Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Któregoś dnia do wydziału sanitarno-epidemiologicznego w San Francisco przychodzi pewien staruszek i skarży się, że jego dom… oddycha. Wkrótce do szpitala trafia młody mężczyzna, który oddycha w ten sam dziwny sposób, i jeszcze inny mężczyzna, który został nieludzko okaleczony.
Jane Torresino, dziewczyna pracująca w księgarni, nabiera przekonania, że wszystkie te dramatyczne wydarzenia mają związek z pewną indiańską legendą. Akcja nabiera tempa, gdy do San Francisco przyjeżdża indiański szaman i podejmuje wyzwanie demonów.
Graham Masterton urodził się w 1946 roku w Edynburgu. Pracował jako reporter i redaktor w czasopismach „Mayfair” i „Penthouse”. W roku 1976 debiutował horrorem Manitou, który stał się światowym bestsellerem. Od tego czasu napisał ponad 100 książek, które przełożono na 18 języków i wydano w 27 milionach egzemplarzy. Jego powieści otrzymały wiele międzynarodowych nagród, m.in. Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i Srebrny Medal West Coast Review of Books. Oprócz horrorów Masterton pisze thrillery, powieści historyczne i romanse. Od lat zajmuje się również seksuologią.
Domu Wydawniczego REBIS opublikował m.in. jego horrory: Kostnica, Bazyliszek, Noc gargulców Czerwony Hotel oraz Panika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Dla ukochanej Wiescki, Rolanda
i Daniela
oraz dla Ford Motor Company
z Dearborn w Michigan
z podziękowaniem
Wschodzące słońce znajdzie mnie,
Szczelina na Wschodzie widzi mnie.
A to oznacza,
Że Kujot mnie znajdzie
Zakrwawionymi ustami!
Nadchodzi wściekły Kujot,
Odziany w naszyjnik z oczu,
Jego usta są czerwone, ręce czerwone.
Wściekły Kujot
Zaśpiewa szaloną pieśń
I nagle zadmie Zachodni Wiatr!
– pieśń Indian Nawahno
Drogi Czytelniku… już wkrótce spotkasz się z prawdziwym demonem indiańskim, poznasz legendy, które kiedyś w swoich domostwach opowiadali wielcy szamani.
Oczywiście można zlekceważyć nadprzyrodzone siły, w które wierzyli kiedyś Indianie, i uznać je za zwyczajny przesąd. Jednak podczas mojej pracy nad książką o złowrogich mocach prześladował mnie pech, który na co dzień stał się prawdziwą zmorą. To, co w owym czasie przydarzyło się mnie i mojej rodzinie, trudno nazwać zbiegiem okoliczności. Oto tylko niektóre wydarzenia: śmierć mojego ojczyma, wypadek samochodowy podczas jazdy z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę, gdy mój nowy mustang uderzył w betonowy mur, następny wypadek samochodowy, który miała moja żona, oraz niezliczone zguby i straty osobistych drobiazgów, takich jak książeczki czekowe i pamiątki. Jeszcze dziwniejsze było wrażenie, że książka czasami wymykała mi się spod kontroli i odchodziła od pierwotnego wątku na manowce – jak gdyby usiłowała pisać się sama albo nie dopuścić do napisania.
Mimo tych kłopotów udało mi się wreszcie ukończyć książkę i mam nadzieję, drogi Czytelniku, że ułatwi Ci ona rozumienie pewnych zjawisk, które nawiedzały Amerykę w czasach minionych, oraz pobudzi do refleksji zarówno teraz, jak i w przyszłości.
Oczywiście to wszystko będzie możliwe, drogi Czytelniku, jeśli się odważysz przeczytać tę książkę, gdyż demon indiański nie wybacza i jest niezniszczalny.
Graham Masterton
Los Angeles, 1978
Staruszek wszedł do mojego biura i zamknął za sobą drzwi. Miał na sobie pogniecioną lnianą marynarkę i zieloną muchę, a w dłoniach, naznaczonych plamami wątrobowymi, trzymał panamę zbrązowiałą jak pieczeń wskutek lat spędzonych w kalifornijskim słońcu. Z jednej strony jego twarzy dostrzegłem kępki białego zarostu, domyśliłem się więc, że goli się z trudem.
Odezwał się tonem prawie przepraszającym:
– Chodzi o mój dom. On oddycha.
– Niech pan usiądzie – powiedziałem z uśmiechem.
Przysiadł na brzegu krzesła z chromowanych rurek i plastyku i oblizał wargi. Miał sympatyczną, zaaferowaną twarz, jaką chciałoby się widzieć u własnego dziadka. Należał do tych staruszków, z którymi chętnie grywa się w szachy podczas leniwych jesiennych popołudni, siedząc na balkoniku nad plażą.
– Nie musisz mi wierzyć, jeżeli nie chcesz, młodzieńcze. Byłem już tutaj wcześniej i mówiłem to samo – nalegał.
Przerzuciłem leżącą na biurku listę umówionych wizyt.
– Faktycznie. To pan dzwonił w zeszłym tygodniu?
– I tydzień przedtem.
– I powiedział pan dyżurnej, że pana dom…
Zawahałem się i spojrzałem na niego, a on na mnie. Nie dokończył mojego zdania pewnie dlatego, że chciał usłyszeć to z moich ust. Obdarzyłem go biurokratycznym uśmiechem przez zasznurowane wargi.
– Przeniosłem się do tego domu z mieszkania mojej siostry, na górce. Sprzedałem trochę rzeczy i kupiłem go za gotówkę. Był dość tani, a ja zawsze chciałem mieszkać w okolicach Mission Street. No, ale teraz… – powiedział łagodnym, drżącym głosem.
Spuścił wzrok i bawił się rondem kapelusza. Wziąłem długopis.
– Czy mogę prosić o pana nazwisko.
– Seymour Wallis. Jestem emerytowanym inżynierem. Głównie budowałem mosty.
– A pana adres?
– Tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden Pilarcitos Street.
– Okay. I ma pan kłopoty z hałasem?
Znowu podniósł wzrok. Jego oczy miały kolor wyblakłych bławatków, zasuszonych między stronicami książki.
– Nie z hałasem. Chodzi o oddychanie.
Rozsiadłem się w moim obrotowym fotelu obitym sztuczną czarną skórą i postukałem się długopisem w zęby. Byłem przyzwyczajony do dziwacznych skarg, które trafiają do wydziału sanitarno-epidemiologicznego. Nachodziła nas regularnie kobieta, która twierdziła, że dziesiątki aligatorów, spuszczonych w latach sześćdziesiątych przez dzieciaki do klozetów, przedostały się kanałami pod jej mieszkanie na skrzyżowaniu ulic Howarda i Czwartej i usiłowały wejść przez sedes, aby ją zjeść. Był też pewien stuknięty młodzian, który uważał, że z jego termy wydobywa się niebezpieczne promieniowanie.
Cóż, szajbusy czy nie, płacono mi za to, abym był dla nich miły i cierpliwie wysłuchiwał tego, co chcą mi powiedzieć, oraz starał się ich przekonać, że San Francisco nie roi się od aligatorów i że nie ukrywa się tu zielonego kryptonitu.
– A może pan się myli? – powiedziałem. – Może to własny oddech pan słyszy.
Staruszek z lekka wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że istotnie, to jest możliwe, ale raczej nieprawdopodobne.
– Czy nie brał pan pod uwagę przeciągów w kominie? – zasugerowałem. – Czasami powietrze wędruje w dół starym przewodem kominowym i ciągnie przez szpary między cegłami, tam gdzie są zamurowane kominki.
Potrząsnął przecząco głową.
– No, jeżeli nie jest to pana własny oddech i nie jest to ciąg powietrza w kominie, to może pan spróbuje mi podpowiedzieć, co to może być?
Staruszek kaszlnął i wyjął czystą, choć postrzępioną chusteczkę, którą przytknął do ust.
– Uważam, że to oddychanie – powiedział. – Myślę, że w ścianach jest uwięzione jakieś zwierzę.
– Słyszy pan drapanie? Tupot łap? Tego typu odgłosy?
Znowu potrząsnął głową.
– Tylko oddech?
Kiwnął przytakująco.
Czekałem, że powie coś więcej, ale najwyraźniej skończył. Wstałem i przeszedłem do okna, które wychodziło na sąsiedni blok. Podczas ładnej pogody można było stąd popatrzeć na stewardesy, które po godzinach pracy opalały się w ogródku na dachu, ubrane w bikini. Myślałem wówczas, że linie lotnicze United istotnie biją wszystkie inne na głowę. Ale dzisiaj mogłem przyglądać się jedynie podstarzałemu meksykańskiemu ogrodnikowi, który przesadzał pelargonie.
– Gdyby tam rzeczywiście było uwięzione jakieś zwierzę, to pozbawione jedzenia i wody żyłoby tylko przez pewien czas. A jeśli nie jest uwięzione, słyszałby pan, jak biega – powiedziałem.
Seymour Wallis, inżynier, wlepił wzrok w swój kapelusz. Zacząłem sobie uświadamiać, że staruszek nie jest szajbnięty, wygląda jak zwyczajny, praktyczny facet i ta wyprawa do wydziału sanitarno-epidemiologicznego w sprawie pozacielesnego sapania musiała kosztować go dużo przemyśleń. Nie chciał wyjść na głupka. Ale kto by tego chciał?
– Brzmi to jak oddech zwierzęcia – powiedziała cicho, lecz stanowczo. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale słyszę te dźwięki już od trzech miesięcy, prawie odkąd tam mieszkam, i są bardzo wyraźne.
Odwróciłem się od okna.
– Jakieś nieprzyjemne zapachy? Znaki? Chodzi mi o to, czy nie natrafia pan na odchody zwierzęce, na przykład w szafie, lub na inne ślady?
– Dom oddycha. To wszystko. Dyszy jak wilczur w upale. Ech, ech, ech całą noc, a czasami i we dnie.
Wróciłem do biurka i usadowiłem się na powrót w fotelu. Seymour Wallis spoglądał na mnie w oczekiwaniu, że wyciągnę jakiś magiczny środek zaradczy z lewej dolnej szuflady. Byłem upoważniony do tępienia szczurów, karaluchów, mrówek, os, wszy, pcheł i pluskiew, ale moja licencja nie obejmowała oddychania.
– Proszę pana, czy jest pan przekonany, że przyszedł do właściwego wydziału? – spytałem możliwie jak najmilej.
Kaszlnął.
– A czy mógłby pan doradzić mi coś innego?
Mówiąc szczerze, zaczynałem zastanawiać się, czy nie odesłać go do psychiatry, ale trudno jest powiedzieć sympatycznemu starszemu panu, że prawdopodobnie dostaje szmergla. A jeżeli tam coś rzeczywiście dyszało?
Spojrzałem na przeciwległą ścianę i na wiszącą na niej współczesną czerwono-zieloną reprodukcję. Kiedyś, zanim odnowiono nam biura, na ścianie miałem tylko obszarpany plakat, który przestrzegał przed dotykaniem jedzenia nie mytymi rękoma, ale teraz wydział był urządzony z większym smakiem. Mówiono nawet o tym, by nazwać nas „departamentem konserwacji otoczenia”.
– Jeśli nie ma żadnych brudów ani widocznych oznak tego, co może stanowić źródło oddychania, to niezupełnie rozumiem, dlaczego pan jest zaniepokojony. Prawdopodobnie to tylko nietypowe zjawisko spowodowane konstrukcją pańskiego domu – powiedziałem.
Seymour Wallis słuchał tego z miną, która wyrażała mniej więcej następującą opinię: Jesteś pan biurokratą, musisz pan recytować te wszystkie komunały, ale ja nie wierzę w ani jedno pana słowo. Kiedy skończyłem, opadł ciężko na plastykowe oparcie krzesła i kiwał przez pewien czas głową, rozmyślając.
– Jeżeli moglibyśmy zrobić dla pana coś innego – kontynuowałem – gdyby potrzebował pan dezynsekcji albo odszczurzania… to prosimy bardzo.
Obdarzył mnie przenikliwym, pozbawionym zachwytu spojrzeniem.
– Powiem panu prawdę – odezwał się chrapliwie. – A prawda jest taka, że ja się boję. Jest w tym oddychaniu coś takiego, że cholernie się boję. Przyszedłem tutaj dlatego, że nie wiem, gdzie mam się zwrócić. Mój lekarz twierdzi, że słuch mam w porządku. Architekt twierdzi, że mój dom jest w porządku, a psychiatra twierdzi, że nie dostrzega u mnie oznak gwałtownego starzenia. Wszyscy mnie uspokajają, a ja to ciągle słyszę i wciąż się boję.
– Panie Wallis – powiedziałem – ja nie mogę nic zrobić. Nie znam się na oddychaniu.
– Mógłby pan przyjść posłuchać.
– Jak oddycha?
– Cóż, nie musi pan.
Rozłożyłem ręce w geście współczucia.
– Nie o to chodzi, że nie chcę. Po prostu muszę załatwić bardziej naglące sprawy związane ze stanem sanitarnym miasta. Mamy zapchany ściek na Folsom i, naturalnie, okoliczni mieszkańcy są bardziej zainteresowani własnymi sprawami niż czyimiś. Przykro mi, panie Wallis, ale nie mogę nic dla pana zrobić.
Potarł zmęczonym gestem czoło i wstał.
– Dobrze – powiedział głosem zwyciężonego. – Rozumiem, że ma pan ważniejsze sprawy.
Obszedłem biurko i otworzyłem mu drzwi. Włożył swoją starą panamę i chwilę stał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć i szukał słów.
– Jeżeli zauważy pan coś więcej, jakieś odgłosy biegania lub ślady odchodów…
Skinął głową.
– Wiem, odezwę się do pana. Ale problem polega na tym, że wszyscy się specjalizują. Pan czyści ścieki, więc nie może pan posłuchać czegoś tak dziwnego jak oddychający dom.
– Przykro mi.
Wyciągnął rękę i złapał mnie za przegub. Jego koścista dłoń była nadzwyczaj silna i przez chwilę wydawało mi się, że nagle ścisnęły mnie szpony orła.
– Niech panu przestanie być przykro i niech pan zrobi coś konkretnego – powiedział. Podszedł tak blisko, że widziałem siatkę czerwonych żyłek na białkach jego przymglonych oczu. – Niech pan przyjdzie, gdy skończy pan pracę, i posłucha chociaż przez pięć minut. Mam nieco szkockiej whisky, którą mi przywiózł bratanek z Europy. Moglibyśmy się napić, a pan w tym czasie posłuchałby.
– Panie Wallis…
Puścił mój przegub, westchnął i poprawił kapelusz.
– Musi mi pan wybaczyć – powiedział beznamiętnie. – Chyba źle to wpłynęło na moje nerwy.
– Nie szkodzi – powiedziałem. – Proszę pana, jeśli uda mi się znaleźć kilka wolnych chwil po pracy, przyjdę. Nie przyrzekam i proszę się nie martwić, jeśli się nie zjawię. Mam spotkanie dziś wieczorem, więc mogę przyjść raczej późno. Ale postaram się.
– Dobrze – odparł, nie patrząc na mnie. Nie lubił tracić panowania nad emocjami i teraz starał się je uporządkować niby rozplątane motki wełny. Po chwili dodał: – Wie pan, może to park. To może mieć związek z parkiem.
– Z parkiem? – zapytałem wprost.
Zmarszczył brwi, jakby wyrwało mi się coś zupełnie niestosownego.
– Dziękuję za poświęcenie mi czasu, młody człowieku.
Odszedł długim, błyszczącym korytarzem. Stałem w otwartych drzwiach swego pokoju, patrząc na niego. I nagle w chłodnym klimatyzowanym powietrzu zacząłem dygotać.
Tak jak to zwykle bywało, wieczorne spotkanie zdominował Ben Pultik z wydziału zajmującego się wywózką śmieci. Pultik był niewysokim mężczyzną o szerokich barach. Miał wygląd małej szafki odzianej w marynarkę. Pracował „w śmieciach” od czasu strajku generalnego w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku i uważał ich wywózkę oraz likwidację za jedno z najwyższych zadań ludzkości, i w pewnym sensie miał rację, ale niezupełnie.
Siedzieliśmy wokół stołu konferencyjnego, paliliśmy za dużo i piliśmy stęchłą kawę ze styropianowych kubków. Na zewnątrz niebo zaciągały purpurowe i bladozłote zasłony chmur, a wieże i piramidy San Francisco pochłaniała brokatowa noc Pacyfiku. Pultik skarżył się, że właściciele restauracji prowadzących kuchnie różnych narodów nie pakują odpadków w czarne foliowe torby i z tego powodu jego załogi brudzą kombinezony resztkami egzotycznych potraw.
– Niektórzy moi ludzie są żydami – mówił, przypalając po raz któryś peta. – Ostatnia rzecz, na którą mają ochotę, to zapaskudzenie się niekoszernym żarciem.
Morton Meredith, szef tego wydziału, siedział na swoim krześle, na honorowym miejscu, a na jego ustach widniał blady, drgający uśmieszek. Zasłonił dłonią ziewnięcie. Jedynym powodem tych spotkań było zarządzenie o stymulacji wewnątrzzałogowej wydane przez urząd miejski, ale myśl, że Ben Pultik mógłby być stymulującym rozmówcą, równała się zamówieniu moules farcies u McDonalda. Tego nie było w menu.
Wreszcie o dziewiątej, po nużącym sprawozdaniu zaprezentowanym przez eksterminatorów, opuściliśmy budynek i wyszliśmy w ciepłą noc. Dan Machin, młody facet przypominający tykę do grochu, który pracował w laboratorium badań zdrowotności, przepchnął się w moim kierunku i klepnął mnie w plecy.
– Napijesz się? – zapytał. – Po takim spotkaniu gardło jest jak bezmiar pustynny.
– Chętnie – odpowiedziałem. – Mogę tylko zabijać czas.
– Czas i pchły – przypomniał mi.
Dokładnie nie wiem, czemu lubiłem Dana Machina. Był ode mnie dwa lub trzy lata młodszy, nosił włosy obcięte na jeża, niby pole pszenicy w Kansas, i niemodne okulary, które zawsze sprawiały wrażenie, jakby miały mu zaraz zlecieć z zadartego nosa. Chodził w luźnych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach, miał wiecznie przydeptane buty, ale jego dziwaczne i pokrętne poczucie humoru bawiło mnie. Miał bladą twarz od zbyt długiego przesiadywania w zamkniętych pomieszczeniach, ale nieźle grał w tenisa i znał tyle faktów i liczb z przeszłości, ile wydawcy „Ripleya”.
Może Dan Machin przypominał mi moje bezpieczne podmiejskie dzieciństwo w Westchesterze, gdzie na domach wisiały latarnie jak na dorożkach, wszystkie panie domu miały lakierowane włosy blond i woziły dzieci buickami combi, a jesienią zapach palonych liści był wstępem do sezonu jazdy na wrotkach i do zabaw w duchy. Od tamtego czasu wiele mi się przydarzyło, na czele z paskudnym rozwodem i gwałtowną, ale absurdalną przygodą miłosną, i dobrze było wiedzieć, że tamta Ameryka istnieje jeszcze.
Przeszliśmy z Danem ulicę i ruszyliśmy w górę wąskim chodnikiem Gold Street do „Assay Office”, ulubionego baru Dana. Było to pomieszczenie o wysokim sklepieniu ze staromodną galerią i drewniano-mosiężnymi meblami dawnego San Francisco. Znaleźliśmy sobie stolik przy ścianie i Dan zamówił nam dwa piwa Coors.
– Zamierzałem pójść dziś wieczór na Pilarcitos – powiedziałem mu, zapalając papierosa.
– Zabawa czy interesy?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie jestem pewien. To ani jedno, ani drugie.
– Brzmi tajemniczo.
– Właśnie. Przyszedł dziś do mnie do biura starszy facet i oznajmił, że jego dom dyszy.
– Dyszy?
– Podobno. Dyszy jak Lassie. Facet chciał wiedzieć, czy dałoby się coś z tym zrobić.
Przyniesiono piwo i Dan pociągnął parę głębokich łyków. Zostały mu białe wąsy z piany, w których całkiem mu było do twarzy.
– To nie jest przeciąg w kominie – powiedziałem mu. – Ani żadne zwierzę uwięzione w szczelinie ściany. Tak naprawdę jest to autentyczny przypadek nie wyjaśnionej respiracji.
Miało to zabrzmieć dowcipnie, ale Dan potraktował tę informację poważnie.
– Czy mówił coś jeszcze? Czy powiedział, kiedy to się zdarza? W jakich porach dnia?
Postawiłem szklankę.
– Mówił, że trwa to bezustannie. Mieszka tam dopiero od kilku miesięcy, a to dzieje się, odkąd się wprowadził. Jest naprawdę wystraszony. Chyba staruszek przypuszcza, że to jakiś duch.
– Może i tak – powiedział Dan.
– Jasne. A właśnie Benowi Pultikowi znudziły się śmiecie.
– Ale ja mówię serio – nalegał Dan. – Podobno zdarzały się takie przypadki, że ludzie słyszeli głosy czy coś podobnego. W pewnych warunkach dźwięki, które niegdyś brzmiały w danym pokoju, można ponownie usłyszeć. Niektórzy twierdzą, że słyszeli rozmowy, które mogły się odbyć sto lat wcześniej.
– Gdzie ty się tego wszystkiego dowiedziałeś?
Dan pociągnął swój maleńki nos, jakby chciał go zmusić do wydłużenia, i dałbym głowę, że się zarumienił.
– Mówiąc szczerze – powiedział zażenowany – zawsze interesowały mnie działania sił nadprzyrodzonych. Powiedzmy, że to rodzinne hobby.
– Ty? Taki zakuty naukowiec?
– Nie przesadzaj – powiedział Dan – to nie jest tak zwariowane, jak może się wydawać. Takie sprawy z duchami zdarzały się. Moja ciotka zawsze twierdziła, że duch Buffalo Billa Cody'ego przychodził do niej po nocach, siadywał przy jej łóżku i opowiadał historie o dawnym Dzikim Zachodzie.
– Buffalo Bill?
Dan zrobił minę wyrażającą dezaprobatę.
– Tak mówiła. Może nie powinienem był jej wierzyć.
Oparłem się plecami o krzesło. Z baru dobiegał sympatyczny szmer rozgadanych głosów, a obsługa roznosiła smażoną kurę i pieczone żeberka. Przypomniałem sobie, że nie jadłem nic od śniadania.
– Myślisz, że powinienem tam pójść? – zapytałem Dana, gapiąc się na dziewczynę w obcisłej koszulce z nadrukiem „Oldsmobile Rocket” na piersiach.
– Ujmijmy to w ten sposób: ja bym poszedł. A może powinniśmy iść tam razem. Z radością posłuchałbym domu, który oddycha.
– Z radością, co? Okay, jeśli zapłacisz połowę za taksówkę, pojedziemy. Ale nie myśl sobie, że ci coś zagwarantuję. Facet jest bardzo stary i możliwe, że ma po prostu halucynacje.
– Halucynacja to oszukiwanie wzroku.
– Zaczynam myśleć, że ta dziewczyna w koszulce to także halucynacja.
Dan obrócił się, a dziewczyna wyłowiła go wzrokiem. Zaczerwienił się jak burak.
– Zawsze to robisz – oskarżył mnie poirytowany. – Oni tu pewnie myślą, że jestem jakimś maniakiem seksualnym.
Dokończyliśmy piwo, po czym złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Pilarcitos Street. Była to jedna z tych krótkich uliczek na zboczu, gdzie parkuje się samochód, aby pójść do japońskiej restauracji na głównym ciągu. A potem, gdy się wraca opchanym do mdłości tempurą i sake, nie można tej uliczki odnaleźć. Domy tu były stare i ciche, ozdobione wieżyczkami, podcieniami i cienistymi werandami. Biorąc pod uwagę fakt, że Mission Street była zaledwie kilka jardów dalej, tutejsze domy zdawały się dziwnie ponure i nie odpowiadające czasowi. Dan i ja stanęliśmy przed domem z numerem tysiąc pięćset pięćdziesiąt jeden. Czując ciepły wieczorny powiew, patrzyliśmy na gotycką wieżę i rzeźbiony balkon, i na szarawą farbę, która schodziła płatami jak łuski ze zdechłej ryby.
– Chyba nie wierzysz, że taki dom mógłby oddychać? – zapytał Dan, pociągając nosem.
– W ogóle nie wierzę, że dom może oddychać. Ale czuję, że właściciel powinien sprawdzić kanalizację.
– Na litość boską, przestań – jęknął Dan. – Nie mów o pracy po godzinach służbowych. Czy myślisz, że na przyjęciach szukam wszy we włosach gości?
– Nie byłbym zdziwiony.
Mieliśmy przed sobą starą żelazną bramę i pięć pochylonych schodków prowadzących na werandę. Popchnąłem bramę; była tak przerdzewiała, że zawyła jak zdychający pies. Weszliśmy na schodki i szukaliśmy dzwonka na tonącej w mroku werandzie. Wszystkie okna parterowe wychodzące na ulicę miały zaciągnięte story i zamknięte okiennice, więc wydawało nam się, że gwizdanie czy wołanie jest bezsensowne. U stóp wzgórza przemknął samochód policyjny z włączoną syreną. Obok po ulicy szła roześmiana dziewczyna z dwoma chłopcami. To wszystko działo się w zasięgu wzroku i słuchu, ale tu, przy wejściu do domu, istniała tylko cienista cisza i uczucie, że obok nas przepływają zagubione lata, wyciekające ze skrzynki na listy i spod ozdobnych drzwi wejściowych – zupełnie jak piasek sypiący się z wiaderka.
– Tu jest kołatka – powiedział Dan. – Może by zastukać kilka razy?
Spozierałem w ciemność.
– Tylko nie cytuj przy tym Edgara Allana Poego.
– Jezu – powiedział Dan – już na sam widok kołatki przechodzą mnie ciarki.
Podszedłem i przyjrzałem się jej. Była ogromna, czarna ze starości i zniszczenia. Miała kształt łba dziwacznego, parskającego stworzenia, które przypominało skrzyżowanie wilka z demonem. Nie wyglądała zachęcająco. Ktoś, kto wieszał coś takiego na swoich drzwiach wejściowych, nie mógł być zupełnie normalny, chyba że sprawiały mu przyjemność mary nocne. Pod kołatką widniał wygrawerowany jeden wyraz: „Wróć”.
Dan się wahał, więc chwyciłem za kołatkę i uderzyłem nią dwa lub trzy razy. Dźwięk rozszedł się głuchym echem po domu i czekaliśmy cierpliwie na odpowiedź Seymoura Wallisa.
– Co ci to przypomina? To coś na kołatce? – zapytał Dan.
– Bo ja wiem… Chyba maszkarona.
– Mnie to się wydaje podobne do jakiegoś przeklętego wilkołaka.
Sięgnąłem do kieszeni po papierosy.
– Oglądałeś za dużo starych horrorów – stwierdziłem.
Miałem zamiar znowu zastukać kołatką, ale usłyszałem, że ktoś człapie w naszą stronę z wnętrza domu. Po odciągnięciu górnej i dolnej zasuwy drzwi otworzyły się niepewnie i zatrzymały na łańcuchu. Ujrzałem za nimi bladą twarz Seymoura Wallisa. Patrzył z taką ostrożnością, jakby spodziewał się bandytów albo mormonów.
– Pan Wallis? – zapytałem. – Przyszliśmy posłuchać oddychania.
– Ach, to pan – powiedział z wyraźną ulgą. – Proszę chwileczkę poczekać, zaraz otworzę.
Wysunął łańcuch. Drzwi, drżąc, otworzyły się szerzej. Seymour Wallis był ubrany w buraczkowy szlafrok, na nogach miał kapcie. Spod szlafroka wystawały jego włochate, chude łydki.
– Mam nadzieję, że nie przyszliśmy w niedogodnej chwili – powiedział Dan.
– Nie, nie. Proszę wejść. Zamierzałem tylko wziąć kąpiel.
– Podoba mi się pana kołatka. Ale jest taka trochę odstraszająca, nie sądzi pan?
Seymour Wallis obdarzył mnie niepewnym uśmiechem.
– Chyba tak. Gdy kupowałem ten dom, już tu była. Nie wiem, co przedstawia. Moja siostra uważa, że diabła, ale ja nie jestem taki pewny. A dlaczego umieszczono na niej słowo „wróć”, nie dowiem się nigdy.
Znaleźliśmy się w wysokim, zatęchłym przedpokoju, wyłożonym wytartym brązowym chodnikiem. Na ścianach wisiały tuziny pożółkłych reprodukcji, grafik i listów. Niektóre ramki były puste, inne popękane. Większość obrazków przedstawiała widoki Mount Taylor i Cabezon Peak w odcieniach sepii. Były tam także nieczytelne mapy z rudymi plamami oraz wykazy jakichś liczb wypisane koślawym i wyblakłym pismem.
Zatrzymaliśmy się przy pierwszym słupku balustrady schodów. Był wyrzeźbiony w ciemnym mahoniu. Na jego szczycie stał na tylnych łapach niedźwiedź z brązu. Zamiast pyska miał twarz kobiety. Same schody, wysokie i wąskie, wznosiły się ku ciemnościom panującym na piętrze. Wyglądały jak schody ruchome skierowane w najciemniejsze zakątki nocy.
– Lepiej chodźcie tędy – powiedział Seymour Wallis, prowadząc nas w kierunku drzwi znajdujących się na końcu korytarza. Nad nimi wisiała zniszczona głowa jelenia z zakurzonymi rogami. Tkwiło w niej tylko jedno oko.
– Proszę przodem – powiedział Dan; nie byłem pewny, czy żartuje, czy nie. Ten dom naprawdę mógł napędzić stracha.
Weszliśmy do niewielkiego, dusznego pokoiku do pracy. Wokoło na ścianach były zamontowane półki, zapewne kiedyś wypełnione książkami, ale teraz świeciły pustką. Tapeta w brązowe wzory, znajdująca się za półkami, była naznaczona cieniami stojących tu niegdyś tomów. W rogu, pod smętnym malunkiem początków San Francisco, stało biurko pokryte poplamioną skórą, a przy nim drewniane krzesło maklerskie, przy którym brakowało dwóch prętów. Seymour Wallis nie podnosił żaluzji, więc pokój był duszny i zatęchły. Cuchnęło kotami, woreczkami z lawendą i proszkiem na karaluchy.
– Tu właśnie słyszę te odgłosy silniej niż w innych pokojach – wyjaśnił Wallis. – Zazwyczaj zdarzają się w nocy, kiedy tu siedzę i piszę listy albo kończę buchalterię. Na początku nie ma nic, ale potem zaczynam nasłuchiwać i jestem pewny, że to słyszę. Ciche oddychanie, jakby ktoś wszedł do pokoju i stał nieopodal, obserwując mnie. Staram się, a w każdym razie starałem się, nie odwracać. Ale niestety zawsze to robię. I oczywiście nikogo nie ma.
Dan przeszedł po zniszczonym dywaniku. Pod jego stopami zaskrzypiały klepki w podłodze. Wziął z biurka Wallisa kalendarz astralny i przez parę chwil go oglądał.
– Czy pan wierzy w rzeczy nadprzyrodzone, panie Wallis?
– To zależy, co pan rozumie przez słowo „nadprzyrodzone”.
– Cóż… duchy.
Wallis spojrzał na mnie i znowu na Dana, jakby się obawiał, że naigrawamy się z niego. W buraczkowym szlafroku wyglądał jak jeden z tych staruszków, którzy upierają się przy kąpieli w oceanie w dzień Bożego Narodzenia.
– Opowiadałem właśnie mojemu koledze – zwróciłem się do Wallisa – że niektóre domy działają jak odbiorniki dźwięków i rozmów z przeszłości. Jeżeli w takim domu zdarzy się coś szczególnie stresującego, to w pewien sposób magazynuje on dźwięki w fakturze ścian i raz po raz odtwarza je jak magnetofon. W zeszłym roku był taki przypadek w Massachusetts. Młode małżeństwo twierdziło, że nocą w ich salonie kłócą się kobieta i mężczyzna, ale gdy schodzili tam, by zobaczyć, co się dzieje, nikogo nie było. Ponieważ słyszeli wykrzykiwane imiona, poszli sprawdzić je w księgach parafialnych. Okazało się, że ludzie, których głosy słyszeli, mieszkali w tym domu w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku.
Seymour Wallis potarł swą nie ogoloną brodę.
– Czy to znaczy, że gdy słyszę oddychanie, to słyszę ducha?
– Niezupełnie – odrzekł Dan. – To tylko echo z przeszłości. Być może straszne, ale nie jest bardziej niebezpieczne niż dźwięk, jaki wydobywa się z pańskiego telewizora. To tylko dźwięk, nic więcej.
Wallis powoli przysiadł na starym krześle maklerskim i spojrzał na nas z powagą.
– Czy mogę to coś zmusić, aby mnie zostawiło w spokoju? – zapytał. – Czy można to egzorcyzmować?
– Chyba nie – powiedział Dan. – Trzeba by zburzyć cały dom. To, co pan słyszy, tkwi w samej materii budynku.
Kaszlnąłem i odezwałem się uprzejmie:
– Obawiam się, że w mieście obowiązuje przepis zakazujący burzenia starych domów z przyczyn nie uzasadnionych. Podpunkt ósmy.
Seymour Wallis wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Wiecie, panowie, długie lata chciałem mieć taki dom. Czasami przechodziłem tędy i podziwiałem wiek, charakter i styl tych budynków. Wreszcie udało mi się jeden zdobyć. Ten dom tak wiele dla mnie znaczy. Reprezentuje wszystko, co w życiu starałem się zrobić, aby utrzymać stare wartości i sprzeciwić się nowoczesnemu, łatwemu, fałszywemu i tak pociągającemu światu. Popatrzcie tylko na to miejsce. Nie ma tu ani piędzi lastryko, grama plastyku ani skrawka włókien szklanych. Te sztukaterie na suficie to prawdziwy gips, a klepki pochodzą ze starego żaglowca. Popatrzcie, jakie są szerokie. A teraz spójrzcie na te drzwi. Są solidne i wiszą, jak powinny. Zawiasy są z mosiądzu.
Uniósł głowę. W jego głosie brzmiało wiele uczucia.
– Ten dom należy do mnie – mówił dalej – a jeżeli przebywa w nim duch czy są jakieś dźwięki, to chcę, żeby się wyniosły. Ja jestem tutaj panem i, na Boga, będę zwalczał wszelkie nadprzyrodzone dziwolągi…
– Nie chciałbym, aby pan sobie pomyślał, że mu nie wierzę – powiedziałem – ponieważ jestem przekonany, że słyszał pan to wszystko, o czym pan opowiadał. Ale czy przypadkiem nie jest pan przepracowany? Może po prostu czuje się pan zmęczony.
Seymour Wallis skinął głową.
– O tak, jestem zmęczony. Ale nie aż tak zmęczony, żebym nie mógł walczyć o to, co moje.
Dan rozejrzał się po pokoju.
– Może udałoby się panu jakoś porozumieć z tym oddechem. Wie pan, myślę o osiągnięciu jakiegoś kompromisu.
– Nie rozumiem.
– Właściwie sam nie jestem pewien, czy rozumiem – odpowiedział Dan. – Ale wielu spirytystów zdaje się wierzyć, że można się umówić ze światem duchów, aby zostawiły człowieka w spokoju. Myślę, że w niektórych miejscach duchy straszą dlatego, że nie mogą przedostać się tam, gdzie zwykle trafiają dusze umarłych. Więc może ten sapiący duch chce, aby pan mu w czymś pomógł. Nie wiem. To tylko moje przypuszczenia. Może powinien pan spróbować się z nim porozumieć.
Podniosłem brew.
– Co pan mi radzi? – zapytał Wallis ostrożnie.
– Trzeba być bezpośrednim. Zapytać, czego chce.
– Dajże spokój, Dan – wtrąciłem. – Bzdury opowiadasz.
– Wcale nie. Jeżeli pan Wallis słyszy oddychanie, prawdopodobnie to coś, co oddycha, słyszy także jego.
– Jeszcze nie wiemy, czy to oddychanie istnieje naprawdę.
Wallis wstał.
– Zdaje mi się, że zdołam panów przekonać jedynie wówczas, gdy usłyszycie to „coś” na własne uszy. Może szklaneczkę whisky? Posiedzimy tu około pół godzinki, jeśli panowie mogą mi tyle czasu poświęcić, i posłuchamy.
– Oczywiście, z przyjemnością – odpowiedział Dan.
Wallis wyszedł z pokoju, stąpając ciężko, i za chwilę wrócił z dwoma krzesłami z giętego drewna. Usiedliśmy na nich niewygodnie wyprostowani, a on poczłapał po karafkę.
Wciągnąłem stęchłe powietrze. W maleńkiej bibliotece było gorąco i duszno i zaczynałem żałować, że nie siedzę w „Assay Office” i nie sączę zimnego coorsa. Dan potarł ręce jak prawdziwy człowiek interesu.
– Ale będzie zabawa.
– Wydaje ci się, że to usłyszymy? – zapytałem.
– Oczywiście. Mówiłem ci. Kiedyś o mało co nie zobaczyłem ducha.
– O mało co? Jak to?
– Kiedyś zatrzymałem się w starym hotelu w Denver. Gdy wracałem nocą do swojego pokoju, zobaczyłem, że wychodzi z niego pokojówka. Włożyłem klucz do drzwi, a ona pyta mnie: „Czy jest pan pewien, że to pana pokój? Tam wewnątrz jakiś pan bierze kąpiel”. Sprawdziłem numer klucza, a ponieważ był właściwy, wszedłem do środka. Pokojówka weszła ze mną, żeby sprawdzić, ale gdy zajrzałem do łazienki, nie było tam ani kąpiącego się, ani wody w wannie, niczego. Hotele to wspaniałe miejsce dla duchów.
– O tak, a wydział sanitarno-epidemiologiczny to wspaniałe miejsce dla łgarzy.
Właśnie w tej chwili wszedł staruszek Wallis z zaśniedziałą srebrną tacą, na której stały karafka i trzy szklanki. Postawił tacę na stoliku i nalał wszystkim szczodrą ręką. Potem usiadł na swoim krześle i upijał whisky, jakby chciał upewnić się, że nie dodano do niej cykuty.
W przedpokoju rozległ się dźwięk zegara, którego nie zauważyłem, wchodząc. Zaczął bić dziesiątą. Bam-wrr-bam-wrr-bam-wrr…
– Czy nie ma pan lodu, panie Wallis? – zapytał Dan.
Starzec spojrzał zakłopotany, potem potrząsnął głową.
– Przykro mi. Wysiadła lodówka. Zamierzałem ją naprawić. Zwykle jadam na mieście, więc nie odczuwałem jej braku.
Dan uniósł szklankę.
– No cóż, piję do tego sapania, czymkolwiek ono jest.
Przełknąłem ciepłą, nie rozcieńczoną szkocką i skrzywiłem się.
Czekaliśmy w ciszy prawie dziesięć minut. To zadziwiające, ile można narobić hałasu, pijąc whisky w zupełnej ciszy. Po chwili słyszałem cykanie zegara w przedpokoju, a nawet szmer samochodów na dalekiej Mission. I jeszcze szum mojej własnej krwi dudniącej w uszach. Wallis zdusił kaszel.
– Jeszcze whisky? – zapytał.
Dan wyciągnął swoją szklankę, ale ja stwierdziłem:
– Jeżeli wypiję więcej, to usłyszę dzwony, a nie sapanie.
Znowu rozsiedliśmy się na krzesłach, które dziwacznie zaskrzypiały.
– Czy zna pan historię tego domu, panie Wallis? Jakiś szczegół, który mógłby pomóc w ustaleniu, skąd wziął się tajemniczy oddech? – zainteresował się Dan.
Seymour Wallis nerwowo przestawiał rzeczy na biurku – pióro, nożyk do listów, kalendarz – potem spojrzał na Dana tym samym zmęczonym spojrzeniem, które widziałem na jego twarzy, gdy zjawił się w moim biurze.
– Obejrzałem akta własności. Datują się od tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku, to znaczy od czasu, kiedy ten dom zbudowano. Był własnością handlarza zbożem, a potem kapitana marynarki. Ale nie znalazłem niczego nadzwyczajnego. Nie było w tych aktach danych, na podstawie których można by wnioskować, że działo się tu coś strasznego. Żadnych morderstw…
Dan przełknął jeszcze whisky.
– Może ten sapacz siedzi tu, ponieważ dobrze się tu czuje. To też się czasem zdarza. Duch straszy w domu, bo stara się odtworzyć minione szczęście.
– Szczęśliwy sapacz? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Jasne – odparł Dan defensywnie. – Znano takie przypadki.
Zamilkliśmy. Dan i ja byliśmy względnie spokojni, ale Seymour Wallis podrygiwał i czochrał się, jakby rzeczywiście był zdenerwowany. Rozległo się ponowne bicie zegara. Upłynęło pół godziny i ciągle czekaliśmy, ale niczego nie było słychać. Ciemna bryła starego domu milczała, nie zaskrzypiała belka w dachu, nie zastukało okno. Przez sto lat dom miał czas osiąść, a teraz był martwy, trwał w bezruchu, niemy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Charnel House
Copyright © Graham Masterton, 1987
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2018, 2023
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Izabella Marcinowska
Fotografia na okładce: S-BELOV/Shutterstock
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Kostnica, wyd. III, dodruk, Poznań 2017)
ISBN 978-83-8062-817-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer