Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego niedzielnego popołudnia przed domem Ricky’ego Delatolli pojawia się handlarz antykami i wbrew woli Ricky’ego pozostawia mu cały swój towar. Wśród przeciętnej wartości i urody mebli jeden sprzęt jest wyjątkowy – przebogato rzeźbione mahoniowe krzesło. Mebel okazuje się rzeczywiście nieprzeciętny – za jego sprawą zaczynają się dziać niesamowite i przerażające rzeczy…
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Dom Wydawniczy REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców, Czerwony Hotel oraz Panika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Biada ziemi i morzu,
Bo zstąpił do was diabeł,
Pałając wielkim gniewem,
Świadom, że mało ma czasu.
Apokalipsa św. Jana, 12,12
Nigdy się nie dowiem, w jaki sposób udało mu się tak podjechać pod moje drzwi ogromną czarną półciężarówką, że go nie zauważyłem. Kiedy ze szczotką w ręce wyszedłem zza ściany domu, aby zmieść trochę opadłych liści eukaliptusa, już tam był, wysoki i milczący, ubrany w jeden z tych długich, szarych prochowców, które noszą czasami faceci od przeprowadzek oraz szlifierze mebli. Twarz miał pociągłą i bladą jak perkalowa torba, a oczy ukryte za ciemnymi okularami, najmniejszymi, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Ręce wepchnął do kieszeni. Za nim, zgrabnie zaparkowana obok mojej impali kombi, stała półciężarówka – bardzo stary model o kanciastych kształtach i czarnej karoserii lśniącej tak, że zobaczyłem w niej odbity, wykoślawiony obraz domu i drzew eukaliptusowych.
– Pan Delatolla? – odezwał się, unosząc czapkę.
– Kim pan, do cholery, jest? – zapytałem. – To prywatna posiadłość.
– Nazywam się Grant – odparł łagodnie. – Przykro mi, że nachodzę pana bez uprzedzenia, ale jeden z przyjaciół mówił mi, iż może pan być zainteresowany nabyciem pewnych niezwykłych antyków.
Spojrzałem na ciężarówkę.
– Doprawdy? No cóż, to zależy, jak bardzo są niezwykłe. A co pan ma?
Nieznacznie się uśmiechnął.
– Nie mam zwyczaju marnować ludziom czasu, panie Delatolla. Handluję używanymi meblami i mogę pana zapewnić, że wybieram tylko to, co najlepsze.
– To miejscowy towar? – spytałem.
Skinął głową.
– Przyjechałem specjalnie z Santa Barbara, aby go sprzedać. Słyszał pan, oczywiście, o Jessopach?
– Mówi pan o Jessopach, którzy sprzedają biżuterię w San Diego, czy o tych z Long Beach, którzy budują samoloty?
– O tych od samolotów. Mają dom w Escondido.
– Widziałem go – odparłem. – Moja żona twierdzi, że to jedyny i zarazem najgorszy przykład baroku w całym stanie. Ale chyba żaden z Jessopów nie umarł?
Grant zacisnął usta.
– Nie, nie. Nic takiego. Po prostu… urządzają się na nowo. Chcieli się pozbyć niektórych starych mebli.
– Czy są bardzo stare? – zainteresowałem się. – Nie kupuję gratów.
– Znam pańskie preferencje – rzekł Grant. – Gdybym nie uważał, że coś z tego pana zainteresuje, w ogóle bym tu nie przyjeżdżał. Zechce pan rzucić okiem?
– Nie mógłby pan przywieźć tego jutro rano do mojego sklepu? – spytałem. – Za dziesięć minut mam wyjść z żoną i synem do rezerwatu zwierząt.
Grant zapatrzył się w dal na szpaler drzew przy drodze.
– Przykro mi, ale muszę jeszcze przed wieczorem wrócić do Santa Barbara.
Powiedział to dziwnym, pełnym tęsknoty tonem. Jego głos brzmiał jak wietrzyk poruszający w niedzielne popołudnie liśćmi w pobliskim cytrusowym gaiku. Nie dodał nic więcej, aby przekonać mnie, że powinienem obejrzeć rzeczy, które przywiózł w tym swoim podróżnym karawanie. Decyzję pozostawił wyłącznie mnie. A była to, jak się później dowiedziałem, jedna z zasad, według których muszą być sprzedawane takie meble.
Spojrzałem na zegarek.
– W porządku – powiedziałem oschle. – Proszę otworzyć ciężarówkę, a ja pójdę uprzedzić żonę, że wyjdziemy pół godziny później. Przypuszczam, że pół godziny wystarczy?
Kiwnął potakująco głową. To dziwne, ale gdy myślę o nim dzisiaj, niezbyt dokładnie pamiętam, jak właściwie wyglądał. Czasami odmalowuję go sobie jako tego francuskiego aktora komediowego, Fernandela, tylko bardziej ponurego. Innym razem pojawia się w mojej pamięci jako Jason Robards albo Richard Nixon. Obserwowałem go, jak szedł ku swojej ciężarówce, aby otworzyć tylne drzwiczki. Miał dziwny, kaczkowaty chód – jakby brnął przez przybrzeżne morskie fale.
Obróciłem się i wszedłem do domu. Jonathan, mój sześcioletni syn, siedział w korytarzu na wyłożonej hiszpańskimi płytkami podłodze i z uporem usiłował zawiązać sznurowadła trampek. Sara była w kuchni, sprzątała po przygotowaniu carnitas i tortillas na kolację. Stanąłem za nią i pocałowałem ją w szyję.
– Jesteś gotowy? – zapytała.
– Nie uwierzysz, ale przed domem jest sprzedawca antyków – odparłem.
– Dzisiaj? W niedzielę? Tutaj? – zasypała mnie pytaniami.
– Przyjechał z Santa Barbara. Podobno musi wracać wieczorem, w przeciwnym razie umówiłbym się z nim na jutro rano w sklepie.
Sara wytarła ręce w kwiecisty fartuszek, a potem go zdjęła.
– Czy to tak ważne, że musisz poświęcać niedzielę?
– Ten facet odkupił używane meble od Jessopów z Escondido. Mówi, że przemeblowują dom, czy coś w tym rodzaju, i mieli parę specjalnych przedmiotów, których chcieli się pozbyć.
– Lepiej, by specjalnie nie przerywał ci jedynego dnia odpoczynku – warknęła Sara. Czasem potrafiła być właśnie tak kąśliwa jak teraz. – Jak sądzisz, długo to potrwa?
– Pół godziny. Nie dłużej.
– Idziemy? – zapytał Jonathan. – Chcę do samochodu.
– Jeszcze nie – powiedziałem, czochrając jego jasnoblond czuprynę. – Muszę porozmawiać przez kilka minut z tym panem, który jest przed domem, a potem pojedziemy.
Jonathan niecierpliwie zaskrzypiał podeszwami trampek po podłodze. Skarciłem go, wykrzykując jego imię, a on spojrzał na mnie i obdarzył jednym ze swoich ulubionych, nadąsanych, głupiutkich uśmieszków podobnych do uśmiechu Sary.
– Powiem ci, co mógłbyś zrobić w tym czasie – zaproponowałem. – Przywiąż Sheratona do budy i sprawdź, czy ma wodę w misce.
– Robi się! – krzyknął Jonathan i wybiegł.
Na zewnątrz, na asfaltowym podjeździe mężczyzna nazwiskiem Grant rozłożył szeroki, ciemny, aksamitny dywanik z czarnymi, jedwabnymi frędzlami. Ustawił już na nim cztery salonowe krzesła, dwa wysokie kandelabry, okrągły wiktoriański stoliczek nocny z marmurowym blatem, parę steatytowych posążków przedstawiających grube, nagie damy oraz inkrustowane biurko w stylu regencji.
Obszedłem dookoła meble i statuetki i pobieżnie je obejrzałem.
– Panie Grant? – zacząłem.
– Tak? – Mocował się, aby zdjąć wojskową skrzynię z mosiężnymi okuciami.
– Panie Grant, nie chcę pana obrazić, ale jeżeli właśnie ten towar chce mi pan sprzedać, to radzę panu wszystko spakować i odjechać. Szczerze mówiąc, to jest szmelc.
Zestawił skrzynię i podszedł do mnie. Dyszał trochę z wysiłku, a czoło miał zroszone potem.
– Te rzeczy są tylko na dokładkę – powiedział. – Może pan mieć je wszystkie za darmo, jeśli zdecyduje się pan kupić najlepszy okaz z kolekcji.
– I tak bym panu nic za nie nie zapłacił. – Skrzywiłem się. – Niech pan da spokój, panie Grant, to wyposażenie sklepu z rupieciami. Te wysokie kandelabry nawet nie są równe. A co przydarzyło się lewemu pośladkowi tamtej grubej damy? Wygląda, jakby ktoś przejechał po nim piłą tarczową.
Grant pokiwał głową. Wcale nie zaprzeczał, że jego oferta jest kiepska. Ale wydawało się również, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż wezmę wszystko. Stał z rękoma wspartymi na biodrach, próbując odzyskać oddech, a ja patrzyłem na niego tak znacząco, jak tylko mogłem, i czekałem, aż coś powie. Cokolwiek. Za domem, na podwórku, usłyszałem szczekanie Sheratona.
– Proszę posłuchać… – zacząłem, ale Grant podniósł palec, chcąc mi przerwać.
– Kiedy zobaczy pan perłę kolekcji – zauważył – zmieni pan zdanie.
– Niech będzie – zgodziłem się. – Proszę ją wynieść.
– Jest ciężka. Może wejdzie pan ze mną do ciężarówki i rzuci okiem?
– A co to, u diabła, jest? Stara otomana? Naprawdę, panie Grant, nie mogę…
Popatrzył na mnie, podniósł ręce i jego twarz ułożyła się w minę, która mówiła: „Zaraz, zaraz, proszę się nie denerwować!”. Jeszcze raz spojrzałem na samochód i nagle doznałem uczucia dotkliwego chłodu. Podobny rodzaj tremy łapie człowieka w szkole przed trudnym egzaminem. Nie czułem się tak od poprzedniej jesieni, kiedy w Los Angeles brałem udział w aukcji porcelanowej kolekcji należącej kiedyś do George’a Charovsky’ego, wielokrotnego mordercy, który mieszkał w La Jolla. Sara namówiła mnie wtedy, żebym wziął udział w licytacji posążka tańczącej pasterki, i zapłaciłem za niego 875 dolarów. Trzy dni później wyrzuciłem figurkę do kosza, ponieważ nie mogłem znieść jej widoku.
Mówiąc wprost, jestem uczulony na wszystkie paskudne rzeczy – na paskudne filmy, paskudne obrazy, a nade wszystko na paskudnych ludzi, czyli tych, którzy źle traktują swoje dzieci, nigdy nie zabierają swoich psów na długie spacery i bez powodu krzyczą na własne żony. Sam nie jestem wcale ideałem. Kiepsko prowadzę auto. Chrapię podczas snu. Czasem daję klapsa Jonathanowi, nawet kiedy nie powinienem. Jednak jestem entuzjastą życia i pozwalam żyć innym. Nie wchodzicie na moje podwórko, ja nie będę wchodził na wasze.
– I co? – spytał Grant i zamachał ręką ku otwartym drzwiom ciężarówki.
Wydałem z siebie głośne, zniecierpliwione westchnienie.
– W porządku, panie Grant. Zobaczmy, czy rzeczywiście ma pan tam coś wartego obejrzenia. Jestem już spóźniony dziesięć minut.
– Nie powie mi pan, że zawsze jest tak czuły na punkcie czasu. – Uśmiechnął się.
– Nie – potwierdziłem. – Nie zawsze. Ale jest niedziela i jak dotąd niczym mnie pan nie zainteresował.
– Nie miałem takiego zamiaru. – Handlarz znowu się uśmiechnął. – Wszystko to tylko dodatek do mojej głównej oferty.
– Mówi pan poważnie? – zdziwiłem się, chwytając się poręczy i wspinając na tył ciężarówki.
– Nigdy nie mówiłem poważniej – odpowiedział.
Jego głos był zupełnie pozbawiony emocji. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu się wdrapać. Palce miał tak suche jak łuski kukurydzy.
– Jest na samym przodzie – wyjaśnił Grant i już prowadził mnie wąską, trudną do przejścia alejką dziewiętnastowiecznych krzeseł z wysokimi oparciami i pokręconych wiktoriańskich nóg stołowych, aż przedarliśmy się do końca tej kolekcji nikomu niepotrzebnych rupieci i znaleźliśmy się na przodzie ciężarówki.
W rogu stało coś przykryte workiem. Cokolwiek to było, było wysokie, wąskie i wykonane z ciemnego kubańskiego mahoniu. Mogłem dojrzeć jedynie jeden bok – błyszczący i rzeźbiony, a drewno emanowało wspaniałą czerwonawą poświatą, jaką rzadko widzi się w meblach zrobionych po 1860 roku.
– Czy może pan zdjąć worek? – zwróciłem się do Granta.
– Niech pan sam zdejmie, jeżeli chce pan obejrzeć – odparł.
Zawahałem się.
– A co to właściwie jest? – zapytałem.
Jedno szkiełko maleńkich okularów słonecznych Granta błysnęło oślepiająco i jaskrawo jak ćwierćdolarówka. Na ciężarówce było duszno i miałem pewność, że czuję zapach kwiatów. Gardenii, a może lewkonii.
– To jest krzesło – rzekł. – Niech się pan przyjrzy dokładnie.
Z wahaniem wyciągnąłem rękę i schwyciłem gruby worek. Doznałem niezwykłego uczucia, jakbym właśnie zdzierał z kogoś ubranie. Ściągnąłem worek, rzuciłem go na podłogę i zobaczyłem je. Krzesło z domu Jessopa w Escondido. W ciemności niewiele było widać. Grant nie miał latarki ani żadnego światła w samochodzie, a może po prostu, z sobie tylko znanych powodów, nie chciał go włączyć. Pomimo to od razu rozpoznałem, że krzesło jest prawdziwym cackiem, autentycznym i bardzo niezwykłym starym meblem. Coś w nim było. Majestat. Wyborne proporcje. A mistrzowskie rzeźbienia na oparciu i poręczach wskazywały na geniusz twórcy. Dostrzegłem węże, jabłka, wilcze łby, a na samym szczycie oparcia oblicze szczerzącego zęby stwora, który przypominał skrzyżowanie człowieka z wężem morskim. Siedzenie, o ile widziałem, obite było czarną skórą.
– To jakieś krzesło – powiedziałem do Granta. – Mogę je obejrzeć w świetle dziennym?
– Jasne. Jeżeli przedtem pomoże mi pan zebrać i wystawić cały ten towar.
Obróciłem się w stronę krzesła i bacznie mu się przyjrzałem. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Rzeźbiony mahoń, w dodatku bardzo stary. Nigdy dotychczas nie widziałem czegoś takiego.
– Gdzie Jessop je zdobył? – spytałem Granta, pomagając wynosić z ciężarówki dziesięć chippendale’owskich krzeseł o tarczowych oparciach.
– Krzesło? W Anglii, jak sądzę. Wiele podróżował, kiedy był młodszy. Powinien pan zobaczyć niektóre z włoskich antyków, które pokazał mi tam, w Escondido. Facet ma dwa weneckie pejzaże Guardiego.
Prawie pół godziny zajęło nam opróżnienie ciężarówki Granta. Do tego czasu podjazd przed moim domem wyglądał jak przygotowany do wyprzedaży rodzinnej, a Sara dwa razy wychodziła, żeby ponarzekać. Kiedy się pojawiła po raz trzeci, prawie kończyliśmy, więc poprosiłem ją, żeby poczekała i obejrzała krzesło.
– Wyciągnęliście to wszystko dla jednego krzesła? – zapytała.
– Saro – wyjaśniłem – to coś specjalnego. Poczekaj chwilę, chcę wiedzieć, co o tym myślisz.
– Wiem, co myślę o naszej wycieczce do parku dzikich zwierząt – obruszyła się, podnosząc rękę i wskazując na zegarek. – To prawie klapa. No cóż… sam będziesz musiał wytłumaczyć to Jonathanowi. Powiedz mu, że nie poszliśmy do zoo z powodu krzesła. Ja tego nie zrobię.
– Trochę cierpliwości! – zdenerwowałem się. – Jeśli trzeba, pójdziemy do ogrodu zoologicznego nawet po ciemku, ale teraz musimy obejrzeć to krzesło. Jest doprawdy szczególne.
– Boże, daj mi siły – pożaliła się Sara. – Powinnam była wyjść za kierownika targu rybnego na Embarcadero. On przynajmniej nie spędzałby połowy niedzielnego popołudnia na kupowaniu szmelcu.
Grant zatrzymał się i uważnie popatrzył na Sarę przez swoje słoneczne okulary.
– Pani Delatolla – odezwał się w końcu swoim syczącym głosem. – Naprawdę przykro mi z powodu całego tego zamieszania. Proszę mi wierzyć. Ale to się musi stać dzisiaj.
– W niedzielę – odpaliła Sara.
Grant dziwnie pokiwał głową; jego długa, ponura twarz poruszała się w górę i w dół jak koń na biegunach, z którego właśnie zsiadło dziecko.
– Tak – uciął. – W niedzielę.
W końcu utorowaliśmy sobie drogę. Próbowałem sam podnieść krzesło, podczas gdy Grant kopnięciem odsuwał na boki plączące się pod nogami grube liny. To było niewiarygodne, ale ledwie zdołałem dźwignąć mebel, po czym natychmiast musiałem opuścić go z powrotem na podłogę ciężarówki. Twarz człowieka-węża na szczycie oparcia wydawała się pogardliwie śmiać ze mnie. Nawet jak na solidny mahoń było nieprawdopodobnie ciężkie. Podnosiłem już kiedyś sam ciężką mahoniową szafę, ale to krzesło to było prawie komiczne. Każdy, kto chciałby zabrać je do domu, potrzebowałby samochodu z dźwigiem.
– Nie mogę uwierzyć, że jest takie ciężkie – powiedziałem do Granta.
Obrócił się. Jego sylwetka rysowała się w promieniach słońca na tyłach ciężarówki. Za nim dostrzegłem Sarę stojącą niecierpliwie wśród lasu drewnianych stojaków na kapelusze, walijskich serwantek, statuetek z brązu, składanych drabin bibliotecznych i komód. Jonathan siedział trochę dalej, na kamiennym krawężniku podjazdu, pochrząkując i spoglądając na nas ponuro.
– Pomogę panu – zadeklarował się Grant i przeszedł na przód ciężarówki.
Chwyciliśmy każdy za jeden bok krzesła i powoli przesunęliśmy je po podłodze aż do tylnych drzwiczek.
– Raczej nie jesteś Arnoldem Schwarzeneggerem Drugim, co? – drwiła Sara, kiedy spocony zeskoczyłem z platformy.
– Może sama spróbujesz je podnieść? – odparłem wściekły. – To paskudztwo waży z tonę.
– Nie chcę mieć z nim nic wspólnego – stwierdziła, patrząc na mnie z przesadną, ale poważną pogardą.
Wiedziałem, że nie żartuje. Kiedy Sara zadzierała nos, było po tobie, bracie.
– Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, jak to wszystko odbije się na moim małżeństwie – mruknąłem, pomagając Grantowi wyciągnąć krzesło z ciężarówki i opuścić je delikatnie na ziemię. – Będę musiał kupić kwiaty, perfumy i butelkę Napa Valley Brut, a nie jestem nawet pewien, czy dzisiaj jest otwarta drogeria.
– Niech się pan nie martwi o swoje małżeństwo – rzekł Grant. – To krzesło odmieni pańskie życie.
– Jest pan doradcą w sprawach problemów małżeńskich tak samo jak dostawcą używanych sof? – spytała Sara złośliwie.
Grant ustawił tylne nogi krzesła na podłodze, a potem obrócił się do Sary i zdjął czapkę.
– Pani Delatolla – powiedział – ja jedynie oczyszczam domy ze staroci.
– To mi się skojarzyło z dezynsekcją – zauważyła ironicznie moja żona.
– Saro – warknąłem. – Na litość boską, przestań już!
– W porządku – oznajmiła. – Przepraszam. Ale jeśli za pięć minut nie wyjedziemy do zoo, to zabieram Jonathana do akwarium ze ssakami morskimi, a ty możesz zostać w domu i bawić się swoim zbutwiałym, starym meblem, aż nie zalęgnie ci się jakiś kornik w mózgu.
– Hi, hi, hi – zaśmiał się nieoczekiwanie Grant.
Obdarzyłem go najzimniejszym spojrzeniem, na jakie było mnie stać, ale facet ciągle się uśmiechał. Niepokojący uśmiech – bardziej jak z fotografii niż prawdziwy.
– Słuchaj – zagadnąłem Sarę. – Może wreszcie powiesz mi, co sądzisz o tym krześle? Chcę znać twoje zdanie.
Sara obeszła mebel. Oparcie było znacznie wyższe od niej, mimo że moja żona nie należy do kobiet specjalnie drobnych. Pięć stóp i sześć cali, mierząc bez butów. Poręcze były pokryte rzeźbami w taki sposób, że wyglądały jak splecione ze sobą węże pełzające ku zakończonym szponami nogom. Siedzenie obito czarną skórą; czerń miała lekki odcień błękitu jak skrzydło kruka, a kiedy nacisnąłem je opuszkami palców, wydało mi się, jakby było czymś ciepłym i żywym.
– Jest brzydkie – stwierdziła Sara. – Prawdę mówiąc, jest szkaradne, choć muszę przyznać, że ma coś w sobie.
Najbardziej zafascynowało mnie ozdobne oparcie. Podpórka – na środku między szczytem oparcia krzesła a siedzeniem – była gęsto zapełniona rzeźbami, które układały się w setki ludzi, a każda z postaci miała tylko dwa cale wysokości. Tworzyło to zawiłą kaskadę splecionych ciał ludzkich, wszystkie były nagie i wszystkie z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku. Przejechałem po nich palcami. Wrażenie było nadzwyczajne. Wydawało się, że się poruszają.
Twarz człowieka-węża uśmiechała się do mnie niewidzącymi mahoniowymi oczami, a z jego włosów wyślizgiwało się kłębowisko mahoniowych żmij. Górną belkę wzdłuż szczytu oparcia tworzyły dwa pytony, ich paszcze były otwarte; wychodził z nich sznur owoców i wilczych łbów, który docierał do poręczy w kształcie węży.
– Co pan o nim sądzi? – spytał Grant.
Zauważyłem, że odkąd krzesło stało na ziemi, wcale go już nie dotykał. Większość handlarzy antykami opiera się na nich w swobodnym stylu posiadacza, jak gdyby te meble naprawdę do nich należały. Ponadto prawie zawsze ustawiają je w taki sposób, by pokazać, jak dobrze został zestawiony szkielet albo ułożone listwy poprzeczne. Jednakże Grant traktował krzesło, jakby było już moje, a w każdym razie jakby już nie należało do niego.
Może krzesło takie jak to należy zawsze tylko do siebie samego, pomyślałem. Miało w sobie tyle dostojeństwa i powagi, że trudno było wyobrazić sobie tak nietuzinkowy sprzęt wśród zwyczajnych mebli w przeciętnym domu.
Jonathan zbliżył się i utkwił w nabytku urzeczony wzrok.
– Co robią ci wszyscy ludzie? – spytał mnie w końcu.
Grant z rękoma splecionymi przed sobą powiedział:
– Sądzę, że staczają się z piekła do podpiekła. Nie są z tego powodu zbytnio zadowoleni, jak możesz zauważyć.
– Dlaczego nie mają na sobie żadnych ubrań? – dopytywał się Jonathan.
– Idą popływać – wtrąciłem się.
Z zaciśniętymi ustami obdarzyłem Granta nieprzychylnym spojrzeniem za odebranie mi prawa do odpowiedzi na pierwsze pytanie. Wierzę, że należy Jonathanowi mówić prawdę, ale całe to głupie gadanie o piekle i podpiekle, cokolwiek ono znaczyło, cóż, to wszystko były bzdury. To było paskudne, głupie gadanie.
– Mogę usiąść na krześle? – spytał Jonathan.
– Jasne – odparłem.
– Nie – zaprotestował szybko Grant.
– Nic nie zaszkodzi, jeśli się pozwoli chłopcu na nim usiąść – zwróciłem się do Granta. – Czy pan nigdy nie usiadł na żadnym krześle, zanim pan je kupił?
Grant podszedł i stanął między Jonathanem a krzesłem. Ciągle się uśmiechał, w ten szczególny, nierzeczywisty sposób, ale widziałem, że niezależnie od wszystkiego nie ma zamiaru pozwolić Jonathanowi podejść.
– Dlaczego chłopiec nie może usiąść na krześle? – zdziwiła się Sara. – Boi się pan, że rozpadnie się na kawałki albo coś w tym rodzaju?
– To nie jest… krzesło dla dzieci – uśmiechnął się Grant. – A poza tym zwykle nie pozwalam ludziom siadać na krzesłach, dopóki ich nie kupią.
– No cóż, w takim razie musimy po prostu obejść się bez tej przyjemności – odburknąłem. – Czy chce pan, żeby pomóc panu wnieść krzesło z powrotem do ciężarówki?
– Nie kupi go pan? – Jego uprzejmość rozwiała się jak dym i nagle stał się czujny.
Potrząsnąłem głową.
– Nie, nie sądzę.
– Ależ mój drogi panie Delatolla, byłem zupełnie pewien, że pan je kupi. Gdybym wiedział…
– Przykro mi – powiedziałem, nadal potrząsając głową. – To bardzo interesująca rzecz. Najpewniej jedyna w swoim rodzaju. Koniec osiemnastego wieku, krajowe, jak sądzę. Wykonane w Massachusetts albo może w Pensylwanii. Zasadnicze proporcje są prawdopodobnie oparte na wzorcach z Przewodnika dla wytwórców mebli i ludzi z wyższych sfer Chippendale’a, o ile się na tym znam. Znakomicie ozdobione, również. Wszystkie te wymyślne rzeźbienia wokół oparcia i poręczy… Cóż, jest prawie doskonałe.
– I pan go nie chce? – spytał Grant skonsternowany.
– Nie – odparłem stanowczo. – Niech pan da spokój, panie Grant, bądźmy poważni. Robię interesy z ludźmi, którzy mieszkają na osiedlach i w domkach nad morzem ze ściśle ograniczoną powierzchnią mieszkalną. Chcą mebli na odpowiednią skalę, w szczególnym stylu. Lekkich, wysokich i eleganckich: oto czego szukają. Ale taka rzecz… jest zdumiewająca, przyznaję… to tak, jakby ktoś zadął w trąbę, obwieszczając Sąd Ostateczny w samym środku lirycznego koncertu na flety proste.
– Panie Delatolla – nalegał Grant – jeśli kupi pan to krzesło, dorzucę do niego wszystko to, co widzi pan tu wokół siebie. Wszystko. Nawet ten cheveret. Nawet ten stoliczek pod czajnik do herbaty, a to jest chippendale.
Spojrzałem na Sarę, a Sara spojrzała na mnie. Ponad podjazdem powiał chłodny wietrzyk i oboje doznaliśmy wrażenia, że jest coś potwornie złowieszczego w tym wszystkim.
– Czy niektóre z tych gratów nie są czasem kradzione? – natarłem na Granta.
– Kradzione? Co pan chce przez to powiedzieć?
– Niczego nie sugeruję. Po prostu pan strasznie się pali do tego, aby się pozbyć tych rzeczy.
Grant zdjął okulary. Jego oczy były wyłupiaste, jasne i tak trudne do zapamiętania jak jego twarz. Czasami wydaje mi się, że były ciemne albo że jedno z nich było mętne i ślepe. Bywa, iż w ogóle nie mogę sobie ich przypomnieć.
– Proszę posłuchać, panie Delatolla – bronił się handlarz – cały ten towar jest naprawdę uczciwie nabyty i mój. Przysięgam. Ale muszę wrócić do Santa Barbara dziś wieczorem, a nie chcę zabierać tego ze sobą. To jedyny powód. Muszę panu powiedzieć, że ma pan rację. To, co mówiłem przedtem, było po prostu handlową zagrywką. To nie jest zbyt dobry towar. A więc co za sens, żebym wiózł to wszystko z powrotem na wybrzeże? Równie dobrze mogę zostawić go tutaj za każdą sumę, jaką zdoła pan zapłacić.
Zmrużyłem oczy. Żaden handlarz nigdy przedtem nie mówił do mnie w ten sposób. Grant naprawdę błagał mnie, bym uwolnił go od tych wszystkich mebli.
– A ile pan chce? – spytałem ostrożnie.
– Dziesięć tysięcy, a i to nawet nie pokrywa moich kosztów.
Zastanowiłem się. Samo krzesło musiało być warte ze dwanaście i pół tysiąca dolarów, albo nawet więcej. Żaden z pozostałych mebli nie był zbyt cenny, ale miałem wiele kontaktów w centrum San Diego i łatwo mógłbym je sprzedać. Miałbym piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów czystego zysku, wszystko dzięki pewnemu handlarzowi starociami, który nie może się doczekać, aby wrócić do domu w Santa Barbara.
– Ma pan wizytówkę? Jakiś dowód tożsamości? – spytałem Granta.
– Jasne – powiedział. – Proszę.
Wręczył mi wizytówkę, na której było napisane: Henry E. Grant, handlarz antykami, kupno używanych mebli, sprzedaż i kupno antyków. U dołu widniał adres miejsca niedaleko plaży w Santa Barbara.
– Muszę to przemyśleć – stwierdziłem, obracając wizytówkę w palcach. – To znaczy… to krzesło… nie ma sposobu, aby je odpowiednio wycenić. Nie wiadomo, jak je porównać z tym wszystkim. Może być warte pół miliona albo pięć dolarów.
– Osiem tysięcy – powiedział Grant. – To najniższa cena, na jaką mogę się zgodzić.
– Ricky… – odezwała się Sara – czy naprawdę chcesz kupić cały ten szmelc?
Wiedziała, że chcę, zwłaszcza za osiem tysięcy, ale grała w swoją ulubioną grę polegającą na maksymalnym obniżaniu ceny, po prostu udając, że chce mnie odwieść od kupna, cokolwiek sprzedawano. Miałem już do czynienia z handlarzami, którzy w końcu całkowicie mnie ignorowali, a histerycznie targowali się z Sarą.
– Nie powiedziałbym nie, jeśli chodzi o niektóre z tych rzeczy… – Zadumałem się. – Ale, no cóż, nie wiem… jeśli sądzisz, że to niedobry pomysł…
– Siedem i pół, ale ani dolara mniej – wycedził Grant. Jego głos stał się teraz niemal szeleszczący.
– Siedem i pół tysiąca? Za to wszystko? – Nie wierzyłem własnym uszom.
– Niech pan po prostu to weźmie – rzucił. – Przyśle mi pan czek pocztą.
– Proszę chwileczkę poczekać – poprosiłem. Pochyliłem się ku Sarze i wymruczałem w jej ucho: – Postaraj się, żeby nie odjechał.
Potem skierowałem się szybko w stronę domu i wszedłem do biblioteki. Zacząłem wertować książkę telefoniczną i odszukałem: Jessop, Samuel F., San Miguel, Escondido. Wystukałem numer i czekałem, aż usłyszę sygnał.
– Rezydencja Jessopa – odezwał się spokojny głos starszej kobiety.
– O… halo – powiedziałem. – Chyba mnie pani nie zna, prawdę mówiąc, z pewnością nie… Nazywam się Delatolla. Richard Delatolla. Jestem znawcą antyków z Rancho Santa Fe.
– Przykro mi – stwierdziła kobieta. – Nie chcemy niczego kupować i nie mamy nic do sprzedania.
– Ależ nie, proszę posłuchać, nie dzwonię z żadną ofertą. Chcę tylko powiedzieć pani, że człowiek nazwiskiem Grant stoi właśnie przed moim domem z pewnymi starymi meblami: trochę stołów i biurek, trochę innych drobiazgów, jakieś krzesła z jadalni… tak, tak, właśnie… i, no cóż, mówi, że ma je z domu pana Jessopa w Escondido.
Nastąpiła długa przerwa. Oddech. Po chwili kobieta odparła:
– Tak, to prawda. Mężczyzna o nazwisku Grant był tutaj w zeszłym tygodniu. Odkupił parę mebli z gabinetu pana Jessopa i z niektórych pokoi gościnnych. Tę część domu meblujemy na nowo.
– Rozumiem. A więc pan Grant jest człowiekiem pani znanym?
– Tak, tak, znam go. Nie ma co do tego wątpliwości. Zdaje mi się, że przyprowadził go jeden z partnerów w interesach pana Jessopa. Pochodzi chyba z Los Angeles.
– Z Santa Barbara – poprawiłem ją.
– Cóż, możliwe – zgodziła się kobieta.
– Czy może mi pani powiedzieć coś o krześle? – spytałem. – Trudno mi je wycenić i zastanawiam się, czy pani…
– Krzesło? Które krzesło? – zaniepokoiła się kobieta.
– Jest ich rzeczywiście kilka. Ale to, które interesuje mnie szczególnie, jest bogato rzeźbione, a na szczycie oparcia ma pysk jakiejś bestii. Z pewnością domyśla się pani, o które mi chodzi. Jest to mebel, którego nie sposób nie zauważyć, prawda?
– Nie wiem, o czym pan mówi – usłyszałem. – Nigdy nie posiadaliśmy opisanego przez pana krzesła. Ani w tym domu, ani w San Clemente.
– Jest pani pewna? – Zmarszczyłem brwi. – Pan Grant wyraźnie sugerował, że otrzymał je od państwa.
– Obawiam się, że coś pan źle zrozumiał.
Odsunąłem słuchawkę od ucha.
– Tak – zgodziłem się. – Tak, z pewnością ma pani rację.
– Czy coś jeszcze? – zabrzmiał metalicznie kobiecy głos.
– Nie, nie, dziękuję. Była pani bardzo uprzejma. Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój.
Odłożyłem słuchawkę i stałem przez chwilę, rozmyślając. Byłem pewien, że Grant powiedział mi, iż krzesło pochodzi z Escondido. Czy nie mówił, że Samuel Jessop przywiózł je z Europy? Ale nawet jeśli tak nie było, rozmowa z kobietą wzbudziła we mnie podejrzenia. Był w niej jakiś pośpiech. Niepokój. Zresztą podobnie zachowywał się Grant.
Wyglądało na to, że meble Samuela Jessopa nie cieszą się zbytnią popularnością. Zwłaszcza krzesło. W pewnym sensie mogłem to zrozumieć. Krzesło było z rodzaju mebli, na które natrafiasz od czasu do czasu w handlu antykami. Są dziełami olśniewającego mistrzostwa, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby u siebie w domu znieść ich widoku. Pamiętam, jak kiedyś kupiłem od kolekcjonera z Los Angeles rzeźbioną w żółtym drewnie ławeczkę w kształcie dwu obejmujących się kafrów. Niesamowita rzecz, ale okropna jako mebel, z którym musiałbyś mieszkać. Sprzedanie jej zabrało mi dwa lata i straciłem trzysta dolarów.
Wróciłem korytarzem i wyszedłem przed dom. Sara nadal tam stała, otoczona starociami, które Grant wyładował na podjazd. Jonathan był tam również, tylko parę kroków od niej. Grant jednak zniknął razem ze swoją czarną ciężarówką.
– Saro?! – zawołałem, przyspieszając kroku. Chwyciłem ją za ramię. – Saro? Gdzie jest Grant?
Obróciła powoli głowę i spojrzała na mnie. Przez chwilę jej oczy patrzyły prawie nieprzytomnie. Potem spytała:
– Grant?
– Grant. Ten facet od mebli. Powiedziałem ci, żebyś go tu zatrzymała.
Bardzo powoli potrząsnęła głową.
– Nie pamiętam żadnego Granta.
– Saro, czy dobrze się czujesz? – spytałem łagodniej. – Saro, był tu taki facet z czarną ciężarówką… facet w słonecznych okularach. Powiedziałem ci, żebyś dopilnowała, aby nie odjechał. Saro, żartujesz sobie ze mnie czy co?
– Czarna ciężarówka? – Zmarszczyła brwi. – A tak, przypominam sobie. – Potem popatrzyła promiennie i wskazała za podjazd na drogę. – Tak, właśnie odjechał. Spóźniłeś się o sekundy.
Kucnąłem obok Jonathana. Patrzył na mnie z tym samym sennym spojrzeniem co Sara. Zamachałem ręką przed jego twarzą, a on zamrugał i uśmiechnął się do mnie, ale nadal wydawał się daleki i oderwany od rzeczywistości.
– Jonathanie, widziałeś, co tu się zdarzyło? Co ten pan wam zrobił? – spytałem.
– Pojechał – stwierdził Jonathan po prostu. – Powiedział, że musi jechać, i pojechał. Poprosił mnie, bym patrzył na krzesło.
– Saro? – zwróciłem się do żony. – Czy właśnie to powiedział ci Grant? Żebyś patrzyła na krzesło?
Sara zamyśliła się, a potem przytaknęła.
– To prawda. Jonathan ma rację. Facet powiedział, iż to taka ładna rzeźba, że powinnam się jej dokładniej przyjrzeć, zwłaszcza twarzy, tak mówił. To najokrutniejsza i najbardziej ukochana twarz ze wszystkich. Tak właśnie stwierdził. Bardziej przypomina żywe oblicze niż rzeźbę.
Obróciłem się i sam skupiłem wzrok na paszczy ze szczytu oparcia. Nie podlegało dyskusji, że wypracowano ją z wyrafinowaniem. Solidny kubański mahoń, ukształtowany i wystrugany tak, że przyjął kształt twarzy człowieka-węża. Można było prawie poczuć kości pod powierzchnią, mimo że było to tylko drewno.
Spojrzałem na zegarek. Była druga, co oznaczało, że mieliśmy ciągle wystarczająco dużo czasu, aby pojechać do rezerwatu dzikich zwierząt. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Czułem jednak, że chyba jest to dobry pomysł. Zabrać stąd Sarę i Jonathana na godzinę lub dwie, aby uspokoić ich umysły. Może przypomną sobie, co się stało, zanim Grant odjechał.
– Daj mi dziesięć minut na zaciągnięcie najlepszych sztuk do garażu – powiedziałem do Sary. – Reszta tych rupieci… no cóż… Jeśli ktoś wejdzie i ukradnie je, odda mi tylko przysługę.
– Zamierzasz zatrzymać to krzesło? – chłodno spytała Sara.
– Mam zamiar pozbyć się go jak najszybciej – odparłem. – W chwili, w której znajdę kogoś, kto da mi za nie osiem tysięcy dolarów, ono stąd zniknie.
– Nie lubię go – stwierdziła zdecydowanie takim tonem, jakim powiedziałaby: „Nie lubię cukinii” albo „Nie lubię filmów starego Charliego Chaplina”. Potem szybko obróciła się i poszła z powrotem do domu, ciągnąc za rękę Jonathana.
Zniknęli w środku, a wejściowe drzwi trzasnęły, oznajmiając głośno początek wtargnięcia w nasze życie krzesła Samuela Jessopa.
Moje życie nie zawsze było dostatnie, ale sądzę, że można powiedzieć, iż zawsze miało pewien swoisty styl. Zostałem poczęty na przednim (i jedynym) siedzeniu komicznego, trzykołowego automobilu zwanego Davisem, kalifornijskim „fantazyjnym samochodem” połowy lat czterdziestych naszego wieku, który mieścił czworo ludzi siedzących ramię przy ramieniu. Wyprodukowano niewiele tych pojadzów, ale mnie w zupełności wystarczył ten jeden.
Mój ojciec, którego uczciwa twarz pokolenia eisenhowerowskiego ciągle spogląda oczyma krótkowidza ze stojącej w salonie obramowanej fotografii, był tynkarzem. Gdybym chciał być lojalny i romantyczny, powiedziałbym, że umiał wytynkować dwa pokoje w ciągu dnia i że ściany były tak gładkie i bez skazy jak jedwab. W gruncie rzeczy w rok po jego śmierci matka powiedziała mi, że nigdy nie był szczególnie dobry w swoim fachu. Koledzy z pracy nazywali go Fuszer Joe albo Stara Kielnia i Omyłka. Tak naprawdę chciał zostać bukmacherem. Bukmacherem, możecie to sobie wyobrazić? Gdyby tylko mu się udało! Spędziłbym wtedy całe swoje dzieciństwo w pobliżu Santa Anita.
Zamiast tego dorastałem na Anaheim, jednej z tych tłocznych, nieciekawych ulic, które mija się w drodze do Disneylandu. Rodzicom marzyło się, żebym został dentystą (na litość boską!), i za każdym razem, kiedy przedstawiali mnie komuś, uśmiechali się do mnie z zadowoloną miną i mówili: „To jest Ricky. Będzie dentystą”. Miewałem nocne koszmary o mokrych, śliniących się gębach i dentystycznych metalowych świdrach, które zgniatały mnie niczym szczypce homarów.
Marzenia o stomatologii skończyły się, kiedy mój ojciec umarł na raka płuc w 1958 roku. Po jego śmierci matka zrobiła się przewrażliwiona i nieznośna i pewnie gdybym oznajmił jej, że chcę się przyłączyć do cyrku jako pomocnik połykacza ognia, powiedziałaby, jak sądzę: „Tak, tak, mój drogi. Zrób, jak chcesz”, i dałaby mi dolara na benzynę. Przedryfowałem przez średnią szkołę, grając średnio w futbol, źle w bejsbol i jeszcze gorzej na pianinie. Umawiałem się na randki z ładnymi dziewczętami, które miały na głowach końskie ogony, a na twarzach pryszcze. Ale wówczas wszyscy mieli pryszcze.
Jedynym nauczycielem, którego naprawdę bardzo lubiłem, był młody facet nazwiskiem Panov. Mówił z węgierskim akcentem i uczył prac ręcznych. Jego rodzina przyjechała do Kalifornii z Europy tuż po drugiej wojnie światowej, przywożąc ze sobą sporo swoich starych mebli i obrazów. Od czasu wojny jego ojciec stracił większość pieniędzy w operacjach giełdowych i Panovowie mieszkali w maleńkim, nędznym domku w zachodnim Hollywood. Pewnego dnia Panov zabrał mnie do siebie do domu na borscht i wewnątrz tej małej, kiepskiej chatki odkryłem królestwo antyków. Stoły, szafy, komody, lustra, krzesła – zawartość pałacu o siedmiu sypialniach wtłoczona do trzypokojowej chatynki. Spędziliśmy całe popołudnie, krążąc wśród tych wspaniałości, a Panov opowiadał mi o sekretach osiemnastowiecznych połączeń desek, tłumaczył cuda intarsji i zachwycał się oparciami krzeseł.
Kiedy pojawiłem się w tym domu, lubiłem Panova jako przyjaciela i jako nauczyciela. Gdy wyszedłem pięć godzin później, stwierdziłem, że stał się dla mnie jeszcze kimś więcej. Był moim natchnieniem, moim mentorem. Pokazał mi nowy świat, z którego istnienia nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, a który uznałem za najbardziej podniecający i najpiękniejszy, jaki można sobie wyobrazić. Po skończeniu szkoły zacząłem studia na wydziale sztuk pięknych uniwersytetu stanowego w Los Angeles. Uczyłem się o Chippendale’u i Sheratonie, zgłębiałem Hepplewhite’a i Gillowa. Potrafiłem odróżnić drewno szlachetne od surowca gorszego gatunku, podpórki od listew poprzecznych, frety (wypukłe ozdoby o wzorze prostokątnym) od fryzów.
Poznałem też wówczas Sarę. Była wysoka, prawie piękna i wydawała się nie do zdobycia. Miała długie, lśniące blond włosy rozwiewające się w kalifornijskim słońcu wokół głowy jak złote nici, które przędła młynareczka w Rumpelstilzchen braci Grimmów, i oczy w kolorze leszczyny. Wpadłem teraz w ton romantyczny, ale Sara była właśnie tą jedyną osobą, która sprawiła, że czułem w ten sposób. Specjalizowała się w historii renesansu i dlatego właśnie przyłączyła się do mojej grupy. Czasem mrugałem do niej przez salę wykładową – poważne, wyraźne, dwuznaczne perskie oko, prawdziwe fundamenty uczucia – a ona zadzierała nos i lekceważyła mnie. Mój najlepszy przyjaciel, Carl Watkins, powiedział mi, że tracę czas. Sara Horton, stwierdził, jest typowym przypadkiem oziębłej, bogatej dziewczyny, jakich mnóstwo poznaliśmy od czasu szkoły średniej.
Carl miał w pewnej mierze rację. Byłem jednak przekonany, że zachowanie Sary wynikało raczej z nieśmiałości niż z zarozumialstwa. Podejrzewałem to od momentu, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy idącą przez kampus z książkami trzymanymi przy piersi. Usta miała wydęte w modnej wówczas minie Brigitte Bardot, długie nogi ledwo przykrywała jasnoniebieska spódniczka mini. Powiedziała mi później, że zwykła sobie wyobrażać, iż właśnie gra we francuskim filmie.
Po dwu czy trzech miesiącach zniecierpliwiłem się sposobem, w jaki konsekwentnie mnie lekceważyła i zadzierała nosa. Co o mnie myślała? Że jestem trędowaty czy co? Złapałem więc kierownicę obiema rękami i szaleńczo, ale z wyrachowaniem, tuż za bramą kampusu trzepnąłem w tył jej lśniącego, ognistoczerwonego kabrioletu Ford Mustang. Krzyczała na mnie przez prawie piętnaście minut. Jakim to nieuważnym jestem kretynem! Jak mogłem to zrobić?! Ludziom takim jak ja powinno się odbierać prawo jazdy, a ich samochody zamykać. Zacząłem ją przepraszać. Nie były to zwykłe przeprosiny, ale przeprosiny uroczyste i bezwarunkowe. Powiedziałem, że jedynym powodem, dla którego stuknąłem jej auto, było to, iż nie byłem w stanie oderwać oczu od jej pięknych włosów. Obiecałem zapłacić z mojego stypendium za wszystkie naprawy w warsztacie, a wtedy uspokoiła się i lekko uśmiechnęła. Wkrótce po tym, jak się lekko uśmiechnęła – skoro tylko wyniosła Sara Horton naprawdę się uśmiechnęła – nastąpiły dwa szalone, słoneczne lata narzeczeństwa, z winem o nazwie Paul Mason, z koncertami Boba Dylana i paleniem trawy. Później był ślub jak z obrazka – w domu jej rodziców w Pasadenie, z białym tortem i czarnymi cadillacami, ze szlochającymi ciotkami, orchideami i sympatycznym czekiem od papciów, który miał mi pomóc wystartować w interesie z antykami. Papciowie, jak się okazało, posiadali pół Seal Beach – tę połowę, na której znajdowała się ropa.
Poczułem się, jak gdybym zagrał o wszystko i wygrał. Rancho Santa Fe znaleźliśmy w pewien wiosenny weekend, kiedy przejeżdżaliśmy przez okolice San Diego. Mijaliśmy małe, wymuskane osiedle wtulone we wzgórza o barwie piasku, około siedmiu mil w głąb lądu od wybrzeża Pacyfiku przy Solana Beach. Osiedle miało jedynie z pół tuzina ulic – schludnych, oświetlonych słońcem małych alejek z nazwami, takimi jak: Paseo Delicias albo La Flecha. Były tam dwa sklepy, stacja benzynowa, urząd pocztowy i elegancka restauracja, gdzie, jak wkrótce przekonaliśmy się, można zasiąść w kosztownym meksykańskim wnętrzu, zjeść sałatkę, rybę i gâteaux i porozmawiać o kłopotach, jakie miało się ze swoim dekoratorem wnętrz. Gospoda znajduje się przy końcu głównej ulicy, na wpół ukrytej wśród drzew eukaliptusowych, gdzie starsi mieszkańcy grają na trawnikach w bowls albo kryją twarze w „Los Angeles Sunday Times” i wygrzewają w słońcu swoje brzuchy.
W normalnych okolicznościach Rancho Santa Fe byłoby dla nas zbyt ustronne. Wypoczywał tu na starość Victor Mature i w okolicy nie można było znaleźć spokojniejszego miejsca. Sara oczekiwała wtedy pierwszego dziecka i nasz lekarz rodzinny ostrzegł ją, żeby się oszczędzała. Co więcej, można było kupić sklep z antykami na środku głównej ulicy, w zacienionym i sympatycznym małym zaułku, i jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie idealne miejsce, w którym można by zacząć sprzedawać antyki, to tak właśnie ono wyglądało. Dwa miesiące później wprowadziliśmy się do dwupiętrowego domu z dębowym dachem, stojącego w cytrusowym gaiku jedynie pół mili za miastem, z basenem, werandą i bugenwillią obrastającą dziko cały dach patio. Któregoś dnia, gdy Sara wracała do domu z odwiedzin u przyjaciółki w San Diego, przebiła oponę. Auto zjechało na pobocze, stoczyło się dwadzieścia stóp po nasypie i wylądowało na dachu. Sara straciła wówczas nasze dziecko, dziewczynkę.
Teraz, w gasnącym świetle niedzielnego popołudnia, siedzieliśmy z Jonathanem pod udającą dżunglę sztuczną strzechą bufetu w rezerwacie dzikich zwierząt. Jonathan, mimo protestów Sary, usiłował schrupać hot doga, na który składał się raczej ketchup niż parówka. Ja popijałem chłodne piwo z wielkiego, papierowego naczynia. Sara zachowywała się bardzo spokojnie i nie tknęła nawet swojej ulubionej cytrynowej herbaty.
– Co się stało? – spytałem ją zaniepokojony.
Podniosła oczy i zrobiła minę, która oznaczała: nie wiem, nic. Frędzle „dżungli” rzucały na jej czoło postrzępiony, ruchliwy cień.
– Nie myślisz chyba ciągle o tym krześle, co? – zacząłem.
– Dlaczego ten człowiek nie pozwolił mi na nim usiąść, tato? – wtrącił się Jonathan.
Wyciągnąłem rękę i papierową serwetką starłem plamy ketchupu z jego podbródka.
– Po prostu bał się, to wszystko.
– Czego się bał? – zapytała Sara gwałtownie, prawie z agresją.
– Nie wiem. Bał się. Antyk to antyk.
– Co to ma znaczyć?
Podniosłem ręce na znak, że się poddaję.
– Nic, naprawdę. Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Słuchaj? Jesteś czymś zaniepokojona, prawda?
– Oczywiście, że nie.
– Nie mów mi, że nie – naciskałem. – Wiem, kiedy jesteś zdenerwowana. Spędziliśmy całe popołudnie, oglądając lwy, zebry, tresowane słonie i papugi, a ty nie powiedziałaś ani słowa. Nie powiedziałaś nawet, jak cholernie nudne wydało ci się to wszystko.
– To nie jest nudne – odcięła się Sara. – Nigdy nie mówiłam, że jest nudne.
– W ogóle niczego nie mówiłaś.
Pochyliła się z zawziętym wyrazem twarzy.
– Nie rozumiem, co mi się mogło przydarzyć – rozważała. – To było jak omdlenie. Utrata przytomności na krótką chwilę. Od trzeciej klasy nie mdlałam w taki sposób.
Wyprostowałem się na krześle.
– Może to był jakiś rodzaj autosugestii. Grant powiedział ci, żebyś patrzyła na tamtą twarz, i jakaś twoja podświadoma myśl okazała się hipnotyczna, a więc przez minutę albo dwie byłaś naprawdę zahipnotyzowana. Autohipnoza, a nie prawdziwa hipnoza. Chyba nie wierzysz, że twarz z drewna wyrzeźbiona na krześle może rzeczywiście…
– Czy ty wiesz, co mówisz? – zapytała Sara. – Mówisz, że zostałam tak omamiona przez ten mebel, że stałam tam z otwartymi ustami jak wiejski głupek, a Grant bez przeszkód wsiadł do ciężarówki i odjechał. To właśnie masz na myśli.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Heirloom
Copyright © Graham Masterton, 1987
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2018, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Izabella Marcinowska
Fotografia na okładce: © Susan Fox/Arcangel Images
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Dziedzictwo, wyd. III, dodruk, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-927-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer