Bazyliszek - Graham Masterton - ebook + audiobook + książka

Bazyliszek ebook

Graham Masterton,

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Graham Masterton w spowitym grozą Krakowie.

Mroczny horror, w którym mistrz gatunku mierzy się ze starą legendą.

Nathan Underhill jest kryptozoologiem, pracującym nad pozyskaniem materiału do badań nad komórkami macierzystymi, co ma pomóc w leczeniu chorób, wobec których medycyna była dotychczas bezradna. Niestety, jego aktualny projekt badawczy okazuje się porażką.

Wraz z żoną, Grace, dokonują wkrótce odkrycia, iż komuś udało się ożywić jedną z tajemniczych istot – bazyliszka. Tą osobą jest doktor Zauber, który jednak zamiast nauki, do osiągnięcia celów wykorzystuje alchemię i czarną magię.

Kiedy po starciu z bazyliszkiem Grace zapada w śpiączkę, a doktor Zauber znika bez śladu, Underhillowi przybywa na pomoc młoda dziennikarka. Razem udają się do Krakowa, gdzie podobno ukrywa się szalony doktor. Rozpoczyna się wyścig z czasem, a po piętach depcze im przerażająca bestia, która zdolna jest zabijać samym spojrzeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 313

Oceny
4,0 (165 ocen)
69
45
33
13
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hillydun

Z braku laku…

W porównaniu do innych książek Grahama Mastertona, ta jest jakimś nieporozumieniem. Nie jestem w stanie uwierzyć, że to ten sam autor, który napisał „Rytuał”. Infantylna historia bez ładu i składu. Ciężko było uwierzyć w motywy bohaterów.
10
Efendi_10

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

fajnie spędzony czas
00
micta

Dobrze spędzony czas

Masterton jak zwykle potrafi stworzyć świetny, charakterystyczny dla niego mroczny klimat. Fabuła częściowo umiejscowiona została w Krakowie, a obecność znanych mi miejsc jest dodatkową atrakcją tej powieści. Jej duży potencjał, chociaż nie został do końca wykorzystany (pewne wątki mogły zostać bardziej rozwinięte i dopracowane) to jednak biorąc pod uwagę, oprócz klimatu i miejsca akcji, niezwykle atrakcyjny motyw bazyliszka który również stanowi magnes, warto sięgnąć po tę powieść.
00
Rafla

Z braku laku…

Kolejne, przeciętne czytadło Mastertona. Duży minus za "starówkę" i inne "krakowskie" brednie. Plus za wątek z drogą 44, słuchając tego fragmentu akurat byłem na tym odcinku. :)
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału

BASILISK

 

Copyright © 2008 by Graham Masterton

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Anna Grelewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Tłumaczenie wstępu

Robert Cichowlas

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-67295-67-3

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bądź jak królewski bazyliszek,

Zadający wrogom rany – niewidoczne, acz śmiertelne!

Percy Bysshe Shelley Oda do Neapolu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SŁOWO OD AUTORA

 

 

 

 

Po raz pierwszy zobaczyłem gargulce na katedrze w Kolonii w Niemczech, kiedy miałem mniej więcej osiem lat. Mój ojciec był majorem w armii brytyjskiej i prawie każde wakacje spędzałem w Niemczech.

Tamtej nocy, gdy spałem w pokoju hotelowym, śniło mi się, że spod łóżka wypełzają gargulce. Drapały pazurami dywan, a ich skórzaste skrzydła się rozkładały, wydając upiorny dźwięk, przypominający otwierający się parasol. Pamiętam, że obudziłem się wtedy krzycząc: „Pomocy!”

Na katedrze w Kolonii znajduje się łącznie 108 gargulców, w tym różne smoki i demony. Jest tam nawet postać papieża Franciszka. Chociaż służą jako rynny odprowadzające deszczówkę z dachu, mają też inne cele, a zwłaszcza demony…

Kiedy na początku XII wieku te groteskowe rzeźby zostały po raz pierwszy zamocowane na dachach budynków sakralnych, wierzono, że pomogą one chronić Jerozolimę, ponieważ każda katedra i kościół były symbolem tego świętego miasta.

Powodem, dla którego budowniczowie wybrali demony, było to, że w tamtych czasach wyobrażano sobie, że prawdziwe demony gromadzą się wokół katedry z zamiarem jej zniszczenia lub nawiedzenia i że zamierzają opętać wszystkich znajdujących się w niej duchownych, ale także przypadkowych zgromadzonych. Wierzono, że ich konfrontacja z kamiennymi odpowiednikami, zdezorientowałaby je i przeraziła. Coś jak postawienie lustra przed wampirem.

Kto jednak powie, z jakich materiałów wykonano te gargulce? Czy naprawdę zostały wyrzeźbione z kamienia – czy jednak z czegoś innego?

Najbardziej przerażającymi gargulcami były te w kształcie bazyliszków, średniowiecznych gadów, które miały umieć nas otruć lub zabić tylko jednym spojrzeniem.

Spośród nich najbardziej znany był bazyliszek znaleziony w Warszawie w 1587 roku. Pięcioletnia córka kowala wraz ze swoim przyjacielem, równie małym chłopcem, jednego dnia zniknęła w piwnicy zrujnowanego warszawskiego domu. Na poszukiwania wyruszyła żona kowala oraz niania. Gdy weszły do piwnicy, z miejsca poczuły smród. Był tak okropny, że trudno było oddychać.

Dzieci leżały martwe na podłodze.

Żona kowala pobiegła po pomoc, a kiedy opowiedziała senatorom warszawskim o tajemniczej atmosferze piwnicy, wezwano czcigodnego starego lekarza Benedictusa. Podejrzewał, że w piwnicy czai się bazyliszek, więc zaaranżował wyciąganie ciał dzieci za pomocą długich drągów zakończonych żelaznymi hakami.

Benedictus zbadał ciała i stwierdził, że skóra była strasznie przebarwiona, brzuchy spuchnięte jak bębny, a oczy wystające z oczodołów „jak połówki kurzych jaj”. Dla niego był to dowód, że zostali otruci przez bazyliszka.

Jedynym sposobem na złapanie bazyliszka było użycie grabi do wyciągnięcia go z ciemności. Skazany na śmierć Ślązak ostatecznie zgodził się na to pod warunkiem całkowitego ułaskawienia. Benedictus odział go od stóp do głów w skórę, w tym tarczę na oczy, a następnie obwiesił go pokaźną ilością luster.

Skazany, z płonącą pochodnią, wszedł do piwnicy. Znalazł bazyliszka czającego się w kącie i złapał go szpikulcami swoich grabi. Po walce był w stanie wyciągnąć go na światło słoneczne. Gdy tylko tłum, który czekał na zewnątrz, zobaczył tę postać w skórzanym garniturze mieniącym się lustrami, trzymającego wijącego się bazyliszka na końcu grabi, rozproszył się i „uciekł niczym króliki”.

Co dziwne, nigdy nie odnotowano, w jaki sposób Benedictus zabił bazyliszka, chociaż mówiono, że stwór mógł zostać osłabiony przez promienie słoneczne.

Dlatego bardzo żałuję, ale jeśli kiedykolwiek poczujesz się zagrożony obecnością jakiegoś bazyliszka lub gargulca, niestety nie znajduję dla ciebie praktycznych rad odnośnie do tego, co mógłbyś zrobić, aby się uchronić. Może się jednak okazać, że Nathan Underhill udzieli ci kilku wskazówek, gdy będziesz z nim podróżować po świecie, w tym również do Krakowa, w którym mityczne stworzenia ożywają wyłącznie w celu wyssania z ciebie jakiegokolwiek światła.

 

Graham Masterton

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

NOCNE HAŁASY

 

 

 

 

– Słyszę jakieś hałasy – powiedziała pani Bellman drżącym głosem. – Zawsze między drugą a trzecią nad ranem, kiedy jest zupełnie ciemno.

Grace stała przy oknie, patrząc pod światło na zdjęcie rentgenowskie nogi pani Bellman. Niewiele to dawało. Od wczesnego rana padał rzęsisty deszcz i niebo było szarobure, zaciągnięte chmurami. Na parapecie stały dwie donice z bluszczem; rośliny wyciągały się ku sobie, niczym zdesperowani kochankowie, jakby pragnęły się spleść liśćmi i łodygami.

– Hałasy? – zapytała Grace. Właściwie nie słuchała pani Bellman. – Jakie hałasy?

– Brzmią tak, jakby ktoś ciągnął po korytarzu jakiś pakunek, tuż przed moimi drzwiami. Czasem słyszę też wrzaski, nie wiem jednak, skąd dochodzą. Może z góry, a może z głębi domu? Czasami z bliska, czasami z daleka.

– Jesteś pewna, że się nie przesłyszałaś? Może po prostu aparat słuchowy jest źle wyregulowany? Jeśli ustawi się go zbyt głośno, mogą występować echa i trzaski.

Pani Bellman pokręciła głową tak zdecydowanie, że aż zatrzęsły się jej obwisłe policzki.

– Doskonale wiem, kiedy nawala aparat słuchowy, a kiedy naprawdę słyszę krzyk człowieka. Byłam kiedyś pielęgniarką.

– Naprawdę? W którym szpitalu?

– Och, nie ma pani o tym zielonego pojęcia. Zostałam wysłana do Europy z Korpusem Pielęgniarek Wojskowych, w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, zaledwie dwa i pół tygodnia po Dniu D. Na co ja się tam nie napatrzyłam…

– Mój Boże. To musiały być traumatyczne przeżycia.

– Traumatyczne? W czasie bitwy pod Bugle dostałam przydział do 76. Szpitala Ewakuacyjnego. Musiałam się opiekować mężczyznami, którzy mieli amputowane obie ręce. Żołnierzami rozjechanymi przez czołgi. Znam zatem różnicę pomiędzy trzaskiem aparatu słuchowego a ludzkim krzykiem, może mi pani wierzyć.

Grace schowała zdjęcie rentgenowskie z powrotem do koperty.

– Z tego, co widzę, kość udowa zrasta się bardzo dobrze. Za tydzień lub dwa staniesz z powrotem na nogi.

Pani Bellman przekrzywiła głowę na bok jak gdacząca młoda kura.

– Nie wierzy mi pani, co? Myśli pani, że wszystko zmyśliłam?

– Ależ absolutnie tak nie myślę. W nocy jednak wszystkie odgłosy brzmią inaczej niż w dzień, prawda? Prawdopodobnie słyszysz dozorcę, jak niesie pościel do pralni.

– Pościel nie krzyczy.

– Wiem, Doris. Ale krzyczą starsze panie, kiedy przyśni im się coś złego albo kiedy cierpią z powodu bólu. Ta wilgotna pogoda ma fatalny wpływ na pacjentów z zapaleniem stawów.

Poprawiła poduszki pod głową pani Bellman i wygładziła kołdrę. Była lekarką, nie należało to więc do jej obowiązków, ale przez ułamek sekundy widziała w wyobraźni panią Bellman jako młodą kobietę i dzielną pielęgniarkę, którą zapewne była w 1945 roku, kiedy jej włosy były jasne i bujne, nie siwe i zmierzwione jak teraz, a jej piękne niebieskie oczy lśniły intensywnym blaskiem.

Pewnego dnia, pomyślała Grace, też będę stara i niezdarna i będę opowiadała takie brednie. Mam tylko nadzieję, że młode kobiety, pod których opieką się wtedy znajdę, zobaczą mnie taką, jaka jestem naprawdę.

– Ten doktor Zauber – odezwała się pani Bellman konfidencjonalnym szeptem. – Nie ufam mu, od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam. Moim zdaniem on się porozumiewa z szatanem.

– Doris! Nie opowiadaj takich rzeczy, proszę cię! Wszyscy tu bardzo szanujemy doktora Zaubera.

– Ha! Szatana też wszyscy szanują.

– Takie wywrotowe opinie powinnaś zachować dla siebie.

Pani Bellman mocniej otuliła się szerokim, szarym szalem. W jej okularach odbiło się ponure światło zza okna, przez co wyglądała przez chwilę jak niewidoma. Jej wysuszone dłonie podobne były do szponów.

Na ścianie za nią wisiało lustro w ramie ozdobionej morskimi muszelkami, a wokół niego fotografie członków jej rodziny – synów, córek i wnuków.

– Ładne zdjęcia – powiedziała Grace.

– Tak – przyznała pani Bellman. – Szkoda, że bardzo rzadko ich widuję. Widzi pani tego malucha w czerwono-żółtym śpioszku? To Tyler, najmłodszy syn mojej córki Sarah. Ostatni raz przynieśli go do mnie, kiedy miał dwa lata. A teraz jest już w czwartej klasie, uwierzyłaby pani?

– Przykro mi.

– Och, nie musi pani być przykro. W miarę jak człowiek się starzeje, młodsi o nim zapominają. Jestem do tego przyzwyczajona. To jest tak, jakby się umarło za życia. Czasami myślę, że jedyną istotą, której na mnie zależy, jest Harpo, a on nawet nie jest człowiekiem.

Grace popatrzyła w kąt pokoju, gdzie na stoliku stała kopulasta klatka z wikliny. W środku na żerdzi siedziała puszysta biała papuga kakadu, bujając się i cicho świergocząc z głębi gardła. Grace delikatnie postukała w pręty i powiedziała:

– Cześć, Harpo. Powiedz coś do mnie. Powiedz: „Dzień dobry, Grace”.

Ptak jednak nadal szczebiotał, nie zwracając na nią uwagi.

– No, Harpo. – Grace nie rezygnowała. – Może byś chociaż zagwizdał.

Pani Bellman odchrząknęła.

– Kakadu Goffina tylko sporadycznie dają się nauczyć ludzkiej mowy. Harpo, odkąd go dostałam, nie wymówił ani słowa. A chciałabym, żeby powiedział: „Ten klops smakuje jak dupa starego człowieka”.

– Doris!

– Przepraszam. Ale kucharzom się wydaje, że skoro człowiek jest stary, to kompletnie stracił zmysł smaku. – Pani Bellman pochyliła się do przodu i wyszeptała: – Jeśli chce pani wiedzieć, to oni właśnie to ciągną nocami w workach po korytarzu. Podają jakiemuś staremu dziadowi zbyt dużą dawkę ksylokainy, a potem ciągną trupa do kuchni i robią z niego mielone klopsy.

– Masz naprawdę makabryczną wyobraźnię – powiedziała Grace. – Zażywasz tabletki uspokajające, które przepisałam? Powinny ci pomóc. Przyjadę tu znowu za dwa tygodnie i wtedy pomyślimy o zdjęciu gipsu.

– Jeśli jeszcze tutaj będę. Jeśli ten doktor Zauber nie zabierze się także do mnie i nie wywlecze mnie stąd w worku.

– Doris.

Pani Bellman machnęła ręką.

– Wiem, wiem. Moje podejrzenia powinnam zostawić dla siebie. Mam siedzieć cicho, dożywać moich dni, oglądając telewizję, i czekać, aż szatan zapuka do drzwi.

– Do zobaczenia, Doris. Uważaj na siebie, słyszysz?

 

 

Kiedy szła korytarzem w kierunku recepcji, niespodziewanie otworzyły się drzwi gabinetu lekarskiego i stanął przed nią doktor Zauber.

– Doktor Underhill! – powitał ją. Mówił z niemieckim akcentem, którego nie potrafił się pozbyć. – Co za miła niespodzianka.

– Jechałam do Chestnut Hill, pomyślałam więc, że wpadnę i zobaczę, jak się miewa Doris Bellman.

– No i?

– Noga doskonale się goi. Starsza pani ma mocny organizm, prawda?

Doktor Zauber posłał Grace krzywy uśmiech.

– Cóż, przykro mi to mówić, ale nie jest najłatwiejszą spośród naszych rezydentek. Ale, owszem, z powodu byle pęknięcia kości biodrowej nie zejdzie z tego świata.

Doktor Zauber był niskim mężczyzną o nieproporcjonalnie dużej głowie. Miał zakrzywiony nos, który nadawał mu drapieżny wygląd, a jego oczy były tak bladozielone, że wydawały się w ogóle pozbawione wszelkiego koloru. Lśniące siwe włosy, które miał starannie zaczesane do tyłu, opadały na wierzch kołnierzyka. Ubrany był jak zwykle – w czarną marynarkę i szarą kamizelkę oraz spodnie w szaro-czarne prążki. Kiedy Nathan spotkał go po raz pierwszy, powiedział, że wygląda raczej na pracownika kostnicy niż dyrektora domu starców. Denver z kolei mówił, że Zauber wygląda jak jeden z trojaczków Jacka Nicholsona (drugim jego zdaniem była dyrektorka jego szkoły, West Airy High School).

– Czy Doris nadal przyjmuje diazepam? – zapytała Grace, gdy ruszyli korytarzem obok siebie.

– Dlaczego pani pyta?

– Wydaje mi się trochę niespokojna.

– Naprawdę? Na jakim tle?

– Twierdzi, że w środku nocy słyszy jakieś hałasy. Krzyki i szurania, jakby ktoś przed jej pokojem ciągnął po podłodze jakiś ciężki pakunek.

– Naprawdę? Może to lekarstwa sprawiają, że ma przywidzenia. Porozmawiam na ten temat z siostrą Bennett.

– Bardzo o to proszę. Widzi pan, Doris jest tutaj bardzo samotna, bardziej niż inni mieszkańcy tego domu.

– Pewnie ma pani rację. Zobaczę, może uda mi się sprowadzić do niej kogoś w odwiedziny.

Doszli do recepcji i doktor Zauber położył dłoń na ramieniu Grace.

– Cóż, Grace – powiedział. – Muszę panią pożegnać. Mam kolejną naradę w sprawie budżetu. Będziemy decydować, czy nas w ogóle stać na karmienie naszych rezydentów. Kiedy się znowu zobaczymy?

– Nie wcześniej niż za jakieś dwa tygodnie. Staram się namówić męża na trochę wolnego.

– Och, rzeczywiście! Pani mąż jest pogromcą lwów, prawda?

– Zoologiem, panie doktorze.

– Co za fascynujący zawód! Zawsze uważałem, że zwierzęta są o wiele bardziej interesujące niż ludzie. Gdyby potrafiły mówić, zdradziłyby nam mnóstwo sekretów!

– Nathan twierdzi, że prawdopodobnie mówiłyby tylko o jedzeniu i seksie. Jednak głównie o jedzeniu.

– Och, nie! Zwierzęta są o wiele bliższe Bogu niż my. No i też bliższe szatanowi.

Gdybyś wiedział, co o tobie mówi Doris Bellman, pomyślała Grace. Ale tylko się uśmiechnęła i powiedziała:

– Zatem do zobaczenia za jakieś dwa tygodnie, doktorze.

– Będę czekał z niecierpliwością.

Grace wyszła z budynku i niemal biegiem przecięła parking. Krople deszczu rozbijały się o asfalt, a drzewa, targane przez wiatr, dziko, jakby w panice, wymachiwały gałęziami. Naciągnęła na głowę kaptur purpurowego płaszcza przeciwdeszczowego.

Kiedy odwróciła głowę, zobaczyła, że ktoś patrzy na nią z okna na parterze. Była to kobieta o bladej, wymizerowanej twarzy. Grace odruchowo jej pomachała, kobieta jednak nie zareagowała. Może jej po prostu nie widziała, a może zwyczajnie już jej nie interesowali inni ludzie.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

NATURALNA KATASTROFA

 

 

 

 

Kiedy Richard Scryman zapukał do otwartych drzwi Nathana, było prawie dziesięć po ósmej. Wyglądał jak zmartwiony bocian – miał haczykowaty nos oraz długie, chude ręce i nogi.

– Hej, Richard, jeszcze tu jesteś? – zapytał Nathan i popatrzył na swego roleksa. – Przepraszam, stary, kompletnie straciłem poczucie czasu. Zobaczymy się rano, dobrze?

– Nie ma mowy, żebym teraz wyszedł, profesorze – odparł Richard. – Niepokoi mnie puls embriona. Kompletnie oszalał.

– Cholera. Aż tak źle?

Richard wykonał w powietrzu jakieś dziwne znaki palcem wskazującym.

– W jednej chwili jest sporo ponad trzysta, a w następnej zaledwie dwieście trzydzieści pięć.

– Cholera – powtórzył Nathan i odłożył pióro.

– Nie sądzę, żebyśmy mogli jeszcze długo czekać – powiedział Richard. – Jeśli sytuacja nie wyjaśni się w ciągu kilku następnych godzin, poważnie wątpię, czy nastąpi to kiedykolwiek.

Nathan szybko ubrał się w długi biały fartuch laboratoryjny i, podążając za Richardem, wyszedł ze swojego gabinetu.

– Cholera – powtórzył po raz trzeci.

Jego jasne włosy były potargane, a na policzkach miał dwudniowy zarost. Był czterdziestoczteroletnim mężczyzną, teraz wyglądał jednak jak student, który właśnie się obudził na cudzej kanapie po całonocnej imprezie alkoholowej.

Jego dwoje młodych stażystów, Keira i Tim, stało przed inkubatorem. Byli zaniepokojeni i wyglądali tak, jakby poczuwali się do winy, że z embrionem dzieje się coś złego.

– Ile wynosi tętno w tej chwili? – zapytał.

Keira zmarszczyła czoło i popatrzyła na ekran komputera.

– Dwieście dziewięćdziesiąt pięć. Dwieście dziewięćdziesiąt sześć. Jest mocniejszy niż kilka minut temu.

– Dwieście dziewięćdziesiąt sześć? To dużo, ale sytuacja nie jest krytyczna. Żadnych oznak bliskiego rozwiązania?

– Nie zauważamy istotnych skurczów mięśni, jeszcze nie teraz. Odnotowujemy lekkie drżenia, ale tylko w nogach.

– Czy oprócz pulsu są jeszcze jakieś inne objawy stresu?

Tim potrząsnął przecząco głową.

Nathan spojrzał na Richarda Scrymana i powiedział:

– Dajmy mu jeszcze kilka godzin. Przy odrobinie szczęścia tętno się ustabilizuje.

Richard się skrzywił.

– Pan decyduje, profesorze. Jednak worek żółtkowy przez cały czas gwałtownie się kurczy i sądzę, że embrion już długo nie pożyje. Wkrótce nastąpi zatrzymanie akcji serca.

– Dwieście dziewięćdziesiąt osiem – powiedziała Keira. I za moment: – Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć.

Przez dłuższą chwilę Nathan w milczeniu wpatrywał się w jajko. Było duże, miało może siedemdziesiąt pięć procent wielkości jajka strusia i odcień bardzo ciemnej zieleni z czarnymi kropkami, jakby ktoś spryskał je atramentem, używając szczoteczki do zębów. Spoczywało w specjalnie wymodelowanej piance lateksowej i było połączone elektrodami z urządzeniami pomiarowymi, które bezustannie kontrolowały puls, ciśnienie krwi i zużycie tlenu.

Dla Nathana to jajko było kulminacją pięciu lat intensywnych prac laboratoryjnych, nie licząc mnóstwa kolacji, podczas których zbierał pieniądze na badania, niezliczonych wizyt u sponsorów i różnych kombinacji akademickich. To jajko stanowiło dowód, że jego najbardziej ryzykowne teorie i opracowane przez niego formuły genetyczne są prawdziwe.

Ze wszystkich trudności i przeciwności najbardziej męczący był dla niego otwarty sceptycyzm innych zoologów. Nie przepuścili żadnej okazji, aby go okazywać – zebrań zarządu, seminariów zoologicznych czy też artykułów w czasopismach naukowych. Nathan Underhill to szaleniec naszych czasów. Nathan Underhill to szarlatan szukający rozgłosu. Nathan Underhill to sprzedawca „cudownego leku”, który odebrał środki finansowe projektom, znacznie bardziej ich potrzebującym, jedynie po to, żeby urządzić niczemu niesłużące, z gruntu fałszywe przedstawienie zoologiczne. Niejeden przywódca religijny oskarżył go, że wykonuje pracę godną diabła.

Nawet studenci wołali na niego za plecami „doktor Freakstein”[1], chociaż już ze znacznie większą tolerancją, zwłaszcza dziewczęta. Lubili tego dziwaka – przystojnego dziwaka – i chociaż zasadniczo nie mieli wątpliwości, że jego pomysły są szalone, nie odmawiali mu też prawa do podejmowania prób.

Drzwi laboratorium otworzyły się z hałasem i stanął w nich George, dozorca.

– Skończył pan już, profesorze? Zamykam na noc.

Nathan uniósł rękę.

– Przepraszam, George, ale właśnie jesteśmy w samym środku czegoś ważnego. Będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.

– A czy to, w czego środku pan jest, nie może poczekać do jutra rana?

– Nie, George, nie może. To jest tylko odrobinę mniej ważne od narodzin Jezusa Chrystusa.

– No dobrze. Wpadnę tutaj jeszcze później, kiedy skończę obchód.

– Założę się, że Trzej Królowie nigdy by czegoś takiego nie powiedzieli – zauważył Tim teatralnym szeptem.

Nathan założył słuchawki i przyłożył stetoskop do skorupy jajka. Usłyszał bicie serca, delikatne, ale bardzo szybkie. Popatrzył na zegarek. Biło ponad cztery razy szybciej niż serce człowieka, lecz tylko nieznacznie szybciej od serca kurczaka.

Na ekranie komputera sprawdził najnowszy odczyt z ultrasonografu. Embrion wyglądał dobrze. Wyraźnie widział jego głowę, ciało i skrzydła. Widział także ostry dzióbek – narzędzie, którym wkrótce miał przebić worek powietrzny wewnątrz skorupy. Kiedy zostanie przebity, pisklę zacznie samodzielnie oddychać i dopiero wtedy, chcąc się wydostać na otwarte powietrze, rozbije skorupę jajka.

Aby przebić skorupę, musiało jednak mieć odpowiednio silne mięśnie szyi, a na razie nic nie świadczyło o tym, że już je ma. Oceniając jego wielkość i masę, Nathan przypuszczał, że zacznie się wykluwać po trzydziestu pięciu dniach – kurczaki wykluwały się po dwudziestu jeden – tymczasem minęło już trzydzieści osiem dni, a embrion wciąż był zwinięty w skorupie i prawie się nie poruszał.

– Spada ciśnienie krwi – powiedział Tim. – Spada także zużycie tlenu.

– Umiera – dodał Richard.

Nathan wiedział, że Richard ma rację. Dotychczas miał wielką nadzieję, że embrion wykluje się samodzielnie, teraz jednak było oczywiste, że jest na to za słaby.

– Ciśnienie krwi spadło do dwunastu – powiedział Tim.

– Puls także słabnie – dodała Keira. – Dwieście sześćdziesiąt pięć. Dwieście sześćdziesiąt trzy. Dwieście pięćdziesiąt jeden.

Richard popatrzył na Nathana, który rozumiał już, że nie ma wyboru. Otworzył głęboką szufladę w stole laboratoryjnym i wyciągnął z niej młotek, którzy przygotował specjalnie na tę chwilę – choć myślał, że mimo wszystko nigdy nie nastąpi.

Włożył maskę chirurgiczną i rękawice z lateksu.

– Dwieście dwadzieścia jeden – mówiła Keira monotonnym głosem. – Dwieście siedemnaście. Dwieście dwanaście.

– Kamery wideo włączone? – zapytał Nathan.

Tim uniósł w górę kciuk, dając mu znak, że z kamerami wszystko w porządku. Szybko, lecz bardzo ostrożnie, Nathan odłączył elektrody od zielonej skorupy. Znów nasłuchiwał przez chwilę przez stetoskop, aby się upewnić, że serce wciąż bije. Wreszcie raz i drugi uderzył młotkiem w skorupę. Powtórzył to jeszcze kilkakrotnie, skorupa jednak nie pękała. Było oczywiste, że jest grubsza i mocniejsza niż myślał.

Popatrzył na Richarda, jednak ten jedynie wzruszył ramionami. Keira i Tim sprawiali wrażenie równie bezradnych.

– Dobrze – mruknął. – Skoro tak musi być…

Uderzył z całej siły i wreszcie jajo pękło w trzech miejscach, ale się nie rozpadło. Odłożył młotek i delikatnie uniósł część skorupy. Pod spodem zobaczył półprzeźroczystą membranę, która rozszerzała się i kurczyła. Pod nią dostrzegł szarą, upierzoną głowę lśniącą od śluzu i pojedyncze pomarańczowe oko, które spojrzało na niego, w ogóle nie mrugając.

– Chryste Panie! – jęknął Tim.

Z jaja wydobył się przeraźliwy smród, tak okropny, że Keira natychmiast się zachłysnęła, jakby miała zwymiotować, nawet Richard zakaszlał i cofnął się dwa kroki. W laboratorium zaśmierdziało siarką, zgniłym jajem kurzym, ale w tle tego smrodu był także odór rozkładającego się mięsa i jakiś dziwny, trudny do zidentyfikowania zapach. Trochę przypominał Nathanowi smród wydobywający się ze zlewu, do którego wleje się chemiczny środek do czyszczenia.

– O Boże – powiedział Richard. – Popatrzcie na to. To wciąż żyje, mimo że w połowie jest zgniłe!

Nathan odwrócił głowę i głęboko wciągnął powietrze. Po chwili znowu popatrzył na jajo i odłożył na bok drugi, a potem trzeci kawałek skorupy. Pióra na skrzydłach były maziste, lepkie, a ciało przypominało pęknięty worek. Miało wszystkie elementy, których Nathan się spodziewał – głowę, dziób, kończyny i pazury – i nie było wątpliwości, że jego serce wciąż bije.

Embrion złapał powietrze, potem uczynił to drugi raz, zaczął się dławić, i wreszcie w ogóle przestał oddychać. Nathan delikatnie wziął go w ręce i spróbował podnieść.

– Tim! Podaj gniazdo! Natychmiast. Keira, bądź gotowa z tlenem!

Tim pośpieszył z czerwoną plastikową miską z czystym piaskiem, piórami i skrawkami delikatnej wełny. Nathan zaprojektował to gniazdo osobiście, wybierając podobne elementy, jakimi wyściełają swoje gniazda na klifach wędrowne sokoły.

Drżącymi rękami Tim przystawił miskę do inkubatora.

– Dobra, teraz spokojnie – powiedział Nathan. – Za mocno ukochaliśmy tego faceta i zbyt wiele wysiłku mu poświęciliśmy, żeby teraz dać mu umrzeć.

– On już jest w osiemdziesięciu procentach martwy – stwierdził Richard. – On. To. A może ona.

Nathan podniósł rękę i kiedy to uczynił, embrion się rozpadł. Jego skrzydła upadły na podłogę, a głowa wtoczyła się do miski. Reszta ciałka po prostu zanurzyła się w otaczającym kości śluzie i przegniłym szlamie.

– O Boże – jęknęła Keira i odsunęła się w najdalszy kąt. Widać było, że zmaga się ze sobą, żeby nie zwymiotować. – To jest wyjątkowo obrzydliwe.

Nathan wrzucił szczątki do inkubatora i zacząłścierać z palców galaretowatą maź. Następnie zdjął lateksowe rękawice i podszedł do zlewu, aby umyć dłonie żelem przeciwbakteryjnym.

Milczał. Nie potrafił znaleźć żadnych słów, które oddałyby, co czuje. Tim obserwował go, wciąż trzymając w rękach miskę, w której wymoszczone było gniazdo. Keira stała w kącie przy drzwiach.

Richard z nieskrywanym obrzydzeniem podniósł z podłogi skrzydła embriona i położył je na martwej głowie. Zakaszlał, zacharczał, po czym splunął do chusteczki.

– Co się stało, profesorze? – zapytał.

Nathan starannie osuszył ręce i dopiero wtedy mu odpowiedział:

– Mam wrażenie, że doszło do infekcji bakteryjnej. Najprawdopodobniej to jakiś paciorkowiec z grupy A.

– Dlaczego więc jego serce biło aż tak długo? Żaden człowiek nie przetrwałby tak zaawansowanej martwicy.

– Oczywiście, że nie. Ale przecież nie mamy tu do czynienia z człowiekiem ani też z żadnym znanym gatunkiem ptaka ani zwierzęcia.

– To co teraz? – zapytał Tim. Policzki miał jeszcze bardziej czerwone niż zwykle. – Jezu… Pracowałem nad tym kryptozoologicznym projektem od dnia, w którym ukończyłem studia.

Nathan położył dłoń na jego ramieniu.

– Zamrozimy szczątki i jutro z samego rana rozpoczniemy szczegółową sekcję. I, posłuchajcie, na razie nikomu nie mówimy, co się stało. Wczoraj po południu telefonowano do mnie z działu finansów Towarzystwa Zoologicznego z informacją, że do tej pory wydałem dwa przecinek siedem – powiedział. Odpowiedziało mu milczenie. – Dwa miliony siedemset tysięcy dolarów – dodał, kiedy się zorientował, że nie został zrozumiany.

Richard popatrzył na kości i pióra spoczywające w inkubatorze.

– Cholera jasna – mruknął.

– Tak, masz rację, cholera jasna… A my tymczasem będziemy mogli im pokazać jedynie zgniły embrion.

– Przecież wciąż możemy coś z niego uratować – zauważył Richard. – Jeśli zdołamy zrozumieć, dlaczego był w stanie żyć aż tak długo w stanie tak zaawansowanego rozkładu. .. wtedy towarzystwo będzie mogło się ubiegać o zwrot kosztów badań. Ktoś taki jak Pfizer z pewnością będzie zainteresowany wynikami.

Nathan nie odpowiedział mu. Richard prawdopodobnie miał rację, on był jednak zbyt zdołowany, żeby teraz mu ją przyznać. Po chwili Scryman podszedł do rzędu lodówek i wyciągnął z jednej z nich tacę z nierdzewnej stali. Już chciał chwycić za jedno ze skrzydeł, ale Nathan zaoponował:

– Nie, Richardzie, daj spokój. To mój bałagan, moja katastrofa, więc ja po niej posprzątam. Widzimy się jutro, dobrze?

– Jesteś pewien?

Nathan pokiwał głową.

– Poza tym muszę w spokoju pomyśleć. Czuję się co najmniej tak, jakby umarł mi ktoś bliski.

W tym momencie znowu otworzyły się drzwi. George wsunął głowę do laboratorium i zapytał:

– Czy Jezus już się urodził?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Gra słów: ang freak – dziwak, maniak.