Ikon - Graham Masterton - ebook + książka

Ikon ebook

Graham Masterton,

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co łączy zakończony właśnie kryzys kubański, politykę braci Kennedych i ich związek z Marylin Monroe? Odpowiedź podsuwa jeden z najpoczytniejszych thrillerów Grahama Mastertona!

Daniel jest właścicielem małego pubu w spokojnym miasteczku w Arizonie. Gdy dowiaduje się, że jego najlepszy przyjaciel Willie, major lotnictwa, ginie niespodziewanie, od razu nabiera podejrzeń. Czy to na pewno był wypadek? Przecież kilka godzin wcześniej Willie wyjawił mu, że odkrył nieprawidłowości w działaniu rakiet samonaprowadzających używanych w systemie obronnym Air Force.

Parę dni później w sąsiednim mieście w podobny sposób umiera wdowa po innym majorze Air Force. Daniel natychmiast kontaktuje się z dziennikarką Kathy Forbes, która relacjonuje przebieg śledztwa w tej sprawie. Namawia ją, aby wspólnie rozwiązali mroczną zagadkę obydwu morderstw.

Masterton po mistrzowsku buduje napięcie, odkrywając maleńkie kawałki układanki, która pod koniec powieści staje się wyrazistym i jakże zaskakującym całościowym obrazem brudnej rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 486

Oceny
4,0 (58 ocen)
24
16
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kwinto76

Całkiem niezła

historia sklejona słabym spoiwem
00
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita!!!
00
Macans

Z braku laku…

Nie wiem do jakiej kategorii zaliczyć te opowieść. Najsprawiedliwiej będzie: kryminalno-szpiegowsko-pornograficznej. Poniosła tu fantazja autora. Dość mocno. I choć mam wyobraźnię i po to właśnie wybieram fikcję (z tego powodu nie interesują mnie biografię i dokumenty) to tu jednak mrużyłam oczy. A samo zakończenie? Gwóźdź do trumny. Aż mnie głowa rozbolała.
01

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

Ikon

 

Copyright © Graham Masterton, 1983

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Anna Grelewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-66989-05-4

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

„RINC (Reduction In Nuclear Capability) to akronim utworzony przez Komitet Połączonych Szefów Sztabów. Oznacza rozmowy prowadzone przez Stany Zjednoczone i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, których celem jest doprowadzenie do ostatecznej dwustronnej redukcji potencjału nuklearnego”.

„Joint Services Review”

Nr XVII, 1981

 

„Poleciliśmy naszym oficerom zdemontować (pociski) i zwrócić je Związkowi Radzieckiemu”.

Nikita Chruszczow,

październik 1962

 

„Były i inne kobiety tak piękne jak ona, lecz w niej było coś więcej: kombinacja zadumy, tęsknoty i żywotności. To właśnie wyróżniało ją wśród innych”.

Lee Strasberg,

1962

 

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

Szukał jej od bardzo dawna, przez dwadzieścia pustych i nerwowych lat. A kiedy zobaczył ją wreszcie, siedzącą w półmroku sali koktajlowej hotelu Arizona Biltmore, kiedy dostrzegł jej piegowate dłonie zaciśnięte na szklance dużej „Mimozy”, zakrztusił się lunchem. Szybko wybiegł do toalety, by wypluć jeszcze nie przełkniętą kanapkę, a potem długo stał nad umywalką, przypatrując się sobie w lustrze, z uczuciem triumfu i niepokoju.

Chryste, znalazłem ją. Po tylu latach wreszcie ją znalazłem. Po chwili, gdy popatrzył na swe dłonie oparte o brzeg umywalki, dłonie teraz o dwadzieścia lat starsze niż wtedy, gdy zaczynał jej szukać, nawiedziła go inna myśl: oby to jednak nie była ona. Mam nadzieję, że to halucynacja. Jeśli to ona, będę przecież musiał ją zabić. Oni chcą, naprawdę chcą, żebym pewnego dnia pojawił się z jej głową. Poza tym, jeżeli to ona, co będę robił przez resztę życia? Kto da robotę człowiekowi, który od dwudziestu lat nie zajmuje się niczym innym poza przemierzaniem Ameryki wzdłuż i wszerz, od deszczowej Filadelfii po zasypany śniegiem Oregon, poszukując jednej kobiety?

Wyszedł z toalety, a drzwi zaskrzypiały za nim. Ciągle tam siedziała, sama na wielkiej kanapie z lat dwudziestych, pod podzwaniającymi żyrandolami w stylu art deco. Hotel Arizona Biltmore zaprojektował w połowie lat dwudziestych Frank Lloyd Wright. Pensjonat ów był wtedy wyzywająco nowoczesnym, luksusowym i modnym miejscem spotkań znanych i bogatych Amerykanów ery jazzu. Wokół, w ogrodach pełnych kwiatów ustawiono domki z betonowych półfabrykatów. Hotelowe jadalnie z kasetonowymi sufitami pełne były fontann w stylu art deco i ręcznie tkanych dywanów w geometryczne wzory. I oto tutaj właśnie ją znalazł, otoczoną całym tym dekadenckim splendorem. Była gruba, tak jak przypuszczał, musiała ważyć przynajmniej sto osiemdziesiąt pięć funtów. Zobaczył ją w liliowej plisowanej pelerynie. Miała skórę białą jak mleko, a rudobrązowe włosy z siwymi pasmami starannie zaczesywała do tyłu i spinała grzebieniami. Gdyby pozostała platynową blondynką, pomyślał, albo ufarbowała włosy na rudo, pewnie zamaskowałaby się lepiej. Lecz on zawsze wierzył, że gdy ją odnajdzie, okaże się jasną brunetką. Tak właśnie było.

Na twarzy nie miała żadnych śladów po operacjach plastycznych. Dla każdego, kto nie spędził dwudziestu lat na wpatrywaniu się w fotografie, rysunki i gliniane wzory jej twarzy i głowy pod każdym kątem i przy każdym oświetleniu, otyłość zmieniła ją na tyle, że zabieg chirurgiczny był niepotrzebny. Jej opuchnięte oczy przywodziły na myśl mongoloidalne szparki. Miała głęboki podwójny podbródek. Prawdopodobnie uważała, że gdy tylko powróci do swojej zwykłej, pozbawionej uroku postaci, przypisanej jej od dzieciństwa, będzie bezpieczna. Znów stanie się nieznaną, niechcianą sierotą, brzydkim kaczątkiem, którego nikt nigdy nie zechce adoptować. Brak przebiegłości zdradzał ją przez całe życie. A teraz ją zdemaskował.

Usiadł naprzeciwko niej, bardzo blisko. Założył nogę na nogę, zapalił papierosa i zaczął ją obserwować. Nawet jeśli to spostrzegła, niczego nie dała po sobie poznać. Sączyła „Mimozę”, bawiąc się złotą obrączką na serdecznym palcu i od czasu do czasu spoglądając w kierunku rozsuwanych drzwi, które wiodły ku trawnikom, bungalowom i olśniewającemu blaskowi popołudniowego słońca. W pewnej chwili uśmiechnęła się nawet do jasnowłosego trzylatka, Anglika, który przebiegał akurat obok niej, wołając mamę. Był to jednak smutny, pobłażliwy uśmiech. Właśnie taki, jaki posłałaby dziecku pięćdziesięciosześcioletnia bezdzietna kobieta po trzech małżeństwach, skazana na dalszą samotność dlatego, że uciekała przed zemstą o wiele bardziej straszliwą niż wyrok wymiaru sprawiedliwości.

Kelnerka, która właśnie rozpoczęła swoją zmianę, podeszła do mężczyzny i grzecznie zapytała, czego sobie życzy. Przez chwilę zastanawiał się, po czym odparł:

– Poproszę budweisera i orzeszki.

Uznał, że właśnie takie zamówienie – staromodnego trunku z baseballowych boisk – jest stosowne do sytuacji. A może był to jego ukłon w stronę Joe DiMaggio? Dziwił się, jak ona mogła to wszystko znosić, wiedząc, że Joe DiMaggio regularnie przynosi róże na grób w Westwood. Przetarł oczy, zaciągnął się papierosem, a w jego głowie, jak nieproszone duchy kłębiące się w sali koktajlowej, kotłowały się wspomnienia ostatnich dwudziestu lat.

Nazywał się Henry Friend. Zaczął jej szukać dokładnie dwa tygodnie i dwa dni po swoich trzydziestych ósmych urodzinach. Teraz miał pięćdziesiąt osiem lat, dwa lata więcej od niej. Był wysokim mężczyzną o pomarszczonej twarzy i stale przymrużonych oczach, jakby cierpiał na chroniczne bóle głowy. Jego nos przypominał kartofla, dłonie luźno zwisały w przegubach, a jego głos kojarzył się z Walterem Matthau. Jego przyjaciele nie mieli o nim opinii, ponieważ Henry Friend nie miał przyjaciół. Z rodziny pozostał mu tylko starszy brat, który mieszkał w Bend w stanie Oregon. Życie spędzał w hotelach, pensjonatach, przyczepach kempingowych, schroniskach, od czasu do czasu w ramionach wdów, dziwek lub samotnych żon, w sypialniach za wyblakłymi siatkowymi zasłonami. Palił winstony, czytywał „Playboya” i „Guns & Ammo”. Dla pozy jeździł fordem thunderbird landau, rocznik 1969. Bieliznę prał w hotelowych umywalkach, w proszku rozdawanym gościom w torebeczkach, i rozmawiał sam z sobą przed hotelowymi lustrami.

Kiedyś był mechanikiem, co jest grzecznym określeniem zawodowego mordercy. Wówczas najlepszym wśród ludzi ze swojego pokolenia; lecz po dwudziestu latach zastanawiał się, co z tej doskonałości w nim pozostało. Jack Ruby powiedział mu kiedyś: „Możesz uważać, że jesteś najlepszy. Twój talent może jednak nagle zniknąć, na przykład w jakiejś pieprzonej toalecie, kiedy będziesz mył te swoje upieprzone ręce”. Jack Ruby. Henry wciąż uśmiechał się do siebie na myśl o Jacku i jego trafnym przydomku. Jack Ruby – Czerwony Jack. Czerwony jak krew. Przez te wszystkie lata nikt nie dotarł do sedna, nie zrozumiał pseudonimu. Aż czasami człowiek zastanawiał się, co właściwie robią te wszystkie ważniaki z FBI, oczywiście poza starannym piłowaniem paznokci, chodzeniem na senackie przyjęcia i walką o gabinety z więcej niż jednym oknem. Pieprzony Jack Ruby.

Skończyła „Mimozę” zbyt szybko, niczym kobieta, która rzeczywiście musi się napić alkoholu. Za chwilę zawoła kelnerkę i zamówi następnego drinka. Henry nie wiedział, że przychodzi tutaj codziennie o piątej po południu i wypija trzy, czasami cztery kolejki, zawsze sama. Sama, po tym wszystkim, co się wydarzyło, po uwielbieniu tłumu… Była teraz otyłą damą w średnim wieku, wiodącą samotne życie, znaczone wizytami w salonach piękności, nieudanymi kuracjami odchudzającymi i lekturą „The Price is Right”.

Jeszcze przez chwilę czekał, po czym zwrócił się do niej:

– Przepraszam, ale nie mogę tego nie powiedzieć. Kogoś mi pani przypomina.

Popatrzyła w jego kierunku i zamrugała. Aż do tej chwili jej myśli koncentrowały się wyłącznie na kelnerce.

– Słucham? Pan mówi do mnie? – zapytała.

– Przepraszam. – Uśmiechnął się. – Nie chciałem pani przestraszyć. Ale naprawdę kogoś mi pani przypomina. Aż nie mogę w to uwierzyć.

Znów popatrzyła na niego zwężonymi źrenicami. W tym momencie podeszła do niej kelnerka i zapytała:

– Jak się pani czuje, pani Schneider? Czy mam przynieść kolejną „Mimozę”?

– Czy zechce pani ją dopisać do mojego rachunku? – zaproponował Henry.

Pani Schneider nie zareagowała, lecz jedynie kilkakrotnie w milczeniu przenosiła wzrok z Henry’ego na kelnerkę, jakby obawiała się, że zmówili się, żeby z niej zakpić.

– Śmiało, niech pani przyniesie jeszcze jedną „Mimozę” – powiedział Henry. – A dla mnie kolejnego budweisera.

Kiedy kelnerka odeszła do barku, Henry wziął nie dokończone piwo i usiadł obok pani Schneider, dość blisko, ale jednak nie na tyle, by ją krępować. Poczęstował ją winstonem, lecz odmówiła, kręcąc głową.

– Rzuciłam palenie. Tak chciał mój lekarz.

– Przecież wygląda pani doskonale. Powiedziałbym, wręcz kwitnąco.

Na moment położyła dłoń na piersiach.

– Po prostu muszę dbać o serce. To nic poważnego, ale lepiej, żebym nie paliła.

– Czy będzie pani przeszkadzać, jeśli ja zapalę?

– Wolałabym nie.

Wsunął papierosy z powrotem do paczki.

– W porządku, w takim razie nie zapalę.

Zapadła kłopotliwa cisza. Pani Schneider popatrzyła w kierunku rozsuwanych drzwi. Na zewnątrz w potężnym upale nakrywano stoliki rypsowymi obrusami i ustawiano jaskrawożółte parasole, przygotowując weekendowy jarmark wielkanocny. Chłopiec hotelowy z trzema drewnianymi królikami pod pachą: zielonym, białym i czerwonym, przeszedł obok stolika Henry’ego i pani Schneider.

– Zostaje pan tutaj na Wielkanoc? – zapytała Henry’ego.

– Nie wiem. To zależy. Ale chciałbym.

– Przyjechał pan w interesach?

Pokiwał głową.

– Tak. Motorola.

– Domyślałam się tego – powiedziała z uśmiechem. – Jeśli to nie mafia, to pewnie Motorola. To dwa wielkie M w Phoenix. Mam nadzieję, że pańska podróż przynosi efekty.

– Jasne – odparł.

Znowu cisza. Pani Schneider popatrzyła na Henry’ego.

– Powiedział pan, że kogoś panu przypominam. Kogo?

– Nie wiem. To było bardzo dawno. Jakieś dziewiętnaście albo dwadzieścia lat temu. Wszyscy się starzejemy.

– Ale kogo panu przypominam? Naprawdę pan nie pamięta?

– Może przyjaciółkę… – odparł Henry. – Nigdy się nie ożeniłem. Raczej nie urodziłem się po to, żeby być mężem. Dlatego miewam przyjaciółki, ale zapewniam panią, wszystkie do tej pory były bardzo ładne.

– A ja jestem wdową – powiedziała pani Schneider.

Kelnerka przyniosła napoje.

– Ja płacę – przypomniał Henry i położył na tacy dziesięciodolarowy banknot. – Reszty nie trzeba.

Pani Schneider wypiła potężny łyk szampana z sokiem pomarańczowym. Przymknęła oczy, kiedy musujący płyn zaczął spływać jej do żołądka.

– Mój mąż był pilotem w bazie Air Force w Lukę – odezwała się po chwili. – Wie pan, niedaleko Litchfield Park. Miał stopień majora, latał na F-16. Był przystojny i dobry. Czy pan wie, ile mu płacili? Tysiąc siedemset dolarów miesięcznie! Majorowi z dwunastoletnim stażem! Ale pewnego dnia wleciał prosto w jakieś zbocze w górach White Tank i tak się wszystko skończyło. Zostałam sama z domem, rentą z Air Force i niewielką kolekcją nieprzyzwoitych magazynów, które znalazłam w jego szufladzie ze skarpetami.

Henry dokończył jedno piwo i zaczął pić następne. Przytaknął pani Schneider ze zrozumieniem, ale i z widocznym roztargnieniem, jakby słuchał historii jej życia po raz trzeci czy czwarty, choć opowieść o majorze z Air Force, który wleciał samolotem w zbocze góry, była dla niego zupełnie nowa. No i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wszystkie szczegóły biografii, jakie mu podawała, są z całą pewnością sfabrykowane, że w ciągu dwudziestu lat spędzonych w ukryciu doskonale je opracowała i zapamiętała. Zresztą dla Henry’ego nie miało to znaczenia. Nie mogła odwieść go od wypełnienia zadania, którego realizacji był tak blisko. Kawałek o sprośnych magazynach w szufladzie ze skarpetami nawet mu się spodobał. Przydawał majorowi Schneiderowi pewnej urojonej głębi, autentyczności. Ktokolwiek wymyślił dla niej ten drobny szczegół, z pewnością był profesjonalistą.

– Nie pijam niczego innego poza „Mimozą” – powiedziała. – Czasami tylko sok pomarańczowy. Jeśli wypiję za dużo, nie mogę brać pigułek nasennych, a jeśli nie mogę ich zażywać, wpadam w przerażenie. Czy wie pan, jak to jest, kiedy nie można zasnąć? Myśli galopują nie kontrolowane, aż wreszcie człowiek odnosi wrażenie, że za chwilę zapłonie mu mózg. Tak właśnie jest ze mną każdej nocy, a właściwie tak by było, gdybym nie brała tabletek. Od wielu lat wciąż to samo.

Henry zapalił papierosa i popatrzył na nią.

– Czy od dawna mieszka pani w Phoenix? – zapytał.

– Od dziesięciu lat. Mieli zamiar wysłać nas do Wheeler, na Hawaje, ale akurat Martinowi przydarzył się ten wypadek. Cieszyłam się na myśl o tym wyjeździe. Nie wiem, czy Martin był tak samo zadowolony. Przedtem mieszkaliśmy w Myrtle Beach w Karolinie Południowej. Tam raczej mi się nie podobało. Wszystkie żony oficerów zadzierały nosa. Pozycja męża decydowała o wszystkim. Żona majora nie mogła się odezwać do pułkownikowej, zanim ta sama nie zaczęła rozmowy. No i żadna z nas, żon oficerów, nie odzywała się do żony podoficera.

– Czy Lukę jest bardziej przyjazne?

Klasnęła białą dłonią w wierzch drugiej.

– Było i chyba nadal jest. Od dawna nie widuję już nikogo z Air Force. Wie pan, jak to jest. Teraz, kiedy Martina już nie ma, chyba nie miałoby to sensu. Bo cóż mnie obchodzi, że pułkownik Bickerstaff uważa kapitana Willisa za kretyna albo że major Hodges pieprzy pułkownikową Bickerstaff co środę w motelu Mesa przy Indian School Road?

Henry skrzywił się.

– No pewnie. Co to panią obchodzi?

Zapanowała cisza. Pani Schneider wciąż sprawiała wrażenie tak spiętej, że Henry Friend był pewien, iż za chwilę zmieni zdanie i poprosi go o papierosa.

– Czy ma pan zegarek? – zapytała nagle.

– Jest dziesięć po.

– To jeszcze wcześnie – stwierdziła, choć nie określiła, na co jest wcześnie. Na obiad? Sen? Zmierzch? Koniec świata? – Nie powinien mi pan pozwalać, żebym zawracała panu głowę – powiedziała niespodziewanie. – Musi pan być bardzo zajętym człowiekiem.

– Wcale mi pani nie zawraca głowy – odparł spokojnie. – Aż do jutra nie mam już żadnych spotkań.

– Tak? Cóż, tutaj, w Phoenix, nie ma nic ciekawego do roboty, będzie się pan nudził. Wciąż jesteśmy typowymi ludźmi zachodu. Wcześnie jadamy i wcześnie kładziemy się spać. Jesteśmy zdrowi, zamożni i mądrzy jak wszyscy diabli.

– To bardzo dobry pomysł. To znaczy wcześnie chodzić spać.

Zmarszczyła czoło. Znów wypiła łyk „Mimozy”, tym razem niewielki, ale bardzo szybko, łapczywie, jak ktoś, kto pijąc, myśli o czymś bardzo odległym. Opanowanie Henry’ego najwyraźniej niepokoiło ją, lecz do tej pory nie powiedział ani nie zrobił niczego, co dałoby jej pretekst, żeby się go pozbyć.

– Co, do diabła, pan tutaj właściwie robi? – zapytała po chwili.

Pytanie ostatecznie przekonało go, że odnalazł właściwą kobietę. Żadna inna nie odezwałaby się w taki sposób. Żadna prawdziwa wdowa z zachodu nie zadałaby tego pytania z taką arogancją i pewnością, że rozmówca się nie obrazi. Odwróciła się, żeby znów na niego spojrzeć. Wyraz jej twarzy dowodził, że nie czuje wobec niego niechęci, że wcale nie chce go urazić. Po prostu wypowiadała na wpół zapomnianą kwestię z na wpół zapomnianego filmu.

– Pracuję – odparł. – Jestem sprzedawcą. Sprzedaję półprzewodniki.

– Nie o to mi chodzi – powiedziała niecierpliwie. – Wcale nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, co pan robi tutaj i teraz, dlaczego pan ze mną rozmawia?

– Podoba mi się pani – odpowiedział bezbarwnym głosem. Bezbarwnym, lecz zaczepnym, prowokującym.

– Podobam się panu?

– Tak. Nie sądzi pani, że moglibyśmy razem gdzieś pójść?

Przyglądała mu się uważnie.

– Co pan przez to rozumie?

– Tu jest tak jakoś oficjalnie, nie uważa pani?

Niespodziewanie głośno się roześmiała.

– Podrywa mnie pan, prawda?

Henry udał zakłopotanego. Opuścił wzrok i niby bezradnie jak nastolatek wzruszył ramionami.

– Tak, pan mnie naprawdę podrywa! – zawołała ze śmiechem. – Nie mogę w to uwierzyć!

– Nie chciałbym być bezczelny – powiedział Henry. – Ale to dlatego, że tak bardzo przypomina mi pani… Sam już nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć kogo. Ale wygląda pani jak gwiazda filmowa. Ma pani w sobie tę charyzmę, ten dziwny magnetyzm…

Pani Schneider przygładziła włosy.

– Zawsze wszyscy mi mówili, że mam to w sobie.

– Kto mówił?

– Wszyscy. Martin, przyjaciele. Po prostu prawie wszyscy. Henry pokiwał głową.

– No pewnie – powiedział.

Po dziesięciu minutach opuścili hotel Biltmore i wyszli w blask słońca. W radiu podali, że temperatura w Sky Harbor wynosiła dziewięćdziesiąt siedem stopni w skali Fahrenheita. Wokół czuć było upał i kurz. Henry wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne z pomarańczowymi szkłami i starannie umieścił je na swym kartoflanym nosie. Pani Schneider osłoniła twarz przed słońcem białym kapeluszem z dużym rondem.

– Może weźmiemy mój samochód? – zaproponował Henry.

Był to ciemnoniebieski oldsmobile wypożyczony w firmie Avis i zaparkowany pod drzewami na skraju hotelowego parkingu. Każdy, kto by zobaczył teraz tych dwoje wsiadających do niego, uśmiechających się do siebie i niespiesznie odjeżdżających, uznałby ich za małżeństwo od niedawna na emeryturze, członków klubu golfowego, którzy udają się właśnie do domu, by uciąć drzemkę po zaliczeniu dziewięciu dołków w gorącym porannym słońcu i po lunchu w meksykańskim Adobe Clubhouse, na przykład po dobrej emponadzie i żeberkach.

– Niech pan skręci w prawo – powiedziała. – W Dwudziestą Czwartą Ulicę, a potem jeszcze raz w prawo, w Lincoln.

Henry uśmiechnął się. Prowadził samochód spokojnie i płynnie aż do przesady. Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz pragnął, było zwrócenie na siebie czyjejś uwagi albo, co gorsza, wplątanie się w jakiś wypadek. Jutro po południu osobiście zwróci samochód w punkcie Avisu na międzynarodowym lotnisku w Los Angeles, a jego alibi stanowić będzie to, że przecież nie mógłby przejechać całej drogi z Arizony do Los Angeles, jeśli naprawdę znajdowałby się tu i teraz w Phoenix z panią Schneider.

– Mieszka pan w Los Angeles? – wyrwała go z zamyślenia.

– Tak. Mam niewielki kawalerski bungalow przy Szóstej Ulicy.

– Mieszkałam kiedyś w Brentwood.

– Naprawdę? Dwadzieścia albo trzydzieści lat temu to była kraina gwiazd filmowych, prawda? Czy pani mąż służył gdzieś w okolicy?

Pani Schneider nie odpowiedziała. Popatrzyła na zakurzone pobocze. W oddali widać było Camelback Mountain. Henry dotknął jej dłoni.

– Niech się pani mną nie przejmuje – powiedział – Od dawna jestem fanem Hollywood. Greta Garbo, Bette Davis, Marilyn Monroe, Jayne Mansfield… Kochałem je wszystkie. Kochałem.

Dotarli do punktu, w którym Dwudziesta Czwarta Ulica styka się z Lincoln Drive.

– Jeszcze nie powiedziała mi pani, jak ma na imię – znów odezwał się Henry. – Jeśli mamy zostać przyjaciółmi…

Uśmiechnęła się, lecz nie do niego.

– Mam na imię Margot – powiedziała. – Margot Schneider. Z domu Petty.

– Ach, Margot – powtórzył Henry.

Poczekał, aż minie go trolejbus, po czym skręcił w prawo, w Lincoln Drive, w kierunku Paradise Valley. Droga wiła się pod górę, gładka, gorąca i zakurzona. W oddali, po prawej stronie w drżącym powietrzu skwarnego popołudnia falowały budynki centrum Phoenix: Convention Center, Compensation Fund, gmach radia KOOL. Henry czuł się jak wysuszona jaszczurka w wiwarium złapana w pułapkę w pełnym słońcu. Wyciągnął papierosa i wcisnął samochodową zapalniczkę, ale kiedy Margot Schneider spojrzała na niego z ukosa z wyrzutem, posłusznie odłożył papierosa.

Mieszkała w parterowym domku na Oasis Drive, w ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy, na wschodnich stokach Phoenix Mountains. Przed werandą spryskiwacze zraszały jasnozielony romb trawnika. Wiatr poruszał blachą okapu, obwieszczając, że nie ustanie już na Oasis Drive do końca dnia. Pani Schneider poprowadziła Henry’ego pod górę, do frontowych drzwi z rżniętego szkła wzmocnionego pozłacanymi różami z kutego żelaza. Dom miał numer 62, co wydało się Henry’emu cholernie na miejscu.

– Sympatyczne miejsce – zauważył, kiedy Margot otwierała drzwi. – A jakich masz sąsiadów?

– Bardzo spokojnych. Millerowie są naprawdę uroczy. On prowadzi w Scottsdale sklepik z wyposażeniem łazienek – Tub Time. Kargowie z naprzeciwka też są w porządku. On pracuje w Mountain Bell.

– A co robią ich żony?

– Och – wzruszyła ramionami – wychowują dzieci i oglądają w telewizji As the World Turns.

– A ja jestem fanem Guiding Light – powiedział Henry z uśmiechem.

Wprowadziła go do domu. Najpierw weszli do przestronnego salonu pomalowanego na biało, z ukośnym sufitem i dębowym kominkiem. Na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje portretów amerykańskich Indian autorstwa Barriego Tinklera. Poszarzały zmierzwiony dywan wymagał już czyszczenia. Pod ścianą stała imitacja konsoli w stylu Ludwika XIV oraz para krzeseł stylizowanych na wzornictwo Chippendale’a. Henry wypatrzył też w kącie niewielki stolik na wrzecionowatych nogach, który zainteresował go najbardziej. Stało na nim kilka czarno-białych fotografii w srebrnych ramkach. Dwunastoletnia pani Schneider, major Schneider z żoną w trzecią rocznicę ślubu. Ich suczka Natasza. Państwo Schneiderowie w Myrtle Beach. Henry podniósł zdjęcie, na którym major Schneider – z doskonałym profilem i pewny siebie – stał obok spiczastonosego F-16. Nic, tylko podziwiać troskliwość i dbałość o szczegóły, z jakimi pani Schneider stworzyła swoje nowe życie.

– Twój mąż był bardzo przystojny. Jak mówiłaś, kiedy go poznałaś?

– Nie mówiłam ci o tym, ale to byto w grudniu 1950 roku.

– A, w grudniu 1950. To wtedy, kiedy nakręcono As Young As You Feel.

Zamarła nagle, zdejmując z głowy kapelusz.

– Co takiego?

– Mówiłem ci już. – Henry uśmiechnął się. – Zawsze byłem fanem kina. Uwielbiam filmy, nawet opery mydlane. Czy widziałaś Rzekę bez powrotu?

Popatrzyła na niego z ukosa.

– Nie – odparła. – Nigdy tego nie widziałam. Czy puszczali to w kanale Midnight Movie?

– Może. Chyba tak.

Znów zapadła cisza. Gdzieś z oddali dobiegło ich wycie samochodowego alarmu. Wreszcie Margot Schneider zapytała:

– Masz ochotę na drinka? Niestety, nie mam piwa.

– Wypiję cokolwiek. Whisky, wino, ty zdecyduj.

– Mam Stags Leap Riesling z Napa Valley.

– Świetnie. Chętnie się napiję.

Usiedli na tarasie i pili wino, które dla Henry’ego było za zimne i za słodkie. Zrobiło się późne popołudnie i gdy słońce zachodziło gdzieś nad Yuma County, góry zaczynały się wypełniać długimi skomplikowanymi cieniami. Wydawały się przez to starsze.

– Nigdy nie przepadałam za filmami – odezwała się Margot.

– Nie uległaś ich czarowi?

– Nie widziałam w nich żadnego czaru. Miały czarować, ale człowiek jest przecież tylko człowiekiem. Czy przychodzi ci do głowy, kiedy widzisz na ekranie którąś z gwiazd filmu, że ona czasami choruje, miewa bóle głowy albo bolesne miesiączki? Albo że bywa przerażona, ponieważ nie wierzy, że wystarczająco dobrze zagra? Nie myślisz o tym, prawda? A tak przecież z pewnością jest.

Henry obserwował ją uważnie.

– Oczywiście – powiedział po chwili. – Pewnie tak właśnie jest.

– Na przykład mój mąż – kontynuowała – nigdy nie rozumiał, że ktoś może być słabszy od niego, że nie radzi sobie z czymś. Mówił, że to rozumie, oczywiście. Ale w głębi duszy nie potrafił tego pojąć, ponieważ był przygotowany na to, żeby w każdej chwili radzić sobie z całym światem. A ja nie. No, ale teraz muszę dawać sobie radę. Przeważnie w samotności, niestety. – Wygładziła sukienkę, a potem spojrzała na Henry’ego i uśmiechnęła się do niego z zakłopotaniem, jakby przepraszająco. – Chyba nie chcesz mnie słuchać – stwierdziła. – Nie jechałeś przecież tak daleko, żeby wysłuchiwać opowieści o cudzych problemach.

– Wręcz przeciwnie – powiedział Henry. – Słucham cię, bo uważam, że jesteś jedną z najbardziej interesujących kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem. Od bardzo, bardzo dawna szukam kobiety takiej jak ty.

– Może coś zjesz? – zapytała nagle. – Mam w zamrażalniku pizzę pepperoni.

– Chyba nie jestem głodny – odparł Henry. – Wszystkie te służbowe lunche odkładają się we mnie. Na długi czas zapychają organizm. Pozostanę przy winie.

– W takim razie, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, że włożę coś wygodniejszego?

– Oczywiście. Ja tymczasem naleję sobie kolejnego drinka, jeśli pozwolisz.

Weszła do domu, odwracając się na moment w drzwiach patio, żeby rzucić mu – w jej przekonaniu uwodzicielskie spojrzenie. Po chwili Henry został sam. Sączył wino– i obserwował odległy odrzutowiec wojskowy, niczym igła połyskujący na ciemnoliliowym niebie. Wreszcie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej czarny winylowy portfel. Położył go na stole obok jednorazowych rękawiczek chirurgicznych, które wydobył z drugiej kieszeni. Zaczął gwizdać przez zęby Some Day I’ll Find You.

Z wnętrza domu dotarł do niego głos z telewizora nastawionego na kanał KPHO:

– Stan pogotowia w związku z burzą piaskową pomiędzy Gila Bend a Yuma na autostradzie S… Jeśli zauważysz gęsty pył zbliżający się do autostrady, nie wjeżdżaj w ten obszar… Zjedź z drogi jak najdalej i zatrzymaj się, wygasiwszy światła…

Otworzył portfel i wyciągnął z niego zwiniętą piłę – dwie stopy drutu z doskonałej stali, z ostrymi zębami i czarnymi drewnianymi rączkami na końcach. Wyglądała jak garota z ząbkowanym brzegiem. Naprężył ją i wydała nieomal przyjemny dla ucha metaliczny dźwięk. Kupił ją w staromodnym sklepie z artykułami żelaznymi w Rumney Depot w stanie Vermont. Sprzedawca zapewnił go, że przecięłaby sześciocalową gałąź amerykańskiego białego orzecha tak, jak drut przeciąłby ser.

Dokończył kieliszek wina. Na jego twarzy pojawiła się niechęć, czego sobie nie uświadamiał. Po chwili ostrożnie włożył rękawiczki, naciągając je mocno. Czuł swój puls, jego regularny, mocny rytm, już prawie zapomniany, a towarzyszący mu zawsze wtedy, gdy szykował się do morderstwa. Minęło już dwadzieścia lat, a on znów poczuł to samo – chłodne, kontrolowane podniecenie. Narastające poczucie siły.

W dawnych czasach nazywano go Henry Gentleman właśnie z powodu jego opanowania. Rzadko kto rozumiał, jakże bezlitosnej natury potrzeba, by zabić człowieka na rozkaz. Wyspecjalizował się w zabójstwach powodowanych zemstą. W zadaniach, w których klient wymagał, żeby ofiara cierpiała i to w określony sposób. Po zakończeniu roboty zawsze zdawał raport. Opowiadał, jak ofiara błagała o litość, mimo że większa część jej wnętrzności znajdowała się już obok jej ciała. Jak krzyczała i płakała. Co ciekawe, klient zawsze wówczas unikał jego wzroku. Pieniądze zmieniały miejsce na stole bez wymiany choćby jednego spojrzenia między zleceniodawcą a zleceniobiorcą. Henry doszedł do wniosku, że prawie wszyscy unikają zabijania, choćby nawet za pośrednictwem płatnego mordercy. I przed dwudziestu laty podniósł cenę do pięciu tysięcy dolarów za zlecenie. W następnym tygodniu w Pittsburghu za pomocą elektrycznej wiertarki boscha wykończył mężczyznę, drążąc w jego czaszce pięć dziur. Nigdy przedtem ani potem nie słyszał, żeby ktoś tak przenikliwie krzyczał. Nigdy też nie miewał nocnych koszmarów, które byłyby związane z jego zajęciem.

Wytarł swój kieliszek miękką lnianą chusteczką do nosa. Przetarł nią także poręcz fotela oraz wszystkie powierzchnie, których mógł dotykać. Nie miało sensu mycie kieliszka, bezcelowa też byłaby próba zaaranżowania wszystkiego tak, jakby Margot umarła przypadkowo albo popełniła samobójstwo. Nikt nie mógł przez przypadek zrobić sobie tego, co zamierzał za chwilę zrobić Henry. Wstał i skierował się do drzwi, ciągle napinając piłę. Przystanął i przez chwilę nasłuchiwał, po czym wszedł do środka.

Wzięła szybki prysznic i teraz siedziała w sypialni, szczotkując włosy i podśpiewując. Henry wcale nie uważał, że zabijanie ludzi szczęśliwych jest choć odrobinę trudniejsze od mordowania ludzi złych, przerażonych czy też żałosnych. W gruncie rzeczy wolał, żeby umierali szczęśliwi. Był pod tym względem staromodny.

Wszedł do sypialni bez pukania. Poszarzały, ale miękki dywan tłumił odgłos jego kroków, więc Margot nic nie słyszała. W telewizji nadawano właśnie reportaż o rozzłoszczonych rodzicach, którzy pikietowali szkołę w Flagstaff. W sypialni stało ogromne łóżko przykryte białą pikowaną atłasową narzutą z draperiami. Obok biały telefon i butelka nembutalu. Drzwi łazienki były wciąż uchylone i Henry zobaczył porozrzucane na posadzce rzeczy Margot: pelerynkę, majtki oraz jeden samotny sandał.

Margot w białym atłasowym płaszczu kąpielowym, na którego plecach naszyta była duża srebrna gwiazda, siedziała przed białą rokokową toaletką. Robiła do siebie dziwaczne miny, malując usta różową szminką. Henry pomyślał, że pozostało jej to z dawnych czasów – takiej szminki mogłaby używać tylko blondynka.

Zatrzymał się tuż za nią, w odległości zaledwie kilku cali. Dopiero wtedy, gdy skupiła wzrok na jego odbiciu w lustrze, zdała sobie sprawę z jego obecności w sypialni.

– No, cóż – powiedziała, nie odwracając się. Zamknęła szminkę i sięgnęła po róż. – Gdybym wiedziała, że jesteś facetem, który lubi się zakradać do damskiej sypialni…

– To co byś zrobiła?

Jego serce ciągle biło w równym rytmie, głos jednak miał nieco rozbawiony. Jakiś rozwścieczony rodzic mówił z telewizora: „Nie pozwolę, żeby moje dziecko uczyło się w szkole razem z chuliganami, bandytami i głupkowatymi Indianami, to wszystko. Moje dziecko ma prawo do takiego samego wychowania, jakie mnie zapewniono”.

– Nie wiem – odparła. – Pewnie nie zaprosiłabym cię do siebie.

– Od momentu, gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że mnie zaprosisz.

– Naprawdę? – Głos Margot był trochę ostrzejszy.

– Nie zamierzałem cię obrazić – usprawiedliwił się. – Nie uważałem, że wyglądasz na tanią czy łatwą, czy nawet szczególnie samotną. Ale od pierwszej chwili wiedziałem, jaka naprawdę jesteś. Masz cechy gwiazdy, wiesz o tym? Jesteś na swój sposób gwiazdą.

– Chciałabym nią być.

– Jesteś nią. Uwierz mi, proszę.

Henry powoli unosił za jej plecami elastyczną piłę. Jego ręce rozciągały brzeszczot tak, aby mocno się naprężył. Margot Schneider powoli nałożyła na twarz róż, potem zacisnęła usta i wpatrywała się w swoje odbicie takim wzrokiem, jakby nie była zadowolona ze swojego wyglądu.

– Powinnam trochę schudnąć, prawda? Ale to bardzo trudne, kiedy nie ma się dla kogo.

– Dlaczego nie zrobisz tego dla mnie? Jestem tak samo dobry jak każdy inny.

– Nie sądzę, żebym jeszcze kiedyś cię spotkała. Niestety, wszyscy jesteście tacy sami. Pożądliwi, przemęczeni i zestresowani. Potrzeba wam jednego przyjemnego wieczoru, a potem wracacie do żon.

Gdy Margot gmerała w szufladzie toaletki, Henry podniósł piłę o kilka cali nad jej głowę.

– Jestem taka nieporządna – narzekała. – Wszyscy mi to powtarzali, kiedy byłam dziewczynką, wiesz? Nigdy niczego nie mogę znaleźć.

– Podnieś głowę – powiedział Henry. – Spójrz na swoje odbicie. A teraz co powiesz o kobiecie, która tak wygląda, mając pięćdziesiąt sześć lat?

Margot Schneider jeszcze przez chwilę grzebała w szufladzie, a potem nagle zamarła. Henry widział, jak napinają się mięśnie jej karku. Zdawało się, że upłynęła cała minuta, zanim przemówiła, a kiedy wreszcie odezwała się, jej głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z gardła kogoś zupełnie innego, kogoś małego i bardzo przerażonego.

– Wiesz, kim jestem, prawda? – wyszeptała.

– Nie rozumiem. Jesteś Margot Schneider. Tak przynajmniej powiedziałaś.

– Powiedziałeś, że mam pięćdziesiąt sześć lat. Skąd to wiesz?

– Od ciebie.

– Niczego takiego ci nie mówiłam. Zawsze mówię wszystkim, że mam pięćdziesiąt jeden.

– No to nie wiem – odparł Henry. Bardzo chciał, żeby jego głos brzmiał naturalnie i niemal się modlił, aby Margot teraz się nie odwróciła i nie zobaczyła go, jak stoi tuż za nią z cienką stalową piłą w zaciśniętych dłoniach.

Nagle zaczęła wyrzucać z siebie żale.

– Czy nie dość z siebie dałam? Nie dość? Na miłość boską, to wy, wy wszyscy zabraliście mi to, co miałam. Zaczynałam od zera…

– Posłuchaj, Margot…

– Nie próbuj mnie okłamywać – szeptała. – Nabijałeś się ze mnie przez całe popołudnie, prawda? Hollywood, filmy, Rzeka bez powrotu. A ja byłam na tyle tępa, że się nie zorientowałam.

– Margot, uwierz mi, nie uważam cię za nikogo innego. Jesteś po prostu Margot Schneider. Dlaczego miałbym uważać inaczej?

Mijały sekundy. Jeden z rodziców wywodził w telewizji: „Jeśli potrzebują królików doświadczalnych, niech ich używają. Nie będą do tego wykorzystywać moich dzieci”.

I wtedy jakby nagle domyśliła się, co ma się stać, i postanowiła przyjąć to z godnością Joanny d’Arc, Margot podniosła głowę i popatrzyła na swoją twarz w lustrze. W tej chwili, dopiero w tej ostatniej chwili wyglądała przez moment dokładnie tak, jak zawsze wyglądała na fotografiach: dziewczyna z szeroko otwartymi oczyma, zdziwiona, jakby przerażona wszystkim dookoła.

W tym samym momencie Henry Friend szybkim ruchem przesunął piłę przed jej twarzą i ściągnął na gołej szyi Margot. Był tak szybki, że nie miała nawet czasu na nabranie wystarczającej ilości powietrza, by krzyknąć. Wydała tylko jęk, który nie przedostał się przez gardło. Henry przesunął piłę mocno w prawo, potem w lewo, przecinając białą skórę, silne mięśnie po obu stronach szyi i włóknistą tkankę, w której biegły tętnice, żyły i nerw błędny.

Henry jęknął z wysiłku i przerażenia, po czym wykonał ostatnie cięcie w prawo i ostrze lekko przeszło przez chrząstki pomiędzy kręgami szyjnymi. Głowa Margot stoczyła się z ramion i z głuchym łoskotem upadła na toaletkę pomiędzy grzebienie i kosmetyki.

Krew obficie trysnęła z otwartej szyi, plamiąc niemal całe lustro i pół ściany. Ciało ciężko runęło na podłogę, wciąż pompując litry lepkiej cieczy na biały dywan, tworząc upiorny action-painting w stylu Jacksona Pollocka. Jedna noga nagle zadrżała i zrzuciła ozdobiony futerkiem atłasowy pantofelek.

Henry potrzebował sporo czasu, żeby dojść do siebie. Wpatrywał się w podłogę, ponieważ nie był w stanie spojrzeć na głowę, która spokojnie leżała na toaletce. Mimo że zbryzgana krwią, wciąż wyglądała jak żywa. Bał się, że oczy Margot za chwilę na niego spojrzą, a usta wydadzą głos.

– Jezu Chryste – powiedział do siebie. Cały czas drżał. Chyba nie nadawał się już do tej roboty.

Po kilku minutach odwrócił się wreszcie i poszedł do łazienki. Było tam jeszcze sporo pary i pachniało po kąpieli Margot. Henry umył piłę pod kranem w umywalce. Lustro było zbyt zaparowane, by mógł ujrzeć w nim swoje odbicie. Widział w nim jedynie rozmazaną różową twarz jak jakieś niewyraźne monstrum z przeszłości, które najlepiej zapomnieć, ektoplazmę ludzkich koszmarów.

Zwinął piłę z dokładnością profesjonalisty. Potem wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Przeszedł przez sypialnię, celowo odwracając wzrok od toaletki. W kuchni pod zlewem znalazł duży zielony plastikowy worek na śmieci. Ściągnął zakrwawione rękawiczki i wrzucił je do niego. Na chwilę przymknął oczy jak człowiek zaatakowany przez migrenę. Ale to, co miał zrobić za chwilę, po prostu musiało być wykonane. Wrócił z workiem do sypialni. Zmusił się, by podejść do toaletki i popatrzeć na głowę Margot.

To nie krew tak go rozstrajała. Krew nie była problemem, była częścią jego zawodu. To sama głowa Margot wstrząsała jego nerwami. Nie był pewien dlaczego. Może dlatego, że tak naprawdę była martwa i pogrzebana już od ponad dwudziestu lat i mimo że udało mu się zabić ciało, jej duch przetrwał tę egzekucję? Wszystko odbyło się tak, jakby Henry obciął głowę woskowej lalce. Jej siła, jej legenda pozostały nienaruszone. Niewytłumaczalny blask, który sprawiał, że wydawała się większa i bardziej fascynująca niż w rzeczywistości, ciągle od niej bił. Henry zabił ją, lecz ona przecież wciąż żyła. Henry’emu wcale nie przypominało to już dawnych dni. Było w tym zbyt wiele podobieństwa do hollywoodzkich voodoo, Sharon Tate, Jayne Mansfield i Antone LeVeya. Zbyt wiele podobieństwa do Helter-Skelter. Popatrzył na głowę i słoiczki z kosmetykami. Wiedział, że teraz i on skazany jest na zagładę. Stracił na nią dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat życia, aby wreszcie odkryć, czym jest zagłada.

Ostrożnie uniósł głowę za włosy i wrzucił do plastikowego worka. Jego żołądek zaczął szaleć, lecz zdołał utrzymać w nim wypite wino. Po raz ostatni rozejrzał się po sypialni, powoli i uważnie, upewniając się, że nie zostawia niczego, co mogłoby go zdradzić. Kiedyś w Marion zostawił krawat w paski w damskiej garderobie i ta drobna nieuwaga kosztowała go szesnaście dni więzienia i osiem tysięcy dolarów dla adwokata mafii. Mógł to przypłacić życiem.

Zmierzchało już, kiedy zamykał za sobą drzwi i szedł przez podjazd do swojego samochodu. Otworzył bagażnik i ostrożnie położył worek na kole zapasowym, żeby nie toczył się na zakrętach. Na wszelki wypadek przykrył go pledem w szkocką kratę. Potem szybko wsiadł do auta, włączył silnik i pojechał w dół Oasis Drive, nie włączając świateł. Po kilku chwilach pędził Lincoln Drive ku Dwudziestej Czwartej Ulicy, z której skręci w lewo do portu lotniczego Sky Harbor.

Ucieczka była prosta, przygotowana przed wielu laty, gdy zaczynał swoje poszukiwania poza Kalifornią. Henry zostawi teraz oldsmobila na parkingu Sky Harbor, odkręci tablice rejestracyjne i zedrze charakterystyczne naklejki. Następnie z terminalu zatelefonuje do swoich ludzi w Los Angeles i powie, co się wydarzyło. Gdy będzie wsiadał do samolotu w Phoenix, identyczny samochód wypożyczony zostanie z Avisu na lotnisku w Los Angeles, i kiedy Henry przyleci do tego miasta, nowy pojazd bez tablic rejestracyjnych będzie czekał na niego na lotniskowym parkingu. Henry przymocuje tablice samochodu, który wynajął w Phoenix, i zgłosi się w punkcie Avisu. Nie zapomni powiedzieć personelowi, jak ciężka była jazda z Arizony. „A te burze piaskowe, cholera jasna…”

Wspólnik, który wynajął samochód w Los Angeles, poleci do Phoenix z jego tablicami, przykręci je do pierwszego samochodu Henry’ego, po czym natychmiast pojedzie nim do Las Vegas, gdzie go zwróci.

Zamiana nie zostanie odkryta do chwili, w której jeden z samochodów pójdzie do przeglądu. A prawdopodobnie nawet wtedy mechanicy nie będą się trudzić sprawdzaniem numerów pojazdu.

Jadąc Dwudziestą Czwartą Ulicą, na południe w kierunku lotniska, Henry włączył radio. Zapalił papierosa i spostrzegł, że drżą mu ręce. Czas, niestety, robił swoje. Dwadzieścia lat przerwy między zabójstwami to o wiele za długo. Czuł się niczym sędziwy średniowieczny żeglarz, brodaty i zdesperowany, który nagle dotarł na skraj świata.

 

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

 

Daniela obudziło uporczywe mruczenie, przypominające trochę pomruki kota pałaszującego śniadanie. Otworzył oczy i kilkakrotnie zamrugał, wpatrując się w skąpany w słońcu sufit z cegły. Prawie przez minutę zastanawiał się, gdzie jest i w jakiej epoce. Pomyślał, że Królik Rogers musiał się czuć podobnie, kiedy obudził się obok pełnej gazu kopalni w Pittsburghu i odkrył, że znajduje się w dwudziestym piątym wieku. Gdzie ja jestem? Kim jest ta kobieta obok mnie i dlaczego ona tak głośno chrapie?

Miała miedzianorude włosy, lecz to było wszystko, co Daniel mógł w tej chwili zobaczyć. Wydawało mu się, że pamięta jej imię: Cara. Przynajmniej tak mu właśnie powiedziała. Autostopowiczki rzadko mówiły prawdę i było to niepisanym prawem autostrady. Wystarczało, że są zabawne albo seksowne, albo takie i takie jednocześnie. Cara z Dakoty Południowej jechała na wybrzeże. Daniel był w Dakocie Południowej, gdy grał w zespole Treble Clef Club w Rapid City, i historia, jaką mu Cara opowiedziała, nie była całkowicie niewiarygodna. Jak zdążył się zorientować, Dakota Południowa nadaje się jedynie do tego, żeby jak najprędzej z niej uciec.

– Hej. – Delikatnie potrząsnął jej ramieniem.

– Hmmm… – zamruczała i przeciągnęła się.

– Chrapiesz.

– Wcale nie – zaprzeczyła, nie otwierając oczu. – Damy nigdy nie chrapią.

– Naprawdę? Czym jest więc ten pomruk, który bezustannie wydajesz?

– To głębokie oddychanie – odparła. – A teraz pozwól mi jeszcze trochę pospać, dobrze? To jeszcze nawet nie jest świt, na miłość boską.

Daniel pochylił się nad nią i popatrzył na jej twarz.

– Jest piętnaście po szóstej – oznajmił. – O siódmej muszę otworzyć.

Uznał, że jeśli chodzi o kobiety, to ma dobry gust. Dziewczyna miała ostre rysy i białą skórę, duże piersi, a biodra szerokie i okrągłe, trochę przypominające mu biodra dziewcząt z farm. To zadziwiające, jakie kobiety spotykało się na autostradzie pomiędzy Superior a Phoenix w gorący czwartkowy wieczór, a właściwie to w każdy wieczór. Absolwentki Vassar, kobiety kierujące ciężarówkami, stare prostytutki, a także skrzypaczki, działaczki organizacji feministycznych, hazardzistki-naciągaczki… A teraz Cara.

Nadal chrapała, lecz w gruncie rzeczy Daniel nie powinien się uskarżać. Poprzedniego wieczoru, po wyjściu z baru ostatniego gościa, pomogła mu posprzątać i pozmywać naczynia, a potem, słodka i w doskonałym humorze z powodu czerwonego wina i muzyki Bruce’a Springsteena, baraszkowała z nim w pościeli z taką radością, energią i niczym nie skrępowaną namiętnością, że z trudem panował nad sobą, by nie wydać swego sławnego ryku buntownika, od którego drżały szyby. A teraz, nad ranem, jego plecy i uda były tak podrapane, jakby przedzierał się przez jeżyny.

Niezgrabnie wyszedł z łóżka, aż zaskrzypiały sprężyny. Jego dżinsy i koszulka leżały zmięte na podłodze. Spodnie wyglądały tak, jakby wyskoczył z nich poprzedniej nocy, nawet ich nie rozpinając. Wielki budzik z Myszką Miki wskazywał dwadzieścia po szóstej. Daniel ziewnął tak szeroko, że prawie wywichnął sobie szczękę, po czym pociągnął nosem.

Susie stała w drzwiach w długiej różowej koszuli w stylu Mary Poppins. Obserwowała go, kiedy wyjmował i wkładał czystą koszulę, a potem ruszyła za nim, kiedy podążył korytarzem, żeby się wysikać i spryskać twarz zimną wodą. Dopiero kiedy oderwał ręcznik od twarzy, by popatrzeć na siebie w popękanym łazienkowym lustrze, przemówiła do niego:

– Kto to jest? – zapytała.

Miała siedem lat, jasne warkocze i porcelanowobłękitne oczy oraz drobną zuchwałą buźkę. Zupełnie jak jej matka. Była śliczna i jak na swój wiek wyjątkowo dojrzała.

– To jest, hm… To jest Cara. Cara z Dakoty Południowej .

– Czy zostanie na śniadaniu?

– Przypuszczam, że tak.

– Lubisz ją?

Daniel przez długą chwilę patrzył na Susie, po czym odpowiedział:

– Jeszcze nie wiem. Dotychczas niewiele z nią rozmawiałem.

– I nie nienawidzisz siebie za to? A ona, czy ona nie nienawidzi siebie?

– Nie wiem. Jeszcze śpi. Dość trudno ocenić, czy się siebie lubi, czy nie, kiedy się śpi.

– Kiedy ja śpię, mogę nawet śpiewać.

Daniel powlókł się wąskimi drewnianymi schodami w dół, do starej kuchni urządzonej w meksykańskim stylu. Susie podążyła za nim z oddaniem zatroskanej żony. Znalazłszy się w kuchni, Daniel otworzył ogromną lodówkę i zaczął wyjmować plastry bekonu, jajka, mięso do hamburgerów oraz kiełbaski, przygotowując się do porannego najazdu gości. Wkrótce zaparzy dwa galony kawy, wyciśnie sok z trzech tuzinów pomarańczy, rozkroi dwadzieścia pięć bułeczek i nakryje dziewięć stolików. Wypił wielki łyk soku grejpfrutowego i zjadł garść nieświeżych cheeto.

– Już czas, żebyś się ustatkował, wiesz? – zagadnęła Susie.

– Ustatkował? – zdziwił się Daniel. – Przecież jestem ustatkowany. Cóż może być bardziej statecznego niż mieszkanie tutaj z tobą i robienie tego, co robię?

– Mam na myśli, że mógłbyś się ożenić.

Daniel pokręcił głową.

– Próbowałem, przecież wiesz. Nie nadaję się do małżeństwa. Nie mam właściwych łańcuchów aminokwasów. A poza tym to jestem uczulony na wierność. To słowo powoduje, że dostaję gęsiej skórki.

– Ale mnie jesteś wierny.

– Bo ty jesteś moją córką. Być wiernym własnym dzieciom to zupełnie inna wierność.

Susie bawiła się magnetycznymi przyciskami znajdującymi się na drzwiach lodówki.

– Czy naprawdę nigdy nie myślisz o mamusi?

– Przecież wiesz, że o niej myślę. Twoja mamusia była najśliczniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek żyła na świecie. Na dowód tego ty jesteś najładniejszą z córek. Ale ona pragnęła czegoś jeszcze, kogoś innego niż ja. Nie chciała żyć tutaj, nie chciała żyć ze mną. Nic nie mogłem na to poradzić.

– Czy przyjąłbyś ją z powrotem, gdyby wróciła? – zapytała Susie.

Daniel miał pełne ręce świeżych jajek. Zatrzymał się w miejscu, popatrzył uważnie na Susie, po czym jedno po drugim ostrożnie ułożył na kontuarze. Wtedy podszedł do Susie i przytulił ją. Bił od niej ciepły zapach dziecka, które jeszcze przed chwilą spało – dopiero co uwolniony zakładnik władcy pustyni.

– Susie – wyszeptał czule, lekko ochrypłym głosem. – Wszystko, czego potrzebuję, mam w tobie.

– A więc nie przyjmiesz jej z powrotem?

– Nie, to by nie było w porządku.

Popatrzyła na niego, a w jej oczach pojawiły się łzy.

– Nie w porządku? W stosunku do kogo? – zapytała.

– W stosunku do twojej mamy, do mnie i do ciebie. Ciągle byśmy się kłócili, przecież o tym wiesz. Krzyczelibyśmy. Wszystko skończyłoby się nienawiścią, a przecież powinniśmy się kochać.

Susie przycisnęła czoło do jego czoła i powiedziała dziecinnym głosem:

– Tęsknię za nią.

– Wiem – powiedział Daniel. – Ja także.

Niespodziewanie usłyszeli czyjś głos:

– Mam nadzieję, że nie przerywam niczego ważnego.

Daniel skierował spojrzenie w jego kierunku. To była Car. Wciąż miała zaspane oczy, ale już się rozbudziła, starannie wyszczotkowała włosy i ułożyła je w chryzantemowe loki. Była w jednej z niebieskich drelichowych koszul Daniela, rozpiętej tak, że ukazywała alabastrowe zagłębienie pomiędzy piersiami, płaski brzuch i plątaninę rudych włosów łonowych. Była bezwstydna i prowokująca – po prostu autostopowiczka. Posiadała tę samą włóczęgowską elegancję, która przyciągnęła Daniela do Candii, jego ciągle jedynej żony, matki Susie. Dziewczynka rozpoznała ten typ z dziecięcą bystrością, pocałowała ojca w nos i wyszła.

– Przegoniłam ją? – zapytała Cara, niezupełnie bez satysfakcji.

Daniel wstał ze stołka i przetarł dłonią kark.

– Jest przyzwyczajona do takich sytuacji. Próbuje jedynie wzbudzić we mnie poczucie winy. Tęskni za matką.

– To zrozumiałe – stwierdziła Cara.

Podeszła do niego i pocałowała w policzek, a potem w usta.

– Czy chcesz, żebym przygotowała dla nas kawę?

– Nie kłopocz się tym. I tak muszę przygotować jej tyle, by wystarczyła dla połowy Apache Junction. Lepiej podaj mi ten rondel z półki.

Cara stała obok niego, kiedy topił w garnku słoninę do siekanego mięsa. Czule dotknęła jego ramienia, jakby nie mogła uwierzyć, że jest prawdziwy. Słońce wkradło się pomiędzy listewki żaluzji i nagle oświetliło porcelanową miseczkę z hiszpańskimi cebulami. I gdy Daniel – w dżinsach i białej koszuli z krótkimi rękawkami, szczupły, o ciemnych włosach, trochę zmęczony, lecz bez wątpienia atrakcyjny – stał nad gorącą kuchenką, odbite promienie padły na jego przystojną twarz. Oto wizerunek szefa kuchni – zmęczonego, lecz niewątpliwie przyjaznego anioła, pomyślała Cara.

– Byłeś dziwny w nocy – powiedziała. – Dziwny i cudowny. I zbyt delikatny jak na kucharza, który przygotowuje szybkie dania.

– Jak na właściciela baru – poprawił ją. Zeskrobał do rondla plasterki cebuli, które zaczęły skwierczeć.

– Wszystko jedno – powiedziała z uśmiechem.

– Naprawdę uważasz, że jestem dziwny?

Radośnie pokiwała głową. Daniel zmarszczył na moment brwi, po czym wzruszył ramionami. W gruncie rzeczy często przychodziło mu do głowy, że urodził się w lustrzanej krainie. Jego życie i kariera zawsze okazywały się przeciwieństwem tego, czego naprawdę chciał i co mógł osiągnąć. Nawet jego trzydziestosześcioletnia twarz, kiedy widział ją na fotografiach, wyglądała, jakby była odwrócona w niewłaściwym kierunku. Jakby mężczyzna, którego widział w lustrach, szybach sklepowych wystaw, wyglądał dokładnie tak, jak powinien, lecz jego twarz była tylko nieudaną kopią.

Powinien był zostać słynnym komikiem telewizyjnym, drugim Johnnym Carsonem, Danem Ratherem dla ubogich. Zamiast tego prowadził bar Daniel’s Downhome Diner w Apache Junction w Arizonie, w pobliżu załamującej się od gorąca i łączącej niebo z ziemią linii wierzchołków Superstition Mountains blisko słynnej kopani Zaginionego Holendra. Daniel’s Downhome Diner był nawet dość popularny, jeśli słowo to znaczyło cokolwiek w miasteczku o dwóch tysiącach trzystu dziewięćdziesięciu jeden mieszkańców, których zresztą było coraz mniej. Bar był też miejscem, gdzie okazjonalnie prowadzono obwoźny handel. Bywali tutaj kierowcy ciężarówek, turyści, sprzedawcy pompek do rowerów oraz autostopowicze i różni dziwacy. Czasami klienci bywali przyjaźni, a czasem zaczepni. Czasami płakali nad kawą, a czasami wyrzucali krzesła przez okna.

Znajdowało się tu dziewięć stolików przykrytych czerwonymi obrusami z bawełny z plastikowymi pomidorami zawsze pełnymi świeżego keczupu oraz szafa grająca z 1967 roku z Happy Together zespołu Turtles i Penny Lane Beatlesów – nie dlatego, że Daniela wiązały z 1967 rokiem jakieś szczególne wspomnienia, ale po prostu dlatego, że wówczas zepsuł się zamek i nikt nie mógł otworzyć szafy, aby wymienić płyty. Na ścianie, na czarnej tablicy, widniało niestarannie wypisane menu: fasola, stek z fasolą, empanada, cheeseburger, pieczona dziczyzna i tak dalej. Dobre domowe jedzenie. Daniel mógł również przyrządzić ostrygi Bienville, pompano en papillote, a nawet gołąbki królewskie w rajskim sosie. Jego ojciec był w latach pięćdziesiątych kuchmistrzem w Alciatore w San Francisco i nauczył go gotować z dokładnością, cierpliwością i rozmyślnym obrzydzeniem prawdziwego profesjonalisty. Daniel rzadko przygotowywał takie egzotyczne dania, przede wszystkim dlatego że pod koniec dnia był zmęczony gotowaniem, ale i dlatego, że nikt w Apache Junction nie chciałby niczego podobnego jeść. Mieszkańcy jedli mnóstwo steków, dużo fasoli i to prawie wszystko. Oczyma duszy wyobrażał sobie reakcję Indianina Billa Hargravesa, gdyby w papierowej torebce podał mu delikatne fragmenty kraba, grzyby i rybę: „Co to jest, do diabła, torebka do wymiotowania z Western Airlines?”

Nigdy nie myślał o prowadzeniu restauracji, a już na pewno nie tutaj, w Pinal County w Arizonie. Próbował śpiewać, handlował, czyścił rury kanalizacyjne i zbierał opłaty za wstęp do rezerwatu Indian w Oklahomie. Pracował nawet jako komik w pseudowiktoriańskim nocnym lokalu Gaslight w Nevadzie ( – I stoi Mojżesz na szczycie góry, no nie, i mówi do Jehowy: «Słuchaj, ujmę to krótko, po prostu chcesz, żebyśmy poobcinali sobie końce naszych kutasów»). To tam poznał i poślubił Candii, matkę Susie. Miała jasne loczki, zadarty nosek i oczka dziewczynki. Chichocząca, drobna i pełna seksu, miała zarazem tak duże piersi, że kiedy szła ulicą, nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał. Była najlepszą tancerką stolikowych blatów, burleskową artystką z dawnych czasów. Była pasją i miłością jego życia. W klinice położniczej w Reno rzucała pod jego adresem najgorsze przekleństwa. Tymczasem po przeciwnej stronie ulicy czerwony neon z napisem „Rozwód” świecił jaskrawym blaskiem przez całą noc, a lekarz sugerował, że dziecko najprawdopodobniej umrze. Susie nie umarła, dzięki Bogu, lecz Candii odeszła od nich po ośmiu miesiącach, zabierając wszystkie swe obcisłe jedwabne sukienki i pończochy. Okropnie za nią tęsknił, nawet teraz, po sześciu latach, a to przede wszystkim dlatego, że była nieosiągalną fantazją erotyczną, ponieważ zawsze śmiała się z jego dowcipów i ponieważ ją kochał. Co więcej, naprawdę miała na imię Candii.

W Apache Junction znalazł się przypadkiem. Zmierzał do Santa Fe w stanie Nowy Meksyk, aby pochwalić się Susie przed matką Candii (miała tylko czterdzieści dwa lata i, na Boga, była tak samo piersiasta jak jej córka), a przy okazji wyżebrać od teścia kilka setek na opłatę części zaległego czynszu. Kilka mil od Phoenix jego stary zielony mercury zgasł i nie dał się już uruchomić. Mechanik, Indianin z plemienia Nawahów o twarzy pomiętej od zmarszczek, długo patrzył na pordzewiały kadłub mercury’ego i wreszcie ogłosił wyrok:

– Nie ma sensu tego naprawiać, przyjacielu, nawaliła przekładnia.

Kiedy Daniel rozejrzał się, ujrzał tablicę informującą, że znajduje się właśnie w Apache Junction, i drugą, obwieszczającą jaskrawymi literami: „Dobrze prosperujący bar na sprzedaż”. Jego właściciel, facet o okrągłej twarzy, popatrzył na niego podejrzliwie z fotela ustawionego na ocienionej werandzie i powiedział:

– Mam nadzieję, że nie stracę dla ciebie czasu na próżno. Już wielu takich tu do mnie przychodziło.

W Apache Junction nie było nic ciekawego: dwie stacje benzynowe, kilka odrapanych domów i sklep z indiańską biżuterią. Ale było to dla Daniela równie dobre, a raczej równie złe miejsce jak każde inne. Klimat był tu ciepły i suchy, odpowiedni na chore zatoki Daniela. Przestępczość była niewielka. Jedynym notorycznym przestępcą był półkrwi Nawah Ronald Reagan Kinishba, z którym natychmiast zostali dobrymi przyjaciółmi. Od czasu do czasu grali razem w karty, wspólnie się upijali lub Ronald brał Daniela na tylne siodełko swojej hondy 749 i pędzili poprzez noc autostradą sto dziesięć mil na godzinę, nie zważając na kurz, gorący wiatr i światła migoczące po bokach niczym kosmiczne pociski ze Star Trek II. Potem siadali okrakiem na motocyklu na jakiejś odległej, nie zaznaczonej na mapie krzyżówce, podnieceni i dygocący z zachwytu nad osiągniętą prędkością.

Było to ciche, spokojne życie, w którym człowiek mógł zawieść jedynie siebie. W nocy, w środku lata, pod niebem czystym niczym czarny trawnik usiany srebrnymi stokrotkami, gdy Susie spała w przechodzonym dziecinnym łóżeczku, a w powietrzu unosił się dziwny zapach pustyni, Daniel siadał na balkonie na tyłach baru i słuchał lokalnego radia KSTM. Zastanawiał się w takich chwilach, czy istnieje naprawdę, czy też nie. Rozweselał sam siebie, przypominając sobie jednego z bohaterów Woody’ego Allena. Nienawidził on rzeczywistości, lecz jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jest ona jedynym miejscem, gdzie można dostać dobry stek. Często czuł się jak bohater Allena: niespokojny i już prawie gotowy, by zmagać się z życiem. Im dłużej mieszkał w Apache Junction, tym miał większą pewność, że sobie z nim poradzi.

– Czy masz ochotę na wakacje? – zapytała go Cara.

Popatrzył na nią znad cebuli.

– Wakacje? Co masz na myśli?

– No, czy nie chcesz uciec od tego wszystkiego?

– Czy nie sądzisz, że Apache Junction znajduje się właśnie z dala od wszystkiego?

Podeszła i pocałowała go.

– To jest praca. Ja mówię o pływaniu, surfingu, wspinaczce w górach i kochaniu się na śniegu.

– Tak? A kto w tym czasie zająłby się Susie?

– Czy nie znasz żadnego starszego małżeństwa, które zajęłoby się nią przez tydzień lub dwa?

Daniel strząsnął cebulę, po czym sięgnął po przyprawy.

– Tęskniłbym za nią – powiedział. Zapanowała cisza, którą przerwała Cara:

– Czy będziesz miał coś przeciwko temu, że trochę tutaj zostanę? Dzień albo dwa?

Popatrzył na nią i uśmiechnął się.

– Jeśli zechcesz tu zostać, będziesz mile widzianym gościem.

Cara ujęła go za rękę, zrzuciła na podłogę swoją koszulę i mocno przytrzymała jego dłoń przy swojej nagiej lewej piersi. Patrzyła na niego wyzywająco, a on czuł, jak jej brodawka sztywnieje pod jego palcami.

– Przeznaczenie – powiedziała.

– Co to takiego?

– Ty i ja. Nasze spotkanie. Przeznaczenie. Niezbyt wielkie przeznaczenie. Obędzie się bez grzmotów i błysków, i kontynentów w ogniu. Ale to dobre, słodkie zrządzenie losu, które oboje będziemy wspominali zawsze, kiedy ogarnie nas melancholia.

Przez kilka sekund nie spuszczał wzroku z jej bladoniebieskich oczu i delikatnie gładził jej pierś.

– Cara – powiedział. – Cara z Dakoty Południowej. – Nie znam nawet twojego nazwiska.

– A czy to ma jakieś znaczenie?

W tym momencie ktoś mocno zapukał w kuchenne okno. Poprzez matowe szkło Daniel zobaczył zarys twarzy jakiegoś mężczyzny.

– Daniel! Jesteś tam?! Daniel!

– Willy?! – zawołał Daniel. – Poczekaj chwilę, zaraz cię wpuszczę. – Odwrócił się do Cary i powiedział: – To mój przyjaciel. Może się ubierzesz?

Cara popatrzyła na siebie.

– Pewnie – odparła.

Posłała mu całusa, potem odwróciła się i wbiegła na schody.

– Jasna cholera – dobiegł z jadalni głos Susie, chociaż w ubiegłym tygodniu Daniel dwukrotnie dał jej klapsa za to, że przeklina jak kierowcy ciężarówek. Czasami jednak kobiety wiedzą, kiedy im się upiecze. Susie nie była wyjątkiem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej