemiłosiernie. Próbowała czytać przewodnik po Chicago, ale wszystkie wieżowce zdawały się wyglądać tak samo, parki jak parki, pomniki jak pomniki. Ameryka nie dała się lubić. Nadina była pewna, że to jest jej pierwszy i ostatni raz za oceanem.

Punktualnie o ósmej podeszła do kontuaru. Przez ostatnią godzinę przyszło trochę ludzi. Jednak lotnisko było spowite ciszą. Nie ogłaszano żadnych komunikatów. Kilka minut później z zaplecza wyszła blada kobieta o ładnej, zmęczonej twarzy.

– Dzień dobry. Wiem, co usłyszę, ale jednak zapytam – zaczęła cicho Nadina. – Lot do Warszawy. Czy już wiadomo, kiedy polecimy?

– Przykro mi, ale wiadomo tylko tyle, że nic nie lata. Oprócz samolotów na terenie USA. – Kobieta miała bardzo ładny, zmysłowy głos.

Nadina stała ze spuszczonymi rękoma, znów poczuła ucisk w żołądku. Bała się. Jednocześnie rozmowa nawet w tak trudnej sprawie, ale jednak po polsku, cieszyła ją.

– A czy może mi pani powiedzieć, jakie są inne szanse na powrót do kraju? Co mówią media? Bo do tego wszystkiego sieć w hotelu nie działała. Mój telefon ma ze sto lat, nie mam dostępu do żadnych informacji. – Uśmiechnęła się przepraszająco.

Ciemnowłosa kobieta spojrzała na Nadinę z uwagą.

– Doniesienia nie są optymistyczne – zaczęła – poprzednia erupcja tego wulkanu o dziwacznej nazwie miała miejsce bodajże w tysiąc osiemset dwudziestym trzecim. Wtedy na pewno nie zablokowała przestrzeni powietrznej – dodała z przekąsem. – Pracuję tu wiele lat, nigdy żadne opary czy pyły nie wstrzymywały lotów. Mówi się, że mogą minąć tygodnie, zanim chmura opadnie.

– Tygodnie?! Pani żartuje, prawda? Jak to tygodnie? – Do kamienia w żołądku dołączyła klucha w gardle. Nadina miała wrażenie, że się zaraz udusi. Zachwiała się.

– Źle się pani czuje? – Urzędniczka spojrzała na Nadinę z troską. – Naleję pani wody, proszę poczekać.

Po chwili była z powrotem, w ręku trzymała plastikowy kubeczek. Nadina upiła duży łyk. Poczuła ulgę.

– A inne opcje? Statkiem? – Nie dawała za wygraną.

– Zapewne tak. Ale i tak trzeba by kupić lot do któregoś z nadmorskich miast i stamtąd bilet na statek. To z pewnością możliwe, ale kosztowne, no i długotrwałe. Nie wiem, ile dni płynie statek do Europy – spokojnie tłumaczyła kobieta.

„Tygodnie. Tygodnie” – nieznośne słowo utkwiło w głowie Nadiny. „Mam tu zostać, w tym przylotniskowym, anonimowym i okropnym hotelu przez tygodnie? W tym brzydkim mieście, do którego się nie prosiłam? Z dala od dzieci, bez kontaktu z nimi?”. Nadina miała wrażenie, jakby wrosła w ziemię i była niezdolna do najmniejszego ruchu. Otworzyła usta, chciała podziękować miłej urzędniczce, ale zamiast tego z jej gardła wydobył się szloch, a twarz zalały łzy.

– Proszę nie płakać. Może nie będzie tak źle, może znajdą sposób na rozgonienie tego pyłu. – Kobieta wydawała się poruszona widokiem załamanej Nadiny. – Ma pani tu krewnych, znajomych? Gdzie pani nocowała?

– Nie mam tu nikogo – wykrztusiła przez łzy Nadina. – To przypadek, że tu jestem, miałam przedwczoraj lecieć z Pittsburgha do Warszawy przez Paryż. Nocowałam na lotnisku, w hotelu. W domu, w Polsce, są moje dziewczynki pod opieką mamy, ale one od urodzenia były ze mną. Na pewno tęsknią. Ja za nimi strasznie.

– A mąż? – zapytała cicho brunetka, patrząc na obrączkę na serdecznym palcu Nadiny.

– Mąż? Mąż się na mnie wypiął. – Dopiero kiedy nazwała to, co siedziało jej w głowie od dwudziestu czterech godzin, dotarło to do niej z całą mocą.

Zapadła cisza. Nadina podniosła wzrok i napotkała ciemne oczy brunetki wpatrujące się w nią z uwagą i przejęciem. Było tam coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać. Ale ze zdumieniem zauważyła, że nieznajoma kobieta ociera rękawem granatowego uniformu kąciki oczu. Nagle urzędniczka chwyciła ją za rękę.

– Dziwnie to zabrzmi – zwróciła się do Nadiny – ale bardzo dobrze panią rozumiem. Też jestem mamą, mam parkę, a ich ojciec odszedł z inną kobietą kilka lat temu. Wyobraziłam sobie właśnie, że jestem na pani miejscu. Sama, tysiące kilometrów z dala od domu i moich dzieci. I nie mam tu nikogo.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępny w wersji pełnej

Dziewczyna z wulkanu

ISBN: 978-83-8313-403-1

© Sandra Stawińska i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk