Dżinn - Graham Masterton - ebook + książka

Dżinn ebook

Graham Masterton,

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Strzeż się starych butelek, lamp i dzbanów!

„Słusznie powiedziane jest, iż prawdę często znajduje się w butelkach; lecz jeszcze słuszniejsze jest powiedzenie, że ze starych butelek pochodzą stare prawdy” (Dialekty Perskie).

Ze starożytnego naczynia uwolniony zostaje arabski demon, dżinn. Czy to za jego sprawą w tajemniczych okolicznościach giną strasznie okaleczeni ludzie…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 219

Oceny
3,6 (59 ocen)
17
17
12
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krzysztofkolacki83

Z braku laku…

Niestety, słabszy Masterton, nawet pozbawiony kwestii seksualnych. Dzieje się mało,jest nudno.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Im starsza jestem,tym mniej podobają mi się powieści Mastertona. Ta powtarzalność...ile można napisać ciekawych horrorów? Lubiłam czytać wytwory autora,gdy byłam licealistką. Teraz mnie nudzą.
00
psalamon1973

Nie oderwiesz się od lektury

daje radę polecam
00
Aeksabdra

Nie oderwiesz się od lektury

Jeden z najlepszych horrorów świata. polecam bardzo.
00
Pkaniewski85

Nie oderwiesz się od lektury

Dzbany i dzbanki pośród baśni i legend próbuje się rozwiązać tajemnicę starożytnego przedmiotu w Dżinnie Grahama Mastertona. Max jest kolekcjonarem antycznych zabytków. W jego zbiorach znalazł się dzban sięgający czasów perskich, a nie długo po tym, jak trafił on do jego zbiorów, mężczyzna umarł. Zagadkowa śmierć będzie próbował rozwikłać jego wnuk, Harry Erskine. Pomagać będzie mu niejaka, Anna.  Dżinny (z arabskiego: demon, duch): jeden z rodzajów dobroczynnych lub złych duchów islamu, zamieszkujących Ziemię. Dżinny potrafią przybierać różne postacie i są obdarzone niezwykłymi mocami Graham Masterton stworzył niesamowity nastrój. Niby wszystko jest od początku znane, niby wiemy, kto i co za wszystkim stoi, a jednak tajemniczość towarzyszy na każdym kroku. Korzystając z podań o Ali Babie kreuje zupełnie inną opowieść od tej, której czytelnik początkowo by oczekiwał. Z amerykańskiej rezydencji, coraz bardziej jesteśmy przenoszeni na piaski pustyni. Groza zaś budowana jest stopnio...
00

Popularność




Dżinny (arab­skie jin­niy – demon, duch): jeden z rodza­jów dobro­czyn­nych lub zło­wro­gich duchów islamu, zamiesz­ku­ją­cych Zie­mię. Dżinny potra­fią przy­bie­rać różne posta­cie i są obda­rzone nie­zwy­kłą potęgą.

PRO­LOG

„Za pano­wa­nia króla Hamy jego nadworni czar­no­księż­nicy, pośród przed­mio­tów swej tajem­nej sztuki, posia­dali spe­cjalne dzbany. Naczy­nia te, znane jako Dzbany Dżin­nów, zawie­rały przy­pusz­czal­nie ema­na­cje nie znane zwy­kłym śmier­tel­ni­kom. Zgod­nie z legendą naj­po­tęż­niej­szy, naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący dżinn nale­żał do Ali Baby. Prze­trzy­my­wano go we wspa­nia­łym dzba­nie, ozdo­bio­nym wize­run­kiem ruma­ków Nie­po­ję­tego Nazwaha i błę­kit­nych kwia­tów opium”.

„W tym roku zmarł w swoim domu na Cape Cod kolek­cjo­ner zabyt­ków środ­ko­wego Wschodu. Była to dziwna i nagła śmierć. Żona zmar­łego opo­wia­dała o drę­czą­cej go obse­sji, zwią­za­nej z jakimś sta­ro­żyt­nym wyro­bem garn­car­skim, dzba­nem, który prze­cho­wy­wał pod zamknię­ciem w spe­cjal­nym pokoju. Pro­wa­dzące doń drzwi były zabez­pie­czone wosko­wymi pie­czę­ciami peł­nymi dzi­wacz­nych sym­boli. Według jej słów, był to inte­re­su­jący stary okaz przy­ozdo­biony dziko wyglą­da­ją­cymi końmi i dziw­nymi, drob­nymi, błę­kit­nymi kwia­tami”.

„Cza­sami mówi się, jakoby podró­żu­ją­cych drogą do Bag­dadu mamiły w nocy nie­zwy­kłe głosy. Głosy te miały brzmieć na róż­no­ra­kie spo­soby – już to jak wiatr, już to jak kusząca mowa kobiet, nie­kiedy zaś jak zwie­rzęta, jakich ludz­kie oczy ni­gdy nie oglą­dały. Mądrzy ludzie tłu­ma­czyli, iż głosy owe należą do dżin­nów oraz że sły­sząc je, podróżny powi­nien przy­śpie­szyć kroku, jeśli pra­gnie pozo­stać przy zdro­wych zmy­słach i oca­lić życie”.

„Księga Cza­rów”

Abdul Hazw’halla

„Wielu twier­dziło, iż gdy dni N’zwaa dobie­gały kresu, zgro­ma­dzili się oni w świą­ty­niach, gdzie doko­nu­jąc rytu­al­nych obrzę­dów i śpie­wa­jąc, zło­żyli w zwo­jach, sar­ko­fa­gach oraz dzba­nach wszyst­kie swe prze­ra­ża­jące tajem­nice, które pozwa­lały im spra­wo­wać wła­dzę przez tak wiele stu­leci. Mówiono także, że ten, kto odkryje sekret Nie­po­ję­tego Nazwaha, może stać się naj­po­tęż­niej­szym czło­wie­kiem w całym zna­nym świe­cie, a także poza jego gra­ni­cami. Musi być jed­nak przy­go­to­wany na zapła­ce­nie godzi­wej ceny. Gdyż tak jak kur­ty­zana żąda zapłaty za swe cie­le­sne usługi, tak i magiczne widmo Nie­po­ję­tego Nazwaha zażąda nagrody, która dla wielu będzie zbyt wysoka”.

„Legendy Per­skich Czar­no­księż­ni­ków”

Tom IV, Roz­dział III

Arche­olo­dzy pro­wa­dzący wyko­pa­li­ska w obrę­bie świą­tyni Naswa w Ira­nie doszli do prze­ko­na­nia, że sta­ran­nie dobrana kolek­cja bez­cen­nych zabyt­ków już wcze­śniej padała łupem zło­dziei.

Przy­pusz­cza się, że świą­ty­nia była ośrod­kiem bar­ba­rzyń­skiego kultu czci­cieli dżin­nów, któ­rzy, zgod­nie z legendą, pano­wali nie­po­dziel­nie w tym rejo­nie przez nie­mal trzy­sta lat. Ich obrzą­dek obej­mo­wał mię­dzy innymi przy­zy­wa­nie demo­nów i ofiary z ludzi. Jak zauwa­żył ostat­nio pro­fe­sor W. F. Col­lins z Bry­tyj­skiego Towa­rzy­stwa Arche­olo­gicz­nego, „było to, ogól­nie rzecz bio­rąc, raczej nie­przy­jemne towa­rzy­stwo”.

Co jed­nak naj­bar­dziej mar­twi pięt­na­sto­oso­bowy zespół bada­czy, to fakt, że wiele spo­śród naj­cen­niej­szych dzba­nów i zwoi zostało skra­dzio­nych – moż­liwe, iż nawet jesz­cze w latach trzy­dzie­stych. Owe kra­dzieże w znacz­nym stop­niu wpły­nęły na spa­dek zain­te­re­so­wa­nia wyko­pa­li­skami. Pro­fe­sor Col­lins oba­wia się, że nie­które przed­mioty mogły ulec znisz­cze­niu lub zostały wywie­zione do innych kra­jów.

„Wia­domo, iż rze­czy­wi­ście znaj­do­wało się tam wiele zabyt­ko­wych przed­mio­tów” – powie­dział wczo­raj w Isfa­ha­nie nasz uczony. „świą­ty­nia została nie­mal kom­plet­nie pogrze­bana pod zwa­łami błota w wyniku osu­nię­cia się ziemi, które miało miej­sce w jakieś czter­dzie­ści lub pięć­dzie­siąt lat po opusz­cza­niu jej przez N’zwaa, czci­cieli dżin­nów. Do dzi­siaj zacho­wały się utrwa­lone w zeschłym mule odci­ski licz­nych arte­fak­tów. Na ich pod­sta­wie sza­cu­jemy, że bra­kuje nam kom­pletu zwo­jów, zestawu rytu­al­nych noży i mie­czy oraz dwóch naczyń: małej kadziel­nicy i wiel­kiego dzbana o ozdob­nych ścia­nach.

Szcze­gól­nie zasta­na­wia arche­olo­gów fakt, iż zło­dzieje pozo­sta­wili nie­tknię­tych wiele bar­dzo cen­nych zna­le­zisk. Należy tutaj wymie­nić przede wszyst­kim zmu­mi­fi­ko­wane przez wysy­cha­jące błoto zwłoki kobiety. Były one zakon­ser­wo­wane tak dosko­nale, że do naszych cza­sów zacho­wały się nawet włosy i skóra. Jak dotąd pro­fe­sor Col­lins wyka­zuje dużą powścią­gli­wość wobec tego zna­le­ziska. Powstrzy­muje się od wszel­kich komen­ta­rzy do czasu uzy­ska­nia wyni­ków dato­wa­nia węglem C-14 oraz badań fizjo­lo­gicz­nych.

„Sun­day Times”, Lon­dyn

12 paź­dzier­nika 1968

Ken­sing­ton, Lon­dyn, maj 1969

Drogi inspek­to­rze Kashan!

Obie­ca­łem panu prze­słać rezul­taty badań zwłok odkry­tych w Naswa naj­szyb­ciej, jak tylko to będzie moż­liwe. Oto więc i one. Zapewne z ulgą powita pan fakt, że nie mamy tutaj do czy­nie­nia ze współ­cze­sną zbrod­nią, choć nie­które aspekty śmierci tej kobiety wyma­gały nie­zwy­kłego i raczej prze­ra­ża­ją­cego docho­dze­nia.

Wiek ciała odpo­wiada momen­towi opusz­cze­nia świą­tyni i sza­co­wany jest na dwa i pół tysiąca lat. Są to zmu­mi­fi­ko­wane zwłoki mło­dej kobiety, liczą­cej sobie dzie­więt­na­ście lub dwa­dzie­ścia lat. Nie była ona zbyt ładna, jeśli cokol­wiek można wnio­sko­wać z zacho­wa­nej skóry, nato­miast włosy i biżu­te­ria wska­zują na jej przy­na­leż­ność do wyso­kiego rodu.

Naj­bar­dziej zdu­mie­wa­jący jest spo­sób, w jaki pozba­wiono ją życia. Opisu podob­nej śmierci nie udało nam się zna­leźć w żad­nym źró­dle histo­rycz­nym. Otóż dziew­czyna ta zmarła na sku­tek wpro­wa­dze­nia w intymne czę­ści jej ciała przed­miotu o ogrom­nych roz­mia­rach, który wtło­czył organy wewnętrzne do klatki pier­sio­wej i praw­do­po­dob­nie dopro­wa­dził do natych­mia­sto­wego zgonu. Trudno nam nawet przy­pusz­czać, cóż to mógł być za obiekt. Wpro­wa­dzono go z siłą wystar­cza­jącą do roz­dzie­le­nia pasa mied­ni­co­wego na dwie połowy i spra­so­wa­nia zawar­to­ści jamy brzusz­nej do jed­nej czwar­tej nor­mal­nej obję­to­ści.

Być może, prze­glą­da­jąc wła­sne źró­dła histo­ryczne, zdoła pan odna­leźć opis podob­nego przy­padku. Co do mnie i moich kole­gów, to w tym momen­cie pod­da­jemy się, pozo­sta­wia­jąc śmierć tej nie­szczę­snej kobiety jako nie roz­wią­zaną zagadkę.

Łączę wyrazy sza­cunku L. Pope

„Słusz­nie powie­dziane jest, iż prawdę czę­sto znaj­duje się w butel­kach; lecz jesz­cze słusz­niej­sze jest powie­dze­nie, że ze sta­rych bute­lek pocho­dzą stare prawdy”.

„Dia­lekty Per­skie” str. 833

Roz­dział 1

Był to pie­kiel­nie gorący dzień w poło­wie sierp­nia. Zebra­li­śmy się wszy­scy na cmen­ta­rzu Rest­ful Lawns, wci­śnięci w cięż­kie, czarne gar­ni­tury i sztywne koł­nie­rzyki, wyglą­da­jąc jak stado prze­sad­nie opan­ce­rzo­nych homa­rów. Na fil­mach pogrzeby nie­odmien­nie odby­wają się w stru­gach desz­czu, w asy­ście czar­nych para­soli oraz mie­sza­ją­cych się z wodą łez. Jeśli jed­nak w tym towa­rzy­stwie były jakieś łzy – czego zresztą nie zauwa­ży­łem – to musiały się mie­szać z zupeł­nie nie­sen­ty­men­tal­nym potem.

Naj­wy­god­niej było zapewne nie­bosz­czy­kowi. Leżał w kosz­tow­nej trum­nie z pole­ro­wa­nego jasnego dębu, z ład­nymi uchwy­tami w kształ­cie muszli. Wieko nik­nęło pod narę­czami lilii, róż i orchi­dei. Przy­po­mi­nało to bar­dziej posępną wystawę kwia­tów niż pogrzeb, my zaś, pomimo naszych ponu­rych twa­rzy, byli­śmy w sta­nie myśleć tylko o tym, by pocho­wać naszego śp. przy­ja­ciela jak naj­szyb­ciej i napić się zim­nego piwa.

Sto­jąc nad otwar­tym gro­bem, duchowny odmó­wił krótką modli­twę. W jej trak­cie wdowa pod­no­siła do oczu nie­wielką, koron­kową chu­s­teczkę. Póź­niej trumna została opusz­czona w głąb spie­czo­nej ziemi, a my rzu­ci­li­śmy na wieko po gar­ści pia­chu. Sta­ra­łem się, by moja bryłka nie ude­rzyła zbyt mocno. Nie chcia­łem zakłó­cać spo­koju zmar­łego. Tam, gdzie się teraz znaj­do­wał, było mu zapewne dobrze.

Opusz­cza­li­śmy cmen­tarz, idąc poprzez lśniący biały las nie­ru­cho­mych anio­łów i mar­mu­ro­wych nagrob­ków. Gorące powie­trze było dziw­nie nie­ru­chome; pomy­śla­łem sobie, że zaraz wszy­scy się udu­simy. Cze­kały już na nas czarne limu­zyny z zapew­nia­ją­cymi dys­kre­cję pur­pu­ro­wymi dra­pe­riami w oknach. Weszli­śmy do środka i usie­dli­śmy naprze­ciwko sie­bie, sta­ra­jąc się nie uśmie­chać.

Ze sta­teczną pręd­ko­ścią prze­je­cha­li­śmy Army High­way w kie­runku Cape Cod. Po jede­na­stej przy­by­li­śmy do Win­ter Sails, bia­łego, drew­nia­nego domu zmar­łego, zbu­do­wa­nego cha­otycz­nie na pustym połu­dnio­wym wybrzeżu. Limu­zyny wto­czyły się na zachwasz­czony, żwi­rowy pod­jazd. Wszy­scy wysie­dli i sto­jąc w łagod­nym wie­trze od morza, cze­kali, aż wdowa zaprosi przy­by­łych do środka.

Byłem zasko­czony opła­ka­nym sta­nem, w jakim znaj­do­wał się obec­nie Win­ter Sails. Ten utrzy­many w stylu kolo­nial­nym dom został wznie­siony około roku 1800. Wokół niego bie­gła ele­gancka, wsparta na kolum­nach weranda. Gdzieś na początku dwu­dzie­stego wieku ówcze­śni wła­ści­ciele dobu­do­wali gotycką wie­życzkę, góru­jącą ponad tra­wia­stą plażą, i zwień­czyli ją bla­szaną cho­rą­giewką, zbli­żoną kształ­tem do turec­kiej sza­bli. Cho­rą­giewka skrzy­piała ponuro, ile­kroć wiatr zmie­niał kie­ru­nek, a działo się tak bar­dzo czę­sto. Dom osło­nięty był od wio­dą­cej do Hyan­ni­sport drogi rzę­dem pokrę­co­nych drzew, pochy­lo­nych zgod­nie w stronę lądu niczym stadko wystra­szo­nych sta­ru­szek. Ta nie­gdyś ele­gancka, zaciszna posia­dłość dzi­siaj zdra­dzała wyraźne oznaki znisz­cze­nia. W oczy rzu­cała się złusz­czona farba, poury­wane rynny. W dachu bra­ko­wało dachó­wek, ziel­sko ple­niło się na zanie­dba­nych traw­ni­kach i ścież­kach. Na roz­le­głym zachod­nim zie­leńcu znaj­do­wał się zegar sło­neczny, który zawsze mnie intry­go­wał, ile­kroć jako chło­piec przy­jeż­dża­łem do Win­ter Sails. Teraz led­wie mogłem go dostrzec pośród falu­ją­cych łanów wyso­kiej trawy.

Z ostat­niej limu­zyny wysia­dła Mar­jo­rie Gre­aves. Miała na sobie czarną sukienkę i kape­lusz z czar­nym woalem. Była to niska, przy­wię­dła kobieta po pięć­dzie­siątce, o wydat­nym, podob­nym do dzioba nosie oraz ciem­nych, bli­sko osa­dzo­nych oczach. Zawsze koja­rzyła mi się z kre­wetką, i na odwrót. Dla­tego też sta­ra­łem się jadać kre­wetki jak naj­rza­dziej. To nie­ład­nie kon­su­mo­wać wła­sną bab­cię, choćby nawet pośred­nio.

– Witaj, Harry – powie­działa omdle­wa­ją­cym gło­sem, zaci­ska­jąc oble­czone w czarne ręka­wiczki palce na moich dło­niach i przy­pa­tru­jąc mi się tymi małymi, czar­nymi oczkami. Jeżeli pła­kała, to nie było tego widać.

Ski­ną­łem głową i uśmiech­ną­łem się.

– To była piękna uro­czy­stość – stwier­dzi­łem. – Bar­dzo piękna.

Odwza­jem­niła uśmiech i zapa­trzyła się w dal, jakby myślami błą­dziła gdzie indziej.

– Tak – odrze­kła. – Sądzę, że tak wła­śnie było.

Sta­li­śmy tak przez chwilę, trzy­ma­jąc się za ręce niczym szy­ku­jąca się do tańca para. Ktoś zro­bił nam zdję­cie, a wtedy Mar­jo­rie uśmiech­nęła się jesz­cze raz i ode­szła poroz­ma­wiać z pozo­sta­łymi gośćmi. Nali­czy­łem około trzy­dzie­stu osób, a ponie­waż nikogo nie zna­łem zbyt dobrze, cze­ka­łem na doko­na­nie pre­zen­ta­cji. Zauwa­ży­łem kilka star­szych pań, na któ­rych zawsze można zro­bić dobry inte­res. Było też paru dostat­nio odzia­nych męż­czyzn, a także szcze­gól­nie ape­tycz­nie wyglą­da­jąca młoda dama w szy­tej na zamó­wie­nie czar­nej sukni i czar­nym, przy­po­mi­na­ją­cym tur­ban kape­lu­szu. Jej zdu­mie­wa­jąco czer­wone wargi oraz sze­roko otwarte zie­lone oczy wzbu­dziły we mnie prze­ko­na­nie, że warto ją poznać bli­żej. Oczy­wi­ście, w celach towa­rzy­skich.

Mar­jo­rie Gre­aves zapro­siła nas do środka. Wnę­trze nosiło widoczne zna­miona upadku, tak samo jak i ele­wa­cja. Na tape­tach ciem­niały plamy wil­goci, a w wytar­tych dywa­nach prze­bi­jała miej­scami szara osnowa. Z kwa­dra­to­wego holu, wyło­żo­nego czarno-białą tera­kotą, prze­szli­śmy do naj­więk­szego pokoju – dłu­giego salonu z wyso­kimi, wycho­dzą­cymi na morze oknami. Pamię­ta­łem, że kie­dyś pokój ten pełen był kwia­tów i kosz­tow­nych sta­rych mebli. Teraz jed­nak nie było w nim niczego oprócz dwóch pokry­tych per­ka­lem kanap, któ­rych wygląd dobit­nie świad­czył, iż od dawna należy się im eme­ry­tura, oraz kilku małych wypla­ta­nych krze­seł. Nawet olejne obrazy opu­ściły swe miej­sce na ścia­nach, pozo­sta­wia­jąc na jasno­zie­lo­nej tape­cie ciemne, pro­sto­kątne ślady.

Poma­ga­jąca Mar­jo­rie roz­tar­gniona młoda kobieta w oku­la­rach miała mocno wysta­jące zęby i demon­stro­wała nie­wzru­szone przy­wią­za­nie do dłu­giej, weł­nia­nej kami­zelki w kolo­rze dzie­cię­cego różu.

Na przy­ję­cie Mar­jo­rie przy­go­to­wała małe bisz­kopty z wisienką na wierz­chu i babeczki z tuń­czy­kiem, do któ­rych podała trzy butelki sherry.

– Taki sam po śmierci jak za życia – wymam­ro­tał jeden z dostat­nio wyglą­da­ją­cych męż­czyzn. – Prze­klęty sknera.

– Geo­rge! – ode­zwała się z wyrzu­tem jego żona.

– No cóż – powie­dział Geo­rge, który natych­miast wzbu­dził we mnie nie­chęć. – Ten facet był tak skąpy, że w Dniu Dzięk­czy­nie­nia fasze­ro­wał indyka gaze­tami.

W rogu pokoju inna para oma­wiała sce­nicz­nym szep­tem stan domu.

– Musiał być spłu­kany do ostat­niego gro­sza – zawy­ro­ko­wała duża, rudo­włosa kobieta. – Ni­gdy nie widzia­łam tak zanie­dba­nego wnę­trza.

– Zawsze myśla­łem, że był milio­ne­rem – prych­nął jej mąż, łysy facet z pokaź­nym brzusz­kiem. – Spra­wiał wra­że­nie, jakby mógł palić pie­niędzmi w piecu. Ale z pew­no­ścią nie robił tego tutaj.

Mar­jo­rie wdała się w roz­mowę z wyso­kim, ponu­rym męż­czy­zną, który twier­dził, że nie znosi sherry, i stał, popi­ja­jąc z fili­żanki wodę.

Choć nie­wąt­pli­wie przy­kry, pogrzeb ten był dla mnie czymś w rodzaju waka­cji. Na co dzień pra­cuję w Nowym Jorku, w nie naj­zdrow­szym oto­cze­niu Dzie­sią­tej Alei, toteż gdy otrzy­ma­łem obra­mo­wane czarno zapro­sze­nie na pogrzeb dziadka, ucie­szyła mnie myśl o wyjeź­dzie z prze­po­co­nego mia­sta. Zazwy­czaj bra­kuje mi pie­nię­dzy lub powo­dów do zafun­do­wa­nia sobie prze­rwy, a tutaj powód był rze­czy­wi­ście istotny.

Nie mogę powie­dzieć, żebym nie lubił Maksa Gre­avesa. Tak naprawdę to nic do niego nie czu­łem, nie widzia­łem ani jego, ani Mar­jo­rie od wielu lat. W cza­sach, kiedy rodzice zabie­rali mnie do Win­ter Sails jesz­cze jako dziecko, Max był zawsze wesoły i roz­mowny. Jed­nak w miarę upływu lat sta­wał się coraz bar­dziej posępny i trudno było zna­leźć z nim wspólny język. W końcu dałem sobie spo­kój. Wysy­ła­łem kartki na Boże Naro­dze­nie i drobne pre­zenty uro­dzi­nowe, ale cały czas trzy­ma­łem się z daleka od Hyan­nis. Nie ma nic zabaw­nego w pod­trzy­my­wa­nej na siłę kon­wer­sa­cji z gder­li­wym star­szym czło­wie­kiem.

Odpo­czy­nek był mi potrzebny z jesz­cze jed­nego powodu. Otóż wła­śnie zerwa­łem długą i nie­jed­no­krot­nie bole­sną zna­jo­mość z pocho­dzącą z bar­dzo dobrej rodziny blon­dynką, Ali­son McAl­li­ster. Kie­dyś kocha­li­śmy się, ostat­nio jed­nak cały czas docho­dziło do kłótni. Pew­nego dnia wstą­pi­łem do P. J. na piwo i spo­strze­głem ją, jak tuli się do jakie­goś typa. I to był nasz koniec.

Za waka­cjami prze­ma­wiał także fakt, iż prze­cho­dzi­łem wła­śnie kry­zys zwąt­pie­nia w sens mojej pracy. Trudno wyja­śnić, czym się zaj­muję, zwłasz­cza że nie wyglą­dam sto­sow­nie do mojej pro­fe­sji. Cho­dzi mi o to, że gdy spo­tka­cie dostoj­nego, lecz łysie­ją­cego trzy­dzie­sto­latka z Cle­ve­land w sta­nie Ohio, obda­rzo­nego dużym nosem i ten­den­cją do zezo­wa­nia na odle­głe obiekty, nie doj­dzie­cie auto­ma­tycz­nie do wnio­sku, iż macie przed sobą jasno­wi­dza.

Wcze­śniej pra­co­wa­łem w rekla­mie, zre­zy­gno­wa­łem jed­nak, gdy prze­jęto moją agen­cję i stra­ci­łem dwa ulu­bione pro­gramy. Ima­łem się róż­nych zajęć, jak choćby opro­wa­dza­nie po Man­hat­ta­nie nie­miec­kich tury­stów Und hier ist das Wool­worth Buil­ding czy nawet wypro­wa­dza­nie psów. Na koniec odna­la­złem się w prze­po­wia­da­niu przy­szło­ści tym czę­sto spo­ty­ka­nym star­szym paniom, co to mają mnó­stwo forsy, lecz nie star­cza im stylu na zakupy na Pią­tej Alei. Przy­ozdo­bi­łem swój pokój tak, aby przy­po­mi­nał sie­dzibę czar­no­księż­nika (pur­pu­rowe kotary i oprawne w skórę książki), po czym dałem ogło­sze­nie do „New York Post”. Inte­res roz­wi­jał się umiar­ko­wa­nie, choć mia­łem smy­kałkę do prze­po­wia­da­nia pod­nie­ca­ją­cej, a zara­zem zagad­ko­wej przy­szło­ści. Z jesz­cze więk­szym talen­tem prze­ko­ny­wa­łem sta­ruszki, że są komuś naprawdę potrzebne. Zara­bia­łem dosyć, by opła­cić czynsz i jeź­dzić nowym wozem Mer­cury Cougar, nie stać mnie jed­nak było na praw­dziwe waka­cje.

Kło­pot pole­gał na tym, że zaczy­na­łem odczu­wać roz­cza­ro­wa­nie świa­tem duchów. Cza­sami naprawdę czu­jesz, że jest jesz­cze coś, co się czai po tajem­ni­czej tam­tej stro­nie, kiedy indziej jed­nak zaczy­nasz myśleć, że wszystko to oszu­stwo, a wtedy robi ci się gorzko, jak po butelce ciem­nego piwa. Od mie­sięcy ślę­cza­łem nad kar­tami do tarota, wpa­try­wa­łem się w liście her­baty i mia­łem wra­że­nie, że mój wielki talent okul­ty­styczny opu­ścił mnie na zawsze. Mię­dzy innymi dla­tego przy­by­łem na pogrzeb Maksa. Może w oto­cze­niu świeżo ode­rwa­nych od ciała dusz odnajdę inspi­ra­cję do dal­szej pracy? Odnajdę, a może i nie odnajdę. Cokol­wiek się sta­nie, zawsze będzie to jakaś odmiana.

Trasę wokół pokoju zapla­no­wa­łem sobie tak, aby zna­leźć się w pobliżu mło­dej damy o czer­wo­nych ustach. Z bli­ska wyda­wała się nieco star­sza, a zara­zem bar­dziej atrak­cyjna. Była niska, miała jed­nak piersi wię­cej niż obfite i lisi wyraz oczu, który zawsze koja­rzy mi się z Sophią Loren.

Z wła­ściwą sobie gra­cją wrę­czy­łem jej wizy­tówkę. Pod­nio­sła przy­dy­miony woal na czarny tur­ban i prze­czy­tała na głos.

– „Harry Erskine. Życie poza­gro­bowe to moja spe­cjal­ność”. Wiel­kie nieba, co to ozna­cza?

– No cóż… ozna­cza to, że prze­po­wia­dam ludzki los. Zwłasz­cza star­szym paniom. Jako jasno­widz.

– Jasno­widz? A więc patrzy pan w krysz­ta­łowe kule lub coś w tym rodzaju?

– No, może nie­ko­niecz­nie krysz­ta­łowe kule, choć jeśli to panią inte­re­suje, potra­fię się nimi posłu­gi­wać. Przede wszyst­kim uży­wam kart do tarota i liści her­baty. Cał­kiem dobrze radzę sobie rów­nież z tablicą ouija. Tak zara­biam na życie.

Dziew­czyna popa­trzyła na mnie w dziwny spo­sób.

– Ni­gdy dotych­czas nie spo­tka­łam jasno­wi­dza. Czy pan naprawdę odczy­tuje przy­szłość?

– Tak sądzę. W pew­nych gra­ni­cach. Uwa­żam, że idzie mi to coraz lepiej, w miarę naby­wa­nia prak­tyki. To tak jak ze wszyst­kim innym. Nie można pro­wa­dzić samo­chodu bez doświad­cze­nia. To samo doty­czy prze­po­wia­da­nia przy­szło­ści. Wie pani, okul­tyzm to mate­ria deli­katna i nie można tłuc się w pod­ku­tych butach po świe­cie duchów.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się.

– Myślę, że nie. Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam.

– Tak czy ina­czej, pro­szę to ode mnie przy­jąć.

Pocią­gnęła łyk sherry.

– Czy dobrze znał pan Maksa Gre­avesa? – zapy­tała.

– Cał­kiem nie­źle. Był moim dziad­kiem. Przy­jaź­nił się bli­sko z moim ojcem w jego stu­denc­kich cza­sach, czy jakoś tak. Zawsze mówi­li­śmy na niego „wujek”. To był bar­dzo inte­re­su­jący gość.

– Wygląda na to, że nikt szcze­gól­nie nie ubo­lewa z powodu jego śmierci.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Wie pani… na sta­rość nieco zdzi­wa­czał. Gdy byłem mały, dzia­dek wyda­wał się naprawdę miły, uprzejmy i hojny. Takim wła­śnie go pamię­tam. Na dzie­siąte uro­dziny dosta­łem od niego świetną kolejkę. Ni­gdy też nie zapo­mi­nał o przy­sła­niu mi życzeń z oka­zji Bożego Naro­dze­nia. Dopiero póź­niej zamie­nił się w odludka, łatwo wpa­dał w złość. Nie widzia­łem go od wielu lat. Sądzę, że była to wielka oso­bo­wość, i tak jak i inne wiel­kie oso­bo­wo­ści spra­wiał kło­pot oto­cze­niu.

– Czym się zaj­mo­wał? – zadała kolejne pyta­nie. – To zna­czy, z czego żył?

– Miał coś wspól­nego z ropą. Jakaś nie­za­leżna rafi­ne­ria, nie przy­po­mi­nam sobie dokład­nie. Ale więk­szą część swej mło­do­ści spę­dził w Ara­bii; był zwią­zany z tam­tej­szymi inte­re­sami naf­to­wymi. Oczy­wi­ście, działo się to jesz­cze, zanim nastą­piły dni arab­skiej poli­tyki naf­to­wej. Każdy biały był wtedy wielką szyszką. Miał w domu mnó­stwo arab­skich rupieci, choć teraz wygląda na to, że wszystko zostało sprze­dane. Lubi­łem się bawić wiel­błą­dzimi sio­dłami dziadka. Wie pani, samotny zwia­dowca i inne takie rze­czy.

Dziew­czyna unio­sła brew.

– A kto grał w tonto?

– Ni­gdy nie mia­łem tonta. Chyba zawsze byłem kimś w rodzaju samot­nego zwia­dowcy.

– Nie oże­nił się pan?

– Żar­tuje pani? Może pani wyobra­zić sobie, jak zara­biam na utrzy­ma­nie żony i pię­ciorga dzieci czy­ta­niem z liści her­baty?

Jedyną jej odpo­wie­dzią był uśmiech. Dopi­łem moje sherry. Według mnie było to amon­til­lado zamu­ro­wane przez Edgara Allana Poe w ścia­nie piw­nicy.

– Pro­szę posłu­chać – powie­dzia­łem do dziew­czyny – znam na przy­lądku zna­ko­mitą restau­ra­cję, gdzie podają homary. Co pani myśli o lun­chu? Oczy­wi­ście, o ile nie obja­dła się pani ciast­kami.

– Dobrze. – Ski­nęła głową. – Może uda się panu odczy­tać moją przy­szłość z poła­ma­nych szczy­piec homara.

– Czy­tał­bym raczej z pani dłoni lub nawet pode­szew stóp. A tak przy oka­zji, jak się pani nazywa?

– Anna – usły­sza­łem w odpo­wie­dzi.

– Anna jak?

– Po pro­stu Anna.

Par­sk­ną­łem z nie­za­do­wo­le­niem.

– To bar­dzo tajem­ni­cze.

– Nie chcia­łam, by zabrzmiało to tajem­ni­czo. Tak wła­śnie jest i to wszystko.

– W porządku, po pro­stu Anno – powie­dzia­łem po chwili. – Pozwól, że złożę kon­do­len­cje mojej babce, a potem poje­dziemy coś zjeść. W tym cza­sie nie daj się spro­wa­dzić na manowce obcym męż­czy­znom.

– Myślę, że już to nastą­piło – odrze­kła z uśmie­chem.

Zosta­wi­łem ją samą i prze­py­cha­jąc się wśród roz­sz­cze­bio­ta­nych gości, ruszy­łem ku Mar­jo­rie Gre­aves oraz jej mar­kot­nemu roz­mówcy. Oma­wiali wła­śnie słabą jakość współ­cze­snego sprzętu kuchen­nego. Wyda­wało mi się, że każdy powi­nien być wdzięczny za wyba­wie­nie z takiej kon­wer­sa­cji.

– Mar­jo­rie – zagad­ną­łem, ujmu­jąc ją za ramię. – Czy możemy chwilę poroz­ma­wiać?

– Oczy­wi­ście – odparła. – Zechce mi pan wyba­czyć, panie Gorst.

Pan Gorst z gro­bową miną wzniósł fili­żankę z wodą.

– Ależ natu­ral­nie, pani Gre­aves, ależ natu­ral­nie.

Mar­jo­rie spra­wiała wra­że­nie roz­tar­gnio­nej. Nie była zbo­lała czy szcze­gól­nie smutna, zdra­dzała raczej objawy nie­po­koju i zamy­śle­nia.

– Wszystko w porządku? – zapy­ta­łem. – Chyba nie masz kło­po­tów finan­so­wych? Cho­dzi mi o dom…

Szybko potrzą­snęła głową.

– Pie­nią­dze nie mają tu nic do rze­czy. Mam ich dosyć. Nie ma potrzeby, aby się o nie mar­twić.

– Mar­jo­rie – zaczą­łem z powagą w gło­sie. – Dom chyli się ku upad­kowi.

– Wiem – odparła, nie patrząc przy tym na mnie. – Ale to nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Nie ma zna­cze­nia? Prze­cież to stary dom. Jeśli nie będziesz o niego dbać, zawali ci się na głowę. Trzeba tylko zro­bić mały remont dachu i umo­co­wać rynny.

– I tak się zawali – powie­działa cicho.

– Zawali się? – Zmarsz­czy­łem brwi. – Nie rozu­miem.

– Zbu­rzę go, a potem sprze­dam zie­mię pod zabu­dowę. Powie­dzieli mi, że będzie można posta­wić pięć domów na jed­nym akrze.

– No cóż… – zmie­sza­łem się. – Decy­zja należy do cie­bie. Może nawet ma to sens. Zawsze jed­nak myśla­łem, że kochasz Win­ter Sails. To piękny, stary dom, Mar­jo­rie. Szkoda byłoby go stra­cić.

Potrzą­snęła głową.

– On musi zostać znisz­czony.

– Jak to „musi”?

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać. To oso­bi­sta decy­zja, Harry, i zapew­niam cię, że tak będzie naj­le­piej. A teraz powin­nam poroz­ma­wiać z Rober­tem, zanim stąd odje­dzie.

Przy­trzy­ma­łem jej rękę. Pod cienką tka­niną pogrze­bo­wej sukni wyczu­łem zimną skórę. Zawsze się nie­po­koję, gdy dotknąw­szy innych ludzi, odkry­wam, że tem­pe­ra­tura ich ciała rady­kal­nie odbiega od mojej. Jak na przy­kład lodo­wate stopy w łóżku lub świeża opa­le­ni­zna.

– Mar­jo­rie – przy­po­mnia­łem. – Jestem twoim wnu­kiem.

Wresz­cie popa­trzyła na mnie tymi swo­imi uważ­nymi, czar­nymi oczami kre­wetki.

– Harry, naprawdę nie mogę ci tego wytłu­ma­czyć.

Zagry­złem wargi.

– Myślę, że powin­naś – dora­dzi­łem jej. – Rozej­rzyj się dookoła, Mar­jo­rie. Gdzie się podziały meble? Co się stało z obra­zami?

– To były por­trety – wyja­śniła Mar­jo­rie. – Nie wolno nam mieć por­tre­tów.

– Nie wolno mieć por­tre­tów? Co masz na myśli?

Nie­ocze­ki­wa­nie Mar­jo­rie Gre­aves zaczęła drżeć. Nie był to spazm głę­bo­kiego żalu ani reak­cja na ner­wowe wyczer­pa­nie. Był to histe­ryczny, para­li­żu­jący strach. Tak trzę­sie się koń, gdy zoba­czy w tra­wie węża.

– Lepiej wyjdźmy na zewnątrz – powie­dzia­łem i popro­wa­dzi­łem ją naj­szyb­ciej jak tylko mogłem pomię­dzy zgro­ma­dzo­nymi gośćmi. Z dru­giego końca pokoju Anna rzu­ciła mi pyta­jące spoj­rze­nie. Pod­nio­słem otwartą dłoń, poka­zu­jąc, że nie będzie mnie tylko pięć minut. Wzru­szyła ramio­nami i ski­nęła głową. Przy­naj­mniej moja ape­tycz­nie zapo­wia­da­jąca się randka była pewna. Co prawda opusz­czone przeze mnie miej­sce zajął nie­szczę­śnik z fili­żanką wody, ale raczej nie miał wiel­kich szans.

Na dwo­rze, w pełni sło­necz­nego bla­sku, prze­szli­śmy w mil­cze­niu pomię­dzy zaro­śnię­tymi traw­ni­kami i usie­dli­śmy na zardze­wia­łej ławce z kutego żelaza. Widzia­łem błysz­czące morze w kolo­rze atra­mentu z roz­rzu­co­nymi na nim plam­kami wydę­tych żagli, roz­pa­da­jący się stary dom z gotycką wie­życzką i opa­da­jące w dół, zanie­dbane ogrody. Sły­chać było jedy­nie fale przy­boju oraz skrzy­pie­nie bla­sza­nej cho­rą­giewki. Mar­jo­rie popra­wiła siwie­jące włosy, wycią­gnęła chu­s­teczkę i dys­kret­nie wytarła nos.

– Ni­gdy cię taką nie widzia­łem. Wyglą­dasz na bar­dzo wystra­szoną.

Zło­żyła ręce na podołku i w mil­cze­niu zapa­trzyła się w morze.

– Nie rozu­miem, dla­czego chcesz tak postą­pić z domem – doda­łem po chwili. – Czy Max nie chciał, żebyś go zatrzy­mała? Czy nie zosta­wił ci na to środ­ków?

Mar­jo­rie nie odpo­wie­działa. Sie­działa nie­ru­chomo, jakby pozo­wała do por­tretu, a jej czarne pan­to­fle tkwiły obok sie­bie w tra­wie niczym para posłusz­nych szcze­niąt labra­dora.

– Sam już nie wiem – mruk­ną­łem z rezy­gna­cją. Wycią­gną­łem z kie­szonki czar­nej kami­zelki papie­rosy. Oka­zało się, że wszyst­kie były powy­gi­nane w kształt litery S. Wypro­sto­wa­łem jed­nego, przy­pa­li­łem moją wierną zippo i wydmuch­ną­łem dym na traw­nik.

Podobna do sza­bli cho­rą­giewka zaskrzy­piała prze­cią­gle. Wziiippp, wziiippp.

– Pod koniec Max nie był już sobą – powie­działa po kilku minu­tach Mar­jo­rie.

Ski­ną­łem głową.

– To dla­tego nic nie robił przy domu?

– O, nie – odparła. – Dobrze wie­dział, co robi.

– Chcesz powie­dzieć, że Max także zamie­rzał go znisz­czyć?

– Tak. Był na to zde­cy­do­wany.

– Ale dla­czego? Jaki jest sens w ruj­no­wa­niu histo­rycz­nego domu? Prze­cież Max go kochał.

Mar­jo­rie wes­tchnęła ner­wowo. Wyglą­dała na bar­dzo nie­spo­kojną, sie­dze­nie w miej­scu przy­cho­dziło jej z wyraź­nym wysił­kiem.

– Ni­gdy nie wyja­śnił mi wszyst­kiego. Mówił, że dla mego bez­pie­czeń­stwa prze­każe mi tylko to, co nie­zbędne.

Par­sk­ną­łem śmie­chem. W tym, co mówiła Mar­jo­rie, nie było nic śmiesz­nego, pomy­śla­łem jed­nak, że powi­nie­nem dodać jej otu­chy, oka­zu­jąc bez­tro­skę i jowial­ność.

– Wygląda mi to na jeden z nie­win­nych żar­tów Maksa – zawy­ro­ko­wa­łem. – Doprawdy nie powin­naś się tym przej­mo­wać. Sądzę, że naj­le­piej zrobi ci krótki wypo­czy­nek. Opieka nad cho­rym czło­wie­kiem wymaga dużego wysiłku.

Przyj­rzała mi się ozię­ble. Uśmiech znik­nął z mych warg niczym spusz­czone z balona powie­trze.

– To nie był żart – zaprze­czyła. – A on nie był chory.

– Prze­cież sama mówi­łaś, że nie był sobą.

– Co nie ozna­cza, że był chory.

– Więc cóż to zna­czyło? Mówisz dziś zagad­kami.

Mar­jo­rie zaj­mo­wała się przez chwilę paznok­ciem, z któ­rego łusz­czył się lakier. Gdy prze­mó­wiła, jej głos był suchy i roz­ważny, a ja odnio­słem nie­po­ko­jące wra­że­nie, że zbiera wszyst­kie siły, by powie­dzieć mi prawdę.

– To miało coś wspól­nego z dzba­nem. Pamię­tasz ten dzban?

Przy­tak­ną­łem.

– No pew­nie. Cho­dzi ci o ten, który przy­wiózł kie­dyś z Ara­bii, taki z nie­bie­skimi kwiat­kami i końmi? Jasne, że pamię­tam. W dzie­ciń­stwie był jedną z moich ulu­bio­nych rze­czy.

– No więc – zaczęła Mar­jo­rie ostroż­nie – było coś, o czym nikt z nas nie wie­dział. To zna­czy, Max wie­dział, ale powie­dział mi dopiero pod koniec. Ten dzban… był jakiś dziwny.

– Jak to dziwny? Masz na myśli, że to rzadki okaz?

– Nie, nie – zapro­te­sto­wała. – Miał dziwne wła­ści­wo­ści. Cza­sami śpie­wał. To zna­czy, wyda­wał odgłosy przy­po­mi­na­jące śpiew. Ni­gdy tego nie sły­sza­łam, ale Max twier­dził, że sły­szał. Działo się to naj­czę­ściej w nocy. Kie­dyś wszedł do swego gabi­netu o dru­giej lub trze­ciej nad ranem i dzban śpie­wał.

Ścią­gną­łem brwi.

– Śpie­wał? Co śpie­wał?

Mar­jo­rie potrzą­snęła głową.

– To nie była jakaś wyraźna melo­dia lub coś w tym rodzaju. W każ­dym razie z dzbana wydo­by­wał się dźwięk, tak przy­naj­mniej utrzy­my­wał Max. Potem jesz­cze parę razy zacho­dził w nocy na górę i sły­szał ten śpiew.

– Sądzę, że było to jakieś zja­wi­sko natu­ralne. Wiesz, mógł to być nawet wiatr prze­śli­zgu­jący się ponad otwo­rem dzbana.

– Nie – powie­działa twardo Mar­jo­rie. – Max wspo­mi­nał, że zasta­na­wiał się nad tym, i prze­niósł dzban. Śpie­wał w dal­szym ciągu. Poza tym, jak pamię­tasz, szyjka dzbana była zapie­czę­to­wana woskiem, więc nie mogła być źró­dłem hałasu.

Zasta­na­wia­łem się przez chwilę, paląc papie­rosa.

– Może coś znaj­do­wało się w środku, na przy­kład jakieś przy­prawy, i wydzie­lany przez nie gaz wydo­by­wał się spod pie­częci?

– Dla­czego zatem działo się to tylko w nocy? – zapy­tała Mar­jo­rie. – Dla­czego nie śpie­wał przez cały czas?

– Ponie­waż w nocy powie­trze jest chłod­niej­sze – wyja­śnił Albert Ein­stein Drugi. – Ciśnie­nie wewnątrz dzbana sta­wało się wów­czas względ­nie więk­sze i gazy miały dosta­teczną ener­gię, by prze­ci­snąć się na zewnątrz.

Mar­jo­rie wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem, Harry. Wiem tylko tyle, że Max robił się coraz dziw­niej­szy. Był ner­wowy, zmar­twiony, czę­sto uskar­żał się na ból głowy i dole­gli­wo­ści żołąd­kowe. Mnó­stwo czasu spę­dzał w gabi­ne­cie. Tłu­ma­czył mi, że pisze wspo­mnie­nia, ni­gdy jed­nak nie zna­la­złam żad­nych nota­tek, a on sam rów­nież niczego mi nie poka­zy­wał. Czę­sto go o to pyta­łam, ale on odpo­wia­dał, że zanim zabie­rze się do pisa­nia, musi prze­pro­wa­dzić wiele badań. Bar­dzo się o niego mar­twi­łam. Pró­bo­wa­łam nakło­nić go do odwie­dze­nia leka­rza, on jed­nak powta­rzał, że cho­roba minie.

Obser­wo­wa­łem tań­czący w oddali pośród pian dwu­masz­towy jacht. Z góry dobie­gał war­kot samo­lotu kołu­ją­cego ponad lot­ni­skiem w Hyan­nis.

– A co się stało z obra­zami? – zada­łem kolejne pyta­nie. – Dla­czego pozdej­mo­wał je wszyst­kie?

– Nie wiem. Powie­dział, że musi. Powie­dział, iż byłoby wiel­kim błę­dem pozo­sta­wić w domu jaki­kol­wiek por­tret lub foto­gra­fię. Powy­no­sił rów­nież wszyst­kie książki, na wypa­dek gdyby znaj­do­wały się w nich jakieś ilu­stra­cje. Podobny los spo­tkał naszą tapi­cerkę.

Wyrzu­ci­łem nie­do­pa­łek.

– Brzmi to rze­czy­wi­ście dziw­nie. Po co to robił?

– Max mówił, że na tych meblach są wize­runki ludzi, więc nie mogli­śmy pozo­sta­wić ich w domu. Nie mogli­śmy mieć jakich­kol­wiek por­tre­tów. Prze­glą­dał nawet arty­kuły spo­żyw­cze, aby spraw­dzić, czy na któ­rymś opa­ko­wa­niu nie ma przy­pad­kiem obrazu ludz­kiej twa­rzy, a gdy na takie natra­fił, zry­wał nalepkę i natych­miast ją palił.

– Mar­jo­rie – stwier­dzi­łem. – To naprawdę wygląda tak, jak gdyby Max był… no cóż.

– Wiem – odparła po pro­stu. – Dla­tego wła­śnie nie chcia­łam nikomu mówić, co się dzieje. I tak nikt go nie lubił przez ostat­nie lata. Ciężko było z nim wytrzy­mać. Cią­gle się iry­to­wał i zrzę­dził, łatwo tra­cił pano­wa­nie nad sobą. Zno­si­łam to przez sześć lub sie­dem lat, Harry, i nie mogę zaprze­czyć, że nie­mal się cie­szę z jego odej­ścia.

– Hmm – mruk­ną­łem. – Rozu­miem.

Mar­jo­rie potrzą­snęła głową.

– A ja nie. Cały czas zaj­mo­wał się tym prze­klę­tym dzba­nem. Wyra­żał się o nim jak o hono­ro­wym gościu, któ­remu nie wolno prze­szka­dzać. Zawsze mu powta­rza­łam, aby się go pozbył, on jed­nak mówił, że nie może. Kiedy zagro­zi­łam, że go znisz­czę, Max omal nie osza­lał ze zło­ści. Na koniec zamknął go w wie­życzce.

Odwró­ci­łem głowę i przyj­rza­łem się gotyc­kiej wie­życzce wzno­szą­cej się nad zwró­coną ku oce­anowi czę­ścią domu. Jej okna były ciemne i puste, ponad spi­cza­stym dachem zaś mono­ton­nie poskrzy­py­wała bla­szana cho­rą­giewka.

– Chcesz powie­dzieć, że on na­dal tam jest?

Mar­jo­rie pota­ku­jąco ski­nęła głową.

– Max zapie­czę­to­wał drzwi. Kie­dyś cho­dzi­łam tam szyć. Wiesz, jaki piękny roz­ta­cza się stam­tąd widok. On jed­nak obsta­wał, aby zamknąć dzban w środku, a gdy to już się stało, nie pozwa­lał mi się zbli­żać. Wiem, że brzmi to absur­dal­nie, i cza­sami sama myśla­łam, że kom­plet­nie zwa­rio­wał, ale w innych spra­wach zacho­wy­wał się zupeł­nie nor­mal­nie. Z jakichś powo­dów dzban go mar­twił i to tak bar­dzo, że posta­no­wił go zamknąć.

Podra­pa­łem się po gło­wie.

– Chciał­bym go zoba­czyć.

Mar­jo­rie natych­miast chwy­ciła mnie za rękę. Zro­biła się bar­dzo blada, aż nie­mal zaczą­łem żało­wać, że poru­szy­łem ten temat.

– Och, nie. Nie wolno ci tego robić. Pro­szę cię, Harry. Max powie­dział wyraź­nie, żeby nie doty­kać dzbana. Mie­li­śmy spa­lić dom i nie zbli­żać się do niego.

– Spa­lić dom? Ależ, Mar­jo­rie, cała sprawa z minuty na minutę staje się coraz bar­dziej zwa­rio­wana! Według mnie naj­le­piej będzie, jeśli przyj­rzymy się sta­remu dzba­nowi Maksa i stwier­dzimy, czym sta­ru­szek się tak przej­mo­wał. Może w środku są zara­żone stare ubra­nia lub coś w tym rodzaju, a Max oba­wiał się, że wszy­scy zapad­niemy na jakąś arab­ską zarazę? Na litość boską, chyba nie boisz się dzbana?

– Max się bał.

Par­sk­ną­łem.

– Wiem, Mar­jo­rie, ale ja się nie boję. Poza tym nie sądzę, aby w zgo­dzie z mądro­ścią Wschodu było pod­pa­la­nie wła­snego dobytku z powodu jakie­goś sta­ro­żyt­nego garnka, peł­nego zapewne kon­ser­wo­wa­nych fig.

W tym momen­cie nade­szła przez nie strzy­żony traw­nik Anna. Jej woal trze­po­tał w podmu­chach łagod­nej bryzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Djinn

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 1977

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce © fortuna777/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dżinn, wyd. IV, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-774-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer