Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
BOHATEROWIE WIRUSA I DZIECI ZAPOMNIANYCH PRZEZ BOGA ZNOWU ŁĄCZĄ SIŁY.
Londyńska policja dokonuje makabrycznego odkrycia w starej, opuszczonej fabryce. Wszystko wskazuje na to, że odbyła się tam uczta kanibali. Wkrótce dochodzi do serii porwań i zaginięć, a ślady prowadzą do pewnej tajemniczej grupy wyznawców szerzej nieznanego kultu religijnego. Śledztwo prowadzą Dżamila Patel i Jerry Pardoe, policyjni specjaliści od nietypowych spraw kryminalnych związanych z działaniem sił nadprzyrodzonych. Czczony przez sprawców zbrodni bożek, przedstawiany jako mężczyzna z głową kozła, okaże się najtrudniejszym przeciwnikiem dwojga policjantów…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Dla Karoliny Mogielskiej, mojego słowika
– Gdzie się ukrywałeś przed przyjściem na świat?
– W cieniu.
– Gdzie się ukryjesz po śmierci?
– W cieniu.
– Gdzie mieszka twój pan i władca?
– W cieniu.
Rozbiwszy drzwi dwuręcznym młotem, Ron natychmiast poczuł smród spalonego mięsa.
– Rety – jęknął, przestępując próg. W gabinecie unosił się rzadki, siwy dym, który zakłębił się, kiedy swoim wejściem poruszył powietrze. – Ktoś tutaj urządził sobie grilla.
Pomieszczenie było od dawna opuszczone i zdewastowane. Z sufitu zwisały płyty gipsowe, tam, gdzie woda w rurze musiała zamarznąć i ją rozsadzić. Na swoich miejscach wciąż stały biurka i krzesła, nieruszane od dnia, w którym fabryka dywanów Royale została zamknięta. Na jednym z blatów stał okolicznościowy kubek diamentowego jubileuszu królowej Elżbiety II, który przypadał w 2012 roku, obok leżały zapomniane okulary, a z wieszaka zwisała smętnie parka w kolorze khaki.
Swąd przypalonego mięsa był przenikliwy i świeży, tak jakby wciąż leżało na gorącym grillu.
– To najprawdopodobniej sprawka bezdomnych, nie, brachu? – odezwał się DuWayne, który wszedł do środka za Ronem, wymachując długim łomem, używanym do podważania desek podłogowych. Kilkakrotnie pociągnął nosem. – Hmm, z powodu tego zapachu zaraz będę głodny. Jeszcze nie jadłem śniadania.
– Może będziesz miał szczęście i okaże się, że coś dla ciebie zostawili?
Ron podszedł do otwartych drzwi w przeciwległej ścianie. Za nimi znajdował się długi korytarz z klatką schodową na końcu. Schody prowadziły na główne piętro fabryki, gdzie Ron wraz z pięcioosobową ekipą zamierzał rozpocząć prace rozbiórkowe.
Razem z DuWayne’em dotarli do schodów. Na ścianach korytarza wciąż wisiały oprawione w ramki fotografie, wspomnienie najlepszych dni fabryki Royale. Klatkę schodową słabo oświetlały promienie słońca wpadające do budynku przez brudne świetliki. Ron przechylił się przez poręcz i zawołał:
– Jest tam kto? Jeśli tak, to lepiej stąd spierdalajcie, i to szybko, bo zamierzamy cały ten budynek rozpieprzyć w drobny mak!
– Właśnie! – wykrzyknął DuWayne i dodał, rapując: – Jeżeli nie chcecie, żebyśmy was rozpłaszczyli niczym na dywanach wzorki, to bierzcie dupę w troki!
Ron nie zareagował. Przyzwyczaił się już, że DuWayne przy każdej okazji rapuje. W taki sposób zamawiał nawet cheeseburgery w McDonaldzie. Przez chwilę obaj nasłuchiwali, spodziewając się jakiejś reakcji z dołu, jednak do ich uszu docierał tylko słaby odgłos, jakby coś skwierczało.
– Dewey, co to za dźwięk twoim zdaniem? Miejmy nadzieję, że ta buda się nie pali.
– Przecież pożar oszczędziłby nam ciężkiej roboty, nie uważasz?
– Ale ja nie czuję ognia. Najlepiej zrobimy, jak zejdziemy na dół i się rozejrzymy. Wolałbym nie mieć problemów z dzikimi lokatorami. Chyba byłeś na urlopie, kiedy rozwalaliśmy budynek firmy ubezpieczeniowej na Ludgate, a gnieździło się tam paru bezdomnych i za nic w świecie nie chcieli się wynieść. Któryś nawet rozwalił szczękę biednemu, poczciwemu Biffowi.
Z głośnym stukotem ciężkich butów roboczych zeszli po schodach. Dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do hali fabrycznej były uchylone zaledwie na kilka centymetrów, ale to wystarczyło, żeby dym wydostawał się na piętro biurowe. Zawiasy już dawno zardzewiały, a na podłodze, tuż za drzwiami, leżała warstwa piasku, ale kiedy DuWayne naparł na nie ramieniem, zdołał otworzyć je szerzej.
Fabryka była w zasadzie pusta, ponieważ po ogłoszeniu bankructwa przez Royale wszystkie wielkie maszyny tkackie sprzedano. Jednak pod ścianą po prawej wciąż stały metalowe regały, na których układano gotowe dywany. Na części z nich leżały sterty brudnych koców i poduszek.
– Mówiłem ci – odezwał się Ron. – Cholerni dzicy lokatorzy. Cholernie nienawidzę cholernych dzikich lokatorów. Uważają, że Bóg dał im prawo do włamywania się, gdzie tylko im się cholernie podoba.
– To chyba stąd napierdala ten smród, brachu – powiedział DuWayne.
