Ludzie cienia - Graham Masterton - ebook + książka

Ludzie cienia ebook

Graham Masterton,

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

BOHATEROWIE WIRUSA I DZIECI ZAPOMNIANYCH PRZEZ BOGA ZNOWU ŁĄCZĄ SIŁY.

Londyńska policja dokonuje makabrycznego odkrycia w starej, opuszczonej fabryce. Wszystko wskazuje na to, że odbyła się tam uczta kanibali. Wkrótce dochodzi do serii porwań i zaginięć, a ślady prowadzą do pewnej tajemniczej grupy wyznawców szerzej nieznanego kultu religijnego. Śledztwo prowadzą Dżamila Patel i Jerry Pardoe, policyjni specjaliści od nietypowych spraw kryminalnych związanych z działaniem sił nadprzyrodzonych. Czczony przez sprawców zbrodni bożek, przedstawiany jako mężczyzna z głową kozła, okaże się najtrudniejszym przeciwnikiem dwojga policjantów…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 398

Oceny
4,0 (21 ocen)
10
5
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aaniaa1912

Dobrze spędzony czas

Dekadę temu przeczytałam swoją pierwszą książkę Grahama Mastertona. Przeczytana historia bardzo mi się spodobała. Tak bardzo, że pojechałam na spotkanie z autorem, które od wielu lat wspominam jako jedne lepsze w moim życiu. Mam plan, aby przeczytać jak najwięcej książek napisanych przez Mastertona, gdyż wszystkie z jego dorobku to chyba do emerytury nie poznam. Jest ich mnóstwo, a autor cały czas pisze nowe. Niedawno, udało mi się sięgnąć po jedną z jego nowszych książek, czyli „Ludzie cienia”. Książka „Ludzie cienia” należy do serii „Wirus”. Jest to trzeci tom. Miałam okazję czytać drugi. Poprzednim, jak i tym razem nie czułam żadnego braku nieznania całego cyklu od początku. Historia jest tak skonstruowana, że można ją czytać jako samodzielną. A opowiada o bardzo dziwnym kulcie. Wszystko zaczyna się od odkrycia rozczłonkowanych ciał. Następnie dochodzi do kilku porwań. Do tego wszystkiego dochodzi malunek boga z głową kozła i ludzie, których mowy nie da się zrozumieć. Wszystkie te...
00
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Dziwna ta seria o zjawiskach nadprzyrodzonych i śledztwach wokół nich. Ma się wrażenie,że autor sobie jaja robi z czytelnika. Ale warto poczytać chociażby dla humoru,bo straszenie średnie.
00
wslomo

Z braku laku…

Zastanawiam się jak ta pozycja mogła zdobyć nominację a później wygrać w kategorii horror w plebiscycie książka roku 2022 na lubimyczytac.pl
00

Popularność



Kolekcje



Dla Karo­liny Mogiel­skiej, mojego sło­wika

– Gdzie się ukry­wa­łeś przed przyj­ściem na świat?

– W cie­niu.

– Gdzie się ukry­jesz po śmierci?

– W cie­niu.

– Gdzie mieszka twój pan i władca?

– W cie­niu.

1

Roz­biw­szy drzwi dwu­ręcz­nym mło­tem, Ron natych­miast poczuł smród spa­lo­nego mięsa.

– Rety – jęk­nął, prze­stę­pu­jąc próg. W gabi­ne­cie uno­sił się rzadki, siwy dym, który zakłę­bił się, kiedy swoim wej­ściem poru­szył powie­trze. – Ktoś tutaj urzą­dził sobie grilla.

Pomiesz­cze­nie było od dawna opusz­czone i zde­wa­sto­wane. Z sufitu zwi­sały płyty gip­sowe, tam, gdzie woda w rurze musiała zamar­z­nąć i ją roz­sa­dzić. Na swo­ich miej­scach wciąż stały biurka i krze­sła, nie­ru­szane od dnia, w któ­rym fabryka dywa­nów Roy­ale została zamknięta. Na jed­nym z bla­tów stał oko­licz­no­ściowy kubek dia­men­to­wego jubi­le­uszu kró­lo­wej Elż­biety II, który przy­pa­dał w 2012 roku, obok leżały zapo­mniane oku­lary, a z wie­szaka zwi­sała smęt­nie parka w kolo­rze khaki.

Swąd przy­pa­lo­nego mięsa był prze­ni­kliwy i świeży, tak jakby wciąż leżało na gorą­cym grillu.

– To naj­praw­do­po­dob­niej sprawka bez­dom­nych, nie, bra­chu? – ode­zwał się DuWayne, który wszedł do środka za Ronem, wyma­chu­jąc dłu­gim łomem, uży­wa­nym do pod­wa­ża­nia desek pod­ło­go­wych. Kil­ka­krot­nie pocią­gnął nosem. – Hmm, z powodu tego zapa­chu zaraz będę głodny. Jesz­cze nie jadłem śnia­da­nia.

– Może będziesz miał szczę­ście i okaże się, że coś dla cie­bie zosta­wili?

Ron pod­szedł do otwar­tych drzwi w prze­ciw­le­głej ścia­nie. Za nimi znaj­do­wał się długi kory­tarz z klatką scho­dową na końcu. Schody pro­wa­dziły na główne pię­tro fabryki, gdzie Ron wraz z pię­cio­oso­bową ekipą zamie­rzał roz­po­cząć prace roz­biór­kowe.

Razem z DuWayne’em dotarli do scho­dów. Na ścia­nach kory­ta­rza wciąż wisiały opra­wione w ramki foto­gra­fie, wspo­mnie­nie naj­lep­szych dni fabryki Roy­ale. Klatkę scho­dową słabo oświe­tlały pro­mie­nie słońca wpa­da­jące do budynku przez brudne świe­tliki. Ron prze­chy­lił się przez poręcz i zawo­łał:

– Jest tam kto? Jeśli tak, to lepiej stąd spier­da­laj­cie, i to szybko, bo zamie­rzamy cały ten budy­nek roz­pie­przyć w drobny mak!

– Wła­śnie! – wykrzyk­nął DuWayne i dodał, rapu­jąc: – Jeżeli nie chce­cie, żeby­śmy was roz­płasz­czyli niczym na dywa­nach wzorki, to bierz­cie dupę w troki!

Ron nie zare­ago­wał. Przy­zwy­czaił się już, że DuWayne przy każ­dej oka­zji rapuje. W taki spo­sób zama­wiał nawet che­ese­bur­gery w McDo­nal­dzie. Przez chwilę obaj nasłu­chi­wali, spo­dzie­wa­jąc się jakiejś reak­cji z dołu, jed­nak do ich uszu docie­rał tylko słaby odgłos, jakby coś skwier­czało.

– Dewey, co to za dźwięk twoim zda­niem? Miejmy nadzieję, że ta buda się nie pali.

– Prze­cież pożar oszczę­dziłby nam cięż­kiej roboty, nie uwa­żasz?

– Ale ja nie czuję ognia. Naj­le­piej zro­bimy, jak zej­dziemy na dół i się rozej­rzymy. Wolał­bym nie mieć pro­ble­mów z dzi­kimi loka­to­rami. Chyba byłeś na urlo­pie, kiedy roz­wa­la­li­śmy budy­nek firmy ubez­pie­cze­nio­wej na Lud­gate, a gnieź­dziło się tam paru bez­dom­nych i za nic w świe­cie nie chcieli się wynieść. Któ­ryś nawet roz­wa­lił szczękę bied­nemu, poczci­wemu Bif­fowi.

Z gło­śnym stu­ko­tem cięż­kich butów robo­czych zeszli po scho­dach. Dwu­skrzy­dłowe drzwi pro­wa­dzące do hali fabrycz­nej były uchy­lone zale­d­wie na kilka cen­ty­me­trów, ale to wystar­czyło, żeby dym wydo­sta­wał się na pię­tro biu­rowe. Zawiasy już dawno zardze­wiały, a na pod­ło­dze, tuż za drzwiami, leżała war­stwa pia­sku, ale kiedy DuWayne naparł na nie ramie­niem, zdo­łał otwo­rzyć je sze­rzej.

Fabryka była w zasa­dzie pusta, ponie­waż po ogło­sze­niu ban­kruc­twa przez Roy­ale wszyst­kie wiel­kie maszyny tkac­kie sprze­dano. Jed­nak pod ścianą po pra­wej wciąż stały meta­lowe regały, na któ­rych ukła­dano gotowe dywany. Na czę­ści z nich leżały sterty brud­nych koców i podu­szek.

– Mówi­łem ci – ode­zwał się Ron. – Cho­lerni dzicy loka­to­rzy. Cho­lernie nie­na­wi­dzę cho­ler­nych dzi­kich loka­to­rów. Uwa­żają, że Bóg dał im prawo do wła­my­wa­nia się, gdzie tylko im się cho­ler­nie podoba.

– To chyba stąd napier­dala ten smród, bra­chu – powie­dział DuWayne.

Wska­zał róg hali, gdzie znaj­do­wała się ceglana wnęka, w któ­rej zapewne kie­dyś mie­ścił się komi­nek albo pale­ni­sko. Fabrykę zbu­do­wano w latach osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku i na początku wytwa­rzano w niej dorożki, a robot­nicy potrze­bo­wali ognia, żeby nada­wać pożą­dane kształty żela­znym ele­men­tom. Pale­ni­sko od dawna pozo­sta­wało tylko wspo­mnie­niem i obec­nie we wnęce tkwiły trzy duże wózki z super­mar­ketu, wypeł­nione do połowy żarzą­cym się węglem drzew­nym. Więk­szość dymu ulat­niała się prze­wo­dem komi­no­wym.

– Masz rację, zro­bili sobie bar­be­cue – powie­dział znów DuWayne. – Praw­do­po­dob­nie dali dra­paka, kiedy usły­szeli, jak krzy­czysz na scho­dach. Zobaczmy, czy zosta­wili coś cie­ka­wego do żar­cia.

Ruszyli przez halę. Ron cicho pogwiz­dy­wał przez zęby. Oprócz koców zoba­czyli na rega­łach sterty śmieci, które świad­czyły o poby­cie loka­to­rów. Pod oknami po lewej stro­nie zale­gały pognie­cione torby na zakupy, butelki i pootwie­rane kar­tony oraz dzie­siątki pustych puszek po zupach i sar­dyn­kach, a także frag­menty sta­rych zasłon, które spra­wiały wra­że­nie popla­mio­nych krwią albo jakąś inną ciem­no­brą­zową cie­czą.

– Ci bez­domni to cho­lerne zwie­rzaki, mówię ci. Wła­ści­wie są gorsi od zwie­rząt. Nawet mój Tygrys przy­naj­mniej się stara zako­pać swoje gówna w kuwe­cie.

Kiedy Ron i DuWayne pode­szli do wnęki, zoba­czyli, że wózki wyło­żone są papą. Tutejsi miesz­kańcy praw­do­po­dob­nie ścią­gnęli ją z dachu fabryki i wyko­rzy­stali do pale­nia węgla drzew­nego. Ron przy­pusz­czał, że ostat­nio roz­pa­lono tutaj przy­naj­mniej przed dwiema godzi­nami, ponie­waż część bry­kie­tów zamie­niła się już w szary popiół, część lśniła poma­rań­czo­wym bla­skiem, a we wnęce było tak gorąco, że wyda­wało się, iż w powie­trzu wokół tań­czą duchy.

Ron pod­szedł do naj­bliż­szego wózka i pochy­lił się nad nim, osła­nia­jąc twarz dło­nią. Zoba­czył dwie kości żebrowe, tro­chę już zwę­glone, i coś, co wyglą­dało jak trzy świń­skie racice, uło­żone jedna przy dru­giej. Skóra na nich skwier­czała. Zoba­czył też inne kawałki mięsa, bez­ład­nie poukła­dane na węglu – kar­kówkę, łopatki i pod­udzia – które wyglą­dały na gwał­tow­nie ode­rwane od ciała; na pewno nie była to fachowa robota rzeź­nika.

DuWayne zer­k­nął mu przez ramię.

– Nie ma bur­ge­rów. Szkoda. Co to za bar­be­cue bez bur­ge­rów?

– Nie ma też bułe­czek, stary, ani sera. Bar­dzo mi przy­kro.

Zro­bił dwa kroki, żeby spraw­dzić, co się pie­cze w następ­nym wózku. Nagle znie­ru­cho­miał, po czym powoli odjął rękę od twa­rzy. W pierw­szej chwili nie pojął, na co patrzy. DuWayne wpadł na niego i nie­mal go prze­wró­cił.

Po chwili mil­cze­nia ode­zwał się gło­sem peł­nym nie­do­wie­rza­nia:

– Jezu Chry­ste, Dewey. Do dia­bła, cho­lerny Jezu Chry­ste!

– Co jest, bra­chu?

Drugi wózek był pełen ludz­kich głów. Twa­rze były zwę­glone i przy­wo­dziły na myśl szka­radną paro­dię The Black and White Min­strel Show z lat pięć­dzie­sią­tych. Nie­które gałki oczne były wypa­lone i w czasz­kach ziały czarne dziury. Inne spo­glą­dały na Rona i DuWayne’a bia­łymi, ugo­to­wa­nymi tęczów­kami. Usta wszyst­kich były sze­roko otwarte, jakby w nie­mym krzyku, wywi­nięte wargi uka­zy­wały zęby. Po dłu­go­ści nad­pa­lo­nych wło­sów Ron oce­nił, że przy­naj­mniej trzy głowy nale­żały do kobiet.

– To są ludzie – powie­dział, a wła­sny głos usły­szał tak, jakby ktoś mówił mu do ucha. – Całe to cho­lerne bar­be­cue… To ludz­kie mięso.

– Co? – rzu­cił DuWayne, ale zaraz zoba­czył głowy. Odwró­cił się i zwy­mio­to­wał, cho­ciaż w pierw­szej chwili przy­ci­snął dłoń do ust.

Ron wycią­gnął z kie­szeni tele­fon, spraw­dził zasięg i drżą­cym pal­cem wystu­kał numer alar­mowy.

– Słu­cham. Z którą służbą chce się pan połą­czyć?

– Z poli­cją, kochana. Na karetkę jest już cho­ler­nie za późno.

2

– Koń­czysz, Par­doe? – zapy­tał sier­żant Bri­stow.

– Nie, sze­fie – odparł Jerry, spo­glą­da­jąc na niego znad kla­wia­tury kom­pu­tera. – Wciąż spi­suję zezna­nia tej zgrai z Extinc­tion Rebel­lion. Jutro sprawa w sądzie.

– Na razie możesz to zosta­wić. To zwy­kłe GB. Mamy zgło­sze­nie o pró­bie kra­dzieży w WH Smith, w Tan­dem Cen­tre, i to z uży­ciem nie­bez­piecz­nego narzę­dzia.

– WH Smith? Żar­tu­jesz? A niby czego szu­kali tam zło­dzieje? Zale­żało im na „Daily Mail” i dwóch rol­kach taśmy kle­ją­cej?

– Nie znam szcze­gó­łów. Zdaje się, że jakieś dwa świry zaczęły zrzu­cać towar z pó­łek, a kiedy sprze­daw­czy­nie pró­bo­wały ich powstrzy­mać, zostały zaata­ko­wane nożami. Dwie mają lek­kie obra­że­nia, ale trze­cia jest w cięż­kim sta­nie.

– Cho­lera jasna. A co ze świ­rami? Ucie­kli?

– Jeden zwiał, ale w cen­trum han­dlo­wym z zupeł­nie innego powodu prze­by­wało aku­rat dwóch poli­cjan­tów i dorwali tego dru­giego. Mają z nim KPP, bo facet zacho­wuje się jak opę­tany. Musieli cze­kać na wspar­cie. Ekipa tech­niczna już jedzie na miej­sce prze­stęp­stwa.

Jerry zapi­sał na dysku zezna­nia, które do tej pory mozol­nie kopio­wał z odręcz­nych nota­tek, i wyłą­czył kom­pu­ter. Zaj­mo­wa­nie się sprawą Extinc­tion Rebel­lion i tak uwa­żał za mar­no­wa­nie czasu lub – jak to okre­ślił sier­żant Bri­stow – za GB. Wśród funk­cjo­na­riu­szy lon­dyń­skiej poli­cji ten nie­for­malny skrót ozna­czał „gów­niane bzdety”. Z kolei KPP ozna­czało „kurew­sko poważny pro­blem” z podej­rza­nym, który jest dobrze zbu­do­wany, szar­pie się i któ­rego obez­wład­nie­nie wymaga spo­rego wysiłku.

– Zabierz ze sobą Mal­letta. Jest w kan­ty­nie. Skoń­czył już dniówkę, ale od rana nie wpa­dła mu żadna robota, niech więc jakoś zarobi na swoje utrzy­ma­nie.

– WH Smith – powtó­rzył Jerry. Wło­żył nową brą­zową skó­rzaną kurtkę i zapiął zamek bły­ska­wiczny. Był z niej zado­wo­lony. Sądził, że wygląda w niej jak Robert Red­ford, zanim ten się pomarsz­czył na twa­rzy. – Trzeba być debi­lem, żeby urzą­dzać napady na WH Smith. Czego ci idioci tam szu­kali?

– Może naj­now­szych ksią­żek o Har­rym Pot­te­rze?

Jerry zszedł na par­ter do kan­tyny, gdzie poste­run­kowy Bobby Mal­lett pró­bo­wał zaga­dy­wać poste­run­kową Fionę Pitt. Nie­mal każdy funk­cjo­na­riusz z komi­sa­riatu w Tooting sta­rał się nawią­zać nić poro­zu­mie­nia z poste­run­kową Fioną Pitt, ponie­waż była szczu­płą blon­dynką o cha­bro­wych oczach i miała zmy­słowe, zawsze lekko wydęte usta. Wyglą­dała jak influ­en­cerka z Twit­tera. Nie­stety, była zarę­czona z pew­nym bok­se­rem wagi śred­niej, nie­ja­kim Bil­lym „Mło­tem Bojo­wym” Wil­so­nem.

Jerry usiadł przy sto­liku obok poste­run­ko­wej i mru­gnął do niej. Zare­ago­wała iro­nicz­nym uśmie­chem.

Tym­cza­sem Mal­lett się ode­zwał:

– Wyja­śnia­łem wła­śnie naszej Fio­nie, że bok­so­wa­nie raczej nie jest zaję­ciem na całe życie. Więk­szość bok­se­rów po trzy­dzie­stce to wraki, a ci, któ­rzy w tym wieku potra­fią jesz­cze logicz­nie myśleć, są szczę­ścia­rzami. Poza tym czy naprawdę chce budzić się co rano i patrzeć na przy­mu­lo­nego faceta z nosem jak bakła­żan?

– A co ci do tego? – rzu­ciła poste­run­kowa Pitt. – Poza tym nos Billy’ego jest piękny. A ten bakła­żan… co to takiego?

– Pocze­kaj tylko, aż twój chło­pak trafi w ringu na osiłka młod­szego o dzie­sięć lat. Wła­śnie to się przy­da­rzyło mojemu wuj­kowi Harry’emu. Był tylko ama­to­rem, sta­nął jed­nak do walki o jeden raz za dużo. Dzi­siaj wygląda, jakby ktoś wie­lo­krot­nie zdzie­lił go po gębie tacą do poda­wa­nia her­baty.

– Hej, Jeżo­zwie­rzu, tym­cza­sem mamy bija­tykę w dżun­gli1. – Jerry zwró­cił się do Mal­letta. – Napad z uży­ciem noży na punkt han­dlowy w Tan­dem Cen­tre.

Wszy­scy nazy­wali detek­tywa poste­run­ko­wego Mal­letta „Jeżo­zwie­rzem”, ponie­waż był niski i przy­sa­dzi­sty, miał czarne włosy ścięte na jeża, wyłu­pia­ste, brą­zowe oczy i nos jak kar­to­fel. Miał też zwy­czaj krę­ce­nia się po całym komi­sa­ria­cie z ener­gią godną leśnego stwora prze­my­ka­ją­cego w pośpie­chu od drzewa do drzewa.

Mal­lett popa­trzył na zega­rek.

– Nie ma mowy, Jerry. Chroni mnie kod jede­na­ście. Skoń­czy­łem pracę o trze­ciej.

– Nic z tego. Jeden z podej­rza­nych pozo­staje na wol­no­ści i Bri­stow chce, żeby­śmy obaj pron­tis­simo zajęli się tą sprawą.

– Ile nam to zaj­mie? Umó­wi­łem się z mamą, że zabiorę ją dzi­siaj na kola­cję do Toby Carvery.

– Roman­tyczna randka godna naszych cza­sów. Przy­kro mi, Jeżo­zwie­rzu.

Nie­za­do­wo­lony Mal­lett wydął policzki.

– Dobrze, dobrze. Dzięki za miłe tête-à-tête, Fiono. Chęt­nie będę jutro kon­ty­nu­ował.

Wstał i posłał poste­run­ko­wej Pitt całusa, przy­tknąw­szy palce do ust, ona jed­nak prze­wró­ciła oczami ze znu­dze­niem, z czego Jerry wywnio­sko­wał, że wola­łaby w samot­no­ści obser­wo­wać, jak schnie lakier na jej paznok­ciach, niż cią­gnąć roz­po­czętą dzi­siaj roz­mowę. Praw­do­po­dob­nie nie miała też poję­cia, co zna­czy „tête-à-tête”.

– No więc co to za KPP? – zapy­tał Mal­lett, zma­ga­jąc się z zam­kiem bły­ska­wicz­nym nylo­no­wej wia­trówki, kiedy wyszli na par­king poli­cyjny.

– Jakieś dwa świry chciały okraść WH Smith i zaata­ko­wały nożami trzy sprze­daw­czy­nie, które sta­rały się ich powstrzy­mać. Podobno jedna odnio­sła poważne rany. Kiedy zło­dzieje ucie­kali, nasi ludzie dopa­dli jed­nego z nich i obez­wład­nili siłą.

– Ten cho­lerny zamek jest popsuty. Wyła­mała się połowa zębów, jak mojej babci.

Wsie­dli do nie­ozna­ko­wa­nego radio­wozu marki Ford Focus i skrę­cili z par­kingu w lewo, w Lon­gley Road. Jerry włą­czył syrenę i rząd nie­bie­skich świa­teł bły­ska­ją­cych na chłod­nicy samo­chodu.

– WH Smith? – zapy­tał Mal­lett ze zdzi­wie­niem po dłu­gim mil­cze­niu, kiedy to ze zmarsz­czo­nym czo­łem wpa­try­wał się w przed­nią szybę.

– Tylko nie pytaj mnie, stary, dla­czego aku­rat tam. Zapewne dopiero ban­dzior oświeci nas w tej kwe­stii.

Po nie­ca­łych dzie­się­ciu minu­tach doje­chali do Tan­dem Cen­tre i zapar­ko­wali przed WH Smith. Na miej­scu stał już ambu­lans, nie było nato­miast poli­cyj­nej fur­go­netki z tech­ni­kami. Jerry wie­dział, że Extinc­tion Rebel­lion orga­ni­zuje dzi­siaj kolejną demon­stra­cję w cen­trum Lon­dynu i mnó­stwo funk­cjo­na­riu­szy będzie zaan­ga­żo­wa­nych w uwal­nia­nie eko­wo­jow­ni­ków przy­ku­tych łań­cu­chami do barie­rek albo przy­le­pio­nych super­kle­jem do asfaltu.

Razem z Mal­let­tem pod­szedł do karetki. Tylne drzwi pojazdu były otwarte i dostrze­gli, jak dwoje ratow­ni­ków medycz­nych ban­da­żuje ramię rudo­wło­sej, mło­dej kobiety, która wpa­try­wała się w nich, jakby nie wie­działa, kim są i dla­czego wła­ści­wie się nią zaj­mują.

Ujrzaw­szy poli­cjan­tów, ratow­niczka pode­szła, żeby z nimi poroz­ma­wiać.

– Biedna dziew­czyna ma chyba z dzie­sięć ran szar­pa­nych na rękach i przed­ra­mio­nach – powie­działa. Jej akcent wska­zy­wał, że pocho­dzi z Bel­fa­stu. Mówiła bar­dzo cicho, żeby rudo­włosa jej nie usły­szała. – Nie są zbyt głę­bo­kie, ale jest ich dużo i zostały zadane bez ładu i składu. Kto­kol­wiek ją tak potrak­to­wał, musiał być nie­po­czy­talny albo pod wpły­wem jakichś środ­ków wzma­ga­ją­cych agre­sję.

– A pozo­stałe sprze­daw­czy­nie? – zapy­tał Jerry. – Wie pani, jak się czują?

– Jedna ma podobne rany jak ta dziew­czyna i otrzy­mała też cię­cie nożem przez gar­dło. Na szczę­ście mene­dżer udzie­lił jej pierw­szej pomocy i zatrzy­mał krwa­wie­nie, praw­do­po­dob­nie więc z tego wyj­dzie. Trze­ciej zadano kilka cio­sów w klatkę pier­siową i żołą­dek. Kiedy przy­je­cha­li­śmy, dawała bar­dzo słabe oznaki życia. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje, ale oba­wiam się, że ją stra­cimy.

Rudo­włosa nagle zaczęła pła­kać. Ratow­nik przy­kuc­nął przy niej, uści­snął jej dło­nie i powie­dział:

– Już dobrze, kocha­nie. Nie dener­wuj się. Jest po wszyst­kim.

– Ale dla­czego ona chciała mi zro­bić krzywdę? – łkała kobieta. – Dla­czego tak się wście­kła? Prze­cież tylko ją popro­si­łam, żeby nie nisz­czyła eks­po­zy­cji.

Jerry zmarsz­czył czoło, popa­trzył na ratow­niczkę i zapy­tał:

– „Ona?” Dobrze sły­sza­łem? „Dla­czego ona chciała mi zro­bić krzywdę?” Czyżby zra­niła ją kobieta?

– Bie­dac­two musi być w szoku. Pro­szę wejść do środka, wtedy wiele pan zro­zu­mie.

Jerry i Jeżo­zwierz weszli do sklepu. Mene­dżer stał przy regale zaraz za drzwiami i roz­ma­wiał z umun­du­ro­wa­nym poli­cjan­tem. Był łysy, nosił oku­lary i miał małe wąsy; ojciec Jerry’ego nazy­wał takie wąsiki „zagło­dzo­nymi brwiami”. Wciąż był pod wpły­wem adre­na­liny, a cho­ciaż pod­wi­nął prawy rękaw koszuli, Jerry dostrzegł, że mate­riał jest czer­wony od krwi.

Czworo kolej­nych sprze­daw­ców zbiło się w grupkę: trzy dziew­czyny i prysz­czaty nasto­la­tek. Wszy­scy mieli roz­bie­gane oczy, co Jerry widy­wał nie­mal u każ­dego świadka strze­la­niny, ataku nożow­nika czy śmier­tel­nego wypadku samo­cho­do­wego. Miną tygo­dnie albo i mie­siące, nim krwawe detale prze­staną prze­śla­do­wać tych ludzi.

– Col­lins – przed­sta­wił się mene­dżer, kiedy Jerry i Mal­lett poka­zali mu legi­ty­ma­cje. – Peter Col­lins. W rze­czy samej ochrzczony zosta­łem jako Colin Peter Col­lins. Taki żar­cik rodzi­ców.

Tak, sza­nowny panie, cho­ler­nie śmieszny żart, pomy­ślał Jerry, ale nie powie­dział tego gło­śno.

Z umun­du­ro­wa­nym poli­cjan­tem się znali. Był to poste­run­kowy Bro­okes, o roz­miar wyż­szy i o roz­miar potęż­niej zbu­do­wany niż więk­szość istot ludz­kich. Miał twarz w kolo­rze nie­do­pie­czo­nego cia­sta, przez co wyglą­dał, jakby całe życie pra­co­wał w piw­nicy bez okien.

– Pew­nie będą pano­wie potrze­bo­wali zeznań moich i per­so­nelu – powie­dział mene­dżer. – Możemy pójść do mojego biura, jeżeli to wam odpo­wiada. Tam jest spo­koj­niej.

– Naj­pierw musimy prze­słu­chać podej­rza­nego – odparł Jerry. – Może wia­domo panu, czego tak naprawdę tutaj szu­kał?

– Hmm… wła­ści­wie tak. Ale szcze­rze mówiąc, jestem zdez­o­rien­to­wany. Zło­dzieje chcieli ukraść kredki, fla­ma­stry i zestawy farb olej­nych z działu arty­stycz­nego. Zgar­niali te rze­czy z pó­łek do czar­nego worka na śmieci. Jestem zdzi­wiony, bo to już druga próba kra­dzieży arty­ku­łów z tego działu w ciągu trzech tygo­dni. Za pierw­szym razem sprawcy ucie­kli.

– Kredki, fla­ma­stry i farby olejne? To wszystko? Nie chcieli się dorwać do kasy ani zabrać cze­goś bar­dziej war­to­ścio­wego?

– Te farby kosz­tują 19,95 funta, i to w pro­mo­cji, a tak naprawdę nie mamy tutaj nic cen­niej­szego. No, jest jesz­cze droga książka o edy­to­rach tek­stu, kosz­tuje 95 fun­tów, ale kto chciałby ją ukraść? Ja nie rozu­miem z niej ani słowa.

– Jasne. Poroz­ma­wiajmy z tym miło­śni­kiem farb olej­nych. Gdzie on jest?

– W maga­zy­nie – odparł Bro­okes. – Aresz­to­wa­li­śmy go za cięż­kie uszko­dze­nie ciała i odczy­ta­li­śmy mu jego prawa. Pil­nuje go Matt Wil­liams.

Mene­dżer zapro­wa­dził Jerry’ego i Jeżo­zwie­rza na zaple­cze, a poste­run­kowy Bro­okes im towa­rzy­szył. Półki w maga­zy­nie pełne były ksią­żek, usztyw­nio­nych kopert, dziur­ka­czy, bute­lek z kle­jem i pach­ną­cych pape­te­rii, jed­nak oprócz ich zapa­chu w pomiesz­cze­niu uno­siła się jesz­cze inna woń – obrzy­dliwy, kwa­śny odór brud­nego ciała. Na skła­da­nym meta­lo­wym krze­śle, przy­kuty do niego kaj­dan­kami, sie­dział męż­czy­zna z potar­ga­nymi brą­zo­wymi wło­sami.

Jerry natych­miast zdał sobie sprawę, dla­czego sprze­daw­czyni odnio­sła wra­że­nie, że została zaata­ko­wana przez kobietę. Męż­czy­zna ubrany był w brudną kre­mową suk­nię o krót­kich koron­ko­wych ręka­wach. Był tak tęgi, że suk­nia roz­darła się pod pachami. Się­gała mu zale­d­wie do kolan, uka­zu­jąc owło­sione gole­nie. Nie miał butów. Jego stopy były brudne, a paznok­cie w fatal­nym sta­nie.

– No i kogo my tutaj mamy? – rzu­cił Jerry.

Kilka lat wcze­śniej dodałby jesz­cze jakiś sar­ka­styczny komen­tarz typu: „Małą pannę Muf­fet” albo coś w tym rodzaju. Jed­nak obec­nie poli­cjan­tów obo­wią­zy­wały ści­słe prze­pisy w kwe­stii zwra­ca­nia się do trans­we­sty­tów, osób trans­pł­cio­wych i wszyst­kich innych oby­wa­teli uwa­ża­ją­cych się za kogoś innego, niż wyda­wa­łoby się na pierw­szy rzut oka. Poza tym nie­dawno jego sąsiadką została trans­pł­ciowa kobieta o imie­niu Diana i Jerry naprawdę ją polu­bił.

Męż­czy­zna patrzył na niego, lecz mil­czał. Miał kol­czyki w łukach brwio­wych i nie­mal bez­barwne oczy, a ich kąciki i rzęsy były skle­jone, jakby dopiero się obu­dził. Czoło i policzki były brudne. Śmier­dział tak okrop­nie, że Jerry natych­miast zro­zu­miał, dla­czego poste­run­kowy Wil­liams stoi tak daleko od niego, jak tylko się dało w tym małym pomiesz­cze­niu, i przez cały czas zakrywa dło­nią nos oraz usta.

Smród taki, że robale by się podu­siły, pomy­ślał Jerry. Zapewne w taki sam spo­sób, lecz gło­śno, zare­ago­wałby na obdar­tusa ojciec Jerry’ego.

– Zrób nam przy­sługę i sze­roko otwórz drzwi – Jerry zwró­cił się do Wil­liamsa. Wycią­gnął tele­fon, popa­trzył na męż­czy­znę w sukni i zapy­tał: – Jak się nazy­wasz, słońce?

Tam­ten wymam­ro­tał coś pod nosem.

– Zapy­tam jesz­cze raz: jak-się-nazy­wasz? Chyba mówisz po angiel­sku, co? A może nie? Vôtre nom, mon­sieur? Su nom­bre, hom­bre? Jak się nazy­wasz?

Męż­czy­zna znowu wydał nie­ar­ty­ku­ło­wane dźwięki, ale na­dal mil­czał. Nawet nie pokrę­cił głową na znak, że odma­wia odpo­wie­dzi.

Wtrą­cił się Jeżo­zwierz:

– Stary, popeł­ni­łeś prze­stęp­stwo i jeśli w tej sytu­acji odmó­wisz nam poda­nia danych per­so­nal­nych, będzie to pod­pa­dać pod kolejny para­graf.

– No wła­śnie – potwier­dził Jerry. – Po co ci to? Już i tak mamy na cie­bie dość cho­ler­nych para­gra­fów. Zosta­łeś zła­pany na gorą­cym uczynku.

– Do nas też się nie ode­zwał – powie­dział Bro­okes. – Ani sło­wem. Może jest Tom­ciem Palu­chem?

– To twoja ostat­nia szansa – ode­zwał się Jerry. – Kim jesteś i dla­czego chcia­łeś ukraść kredki i fla­ma­stry?

Męż­czy­zna wciąż wpa­try­wał się w Jerry’ego. Znowu coś wymam­ro­tał. Odgłosy, które wyda­wał, przy­wo­dziły na myśl war­cze­nie psa.

– Dość tego – zde­cy­do­wał Jerry. – Rów­nie dobrze mogli­by­śmy zmu­szać pie­przo­nego bul­doga, żeby do nas prze­mó­wił.

W tym momen­cie ze sklepu dotarły odgłosy jakie­goś zamętu, sze­lest kami­ze­lek anty­no­żo­wych oraz skrzy­pie­nie butów na posadzce. Zja­wiło się czte­rech funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy mieli zabrać do aresztu męż­czy­znę w sukni.

– A to co za jeden? – zapy­tał jeden z nich, kiedy zeszli do maga­zynu. – Dzia­dek Lady Gagi?

Męż­czy­zna nie sta­wiał oporu, kiedy poli­cjanci pod­no­sili go z krze­sła. Wręcz prze­ciw­nie, był zwiot­czały i chwiał się. Dwaj funk­cjo­na­riu­sze musieli zła­pać go mocno pod ramiona, a koleni dwaj za nogi i w ten spo­sób wynie­śli go ze sklepu. Wyglą­dali jak myśliwi tasz­czący mar­twego lwa. Kiedy wpy­chali go do cze­ka­ją­cej fur­go­netki, suk­nia się unio­sła, a Jerry i Jeżo­zwierz dostrze­gli, że męż­czy­zna nie ma maj­tek.

– Cho­lera jasna – mruk­nął Mal­lett. – Ależ wielki fiut.

– A drugi podej­rzany? – zapy­tał Jerry. – Ten, który uciekł. Jak był ubrany?

– Wszystko nagrały kamery prze­my­słowe w skle­pie, więc może pan sam zoba­czyć – odpo­wie­dział poste­run­kowy Bro­okes. Drzwi poli­cyj­nej fur­go­netki się zatrza­snęły i poli­cjanci przez chwilę patrzyli za odjeż­dża­ją­cym samo­cho­dem. – Jeśli cho­dzi o mnie, to nie mam pew­no­ści, czy to kobieta czy męż­czy­zna. Ten ktoś był okryty ciem­no­sza­rym kocem. Zarzu­cił go na głowę jak kap­tur i na obra­zie widać tylko jego nogi. Kiedy się zja­wi­li­śmy, wyśli­zgnął się dru­gimi drzwiami, jak gówno z łopaty, prawda, Matt?

Poste­run­kowy Wil­liams ener­gicz­nie poki­wał głową.

– Wystrze­lił jak pie­przona rakieta.

– Wysła­łeś w eter opis poszu­ki­wa­nego?

– Tak, oczy­wi­ście. Ale wystar­czy, że facet pozbę­dzie się koca, i za żadne skarby go nie roz­po­znamy.

– To zależy. Jeżeli jest ubrany tak jak jego kum­pel, to mamy go jak na tale­rzu, szybko ktoś go zauważy.

– Powiem wam, z kim musimy się naj­pierw skon­tak­to­wać – powie­dział Jeżo­zwierz. – Z Oddzia­łem Zdro­wia Psy­chicz­nego w szpi­talu Świę­tego Jerzego. Trzeba spraw­dzić, czy nie ucie­kła stam­tąd para świ­rów.

– Jeżo­zwie­rzu – skar­cił go Jerry.

– Och, tak, prze­pra­szam. Cho­dziło mi o dwóch pacjen­tów cho­rych psy­chicz­nie.

Jerry popa­trzył na czarny worek na śmieci, który leżał na pod­ło­dze sklepu, wśród poroz­rzu­ca­nych kre­dek, kolo­ro­wych fla­ma­strów i pude­łek z far­bami olej­nymi.

– Bar­dzo bym chciał się dowie­dzieć, dla­czego oni, świry czy nie świry, chcieli ukraść ten cho­lerny chłam.

Z ang. Rum­ble in the jun­gle – odnie­sie­nie do walki bok­ser­skiej o tytuł zawo­do­wego mistrza świata wagi cięż­kiej, sto­czo­nej w Kin­sza­sie przez Muham­mada Alego i Geo­rge’a Fore­mana w 1971 roku (przyp. tłum.). [wróć]

3

– Trzy­maj media z daleka od tego – powie­dział inspek­tor Saun­ders. – Nawet szept na ten temat nie może prze­nik­nąć za nasze mury. Nawet pisk. Gęby w kubeł, dopóki się nie dowiemy, z czym mamy, do dia­bła, do czy­nie­nia.

– Z kani­ba­lami, sze­fie, jeśli chce pan znać moje zda­nie – rzu­cił sier­żant Barry Welch.

– Pla­no­wa­łam urzą­dzić grilla w ten week­end – dodała poste­run­kowa Joan Har­ris. – Kupi­łam już żeberka. Ale teraz… Fuj! Nawet ich nie tknę.

– A może naby­łaś też ludz­kie głowy, co? – zapy­tał sier­żant Welch. Inspek­tor posłał mu tak zja­dliwe spoj­rze­nie, że zaraz dodał: – Prze­pra­szam, prze­sa­dzi­łem. Nie umiem żar­to­wać. Prze­pra­szam.

Saun­ders miał wśród poli­cjan­tów prze­zwi­sko „Smi­ley”, ponie­waż nie miał za grosz poczu­cia humoru. Był wysoki, miał siwe, zacze­sane do tyłu włosy, ostry nos i bez­u­stan­nie nie­za­do­wo­loną minę, jakby każde prze­stęp­stwo, z któ­rym się zetknął, miało na celu tylko go zde­ner­wo­wać.

Stał z poste­run­ko­wymi Jef­frie­sem i Loizou obok wnęki w fabryce Royal, razem z dwoma detek­ty­wami z Zespołu ds. Naj­po­waż­niej­szych Prze­stępstw oraz trzema umun­du­ro­wa­nymi funk­cjo­na­riu­szami z komi­sa­riatu w Wal­worth i czte­rema stra­ża­kami.

W powie­trzu na­dal uno­sił się dym i wciąż czuć było silny odór spa­lo­nego mięsa. Stra­żacy zdą­żyli szczel­nie owi­nąć trzy wózki zaku­powe żół­tymi plan­de­kami z kevlaru. Zazwy­czaj w takich sytu­acjach uży­wali gaśnicy prosz­ko­wej, ale inspek­tor Saun­ders powie­dział im, że tym razem muszą z niej zre­zy­gno­wać, ponie­waż fos­fo­rany praw­do­po­dob­nie znisz­czy­łyby dowody rze­czowe. W tej sytu­acji razem z zespo­łem mógł tylko cze­kać, aż wypali się węgiel drzewny, a na miej­sce dotrą z Lam­beth Road eks­perci z dzie­dziny medy­cyny sądo­wej.

Popa­trzył na zega­rek.

– Gdzie Malik? Coś nie śpie­szy się face­towi. Gor­man, zejdź na dół i dowiedz się, co teraz robi. Posła­łem go, żeby tylko spraw­dził piw­nice, nie wspo­mi­na­łem, że ma tam sobie urzą­dzić waka­cje.

– Jasne, sze­fie.

Poste­run­kowy Gor­man ruszył w stronę otwar­tych drzwi, które pro­wa­dziły do piw­nicy. Poste­run­kowi Malik i Bone mieli spraw­dzić, czy nikt się tam nie ukrywa, a także poszu­kać ewen­tu­al­nych tro­pów mogą­cych się przy­czy­nić do iden­ty­fi­ka­cji osob­ni­ków, któ­rzy roz­człon­ko­wali i zaczęli piec w wóz­kach zaku­po­wych ludz­kie ciała.

– Babar! – krzyk­nął ze szczytu scho­dów. – Zna­la­złeś coś? – Nie usły­szał odpo­wie­dzi, krzyk­nął więc jesz­cze raz: – Babar!

Wciąż nikt mu nie odpo­wia­dał, a ponie­waż na dole pano­wała abso­lutna ciem­ność, zawró­cił i popro­sił jed­nego ze stra­ża­ków o poży­cze­nie latarki.

– Może tra­fili tam na jakieś dodat­kowe pomiesz­cze­nia? – ode­zwał się do Saun­dersa. – Zejdę i spraw­dzę, czy wszystko z nimi w porządku.

– Tylko Malik mógłby zabłą­dzić w byle piw­nicy. To do niego podobne – odparł Saun­ders. – Kie­dyś w Wim­ble­do­nie zabłą­kał się w mam­rze. Spóź­nił się dwa­dzie­ścia minut na odprawę.

Poste­run­kowy Gor­man włą­czył latarkę i po skrzy­pią­cych drew­nia­nych scho­dach zaczął scho­dzić do piw­nicy. Mocno trzy­mał się porę­czy, oba­wia­jąc się potknąć. Piw­nica miała niskie skle­pie­nie i zaj­mo­wała całą prze­strzeń pod halą fabryczną. Kiedy w Roy­ale pro­du­ko­wano dywany, wyko­rzy­sty­wano ją do maga­zy­no­wa­nia skraw­ków, resz­tek oraz zapa­so­wych czę­ści do maszyn. Pod ścia­nami wciąż zale­gały żało­sne rulony dywa­nów, upstrzo­nych ciem­nymi pla­mami wil­goci. Znaj­do­wały się tu także dwa wir­niki ze szpi­kul­cami do roz­dzie­la­nia weł­nia­nych włó­kien oraz zardze­wiała meta­lowa rama. Ze ścian luźno zwi­sały paję­czyny o skom­pli­ko­wa­nych wzo­rach. Z całą pew­no­ścią przez ostat­nie lata łapały jedy­nie kurz.

– Babar! Gdzie jesteś, stary? – krzyk­nął Gor­man, świe­cąc latarką w lewo i w prawo. – Babar!

Zatrzy­mał się na chwilę i nasłu­chi­wał, do jego uszu dotarło jed­nak wyłącz­nie kapa­nie wody. Pomy­ślał, że w piw­nicy muszą być jakieś inne pomiesz­cze­nia, które badają teraz Malik i Bone, ale w świe­tle latarki nie widział żad­nych odga­łę­zień i wejść. Gdzie więc, do dia­bła, podziali się Babar i Bone?

Ruszył do przodu. Czuł się nie­pew­nie i odno­sił wra­że­nie, jakby w ciem­no­ści ktoś go obser­wo­wał. W pew­nej chwili usły­szał zgrzyt, jakby ktoś prze­wró­cił i prze­su­nął cegłę. Zatrzy­mał się i omiótł świa­tłem latarki prze­strzeń dookoła. Po lewej stro­nie nie­spo­dzie­wa­nie dostrzegł dwie nogi wysta­jące zza dłu­giego rulonu bor­do­wego dywanu i natych­miast roz­po­znał brą­zowe buty poste­run­ko­wego Malika.

– Babar? – zawo­łał i pod­biegł pod ścianę. Kiedy zatrzy­mał się i zoba­czył Malika leżą­cego na beto­nie, wydo­był z sie­bie tylko dwa słowa: – Kurwa mać.

Głowę poste­run­ko­wego ktoś dosłow­nie roz­trza­skał – ude­rze­nie było tak potężne, że czaszka pękła na kilka czę­ści, jak por­ce­la­nowa waza, a mózg wypły­nął na posadzkę i utwo­rzył lśniące beżowe kałuże, które zdą­żyły się już roz­pły­nąć na co naj­mniej pięt­na­ście cen­ty­me­trów w każdą stronę. Twarz Malika zmie­niła się w krwawą, pła­ską maskę, w któ­rej odzna­czały się białe, pokru­szone zęby. Po cio­sie nie­mal wystrze­liły z ust.

Jego oliw­ko­wo­zie­lona kurtka z wosko­wa­nej bawełny była roz­pięta, a płó­cienna koszula pod nią roze­rwana. Ktoś otwo­rzył mu brzuch jed­nym pocią­gnię­ciem noża, od mostka w dół, i wyszar­pał wszyst­kie wnętrz­no­ści, tak że utwo­rzyły na beto­nie bez­ładną stertę – leżały w niej serce, płuca, wątroba w kolo­rze śliwki oraz ośli­złe zwoje jelit.

Gor­man na mięk­kich nogach cof­nął się o dwa kroki. Był tak wstrzą­śnięty, że pra­wie stra­cił rów­no­wagę. Widział już wiele zwłok, jed­nak nawet na miej­scach śmier­tel­nych wypad­ków dro­go­wych nie zda­rzyło mu się oglą­dać aż tak strasz­li­wie oka­le­czo­nego ciała. Z Malika wypły­nęły mózg i wnętrz­no­ści, a wcze­śniej został okrut­nie pobity, jakby drę­czy­ciel dzia­łał z ogromną, nie­ludzką wręcz wście­kło­ścią.

– Bone? – chciał zawo­łać gło­śno, ale z jego ust dobył się jedy­nie char­kot. – Bone, jesteś tam? Bone? Na miłość boską, odpo­wiedz mi!

Przez chwilę nasłu­chi­wał. W ustach rosła mu twarda, kwa­śna kula i Gor­man musiał bar­dzo się sta­rać, żeby nie zwy­mio­to­wać śnia­da­nia. Nikt mu nie odpo­wie­dział, sły­szał tylko wyraźne, mia­rowe kapa­nie wody.

– Bone – wyszep­tał.

Na sztyw­nych nogach ruszył w kie­runku scho­dów, omia­ta­jąc świa­tłem latarki piw­nicę, prze­ra­żony, że zaraz coś lub ktoś wysko­czy z ciem­no­ści i go zaata­kuje. Puścił się bie­giem i w pew­nej chwili upadł, bole­śnie ude­rza­jąc kola­nem o beto­nową posadzkę.

Na górze zoba­czył, że inspek­tor Saun­ders wciąż czeka ze znie­cier­pli­wie­niem, aż wózki zaku­powe się schło­dzą. Przy­byli wresz­cie tech­nicy, czte­rej męż­czyźni i dwie kobiety. Wła­śnie otwie­rali alu­mi­niowe walizki ze sprzę­tem.

– No i? – rzu­cił Saun­ders, kiedy Gor­man sta­nął dwa kroki przed nim. – Malik coś zna­lazł czy nie?

Poste­run­kowy zamie­rzał mu powie­dzieć, że Malik został zamor­do­wany, ale nie zdą­żył, gdyż zemdlał. Zachwiał się, kolana się pod nim ugięły i padł na beton. Jego głowa z łosko­tem ude­rzyła w posadzkę. Latarka wypa­dła mu z ręki i poto­czyła się aż do butów inspek­tora.

– Co, do cho­lery? – zdzi­wił się Saun­ders. – Jef­fries, Loizou, zejdź­cie i sprawdź­cie, co się tam dzieje. Weź­cie ze sobą kilku mun­du­ro­wych. To wszystko z każdą minutą robi się bar­dziej nie­do­rzeczne. Gor­man? Co ci jest? Gor­man!

Nie minęły trzy minuty, a poste­run­kowy Jef­fries wyszedł z piw­nicy. Miał bladą, prze­ra­żoną twarz. Wyglą­dał jak uwiecz­niony na sta­rej czarno-bia­łej foto­gra­fii.

– Malik na amen nie żyje, sir. Został… Chry­ste, jego zwłoki są w takim sta­nie, jakby zaata­ko­wało go jakieś dzi­kie zwie­rzę. Jest dosłow­nie roze­rwany na strzępy. Z głowy prak­tycz­nie nic nie zostało. Wnętrz­no­ści walają się po beto­nie. Ni­gdy w życiu nie widzia­łem cze­goś takiego.

– Boże wszech­mo­gący… A co z funk­cjo­na­riu­szem, który mu towa­rzy­szył?

Jef­fries pokrę­cił głową.

– Bone? Na razie nie ma po nim śladu. Tam walają się wszel­kiego rodzaju sta­ro­cie, dywany i tak dalej, szu­kamy go w tych śmie­ciach. Pró­bo­wa­li­śmy go wywo­łać przez krót­ko­fa­lówkę, ale nie reaguje.

Gor­man powoli odzy­ski­wał przy­tom­ność. Zdo­łał usiąść i zajęła się nim stra­żaczka. Środ­kiem anty­sep­tycz­nym prze­myła mu ranę na czole.

– Dobrze się czu­jesz, Gor­man? – zapy­tał Saun­ders.

– Tak, sze­fie. Prze­pra­szam. Cho­ler­nie się prze­ra­zi­łem, kiedy zoba­czy­łem Malika w takim sta­nie. Pra­co­wa­łem z nim od lat. Wła­ści­wie od początku, od dnia pro­mo­cji w Hen­don.

– Jasne. Chyba sam będę musiał go obej­rzeć. Na począ­tek znie­ście do tej piw­nicy jakieś mocne reflek­tory. Pań­stwa tech­ni­ków też zapra­szam. Zdaje się, że będzie­cie dziś mieli robotę na dwóch fron­tach.

– Zejdę z panem.

– Nie, Gor­man, zosta­niesz tutaj. Nie chcę, żebyś znowu zasłabł. Musie­li­by­śmy cię tachać na górę, a nie jesteś wagi piór­ko­wej.

Dwaj tech­nicy poszli do fur­go­ne­tek po reflek­tory, a Jef­fries ponow­nie zszedł do piw­nicy. Saun­ders podą­żał za nim. Na dole natknęli się na jed­nego z umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów sto­ją­cego nad szcząt­kami poste­run­ko­wego Malika. Loizou i drugi poli­cjant stali przy odle­głej ścia­nie. Świa­tła ich lata­rek co chwilę się krzy­żo­wały, jakby poje­dyn­ko­wali się na mie­cze świetlne.

Saun­ders pod­szedł do ciała i patrzył na nie w mil­cze­niu nie­mal przez pół minuty. Loizou sta­nął obok niego.

– Sze­fie? W tam­tej ścia­nie – wska­zał ręką – ktoś wybił dziurę. Jest na tyle duża, że mógłby się przez nią bez pro­blemu prze­do­stać czło­wiek, i chyba pro­wa­dzi do jakie­goś tunelu. Ten, kto zała­twił Malika, z pew­no­ścią uciekł tam­tędy, no i praw­do­po­dob­nie zabrał ze sobą poste­run­ko­wego Bone’a. Bo ni­gdzie go nie ma.

– Chciał­bym się dowie­dzieć – Saun­ders nie był zdolny ode­rwać wzroku od zwłok – jakim trzeba być wście­kłym psy­cho­patą, żeby zabić w ten spo­sób. Miejmy nadzieję, że mor­derca naj­pierw zmiaż­dżył mu głowę i chło­pak przy­naj­mniej nie cier­piał. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – W porządku. Obej­rzyjmy tę dziurę. Mówisz, że pro­wa­dzi do tunelu?

– Wiele na to wska­zuje. I ten tunel musi być cał­kiem sze­roki.

Pode­szli do Jef­friesa. Otwór około pół­tora metra wyso­ko­ści i metr sze­ro­ko­ści. Powstał przez wybi­cie w murze mniej wię­cej sie­dem­dzie­się­ciu cegieł, które leżały teraz na beto­nie. Część z nich ukryto pod rulo­nami mokrych dywa­nów opar­tych o ścianę. Saun­ders przy­klęk­nął, żeby zaj­rzeć do tunelu, ale było tam zupeł­nie ciemno, a kiedy Jef­fries podał mu latarkę, zoba­czył jedy­nie cegły. Poczuł jed­nak także słaby powiew powie­trza, co mogło świad­czyć, że drugi koniec tunelu wycho­dzi na zewnątrz.

Wciąż wpa­try­wał się w dziurę, gdy piw­nicę zalała fala drżą­cego świa­tła. Dwaj tech­nicy scho­dzili po scho­dach, dźwi­ga­jąc prze­no­śne reflek­tory. Jeden z nich pod­szedł do funk­cjo­na­riu­sza przy Maliku, a drugi zbli­żył się do inspek­tora Saun­dersa.

– Jezu – jęk­nął, wska­zu­jąc głową ciało. Miał ponurą minę. – Maka­bra.

Tech­nik zdą­żył już mocno wyły­sieć, cho­ciaż wyglą­dał, jakby dopiero co ukoń­czył szkołę.

– Mało powie­dziane – odparł Saun­ders. – A teraz, skoro dys­po­nu­jemy przy­zwo­itym oświe­tle­niem, zaj­rzyjmy do tego otworu i prze­ko­najmy się, dokąd nas zapro­wa­dzi.

Jef­fries i Loizou weszli do dziury jako pierwsi, za nimi ruszył tech­nik z reflek­to­rem, a na końcu Saun­ders.

Jef­fries miał rację: tunel rze­czy­wi­ście był prze­stronny, pół­okrą­gły, o śred­nicy około trzech metrów. Miał zaokrą­glone, ceglane ściany, a męż­czy­znom pod butami zgrzy­tał tłu­czeń wysy­pany na glinę. Tech­nik skie­ro­wał przed sie­bie świa­tło lampy, ale niczego nie dało się dostrzec, ponie­waż w dal­szej czę­ści tunelu pano­wała nie­prze­nik­niona ciem­ność.

– Mamy do czy­nie­nia z kon­struk­cją z epoki wik­to­riań­skiej – powie­dział tech­nik. – W tam­tych cza­sach nie uży­wano jesz­cze betonu i nawet tunele metra wzmac­niano cegłami.

– Uważa pan, że znaj­du­jemy się w tunelu metra? – zapy­tał detek­tyw Saun­ders.

– Na moje oko nie­mal na pewno. W tej chwili jeste­śmy co naj­mniej dzie­sięć metrów pod powierzch­nią, powie­dział­bym więc, że tunel wybu­do­wano około 1890 roku, czyli w cza­sie, kiedy zaczy­nano wpro­wa­dzać pociągi z napę­dem elek­trycz­nym zamiast paro­wym. Nie ma tu torów, naj­wy­raź­niej więc ni­gdy go nie wyko­rzy­sty­wano, ale prawdę mówiąc, nie sły­sza­łem o metrze w tym miej­scu. Poza tym tunel bie­gnie ze wschodu na zachód, a naj­bli­żej poło­żona Linia Pół­nocna pro­wa­dzi z pół­nocy na połu­dnie. Może tunel miał w zamy­słach sta­no­wić jej prze­dłu­że­nie, jed­nak z jakie­goś powodu z niego zre­zy­gno­wano.

– I w końcu ktoś go zna­lazł. Bar­dziej niż praw­do­po­dobne, że bez­domni ama­to­rzy grilla, który zna­leź­li­śmy na górze. Musimy się dowie­dzieć, jak daleko i dokąd pro­wa­dzi tunel, no i poszu­kać naszego poste­run­ko­wego… jak się nazywa?

– Bone, sir – odparł Jef­fries.

– Bone – powtó­rzył Saun­ders ponuro i z nie­chę­cią, jakby w tym sło­wie kryła się jakaś mroczna prze­po­wied­nia.

Poste­run­kowy Loizou, który wysu­nął się kilka kro­ków do przodu, nagle się zatrzy­mał i zawo­łał:

– Sze­fie! Niech pan podej­dzie i na to popa­trzy!

Dołą­czyli do niego wszy­scy. Kiedy tech­nik poświe­cił im reflek­to­rem, oczom poli­cjan­tów uka­zał się okrąg wyty­czony przez wypa­lone zni­cze. Pośrodku leżała sterta ludz­kich kości – ramion, pisz­czeli i trój­kąt­nych łopa­tek, a także pięć gni­ją­cych tru­cheł gołębi. Ich mostki i żebra ster­czały spo­śród piór pokry­tych sza­rym kurzem.

– Cho­lera jasna. Ktoś tu chyba prze­pro­wa­dzał jakieś obrzędy – zauwa­żył Jef­fries.

Tech­nik uniósł reflek­tor wyżej, oświe­tla­jąc naj­bliż­szą ścianę.

– No i pro­szę. Zapewne ma pan rację.

Na cegłach ktoś nama­lo­wał prze­sad­nie wydłu­żoną ludzką postać o roga­tej gło­wie kozła. Oczy lśniły na poma­rań­czowo, syl­wetka była żółta, a z kolei dło­nie szkar­łatne, jakby nosiła czer­wone ręka­wiczki albo zanu­rzyła ręce aż po nad­garstki we krwi. Inspek­to­rowi Saun­der­sowi postać przy­wio­dła na myśl sza­tana z przed­sta­wień saba­tów i zlo­tów cza­row­nic na roz­ma­itych ryci­nach spo­rzą­dza­nych przez stu­le­cia. Wize­ru­nek na ścia­nie nama­lo­wano jed­nak nie­zdar­nie, przez co spra­wiał wra­że­nie, jakby wyszedł spod ręki dziecka.

– Wie­cie, co my tutaj mamy? – cią­gnął, a towa­rzy­szący mu poli­cjanci usły­szeli, że drży mu głos. – Mamy do czy­nie­nia z kul­tem. Z tego typu bred­niami zetkną­łem się dotąd tylko raz, przy spra­wie zgrai czci­cieli dia­bła w Cla­pham. Ale oni nie byli nawet w drob­nej czę­ści tak okrutni jak łaj­dacy, któ­rzy gra­sują w tym tunelu. Tam to byli sta­rzy wariaci w koszu­lach noc­nych, a jeżeli skła­dali jakieś krwawe ofiary, to naj­wy­żej ze zbłą­ka­nych kotów. Nie­mniej jest dla mnie oczy­wi­ste, że cho­dzi tutaj o jakiś odra­ża­jący kult.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Sha­dow People

Copy­ri­ght © Gra­ham Master­ton, 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce: Captblack76/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ludzie cie­nia, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-912-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer