Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Janina poświęciła swoje aspiracje, aby stworzyć mężowi prawdziwy dom, który stracił, gdy jego rodzice zginęli w pożarze. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka. Niestety, kolejne nieudane próby zajścia w ciążę i brak zrozumienia ze strony Antoniego pogłębiają jej przygnębienie i rozczarowanie. Niespodziewanie los stawia im na drodze kilkutygodniową dziewczynkę, którą decydują się zaopiekować. Janina za sprawą nauczycielki rysunku wraca do swojej pasji. Jednak jej życie zmienia się dopiero wtedy, gdy poznaje młodego artystę – Jakuba Zigmana.
Saga „Dzwony o zmierzchu” opowiada o wyborze pomiędzy rodziną, bezpieczeństwem, dojrzałą miłością a spontanicznością, namiętnością i artystycznymi uniesieniami. A także o tym, jak małe kłamstwa i niedopowiedzenia z czasem narastają, prowadząc do rozpadu relacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichym zmierzchu,
kiedy słońca język czerwony
liże fale, rude po wierzchu,
gdy już ciemnym brzegiem po równinie
niosą lasy sosnową zadumę,
a poważny ton nad wszystkim płynie
w czarnym jęku stada wron za Tumem[1]...
Płock, 18 sierpnia 1920 r.
Popołudniowe słońce kładło na ziemi coraz dłuższe cienie, wyciskało na karkach i twarzach przechodniów upalne pocałunki lata. Zdawałoby się, że gorący dzień sprzyja odpoczynkowi, przeczyły temu jednak gwar i tumult powodowane przez setki stóp i pełne paniki głosy. Gdzieś daleko biły dzwony.
Stefania podkasała spódnicę i biegła, ile sił w nogach. Pani Felicja Brzozowska poleciła jej zanieść lekarstwa do swojej ciotki trzy przecznice dalej i ledwo to załatwiła, kiedy gruchnęła wieść, że w mieście są bolszewicy. Dziewczyna umyśliła sobie wracać do Brzozowskich, bo co innego jej pozostało. Wokół kłębiła się ciżba ludzi – niektórzy kręcili się bez ładu i składu, jakby nie do końca wiedzieli, co robić, inni zmierzali w konkretnym kierunku. Stefanię minęło też kilka wozów zdążających w stronę mostu, a na nich uciekinierzy z pospiesznie spakowanym dobytkiem: widziała niezgrabne toboły, a nawet leżące luzem pierzyny. Policjanci i żołnierze przepychali się wśród ludzi, nawet nie próbując zapanować nad paniką, równie zdezorientowani, co reszta.
Gdzieś zza jej pleców dobiegły strzały, tętent kopyt i jakieś dzikie wrzaski – nie wiedziała, czy to ratujący się ucieczką tłum, czy nadciągające bolszewickie wojsko, które jej wyostrzona strachem wyobraźnia malowała jako ziejących zarazą czerwonych olbrzymów na potwornych koniach.
– Nie tędy, dziewczyno! Zaraz tu będą! Tam uciekaj, tam! – Ktoś zastąpił jej drogę, każąc skręcić.
Posłuchała, nie patrząc nawet, kto to i biegła dalej ulicą Zduńską. Ale strzały i groźne okrzyki wcale nie słabły.
– Idą tu, idą!
– Chowajcie się! Chowajcie!
Z grupą kobiet i dziewcząt zdyszana Stefka wbiegła do piwnicy jednego z budynków. Nie zważając na brud i stęchliznę, wystraszone i drżące tuliły się do siebie, szukając wygodnego miejsca pod ścianami. Dziewczyna zamknęła oczy i zaczęła się modlić, nieświadoma, że szepcze. Nie słyszała nawet innych głosów powtarzających słowa modlitwy, w uszach brzmiały jej tylko przytłumione nieco, dochodzące z zewnątrz dźwięki wojny.
Krzyki i wystrzały wzmogły się, by po długich, pełnych przerażonych oddechów minutach ucichnąć. Stefania spojrzała przytomniej, przepełniona nadzieją, że to już koniec, ale kiedy jedna z odważniejszych kobiet – rumiana i krągła przekupka w kwiecistym fartuchu – ostrożnie wyjrzała z kryjówki, kanonada rozpoczęła się na nowo i tamta ledwo zdążyła się schować. Opowiadała, jak wokół niej świstały kule, a ulicą pędzili żołdacy kierowani pierwotną żądzą mordu. Jęki strachu i modlitwy rozległy się ze zdwojoną siłą, niemal wtórując odgłosom walki.
– Nie chcę, żeby tu przyszli, nie chcę. – Siedząca obok Stefki matrona w eleganckiej sukni i czepku schowała twarz w dłoniach. Kołysała się przy tym w przód i w tył, jak małe dziecko powtarzając, że ona nie chce.
Inna, po ubiorze sądząc siostra od magdalenek, przesuwała w palcach paciorki różańca z twarzą tak spokojną, że mogło się wydawać, że znajduje się w świątyni, a nie w dusznej i brudnej od węgla piwnicy. Kilka wystrojonych w jednakowe fartuszki panienek zbiło się w grupkę w jednym z rogów pomieszczenia. Wszystkie płakały tak głośno, że gdy strzelanina ucichła, któraś ze starszych kobiet rzuciła się je uciszać.
– Cichajcie, bo nas znajdą, cichajcie – błagała świszczącym półgłosem.
Stefania skuliła się pod ścianą. W pomieszczeniu było wilgotno i zimno, nie zwracała jednak na to uwagi. Chciała jedynie przetrwać. Do wieczoru? Do nocy? Do świtu? Kiedy będzie bezpiecznie? Nie wiedziała. Spazmy strachu targały nią, aż musiała przygryźć rękaw koszuli, żeby zęby nie szczękały o siebie. Nie znała wojny z bliska i bardzo się bała. Nie pamiętała dużo, jakby wyparła z pamięci czasy ukrywania się przed żołnierzami, zimna i głodu. Wiedziała tylko, że wielka wojna zabrała jej rodziców. Ojca i braci powołano do armii i już nie wrócili, a matka zmarła pierwszej zimy na zapalenie płuc. Potem opiekowali się Stefką dziadkowie, choć i oni pomarli zaraz po wojnie na hiszpankę, a ona została sama i we wsi nikt za bardzo ani na wychowanie, ani do pracy nie chciał jej wziąć. Miała zaledwie czternaście lat, kiedy poprzedniej jesieni, za staraniem księdza proboszcza, przyjechała do Płocka, prosto do Brzozowskich, którzy wspaniałomyślnie przygarnęli sierotę na służbę.
Trwała pogrążona w modlitwach niczym w półśnie. Nie liczyła upływającego czasu, nie czuła łez moczących jej policzki ani coraz dotkliwszego zimna pełznącego od ziemi. Wyczekiwała końca koszmaru, w którym się nagle znalazła. Nie mogła wiedzieć, że tak naprawdę jest to dopiero jego początek.
Od dłuższego już czasu na zewnątrz panował spokój, ucichły palby i okrzyki żołdaków, nie było słychać tętentu kopyt, ale mimo to żadna z kobiet nie ośmieliła się sprawdzić, co się dzieje na ulicy. Zapadał zmierzch, okienko pod sufitem wpuszczało coraz mniej światła. Kobiety i dziewczęta, zdrętwiałe ze strachu i z bezruchu, w jakim siedziały, popatrywały tylko na siebie szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Stefania pomyślała, że zapamięta te gorejące spojrzenia na zawsze. Puste jak studnie. I pełne lęku.
W końcu ta sama odważna przekupka, zachęcona przedłużającą się ciszą, podeszła do schodków i wyszła poza pomieszczenie. Nie było jej dłuższą chwilę. Na twarzach przycupniętych wokoło kobiet zaczęła się malować nieśmiała nadzieja, że jest bezpiecznie. Pokrzepienie prysło jednak tak szybko, jak się pojawiło, zastąpione niepewnością, bo kobieta pojawiła się z powrotem z pobladłą twarzą i szybko zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Idą jacyś, dużą grupą. Niosą światło – oznajmiła świszczącym szeptem, poprawiając z przejęciem falbanę białego czepka, który miała na głowie.
Z daleka dobiegały męskie głosy. Kobiety nie rozpoznawały jeszcze słów, słyszały jedynie śmiechy i głośniejsze, niezrozumiałe pokrzykiwania.
– To nasi? – pytały siebie szeptem.
Odpowiedź przyszła wraz z pierwszymi mężczyznami, którzy ciągnąc za sobą smród niemytego ciała, kwaśnego potu i prochu, wpadli do kryjówki. Jeden z nich, pokrzykując coś na tyle bełkotliwie, że Stefania nie mogła go zrozumieć, mierzył do nich z karabinu, drugi w tym czasie oświetlał pomieszczenie kopcącą lampą. Światło budziło upiornie falujące cienie.
Ciemne oczy żołnierzy rozbłysły w nikczemnym rozradowaniu, gdy zobaczyli swój łup. Pierwszy wyszczerzył się zadowolony, prezentując pożółkłe zęby. Nie opuścił ręki, w której trzymał broń, ale drugą w wymownym geście skierował do pasa u spodni. Zawołał coś znowu. Gromko, zwycięsko.
Za nimi pojawili się następni. I następni. Nie szło zliczyć, ilu ich było, Stefka nawet nie próbowała, ale wydawało jej się, że dziesiątki.
– Job twoju mat’![2] – wołali raz po raz, radośnie uderzając dłońmi o uda. Mieli ze sobą bukłaki i manierki z alkoholem, które odrywali sobie wzajemnie od ust, po czym pili łapczywie, aż ciekło im po brodach.
Kobiety kuliły się pod ich spojrzeniami, zakrywały rękami piersi, jakby już zerwano z nich suknie. Mężczyźni nie pozostawiali wątpliwości, na co liczą. Jeden z najeźdźców oblizał się lubieżnie, patrząc prosto na Stefanię. Dziewczyna zamknęła oczy. W uszach zaświdrowały jej pierwsze wrzaski innych nieszczęśniczek, co na chwilę wybudziło ją z letargu. Z początku szarpała się pod twardym, obcym dotykiem, uderzała pięściami i kopała. Starała się wyrywać z rąk napastnika, wrzeszczała i pluła mu w twarz, orała paznokciami po policzkach z siłą, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewała, choć po tym on bił ją jeszcze mocniej.
Nie chciała, żeby ją tam dotykał, nie chciała!
Sołdat z łatwością odparł atak; wydawało się, że jest rozbawiony jej desperacją, rozpaczą, z jaką porwaną sukienką usiłowała zasłonić swoje ciało. Przystąpił do niej znowu, a ona – choć była całkowicie wyczerpana – ponownie rzuciła się do walki.
Nic to nie dało.
Zaraz przytrzymali ją inni. Uderzenia pięści odebrały jej dech, zachłysnęła się własnym krzykiem i płaczem, zwiotczała. Chciała odpełznąć, skulić się pod ścianą. Nie pozwolili.
Potem już nawet nie krzyczała. I nadal nie liczyła. Nie chciała wiedzieć. Najlepiej – nie pamiętać. Zbawcza, miękka ciemność zamknęła się nad nią jak spokojne fale rzeki.
ROZDZIAŁ I
Kwiecień 1921 r.
Zbliżało się południe. Ciepły wiatr, już niosący zapowiedź majowego upału i zapach rozbudzonej do życia wiosennej zieloności, poruszał gałęziami drzew i krzewów porastających Wzgórze Tumskie, niespiesznie muskał wody Wisły, wydobywając z fal psotne odbłyski światła.
Antoni Gardowski przystanął na chwilę u stóp kamiennych schodów, jednak tylko kątem oka łowił piękno otaczającej go przyrody. Poprawił zbyt ciasno zapięty pas, wygładził poły ciemnogranatowej kurtki wykończonej chabrowymi policyjnymi naszywkami na kołnierzu, z szacunkiem, niemal pieszczotliwie dotknął naszytego na rękawie szewronu i poruszył palcami w skórzanych butach. Patrzył na ich długie cholewy z wyraźnym upodobaniem. Nie przyzwyczaił się jeszcze ani do nowego obuwia, ani do nadal sztywnego materiału mundurowego, bo ledwie dwa dni wcześniej odebrał uniform od Einfelda z Szerokiej – żydowskiego krawca, który taniej i szybciej niż w zakładzie Smoleńskiego czy Sadzińskiego uszył mundur z granatowego sukna zakupionego po długich staraniach przez intendenturę. Cały posterunek miał się pięknie prezentować, pełniąc służbę podczas nadchodzących uroczystości z okazji uchwalenia majowej konstytucji. Antoni czytał w gazecie o szykowanym przez magistrat wystawnym obchodzie, a i pan komisarz Tołpyho przypominał, że na paradzie i odsłonięciu tablicy pamiątkowej przy ratuszu wszyscy mają godnie wystąpić. Pierwszego maja również robotnicy szykowali swoje demonstracje i tam też trzeba będzie pilnować porządku, ale Gardowski póki co nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. Ot, służba. Za to nowe oficerki wypadało rozchodzić, żeby nie krzywić się na uroczystościach, gdy odciski będą dawać się we znaki. Stąd większość funkcjonariuszy już teraz, za cichym przyzwoleniem komendanta, patrolowała miasto w nowych obstalunkach.
– Ech, Janka, gdyby te uniformy nam na początku kwietnia, na przyjazd marszałka dali poszyć... – wzdychał w odpowiedzi na zachwyty żony, przymierzając mundur poprzedniego wieczoru. – To wstyd, że nawet o nas, policjantach, nie wspomnieli, wstyd i hańba! – pomstował po raz nie wiadomo który, a Janeczka ze zrozumieniem kiwała głową, załamując ręce.
Obrazy z sierpnia poprzedniego roku, kiedy cały Płock bohatersko odpierał najazd bolszewików, wciąż były w Antonim żywe. Zwłaszcza w takie dni jak dziś, gdy przypadła mu służba na nabrzeżu, a pogodny dzień przypominał o letnim upale. To przecież tutaj osiemnastego sierpnia, pod komendą Leona Jedwabnego, razem z Władkiem Kamińskim i Józkiem Szondelmejerem usiłowali opanować chaos wśród uciekającej na most ciżby, a później bronili przyczółka. Wtedy, w ogólnym podnieceniu i ferworze, początkowo nie zauważał kul nieprzyjaciela, głupio zauroczony faktem, że w końcu znalazła go wojna, do której jako młodziak się rwał, a od której uchroniło go zapewnienie orszymowskiego proboszcza, że jest jedynym synem swoich rodziców, dzięki czemu podczas wielkiej wojny nie został wciągnięty na listę poborowych. Cała groza sytuacji dotarła do niego dopiero wtedy, gdy obok niego bryznął krwią postrzelony w plecy woźnica, gdy zmarło mu na rękach dziecko, pulchny, jasnowłosy chłopczyk, którego usiłował donieść do punktu opatrunkowego, i zaraz potem, kiedy broniąc się, bez opamiętania dźgał zdobycznym bagnetem w pierś atakującego go sołdata. Zrozumiał, że tak jak nie ujrzy już swoich rodziców, którzy zginęli w pożarze wznieconym w Borzeniu przez oddające pole wojska rosyjskie, tak samo może więcej nie zobaczyć swojej niedawno poślubionej małżonki. Pozostawił ją bowiem – wydawałoby się bezpiecznie – w jej domu rodzinnym, w gospodarstwie pod Brwilnem, na tym samym brzegu Wisły, co wieś Radziwie, gdzie usiłowała zresztą uciekać ludność miasta, a na samym początku, wstyd powiedzieć, także i wojsko...
Dlatego Antoniego bolało, że podczas dekoracji Krzyżem za Męstwo i Odwagę w marcu i później, w kwietniu, gdy marszałek Piłsudski wręczał odznaczenia zasłużonym dla obrony miasta, wymieniano wszystkich, tylko nie jego kolegów z płockiego komisariatu, i to pomimo listu komisarza Tołpyhy do kapituły. Doceniono – słusznie – poświęcenie cywilnych mieszkańców Płocka, a fukcjonariuszy policji i pocztowców pominięto, choć odznaczono żołnierzy, którzy przecież tak jak i oni byli na służbie, więc każdy czynił to, co do niego należało.
Spojrzał w lewo na dom przemysłowca Górnickiego i ruszył bulwarem Nejdharta w stronę zabudowań. Potem zamierzał przejść bliżej nabrzeża i przystani, gdzie czasem wybuchały kłótnie, a nawet bójki między dorożkarzami i wozakami czekającymi na pasażerów statków, chętnych na podwózkę do miasta. Kręciło się tam też wielu wyrostków za kilka kopiejek oferujących podróżnym, zbyt ubogim na wynajęcie pojazdu, wniesienie bagaży na górę. A już w tym towarzystwie nietrudno o jakiegoś drobnego złodziejaszka.
Żadnego statku akurat nie było, jedynie łodzie rybaków co jakiś czas przybijały do brzegu. Antoniego wraz z wiatrem od rzeki owionął zapach ryb i zaplątany z jakiegoś domu aromat świeżo upieczonego chleba. Mężczyzna wyobraził sobie rumiany, okrągły bochen owinięty w lnianą ściereczkę. Pajdę takiego chleba ukroiła mu rano Janeczka, suto posmarowała masłem i obłożyła twarogiem. We wtorek gościli rodziców żony; korzystając z uprzejmości leśniczego wybierającego się na targ w Płocku, teściowie przyjechali z nim furmanką i przywieźli chleba, jajek, masła i twarogu z własnego gospodarstwa. Wszystko świeże i pyszne, „domowe, a nie to, co z tych waszych sklepów” – jak podkreślała teściowa, zniesmaczona hałasem panującym na głównych ulicach i gwarnym targowisku na Nowym Rynku. Była przekonana, że w mieście nie da się wypiec pieczywa tak dobrze jak w wiejskim, „prawdziwym” piecu, tylko jej ręką karmione kury znoszą najlepsze jajka, a masło może smakować jedynie wtedy, gdy zrobić je z mleka od ich własnej krowy i zawinąć w liście chrzanu rosnące przy podwórkowej studni.
I rzeczywiście chleb był niezrównany i przypominał Antoniemu dni, gdy chodził w zaloty do Janeczki, a ona częstowała go pachnącymi pajdami. Te z kolei przywodziły mu na myśl chleb wypiekany przez matkę. Sam już był wtedy na świecie, a w miłości do młodziutkiej Pawlakówny znalazł pocieszenie i otuchę, zdołał też zapomnieć o żalu, który trawił go od śmierci rodziców. Nie uchronił ich, pomagał proboszczowi w pakowaniu dóbr... Po spaleniu Borzenia nie chciał wracać na zgliszcza wsi. Wtedy proboszcz z Orszymowa dał mu list polecający do swojego brata, a ten załatwił Antoniemu posadę pomocnika w fabryce papieru u Piotra Kasztelana w Soczewce. Którejś niedzieli w kościele zauważył jasne, wyjątkowo grube warkocze, usłyszał psalm śpiewany czystym niczym kryształ głosem i od tej chwili nie spoczął, póki nie zapoznał się z tą dziewczyną. Wprawdzie mówiono, że to panna nie dla niego, bo wyedukowana nie na wsi i z dobrego domu, a jej rodzice obnosili się z herbem – ponoć przed wielką wojną mieli majątek gdzieś na kresach – ale on nie odpuścił. Okazja trafiła się nawet szybko, na jarmarku z okazji odpustu. Były tańce, a on nie przepuścił jej żadnego. Dobry to był czas. Mimo że Antoni pracował ciężko, uczucie dodawało mu sił i o niczym innym nie myślał, tylko wyczekiwał kolejnych spotkań. Każdy wolny dzień spędzali ze sobą, a on słuchał marzeń Janki o wyjeździe ze wsi, o kursie nauczycielskim i postanowił je spełnić. I to się udało. Gdy Polska stała się wolnym państwem, od razu zgłosił się w Płocku do służby w formującej się policji, a potem – mając już dobrą pozycję – mógł już z powodzeniem poprosić o rękę Janeczki i zabrać żonę do miasta, gdzie skończyła wymarzone seminarium.
Antoni uśmiechnął się do wspomnień. Gorzko. Nad ranem słyszał plusk wody w miednicy i pochlipywanie żony. Dobrze wiedział, co to oznacza, mimo że ona nie mówiła nic, nie skarżyła się. Ale czekała. Bóg jednak jak dotąd nie pobłogosławił ich dzieckiem, a przecież to już ponad rok, odkąd są małżeństwem. Antoni nie wstał, nie utulił jej smutku, choć serce mu się do niej wyrywało. Bał się. Co niby miał powiedzieć? Co obiecać? Nie znajdował w sobie aż tyle pewności, by szafować słowami. Janeczka była u akuszerki – nic mu nie zdradziła, sam się domyślił. Parzyła jakieś zioła, których nazw nie potrafił wymienić, sama je piła i przed nim po kolacji stawiała pełen kubek. Nie pytał, wychylał za jednym razem, choć napar pozostawiał i cierpki smak na języku. Zauważył nawet, że podczas wizyty teściowa przekazała córce woreczek z kolejną tajemniczą zawartością i długo szeptały w kącie kuchni. Teść, człowiek spokojny i z natury małomówny, tylko pokręcił głową, widząc te narady kobiet, i poklepał Antoniego krzepiąco po ramieniu.
– Na Zielone Świątki przyjedźcie koniecznie – mruknął przy tym. – A jak będziesz miał służbę, to na Boże Ciało – dodał po dłuższym namyśle, stanowczo, jakby ten drugi termin już nie podlegał jakiejkolwiek dyskusji. – Powietrze u nas lepsze.
Ech, Panie Boże, nie ułatwiasz mojej tułaczki – westchnął do siebie Antoni. Zaraz jednak pokręcił głową i w duchu żarliwie złożył podziękowanie za ocalenie od wojny, a po chwili z równym zaangażowaniem dołożył prośbę o dziecko. Bo cóż to mogło zaszkodzić...
Ruszył dalej nabrzeżem, nadal zamyślony, powolny. Nie zwracał większej uwagi na otoczenie, ledwie dochodziły do niego leniwe pokrzykiwania rybaków, parskanie koni, niespieszny turkot kół po bruku niedalekiej ulicy. Pora dnia sprzyjała wyciszeniu, a grzejące przyjemnie słońce rozleniwiało. Miał wrażenie, że całe miasto czuwające na wzgórzu zwolniło, już oczekując nadchodzącego święta lub odpoczywając przez chwilę, by zaraz z werwą wrócić do przygotowań i wprawić wszystkich w ruch w znanym tylko sobie rytmie.
– Panie posterunkowy! Panie policjancie! Pomocy, panie posterunkowy! – Krzyk z kilku gardeł przywrócił go do rzeczywistości.
Jakiś wyrostek zaaferowany wskazywał w stronę rzeki, drugi rozpaczliwie wymachiwał rękami. Ktoś biegł w kierunku wody.
Antoni w jednej sekundzie ocenił sytuację. Dostrzegł czyjeś ciało znikające pod wodą, a za chwilę wynurzające się w rozpaczliwej próbie złapania oddechu. Widział, jak tonący zachłystuje się wodą zamiast zbawczym powietrzem, i niemal poczuł to szarpnięcie w płucach, ten ból, który musiał rozlać się w piersi walczącego o życie człowieka. Jasna chusta, szary fartuch. Kobieta! Obok jakieś zawiniątko, które próbowała zagarnąć, młócąc chaotycznie ramionami. Już biegł, by bez wahania rzucić się do rzeki, minąwszy tego drugiego, który w pośpiechu ściągał z siebie odzienie. Nie było czasu na zdejmowanie butów, na kalkulacje. Antoni wiedział, że musi dopłynąć. Pomóc. Ratować. Tylko to miał w głowie.
Skoczył. Otoczyło go zimno, ubranie momentalnie nasiąkło. Dopłynął do tonącej w chwili, gdy miał wrażenie, że ona już nie walczy. Chwycił ją za ramiona, gdy szła pod wodę, pociągnęło go za nią, ale wytrzymał. Szarpnął w górę. Na powierzchnię. Bezwładne ciało kobiety ciążyło mu jak ołów, zdawało się wyślizgiwać z rąk, przeć do dna. Z wysiłkiem ponowił próbę, wydobył tonącą na chwilę na powierzchnię i już myślał, że nie da rady, gdy pomogły mu czyjeś ręce. Mężczyzna, którego mijał w biegu, i inny, prawdopodobnie rybak, przejęli od niego ciężar, poholowali do brzegu. Kątem oka Antoni dostrzegł zbliżającą się jednostkę policji wodnej i kilka innych łodzi.
– Ratuj pan dziecko! – Znowu krzyk, Antoni nie wiedział nawet, z której strony.
Dziecko? Rozejrzał się w desperacji. Tobołek, który okazał się zawiniętym w becik niemowlęciem, chyba tylko cudem utrzymywał się na wodzie, tak że główka maleństwa wystawała ponad taflę. Niesiony wzbudzonymi szamotaniną falami, odpłynął na kilka metrów. Antoni rzucił się w stronę dziecka, złapał zawiniątko i czym prędzej wrócił na ląd. Dziecko zakrztusiło się, zapłakało. Trzymał je bezradnie w ramionach, nie czując chłodu, zapatrzony w wykrzywioną płaczem twarzyczkę, zaciśnięte powieki, wygięte w żalu sinawe usteczka. Tulił becik odruchowo do siebie, jakby chcąc ogrzać niemowlę, choć sam ociekał zimną wodą i dygotał. W głowie słyszał słowa swojej niedawnej modlitwy. Prócz tego niemal nic do niego nie docierało.
A wokół działo się bardzo dużo. Mężczyźni układali nieszczęsną na ziemi. Ktoś głośno wzywał lekarza, ktoś inny wołał, że już telefonem z przystani powiadomiony, że jedzie. Ciżba gapiów gęstniała, kobiety lamentowały. Usiłowano wydusić topielicy wodę z płuc, przywrócić jej oddech, ale bez powodzenia. Ludzie powoli zaczynali rozumieć, że kobiety nie da się uratować, głosy cichły, ustępując szeptom i utyskiwaniom. Ktoś rozpoznał w leżącej pannę służącą niegdyś u Brzozowskich.
Jak przez mgłę dotarło do Antoniego, że pojawiła się karetka konna ze Szpitala Świętej Trójcy, a zaraz za nią dwóch funkcjonariuszy na rowerach, którzy utorowali lekarzowi drogę przez zebrany tłum, nawołując przy tym gapiów do rozejścia się.
– Najświętsza Panienko, przebacz mi, nie dopilnowałam! – Tuż za doktorem do ciała przypadła siostra w szarym habicie i jaśniejszym o ton welonie. Może przyjechała z karetką, a może po prostu była gdzieś w pobliżu. Zaraz ujęła wiszący u pasa różaniec i pogrążyła się w modlitwie, co raz ocierając spływające jej po twarzy łzy.
– Jej już nie pomogę. – Lekarz pokręcił głową i wstał, po czym natychmiast skierował uwagę na nadal płaczące dziecko.
Dopiero gdy zabrano je z rąk Antoniego, ten oprzytomniał. Rozejrzał się. Rozpoznał podkomisarza Borusiewicza i przodownika Winnickiego, którzy już przepytywali zgromadzonych na okoliczność zdarzenia. Siostra od magdalenek wciąż rozpaczała nad rozciągniętą na ziemi dziewczyną. Postąpił krok bliżej, przyciągany wyrazem twarzy zmarłej.
Przypisy