Wskazał róg hali, gdzie znajdowała się ceglana wnęka, w której zapewne kiedyś mieścił się kominek albo palenisko. Fabrykę zbudowano w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku i na początku wytwarzano w niej dorożki, a robotnicy potrzebowali ognia, żeby nadawać pożądane kształty żelaznym elementom. Palenisko od dawna pozostawało tylko wspomnieniem i obecnie we wnęce tkwiły trzy duże wózki z supermarketu, wypełnione do połowy żarzącym się węglem drzewnym. Większość dymu ulatniała się przewodem kominowym.
– Masz rację, zrobili sobie barbecue – powiedział znów DuWayne. – Prawdopodobnie dali drapaka, kiedy usłyszeli, jak krzyczysz na schodach. Zobaczmy, czy zostawili coś ciekawego do żarcia.
Ruszyli przez halę. Ron cicho pogwizdywał przez zęby. Oprócz koców zobaczyli na regałach sterty śmieci, które świadczyły o pobycie lokatorów. Pod oknami po lewej stronie zalegały pogniecione torby na zakupy, butelki i pootwierane kartony oraz dziesiątki pustych puszek po zupach i sardynkach, a także fragmenty starych zasłon, które sprawiały wrażenie poplamionych krwią albo jakąś inną ciemnobrązową cieczą.
– Ci bezdomni to cholerne zwierzaki, mówię ci. Właściwie są gorsi od zwierząt. Nawet mój Tygrys przynajmniej się stara zakopać swoje gówna w kuwecie.
Kiedy Ron i DuWayne podeszli do wnęki, zobaczyli, że wózki wyłożone są papą. Tutejsi mieszkańcy prawdopodobnie ściągnęli ją z dachu fabryki i wykorzystali do palenia węgla drzewnego. Ron przypuszczał, że ostatnio rozpalono tutaj przynajmniej przed dwiema godzinami, ponieważ część brykietów zamieniła się już w szary popiół, część lśniła pomarańczowym blaskiem, a we wnęce było tak gorąco, że wydawało się, iż w powietrzu wokół tańczą duchy.
Ron podszedł do najbliższego wózka i pochylił się nad nim, osłaniając twarz dłonią. Zobaczył dwie kości żebrowe, trochę już zwęglone, i coś, co wyglądało jak trzy świńskie racice, ułożone jedna przy drugiej. Skóra na nich skwierczała. Zobaczył też inne kawałki mięsa, bezładnie poukładane na węglu – karkówkę, łopatki i podudzia – które wyglądały na gwałtownie oderwane od ciała; na pewno nie była to fachowa robota rzeźnika.
DuWayne zerknął mu przez ramię.
– Nie ma burgerów. Szkoda. Co to za barbecue bez burgerów?
– Nie ma też bułeczek, stary, ani sera. Bardzo mi przykro.
Zrobił dwa kroki, żeby sprawdzić, co się piecze w następnym wózku. Nagle znieruchomiał, po czym powoli odjął rękę od twarzy. W pierwszej chwili nie pojął, na co patrzy. DuWayne wpadł na niego i niemal go przewrócił.
Po chwili milczenia odezwał się głosem pełnym niedowierzania:
– Jezu Chryste, Dewey. Do diabła, cholerny Jezu Chryste!
– Co jest, brachu?
Drugi wózek był pełen ludzkich głów. Twarze były zwęglone i przywodziły na myśl szkaradną parodię The Black and White Minstrel Show z lat pięćdziesiątych. Niektóre gałki oczne były wypalone i w czaszkach ziały czarne dziury. Inne spoglądały na Rona i DuWayne’a białymi, ugotowanymi tęczówkami. Usta wszystkich były szeroko otwarte, jakby w niemym krzyku, wywinięte wargi ukazywały zęby. Po długości nadpalonych włosów Ron ocenił, że przynajmniej trzy głowy należały do kobiet.
– To są ludzie – powiedział, a własny głos usłyszał tak, jakby ktoś mówił mu do ucha. – Całe to cholerne barbecue… To ludzkie mięso.
– Co? – rzucił DuWayne, ale zaraz zobaczył głowy. Odwrócił się i zwymiotował, chociaż w pierwszej chwili przycisnął dłoń do ust.
Ron wyciągnął z kieszeni telefon, sprawdził zasięg i drżącym palcem wystukał numer alarmowy.
– Słucham. Z którą służbą chce się pan połączyć?
– Z policją, kochana. Na karetkę jest już cholernie za późno.
– Kończysz, Pardoe? – zapytał sierżant Bristow.
– Nie, szefie – odparł Jerry, spoglądając na niego znad klawiatury komputera. – Wciąż spisuję zeznania tej zgrai z Extinction Rebellion. Jutro sprawa w sądzie.
– Na razie możesz to zostawić. To zwykłe GB. Mamy zgłoszenie o próbie kradzieży w WH Smith, w Tandem Centre, i to z użyciem niebezpiecznego narzędzia.
– WH Smith? Żartujesz? A niby czego szukali tam złodzieje? Zależało im na „Daily Mail” i dwóch rolkach taśmy klejącej?
– Nie znam szczegółów. Zdaje się, że jakieś dwa świry zaczęły zrzucać towar z półek, a kiedy sprzedawczynie próbowały ich powstrzymać, zostały zaatakowane nożami. Dwie mają lekkie obrażenia, ale trzecia jest w ciężkim stanie.
– Cholera jasna. A co ze świrami? Uciekli?
– Jeden zwiał, ale w centrum handlowym z zupełnie innego powodu przebywało akurat dwóch policjantów i dorwali tego drugiego. Mają z nim KPP, bo facet zachowuje się jak opętany. Musieli czekać na wsparcie. Ekipa techniczna już jedzie na miejsce przestępstwa.
Jerry zapisał na dysku zeznania, które do tej pory mozolnie kopiował z odręcznych notatek, i wyłączył komputer. Zajmowanie się sprawą Extinction Rebellion i tak uważał za marnowanie czasu lub – jak to określił sierżant Bristow – za GB. Wśród funkcjonariuszy londyńskiej policji ten nieformalny skrót oznaczał „gówniane bzdety”. Z kolei KPP oznaczało „kurewsko poważny problem” z podejrzanym, który jest dobrze zbudowany, szarpie się i którego obezwładnienie wymaga sporego wysiłku.
– Zabierz ze sobą Malletta. Jest w kantynie. Skończył już dniówkę, ale od rana nie wpadła mu żadna robota, niech więc jakoś zarobi na swoje utrzymanie.
– WH Smith – powtórzył Jerry. Włożył nową brązową skórzaną kurtkę i zapiął zamek błyskawiczny. Był z niej zadowolony. Sądził, że wygląda w niej jak Robert Redford, zanim ten się pomarszczył na twarzy. – Trzeba być debilem, żeby urządzać napady na WH Smith. Czego ci idioci tam szukali?
– Może najnowszych książek o Harrym Potterze?
Jerry zszedł na parter do kantyny, gdzie posterunkowy Bobby Mallett próbował zagadywać posterunkową Fionę Pitt. Niemal każdy funkcjonariusz z komisariatu w Tooting starał się nawiązać nić porozumienia z posterunkową Fioną Pitt, ponieważ była szczupłą blondynką o chabrowych oczach i miała zmysłowe, zawsze lekko wydęte usta. Wyglądała jak influencerka z Twittera. Niestety, była zaręczona z pewnym bokserem wagi średniej, niejakim Billym „Młotem Bojowym” Wilsonem.
Jerry usiadł przy stoliku obok posterunkowej i mrugnął do niej. Zareagowała ironicznym uśmiechem.
Tymczasem Mallett się odezwał:
– Wyjaśniałem właśnie naszej Fionie, że boksowanie raczej nie jest zajęciem na całe życie. Większość bokserów po trzydziestce to wraki, a ci, którzy w tym wieku potrafią jeszcze logicznie myśleć, są szczęściarzami. Poza tym czy naprawdę chce budzić się co rano i patrzeć na przymulonego faceta z nosem jak bakłażan?
– A co ci do tego? – rzuciła posterunkowa Pitt. – Poza tym nos Billy’ego jest piękny. A ten bakłażan… co to takiego?
– Poczekaj tylko, aż twój chłopak trafi w ringu na osiłka młodszego o dziesięć lat. Właśnie to się przydarzyło mojemu wujkowi Harry’emu. Był tylko amatorem, stanął jednak do walki o jeden raz za dużo. Dzisiaj wygląda, jakby ktoś wielokrotnie zdzielił go po gębie tacą do podawania herbaty.
– Hej, Jeżozwierzu, tymczasem mamy bijatykę w dżungli1. – Jerry zwrócił się do Malletta. – Napad z użyciem noży na punkt handlowy w Tandem Centre.
Wszyscy nazywali detektywa posterunkowego Malletta „Jeżozwierzem”, ponieważ był niski i przysadzisty, miał czarne włosy ścięte na jeża, wyłupiaste, brązowe oczy i nos jak kartofel. Miał też zwyczaj kręcenia się po całym komisariacie z energią godną leśnego stwora przemykającego w pośpiechu od drzewa do drzewa.
Mallett popatrzył na zegarek.
– Nie ma mowy, Jerry. Chroni mnie kod jedenaście. Skończyłem pracę o trzeciej.
– Nic z tego. Jeden z podejrzanych pozostaje na wolności i Bristow chce, żebyśmy obaj prontissimo zajęli się tą sprawą.
– Ile nam to zajmie? Umówiłem się z mamą, że zabiorę ją dzisiaj na kolację do Toby Carvery.
– Romantyczna randka godna naszych czasów. Przykro mi, Jeżozwierzu.
Niezadowolony Mallett wydął policzki.
– Dobrze, dobrze. Dzięki za miłe tête-à-tête, Fiono. Chętnie będę jutro kontynuował.
Wstał i posłał posterunkowej Pitt całusa, przytknąwszy palce do ust, ona jednak przewróciła oczami ze znudzeniem, z czego Jerry wywnioskował, że wolałaby w samotności obserwować, jak schnie lakier na jej paznokciach, niż ciągnąć rozpoczętą dzisiaj rozmowę. Prawdopodobnie nie miała też pojęcia, co znaczy „tête-à-tête”.
– No więc co to za KPP? – zapytał Mallett, zmagając się z zamkiem błyskawicznym nylonowej wiatrówki, kiedy wyszli na parking policyjny.
– Jakieś dwa świry chciały okraść WH Smith i zaatakowały nożami trzy sprzedawczynie, które starały się ich powstrzymać. Podobno jedna odniosła poważne rany. Kiedy złodzieje uciekali, nasi ludzie dopadli jednego z nich i obezwładnili siłą.
– Ten cholerny zamek jest popsuty. Wyłamała się połowa zębów, jak mojej babci.
Wsiedli do nieoznakowanego radiowozu marki Ford Focus i skręcili z parkingu w lewo, w Longley Road. Jerry włączył syrenę i rząd niebieskich świateł błyskających na chłodnicy samochodu.
– WH Smith? – zapytał Mallett ze zdziwieniem po długim milczeniu, kiedy to ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w przednią szybę.
– Tylko nie pytaj mnie, stary, dlaczego akurat tam. Zapewne dopiero bandzior oświeci nas w tej kwestii.
Po niecałych dziesięciu minutach dojechali do Tandem Centre i zaparkowali przed WH Smith. Na miejscu stał już ambulans, nie było natomiast policyjnej furgonetki z technikami. Jerry wiedział, że Extinction Rebellion organizuje dzisiaj kolejną demonstrację w centrum Londynu i mnóstwo funkcjonariuszy będzie zaangażowanych w uwalnianie ekowojowników przykutych łańcuchami do barierek albo przylepionych superklejem do asfaltu.
Razem z Mallettem podszedł do karetki. Tylne drzwi pojazdu były otwarte i dostrzegli, jak dwoje ratowników medycznych bandażuje ramię rudowłosej, młodej kobiety, która wpatrywała się w nich, jakby nie wiedziała, kim są i dlaczego właściwie się nią zajmują.
Ujrzawszy policjantów, ratowniczka podeszła, żeby z nimi porozmawiać.
– Biedna dziewczyna ma chyba z dziesięć ran szarpanych na rękach i przedramionach – powiedziała. Jej akcent wskazywał, że pochodzi z Belfastu. Mówiła bardzo cicho, żeby rudowłosa jej nie usłyszała. – Nie są zbyt głębokie, ale jest ich dużo i zostały zadane bez ładu i składu. Ktokolwiek ją tak potraktował, musiał być niepoczytalny albo pod wpływem jakichś środków wzmagających agresję.
– A pozostałe sprzedawczynie? – zapytał Jerry. – Wie pani, jak się czują?
– Jedna ma podobne rany jak ta dziewczyna i otrzymała też cięcie nożem przez gardło. Na szczęście menedżer udzielił jej pierwszej pomocy i zatrzymał krwawienie, prawdopodobnie więc z tego wyjdzie. Trzeciej zadano kilka ciosów w klatkę piersiową i żołądek. Kiedy przyjechaliśmy, dawała bardzo słabe oznaki życia. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje, ale obawiam się, że ją stracimy.
Rudowłosa nagle zaczęła płakać. Ratownik przykucnął przy niej, uścisnął jej dłonie i powiedział:
– Już dobrze, kochanie. Nie denerwuj się. Jest po wszystkim.
– Ale dlaczego ona chciała mi zrobić krzywdę? – łkała kobieta. – Dlaczego tak się wściekła? Przecież tylko ją poprosiłam, żeby nie niszczyła ekspozycji.
Jerry zmarszczył czoło, popatrzył na ratowniczkę i zapytał:
– „Ona?” Dobrze słyszałem? „Dlaczego ona chciała mi zrobić krzywdę?” Czyżby zraniła ją kobieta?
– Biedactwo musi być w szoku. Proszę wejść do środka, wtedy wiele pan zrozumie.
Jerry i Jeżozwierz weszli do sklepu. Menedżer stał przy regale zaraz za drzwiami i rozmawiał z umundurowanym policjantem. Był łysy, nosił okulary i miał małe wąsy; ojciec Jerry’ego nazywał takie wąsiki „zagłodzonymi brwiami”. Wciąż był pod wpływem adrenaliny, a chociaż podwinął prawy rękaw koszuli, Jerry dostrzegł, że materiał jest czerwony od krwi.
Czworo kolejnych sprzedawców zbiło się w grupkę: trzy dziewczyny i pryszczaty nastolatek. Wszyscy mieli rozbiegane oczy, co Jerry widywał niemal u każdego świadka strzelaniny, ataku nożownika czy śmiertelnego wypadku samochodowego. Miną tygodnie albo i miesiące, nim krwawe detale przestaną prześladować tych ludzi.
– Collins – przedstawił się menedżer, kiedy Jerry i Mallett pokazali mu legitymacje. – Peter Collins. W rzeczy samej ochrzczony zostałem jako Colin Peter Collins. Taki żarcik rodziców.
Tak, szanowny panie, cholernie śmieszny żart, pomyślał Jerry, ale nie powiedział tego głośno.
Z umundurowanym policjantem się znali. Był to posterunkowy Brookes, o rozmiar wyższy i o rozmiar potężniej zbudowany niż większość istot ludzkich. Miał twarz w kolorze niedopieczonego ciasta, przez co wyglądał, jakby całe życie pracował w piwnicy bez okien.
– Pewnie będą panowie potrzebowali zeznań moich i personelu – powiedział menedżer. – Możemy pójść do mojego biura, jeżeli to wam odpowiada. Tam jest spokojniej.
– Najpierw musimy przesłuchać podejrzanego – odparł Jerry. – Może wiadomo panu, czego tak naprawdę tutaj szukał?
– Hmm… właściwie tak. Ale szczerze mówiąc, jestem zdezorientowany. Złodzieje chcieli ukraść kredki, flamastry i zestawy farb olejnych z działu artystycznego. Zgarniali te rzeczy z półek do czarnego worka na śmieci. Jestem zdziwiony, bo to już druga próba kradzieży artykułów z tego działu w ciągu trzech tygodni. Za pierwszym razem sprawcy uciekli.
– Kredki, flamastry i farby olejne? To wszystko? Nie chcieli się dorwać do kasy ani zabrać czegoś bardziej wartościowego?
– Te farby kosztują 19,95 funta, i to w promocji, a tak naprawdę nie mamy tutaj nic cenniejszego. No, jest jeszcze droga książka o edytorach tekstu, kosztuje 95 funtów, ale kto chciałby ją ukraść? Ja nie rozumiem z niej ani słowa.
– Jasne. Porozmawiajmy z tym miłośnikiem farb olejnych. Gdzie on jest?
– W magazynie – odparł Brookes. – Aresztowaliśmy go za ciężkie uszkodzenie ciała i odczytaliśmy mu jego prawa. Pilnuje go Matt Williams.
Menedżer zaprowadził Jerry’ego i Jeżozwierza na zaplecze, a posterunkowy Brookes im towarzyszył. Półki w magazynie pełne były książek, usztywnionych kopert, dziurkaczy, butelek z klejem i pachnących papeterii, jednak oprócz ich zapachu w pomieszczeniu unosiła się jeszcze inna woń – obrzydliwy, kwaśny odór brudnego ciała. Na składanym metalowym krześle, przykuty do niego kajdankami, siedział mężczyzna z potarganymi brązowymi włosami.
Jerry natychmiast zdał sobie sprawę, dlaczego sprzedawczyni odniosła wrażenie, że została zaatakowana przez kobietę. Mężczyzna ubrany był w brudną kremową suknię o krótkich koronkowych rękawach. Był tak tęgi, że suknia rozdarła się pod pachami. Sięgała mu zaledwie do kolan, ukazując owłosione golenie. Nie miał butów. Jego stopy były brudne, a paznokcie w fatalnym stanie.
– No i kogo my tutaj mamy? – rzucił Jerry.
Kilka lat wcześniej dodałby jeszcze jakiś sarkastyczny komentarz typu: „Małą pannę Muffet” albo coś w tym rodzaju. Jednak obecnie policjantów obowiązywały ścisłe przepisy w kwestii zwracania się do transwestytów, osób transpłciowych i wszystkich innych obywateli uważających się za kogoś innego, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Poza tym niedawno jego sąsiadką została transpłciowa kobieta o imieniu Diana i Jerry naprawdę ją polubił.
Mężczyzna patrzył na niego, lecz milczał. Miał kolczyki w łukach brwiowych i niemal bezbarwne oczy, a ich kąciki i rzęsy były sklejone, jakby dopiero się obudził. Czoło i policzki były brudne. Śmierdział tak okropnie, że Jerry natychmiast zrozumiał, dlaczego posterunkowy Williams stoi tak daleko od niego, jak tylko się dało w tym małym pomieszczeniu, i przez cały czas zakrywa dłonią nos oraz usta.
Smród taki, że robale by się podusiły, pomyślał Jerry. Zapewne w taki sam sposób, lecz głośno, zareagowałby na obdartusa ojciec Jerry’ego.
– Zrób nam przysługę i szeroko otwórz drzwi – Jerry zwrócił się do Williamsa. Wyciągnął telefon, popatrzył na mężczyznę w sukni i zapytał: – Jak się nazywasz, słońce?
Tamten wymamrotał coś pod nosem.
– Zapytam jeszcze raz: jak-się-nazywasz? Chyba mówisz po angielsku, co? A może nie? Vôtre nom, monsieur? Su nombre, hombre? Jak się nazywasz?
Mężczyzna znowu wydał nieartykułowane dźwięki, ale nadal milczał. Nawet nie pokręcił głową na znak, że odmawia odpowiedzi.
Wtrącił się Jeżozwierz:
– Stary, popełniłeś przestępstwo i jeśli w tej sytuacji odmówisz nam podania danych personalnych, będzie to podpadać pod kolejny paragraf.
– No właśnie – potwierdził Jerry. – Po co ci to? Już i tak mamy na ciebie dość cholernych paragrafów. Zostałeś złapany na gorącym uczynku.
– Do nas też się nie odezwał – powiedział Brookes. – Ani słowem. Może jest Tomciem Paluchem?
– To twoja ostatnia szansa – odezwał się Jerry. – Kim jesteś i dlaczego chciałeś ukraść kredki i flamastry?
Mężczyzna wciąż wpatrywał się w Jerry’ego. Znowu coś wymamrotał. Odgłosy, które wydawał, przywodziły na myśl warczenie psa.
– Dość tego – zdecydował Jerry. – Równie dobrze moglibyśmy zmuszać pieprzonego buldoga, żeby do nas przemówił.
W tym momencie ze sklepu dotarły odgłosy jakiegoś zamętu, szelest kamizelek antynożowych oraz skrzypienie butów na posadzce. Zjawiło się czterech funkcjonariuszy, którzy mieli zabrać do aresztu mężczyznę w sukni.
– A to co za jeden? – zapytał jeden z nich, kiedy zeszli do magazynu. – Dziadek Lady Gagi?
Mężczyzna nie stawiał oporu, kiedy policjanci podnosili go z krzesła. Wręcz przeciwnie, był zwiotczały i chwiał się. Dwaj funkcjonariusze musieli złapać go mocno pod ramiona, a koleni dwaj za nogi i w ten sposób wynieśli go ze sklepu. Wyglądali jak myśliwi taszczący martwego lwa. Kiedy wpychali go do czekającej furgonetki, suknia się uniosła, a Jerry i Jeżozwierz dostrzegli, że mężczyzna nie ma majtek.
– Cholera jasna – mruknął Mallett. – Ależ wielki fiut.
– A drugi podejrzany? – zapytał Jerry. – Ten, który uciekł. Jak był ubrany?
– Wszystko nagrały kamery przemysłowe w sklepie, więc może pan sam zobaczyć – odpowiedział posterunkowy Brookes. Drzwi policyjnej furgonetki się zatrzasnęły i policjanci przez chwilę patrzyli za odjeżdżającym samochodem. – Jeśli chodzi o mnie, to nie mam pewności, czy to kobieta czy mężczyzna. Ten ktoś był okryty ciemnoszarym kocem. Zarzucił go na głowę jak kaptur i na obrazie widać tylko jego nogi. Kiedy się zjawiliśmy, wyślizgnął się drugimi drzwiami, jak gówno z łopaty, prawda, Matt?
Posterunkowy Williams energicznie pokiwał głową.
– Wystrzelił jak pieprzona rakieta.
– Wysłałeś w eter opis poszukiwanego?
– Tak, oczywiście. Ale wystarczy, że facet pozbędzie się koca, i za żadne skarby go nie rozpoznamy.
– To zależy. Jeżeli jest ubrany tak jak jego kumpel, to mamy go jak na talerzu, szybko ktoś go zauważy.
– Powiem wam, z kim musimy się najpierw skontaktować – powiedział Jeżozwierz. – Z Oddziałem Zdrowia Psychicznego w szpitalu Świętego Jerzego. Trzeba sprawdzić, czy nie uciekła stamtąd para świrów.
– Jeżozwierzu – skarcił go Jerry.
– Och, tak, przepraszam. Chodziło mi o dwóch pacjentów chorych psychicznie.
Jerry popatrzył na czarny worek na śmieci, który leżał na podłodze sklepu, wśród porozrzucanych kredek, kolorowych flamastrów i pudełek z farbami olejnymi.
– Bardzo bym chciał się dowiedzieć, dlaczego oni, świry czy nie świry, chcieli ukraść ten cholerny chłam.
Z ang. Rumble in the jungle – odniesienie do walki bokserskiej o tytuł zawodowego mistrza świata wagi ciężkiej, stoczonej w Kinszasie przez Muhammada Alego i George’a Foremana w 1971 roku (przyp. tłum.). [wróć]
– Trzymaj media z daleka od tego – powiedział inspektor Saunders. – Nawet szept na ten temat nie może przeniknąć za nasze mury. Nawet pisk. Gęby w kubeł, dopóki się nie dowiemy, z czym mamy, do diabła, do czynienia.
– Z kanibalami, szefie, jeśli chce pan znać moje zdanie – rzucił sierżant Barry Welch.
– Planowałam urządzić grilla w ten weekend – dodała posterunkowa Joan Harris. – Kupiłam już żeberka. Ale teraz… Fuj! Nawet ich nie tknę.
– A może nabyłaś też ludzkie głowy, co? – zapytał sierżant Welch. Inspektor posłał mu tak zjadliwe spojrzenie, że zaraz dodał: – Przepraszam, przesadziłem. Nie umiem żartować. Przepraszam.
Saunders miał wśród policjantów przezwisko „Smiley”, ponieważ nie miał za grosz poczucia humoru. Był wysoki, miał siwe, zaczesane do tyłu włosy, ostry nos i bezustannie niezadowoloną minę, jakby każde przestępstwo, z którym się zetknął, miało na celu tylko go zdenerwować.
Stał z posterunkowymi Jeffriesem i Loizou obok wnęki w fabryce Royal, razem z dwoma detektywami z Zespołu ds. Najpoważniejszych Przestępstw oraz trzema umundurowanymi funkcjonariuszami z komisariatu w Walworth i czterema strażakami.
W powietrzu nadal unosił się dym i wciąż czuć było silny odór spalonego mięsa. Strażacy zdążyli szczelnie owinąć trzy wózki zakupowe żółtymi plandekami z kevlaru. Zazwyczaj w takich sytuacjach używali gaśnicy proszkowej, ale inspektor Saunders powiedział im, że tym razem muszą z niej zrezygnować, ponieważ fosforany prawdopodobnie zniszczyłyby dowody rzeczowe. W tej sytuacji razem z zespołem mógł tylko czekać, aż wypali się węgiel drzewny, a na miejsce dotrą z Lambeth Road eksperci z dziedziny medycyny sądowej.
Popatrzył na zegarek.
– Gdzie Malik? Coś nie śpieszy się facetowi. Gorman, zejdź na dół i dowiedz się, co teraz robi. Posłałem go, żeby tylko sprawdził piwnice, nie wspominałem, że ma tam sobie urządzić wakacje.
– Jasne, szefie.
Posterunkowy Gorman ruszył w stronę otwartych drzwi, które prowadziły do piwnicy. Posterunkowi Malik i Bone mieli sprawdzić, czy nikt się tam nie ukrywa, a także poszukać ewentualnych tropów mogących się przyczynić do identyfikacji osobników, którzy rozczłonkowali i zaczęli piec w wózkach zakupowych ludzkie ciała.
– Babar! – krzyknął ze szczytu schodów. – Znalazłeś coś? – Nie usłyszał odpowiedzi, krzyknął więc jeszcze raz: – Babar!
Wciąż nikt mu nie odpowiadał, a ponieważ na dole panowała absolutna ciemność, zawrócił i poprosił jednego ze strażaków o pożyczenie latarki.
– Może trafili tam na jakieś dodatkowe pomieszczenia? – odezwał się do Saundersa. – Zejdę i sprawdzę, czy wszystko z nimi w porządku.
– Tylko Malik mógłby zabłądzić w byle piwnicy. To do niego podobne – odparł Saunders. – Kiedyś w Wimbledonie zabłąkał się w mamrze. Spóźnił się dwadzieścia minut na odprawę.
Posterunkowy Gorman włączył latarkę i po skrzypiących drewnianych schodach zaczął schodzić do piwnicy. Mocno trzymał się poręczy, obawiając się potknąć. Piwnica miała niskie sklepienie i zajmowała całą przestrzeń pod halą fabryczną. Kiedy w Royale produkowano dywany, wykorzystywano ją do magazynowania skrawków, resztek oraz zapasowych części do maszyn. Pod ścianami wciąż zalegały żałosne rulony dywanów, upstrzonych ciemnymi plamami wilgoci. Znajdowały się tu także dwa wirniki ze szpikulcami do rozdzielania wełnianych włókien oraz zardzewiała metalowa rama. Ze ścian luźno zwisały pajęczyny o skomplikowanych wzorach. Z całą pewnością przez ostatnie lata łapały jedynie kurz.
– Babar! Gdzie jesteś, stary? – krzyknął Gorman, świecąc latarką w lewo i w prawo. – Babar!
Zatrzymał się na chwilę i nasłuchiwał, do jego uszu dotarło jednak wyłącznie kapanie wody. Pomyślał, że w piwnicy muszą być jakieś inne pomieszczenia, które badają teraz Malik i Bone, ale w świetle latarki nie widział żadnych odgałęzień i wejść. Gdzie więc, do diabła, podziali się Babar i Bone?
Ruszył do przodu. Czuł się niepewnie i odnosił wrażenie, jakby w ciemności ktoś go obserwował. W pewnej chwili usłyszał zgrzyt, jakby ktoś przewrócił i przesunął cegłę. Zatrzymał się i omiótł światłem latarki przestrzeń dookoła. Po lewej stronie niespodziewanie dostrzegł dwie nogi wystające zza długiego rulonu bordowego dywanu i natychmiast rozpoznał brązowe buty posterunkowego Malika.
– Babar? – zawołał i podbiegł pod ścianę. Kiedy zatrzymał się i zobaczył Malika leżącego na betonie, wydobył z siebie tylko dwa słowa: – Kurwa mać.
Głowę posterunkowego ktoś dosłownie roztrzaskał – uderzenie było tak potężne, że czaszka pękła na kilka części, jak porcelanowa waza, a mózg wypłynął na posadzkę i utworzył lśniące beżowe kałuże, które zdążyły się już rozpłynąć na co najmniej piętnaście centymetrów w każdą stronę. Twarz Malika zmieniła się w krwawą, płaską maskę, w której odznaczały się białe, pokruszone zęby. Po ciosie niemal wystrzeliły z ust.
Jego oliwkowozielona kurtka z woskowanej bawełny była rozpięta, a płócienna koszula pod nią rozerwana. Ktoś otworzył mu brzuch jednym pociągnięciem noża, od mostka w dół, i wyszarpał wszystkie wnętrzności, tak że utworzyły na betonie bezładną stertę – leżały w niej serce, płuca, wątroba w kolorze śliwki oraz oślizłe zwoje jelit.
Gorman na miękkich nogach cofnął się o dwa kroki. Był tak wstrząśnięty, że prawie stracił równowagę. Widział już wiele zwłok, jednak nawet na miejscach śmiertelnych wypadków drogowych nie zdarzyło mu się oglądać aż tak straszliwie okaleczonego ciała. Z Malika wypłynęły mózg i wnętrzności, a wcześniej został okrutnie pobity, jakby dręczyciel działał z ogromną, nieludzką wręcz wściekłością.
– Bone? – chciał zawołać głośno, ale z jego ust dobył się jedynie charkot. – Bone, jesteś tam? Bone? Na miłość boską, odpowiedz mi!
Przez chwilę nasłuchiwał. W ustach rosła mu twarda, kwaśna kula i Gorman musiał bardzo się starać, żeby nie zwymiotować śniadania. Nikt mu nie odpowiedział, słyszał tylko wyraźne, miarowe kapanie wody.
– Bone – wyszeptał.
Na sztywnych nogach ruszył w kierunku schodów, omiatając światłem latarki piwnicę, przerażony, że zaraz coś lub ktoś wyskoczy z ciemności i go zaatakuje. Puścił się biegiem i w pewnej chwili upadł, boleśnie uderzając kolanem o betonową posadzkę.
Na górze zobaczył, że inspektor Saunders wciąż czeka ze zniecierpliwieniem, aż wózki zakupowe się schłodzą. Przybyli wreszcie technicy, czterej mężczyźni i dwie kobiety. Właśnie otwierali aluminiowe walizki ze sprzętem.
– No i? – rzucił Saunders, kiedy Gorman stanął dwa kroki przed nim. – Malik coś znalazł czy nie?
Posterunkowy zamierzał mu powiedzieć, że Malik został zamordowany, ale nie zdążył, gdyż zemdlał. Zachwiał się, kolana się pod nim ugięły i padł na beton. Jego głowa z łoskotem uderzyła w posadzkę. Latarka wypadła mu z ręki i potoczyła się aż do butów inspektora.
– Co, do cholery? – zdziwił się Saunders. – Jeffries, Loizou, zejdźcie i sprawdźcie, co się tam dzieje. Weźcie ze sobą kilku mundurowych. To wszystko z każdą minutą robi się bardziej niedorzeczne. Gorman? Co ci jest? Gorman!
Nie minęły trzy minuty, a posterunkowy Jeffries wyszedł z piwnicy. Miał bladą, przerażoną twarz. Wyglądał jak uwieczniony na starej czarno-białej fotografii.
– Malik na amen nie żyje, sir. Został… Chryste, jego zwłoki są w takim stanie, jakby zaatakowało go jakieś dzikie zwierzę. Jest dosłownie rozerwany na strzępy. Z głowy praktycznie nic nie zostało. Wnętrzności walają się po betonie. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego.
– Boże wszechmogący… A co z funkcjonariuszem, który mu towarzyszył?
Jeffries pokręcił głową.
– Bone? Na razie nie ma po nim śladu. Tam walają się wszelkiego rodzaju starocie, dywany i tak dalej, szukamy go w tych śmieciach. Próbowaliśmy go wywołać przez krótkofalówkę, ale nie reaguje.
Gorman powoli odzyskiwał przytomność. Zdołał usiąść i zajęła się nim strażaczka. Środkiem antyseptycznym przemyła mu ranę na czole.
– Dobrze się czujesz, Gorman? – zapytał Saunders.
– Tak, szefie. Przepraszam. Cholernie się przeraziłem, kiedy zobaczyłem Malika w takim stanie. Pracowałem z nim od lat. Właściwie od początku, od dnia promocji w Hendon.
– Jasne. Chyba sam będę musiał go obejrzeć. Na początek znieście do tej piwnicy jakieś mocne reflektory. Państwa techników też zapraszam. Zdaje się, że będziecie dziś mieli robotę na dwóch frontach.
– Zejdę z panem.
– Nie, Gorman, zostaniesz tutaj. Nie chcę, żebyś znowu zasłabł. Musielibyśmy cię tachać na górę, a nie jesteś wagi piórkowej.
Dwaj technicy poszli do furgonetek po reflektory, a Jeffries ponownie zszedł do piwnicy. Saunders podążał za nim. Na dole natknęli się na jednego z umundurowanych policjantów stojącego nad szczątkami posterunkowego Malika. Loizou i drugi policjant stali przy odległej ścianie. Światła ich latarek co chwilę się krzyżowały, jakby pojedynkowali się na miecze świetlne.
Saunders podszedł do ciała i patrzył na nie w milczeniu niemal przez pół minuty. Loizou stanął obok niego.
– Szefie? W tamtej ścianie – wskazał ręką – ktoś wybił dziurę. Jest na tyle duża, że mógłby się przez nią bez problemu przedostać człowiek, i chyba prowadzi do jakiegoś tunelu. Ten, kto załatwił Malika, z pewnością uciekł tamtędy, no i prawdopodobnie zabrał ze sobą posterunkowego Bone’a. Bo nigdzie go nie ma.
– Chciałbym się dowiedzieć – Saunders nie był zdolny oderwać wzroku od zwłok – jakim trzeba być wściekłym psychopatą, żeby zabić w ten sposób. Miejmy nadzieję, że morderca najpierw zmiażdżył mu głowę i chłopak przynajmniej nie cierpiał. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – W porządku. Obejrzyjmy tę dziurę. Mówisz, że prowadzi do tunelu?
– Wiele na to wskazuje. I ten tunel musi być całkiem szeroki.
Podeszli do Jeffriesa. Otwór około półtora metra wysokości i metr szerokości. Powstał przez wybicie w murze mniej więcej siedemdziesięciu cegieł, które leżały teraz na betonie. Część z nich ukryto pod rulonami mokrych dywanów opartych o ścianę. Saunders przyklęknął, żeby zajrzeć do tunelu, ale było tam zupełnie ciemno, a kiedy Jeffries podał mu latarkę, zobaczył jedynie cegły. Poczuł jednak także słaby powiew powietrza, co mogło świadczyć, że drugi koniec tunelu wychodzi na zewnątrz.
Wciąż wpatrywał się w dziurę, gdy piwnicę zalała fala drżącego światła. Dwaj technicy schodzili po schodach, dźwigając przenośne reflektory. Jeden z nich podszedł do funkcjonariusza przy Maliku, a drugi zbliżył się do inspektora Saundersa.
– Jezu – jęknął, wskazując głową ciało. Miał ponurą minę. – Makabra.
Technik zdążył już mocno wyłysieć, chociaż wyglądał, jakby dopiero co ukończył szkołę.
– Mało powiedziane – odparł Saunders. – A teraz, skoro dysponujemy przyzwoitym oświetleniem, zajrzyjmy do tego otworu i przekonajmy się, dokąd nas zaprowadzi.
Jeffries i Loizou weszli do dziury jako pierwsi, za nimi ruszył technik z reflektorem, a na końcu Saunders.
Jeffries miał rację: tunel rzeczywiście był przestronny, półokrągły, o średnicy około trzech metrów. Miał zaokrąglone, ceglane ściany, a mężczyznom pod butami zgrzytał tłuczeń wysypany na glinę. Technik skierował przed siebie światło lampy, ale niczego nie dało się dostrzec, ponieważ w dalszej części tunelu panowała nieprzenikniona ciemność.
– Mamy do czynienia z konstrukcją z epoki wiktoriańskiej – powiedział technik. – W tamtych czasach nie używano jeszcze betonu i nawet tunele metra wzmacniano cegłami.
– Uważa pan, że znajdujemy się w tunelu metra? – zapytał detektyw Saunders.
– Na moje oko niemal na pewno. W tej chwili jesteśmy co najmniej dziesięć metrów pod powierzchnią, powiedziałbym więc, że tunel wybudowano około 1890 roku, czyli w czasie, kiedy zaczynano wprowadzać pociągi z napędem elektrycznym zamiast parowym. Nie ma tu torów, najwyraźniej więc nigdy go nie wykorzystywano, ale prawdę mówiąc, nie słyszałem o metrze w tym miejscu. Poza tym tunel biegnie ze wschodu na zachód, a najbliżej położona Linia Północna prowadzi z północy na południe. Może tunel miał w zamysłach stanowić jej przedłużenie, jednak z jakiegoś powodu z niego zrezygnowano.
– I w końcu ktoś go znalazł. Bardziej niż prawdopodobne, że bezdomni amatorzy grilla, który znaleźliśmy na górze. Musimy się dowiedzieć, jak daleko i dokąd prowadzi tunel, no i poszukać naszego posterunkowego… jak się nazywa?
– Bone, sir – odparł Jeffries.
– Bone – powtórzył Saunders ponuro i z niechęcią, jakby w tym słowie kryła się jakaś mroczna przepowiednia.
Posterunkowy Loizou, który wysunął się kilka kroków do przodu, nagle się zatrzymał i zawołał:
– Szefie! Niech pan podejdzie i na to popatrzy!
Dołączyli do niego wszyscy. Kiedy technik poświecił im reflektorem, oczom policjantów ukazał się okrąg wytyczony przez wypalone znicze. Pośrodku leżała sterta ludzkich kości – ramion, piszczeli i trójkątnych łopatek, a także pięć gnijących trucheł gołębi. Ich mostki i żebra sterczały spośród piór pokrytych szarym kurzem.
– Cholera jasna. Ktoś tu chyba przeprowadzał jakieś obrzędy – zauważył Jeffries.
Technik uniósł reflektor wyżej, oświetlając najbliższą ścianę.
– No i proszę. Zapewne ma pan rację.
Na cegłach ktoś namalował przesadnie wydłużoną ludzką postać o rogatej głowie kozła. Oczy lśniły na pomarańczowo, sylwetka była żółta, a z kolei dłonie szkarłatne, jakby nosiła czerwone rękawiczki albo zanurzyła ręce aż po nadgarstki we krwi. Inspektorowi Saundersowi postać przywiodła na myśl szatana z przedstawień sabatów i zlotów czarownic na rozmaitych rycinach sporządzanych przez stulecia. Wizerunek na ścianie namalowano jednak niezdarnie, przez co sprawiał wrażenie, jakby wyszedł spod ręki dziecka.
– Wiecie, co my tutaj mamy? – ciągnął, a towarzyszący mu policjanci usłyszeli, że drży mu głos. – Mamy do czynienia z kultem. Z tego typu bredniami zetknąłem się dotąd tylko raz, przy sprawie zgrai czcicieli diabła w Clapham. Ale oni nie byli nawet w drobnej części tak okrutni jak łajdacy, którzy grasują w tym tunelu. Tam to byli starzy wariaci w koszulach nocnych, a jeżeli składali jakieś krwawe ofiary, to najwyżej ze zbłąkanych kotów. Niemniej jest dla mnie oczywiste, że chodzi tutaj o jakiś odrażający kult.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Shadow People
Copyright © Graham Masterton, 2022
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation and edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii: Izabella Marcinowska
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: Captblack76/Shutterstock
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ludzie cienia, wyd. I, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-912-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer