Dzwony o zmierzchu. Wbrew wszystkiemu - Małgorzata Garkowska - ebook

Dzwony o zmierzchu. Wbrew wszystkiemu ebook

Małgorzata Garkowska,

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Janina poświęciła swoje aspiracje, aby stworzyć mężowi prawdziwy dom, który stracił, gdy jego rodzice zginęli w pożarze. Do pełni szczęścia brakuje im tylko dziecka. Niestety, kolejne nieudane próby zajścia w ciążę i brak zrozumienia ze strony Antoniego pogłębiają jej przygnębienie i rozczarowanie. Niespodziewanie los stawia im na drodze kilkutygodniową dziewczynkę, którą decydują się zaopiekować. Janina za sprawą nauczycielki rysunku wraca do swojej pasji. Jednak jej życie zmienia się dopiero wtedy, gdy poznaje młodego artystę – Jakuba Zigmana.

Saga „Dzwony o zmierzchu” opowiada o wyborze pomiędzy rodziną, bezpieczeństwem, dojrzałą miłością a spontanicznością, namiętnością i artystycznymi uniesieniami. A także o tym, jak małe kłamstwa i niedopowiedzenia z czasem narastają, prowadząc do rozpadu relacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,3 (97 ocen)
48
32
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się świetnie, czekam na następną część.
30
hanrad2

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, historia wciągająca przeczytałam jednym tchem w ciągu kilku godzin, następne części będą pewnie równie zajmujące i ciekawe.
20
AOlbych

Dobrze spędzony czas

Wspaniała porywająca. Nie można oderwać się od niej..Bardzo lubię utwory tej pisarki.Dziekuje i czekam na dalsze tomy
00
ZabaWberecie
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

świetna. czytałam 2 noce non stop ale pod koniec nużyły mnie już przydlugie opisy i listy Kuby na kilka stron. nie wiem, może bylam przemęczona. 'romans'' Janiny opisany jako romans też przesadzony, choć może na tamte czasy takie były standardy.
00
Mlotki

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00

Popularność




Au­tor­ka: Mał­go­rza­ta Gar­kow­ska
Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak
Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Emi­lia Pryś­ko
Skład: Ro­bert Ku­pisz
Zdję­cia na okład­ce: Mał­go­rza­ta Gar­kow­ska, Ja­cek War­szaw­ski (zdję­cie au­tor­ki), Shut­ter­stock: Ras­stock, Tu­pun­ga­to
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Kna­pek
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by Mał­go­rza­ta Gar­kow­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-845-4
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wy nie wie­cie, jak tam biją dzwo­ny,

sta­re dzwo­ny o ci­chym zmierz­chu,

kie­dy słoń­ca ję­zyk czer­wo­ny

liże fale, rude po wierz­chu,

gdy już ciem­nym brze­giem po rów­ni­nie

nio­są lasy so­sno­wą za­du­mę,

a po­waż­ny ton nad wszyst­kim pły­nie

w czar­nym jęku sta­da wron za Tu­mem[1]...

Płock, 18 sierp­nia 1920 r.

Popo­łu­dnio­we słoń­ce kła­dło na zie­mi co­raz dłuż­sze cie­nie, wy­ci­ska­ło na kar­kach i twa­rzach prze­chod­niów upal­ne po­ca­łun­ki lata. Zda­wa­ło­by się, że go­rą­cy dzień sprzy­ja od­po­czyn­ko­wi, prze­czy­ły temu jed­nak gwar i tu­mult po­wo­do­wa­ne przez set­ki stóp i peł­ne pa­ni­ki gło­sy. Gdzieś da­le­ko biły dzwo­ny.

Ste­fa­nia pod­ka­sa­ła spód­ni­cę i bie­gła, ile sił w no­gach. Pani Fe­li­cja Brzo­zow­ska po­le­ci­ła jej za­nieść le­kar­stwa do swo­jej ciot­ki trzy prze­czni­ce da­lej i le­d­wo to za­ła­twi­ła, kie­dy gruch­nę­ła wieść, że w mie­ście są bol­sze­wi­cy. Dziew­czy­na umy­śli­ła so­bie wra­cać do Brzo­zow­skich, bo co in­ne­go jej po­zo­sta­ło. Wo­kół kłę­bi­ła się ciż­ba lu­dzi – nie­któ­rzy krę­ci­li się bez ładu i skła­du, jak­by nie do koń­ca wie­dzie­li, co ro­bić, inni zmie­rza­li w kon­kret­nym kie­run­ku. Ste­fa­nię mi­nę­ło też kil­ka wo­zów zdą­ża­ją­cych w stro­nę mo­stu, a na nich ucie­ki­nie­rzy z po­spiesz­nie spa­ko­wa­nym do­byt­kiem: wi­dzia­ła nie­zgrab­ne to­bo­ły, a na­wet le­żą­ce lu­zem pie­rzy­ny. Po­li­cjan­ci i żoł­nie­rze prze­py­cha­li się wśród lu­dzi, na­wet nie pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad pa­ni­ką, rów­nie zdez­o­rien­to­wa­ni, co resz­ta.

Gdzieś zza jej ple­ców do­bie­gły strza­ły, tę­tent ko­pyt i ja­kieś dzi­kie wrza­ski – nie wie­dzia­ła, czy to ra­tu­ją­cy się uciecz­ką tłum, czy nad­cią­ga­ją­ce bol­sze­wic­kie woj­sko, któ­re jej wy­ostrzo­na stra­chem wy­obraź­nia ma­lo­wa­ła jako zie­ją­cych za­ra­zą czer­wo­nych ol­brzy­mów na po­twor­nych ko­niach.

– Nie tędy, dziew­czy­no! Za­raz tu będą! Tam ucie­kaj, tam! – Ktoś za­stą­pił jej dro­gę, ka­żąc skrę­cić.

Po­słu­cha­ła, nie pa­trząc na­wet, kto to i bie­gła da­lej uli­cą Zduń­ską. Ale strza­ły i groź­ne okrzy­ki wca­le nie sła­bły.

– Idą tu, idą!

– Cho­waj­cie się! Cho­waj­cie!

Z gru­pą ko­biet i dziew­cząt zdy­sza­na Stef­ka wbie­gła do piw­ni­cy jed­ne­go z bu­dyn­ków. Nie zwa­ża­jąc na brud i stę­chli­znę, wy­stra­szo­ne i drżą­ce tu­li­ły się do sie­bie, szu­ka­jąc wy­god­ne­go miej­sca pod ścia­na­mi. Dziew­czy­na za­mknę­ła oczy i za­czę­ła się mo­dlić, nie­świa­do­ma, że szep­cze. Nie sły­sza­ła na­wet in­nych gło­sów po­wta­rza­ją­cych sło­wa mo­dli­twy, w uszach brzmia­ły jej tyl­ko przy­tłu­mio­ne nie­co, do­cho­dzą­ce z ze­wnątrz dźwię­ki woj­ny.

Krzy­ki i wy­strza­ły wzmo­gły się, by po dłu­gich, peł­nych prze­ra­żo­nych od­de­chów mi­nu­tach ucich­nąć. Ste­fa­nia spoj­rza­ła przy­tom­niej, prze­peł­nio­na na­dzie­ją, że to już ko­niec, ale kie­dy jed­na z od­waż­niej­szych ko­biet – ru­mia­na i krą­gła prze­kup­ka w kwie­ci­stym far­tu­chu – ostroż­nie wyj­rza­ła z kry­jów­ki, ka­no­na­da roz­po­czę­ła się na nowo i tam­ta le­d­wo zdą­ży­ła się scho­wać. Opo­wia­da­ła, jak wo­kół niej świ­sta­ły kule, a uli­cą pę­dzi­li żoł­da­cy kie­ro­wa­ni pier­wot­ną żą­dzą mor­du. Jęki stra­chu i mo­dli­twy roz­le­gły się ze zdwo­jo­ną siłą, nie­mal wtó­ru­jąc od­gło­som wal­ki.

– Nie chcę, żeby tu przy­szli, nie chcę. – Sie­dzą­ca obok Stef­ki ma­tro­na w ele­ganc­kiej suk­ni i czep­ku scho­wa­ła twarz w dło­niach. Ko­ły­sa­ła się przy tym w przód i w tył, jak małe dziec­ko po­wta­rza­jąc, że ona nie chce.

Inna, po ubio­rze są­dząc sio­stra od mag­da­le­nek, prze­su­wa­ła w pal­cach pa­cior­ki ró­żań­ca z twa­rzą tak spo­koj­ną, że mo­gło się wy­da­wać, że znaj­du­je się w świą­ty­ni, a nie w dusz­nej i brud­nej od wę­gla piw­ni­cy. Kil­ka wy­stro­jo­nych w jed­na­ko­we far­tusz­ki pa­nie­nek zbi­ło się w grup­kę w jed­nym z ro­gów po­miesz­cze­nia. Wszyst­kie pła­ka­ły tak gło­śno, że gdy strze­la­ni­na uci­chła, któ­raś ze star­szych ko­biet rzu­ci­ła się je uci­szać.

– Ci­chaj­cie, bo nas znaj­dą, ci­chaj­cie – bła­ga­ła świsz­czą­cym pół­gło­sem.

Ste­fa­nia sku­li­ła się pod ścia­ną. W po­miesz­cze­niu było wil­got­no i zim­no, nie zwra­ca­ła jed­nak na to uwa­gi. Chcia­ła je­dy­nie prze­trwać. Do wie­czo­ru? Do nocy? Do świ­tu? Kie­dy bę­dzie bez­piecz­nie? Nie wie­dzia­ła. Spa­zmy stra­chu tar­ga­ły nią, aż mu­sia­ła przy­gryźć rę­kaw ko­szu­li, żeby zęby nie szczę­ka­ły o sie­bie. Nie zna­ła woj­ny z bli­ska i bar­dzo się bała. Nie pa­mię­ta­ła dużo, jak­by wy­par­ła z pa­mię­ci cza­sy ukry­wa­nia się przed żoł­nie­rza­mi, zim­na i gło­du. Wie­dzia­ła tyl­ko, że wiel­ka woj­na za­bra­ła jej ro­dzi­ców. Ojca i bra­ci po­wo­ła­no do ar­mii i już nie wró­ci­li, a mat­ka zmar­ła pierw­szej zimy na za­pa­le­nie płuc. Po­tem opie­ko­wa­li się Stef­ką dziad­ko­wie, choć i oni po­mar­li za­raz po woj­nie na hisz­pan­kę, a ona zo­sta­ła sama i we wsi nikt za bar­dzo ani na wy­cho­wa­nie, ani do pra­cy nie chciał jej wziąć. Mia­ła za­le­d­wie czter­na­ście lat, kie­dy po­przed­niej je­sie­ni, za sta­ra­niem księ­dza pro­bosz­cza, przy­je­cha­ła do Płoc­ka, pro­sto do Brzo­zow­skich, któ­rzy wspa­nia­ło­myśl­nie przy­gar­nę­li sie­ro­tę na służ­bę.

Trwa­ła po­grą­żo­na w mo­dli­twach ni­czym w pół­śnie. Nie li­czy­ła upły­wa­ją­ce­go cza­su, nie czu­ła łez mo­czą­cych jej po­licz­ki ani co­raz do­tkliw­sze­go zim­na peł­zną­ce­go od zie­mi. Wy­cze­ki­wa­ła koń­ca kosz­ma­ru, w któ­rym się na­gle zna­la­zła. Nie mo­gła wie­dzieć, że tak na­praw­dę jest to do­pie­ro jego po­czą­tek.

Od dłuż­sze­go już cza­su na ze­wnątrz pa­no­wał spo­kój, uci­chły pal­by i okrzy­ki żoł­da­ków, nie było sły­chać tę­ten­tu ko­pyt, ale mimo to żad­na z ko­biet nie ośmie­li­ła się spraw­dzić, co się dzie­je na uli­cy. Za­pa­dał zmierzch, okien­ko pod su­fi­tem wpusz­cza­ło co­raz mniej świa­tła. Ko­bie­ty i dziew­czę­ta, zdrę­twia­łe ze stra­chu i z bez­ru­chu, w ja­kim sie­dzia­ły, po­pa­try­wa­ły tyl­ko na sie­bie sze­ro­ko otwar­ty­mi z prze­ra­że­nia ocza­mi. Ste­fa­nia po­my­śla­ła, że za­pa­mię­ta te go­re­ją­ce spoj­rze­nia na za­wsze. Pu­ste jak stud­nie. I peł­ne lęku.

W koń­cu ta sama od­waż­na prze­kup­ka, za­chę­co­na prze­dłu­ża­ją­cą się ci­szą, po­de­szła do schod­ków i wy­szła poza po­miesz­cze­nie. Nie było jej dłuż­szą chwi­lę. Na twa­rzach przy­cup­nię­tych wo­ko­ło ko­biet za­czę­ła się ma­lo­wać nie­śmia­ła na­dzie­ja, że jest bez­piecz­nie. Po­krze­pie­nie pry­sło jed­nak tak szyb­ko, jak się po­ja­wi­ło, za­stą­pio­ne nie­pew­no­ścią, bo ko­bie­ta po­ja­wi­ła się z po­wro­tem z po­bla­dłą twa­rzą i szyb­ko za­trza­snę­ła za sobą drzwi.

– Idą ja­cyś, dużą gru­pą. Nio­są świa­tło – oznaj­mi­ła świsz­czą­cym szep­tem, po­pra­wia­jąc z prze­ję­ciem fal­ba­nę bia­łe­go czep­ka, któ­ry mia­ła na gło­wie.

Z da­le­ka do­bie­ga­ły mę­skie gło­sy. Ko­bie­ty nie roz­po­zna­wa­ły jesz­cze słów, sły­sza­ły je­dy­nie śmie­chy i gło­śniej­sze, nie­zro­zu­mia­łe po­krzy­ki­wa­nia.

– To nasi? – py­ta­ły sie­bie szep­tem.

Od­po­wiedź przy­szła wraz z pierw­szy­mi męż­czy­zna­mi, któ­rzy cią­gnąc za sobą smród nie­my­te­go cia­ła, kwa­śne­go potu i pro­chu, wpa­dli do kry­jów­ki. Je­den z nich, po­krzy­ku­jąc coś na tyle beł­ko­tli­wie, że Ste­fa­nia nie mo­gła go zro­zu­mieć, mie­rzył do nich z ka­ra­bi­nu, dru­gi w tym cza­sie oświe­tlał po­miesz­cze­nie kop­cą­cą lam­pą. Świa­tło bu­dzi­ło upior­nie fa­lu­ją­ce cie­nie.

Ciem­ne oczy żoł­nie­rzy roz­bły­sły w nik­czem­nym roz­ra­do­wa­niu, gdy zo­ba­czy­li swój łup. Pierw­szy wy­szcze­rzył się za­do­wo­lo­ny, pre­zen­tu­jąc po­żół­kłe zęby. Nie opu­ścił ręki, w któ­rej trzy­mał broń, ale dru­gą w wy­mow­nym ge­ście skie­ro­wał do pasa u spodni. Za­wo­łał coś zno­wu. Grom­ko, zwy­cię­sko.

Za nimi po­ja­wi­li się na­stęp­ni. I na­stęp­ni. Nie szło zli­czyć, ilu ich było, Stef­ka na­wet nie pró­bo­wa­ła, ale wy­da­wa­ło jej się, że dzie­siąt­ki.

– Job two­ju mat’![2] – wo­ła­li raz po raz, ra­do­śnie ude­rza­jąc dłoń­mi o uda. Mie­li ze sobą bu­kła­ki i ma­nier­ki z al­ko­ho­lem, któ­re od­ry­wa­li so­bie wza­jem­nie od ust, po czym pili łap­czy­wie, aż cie­kło im po bro­dach.

Ko­bie­ty ku­li­ły się pod ich spoj­rze­nia­mi, za­kry­wa­ły rę­ka­mi pier­si, jak­by już ze­rwa­no z nich suk­nie. Męż­czyź­ni nie po­zo­sta­wia­li wąt­pli­wo­ści, na co li­czą. Je­den z na­jeźdź­ców ob­li­zał się lu­bież­nie, pa­trząc pro­sto na Ste­fa­nię. Dziew­czy­na za­mknę­ła oczy. W uszach za­świ­dro­wa­ły jej pierw­sze wrza­ski in­nych nie­szczę­śni­czek, co na chwi­lę wy­bu­dzi­ło ją z le­tar­gu. Z po­cząt­ku szar­pa­ła się pod twar­dym, ob­cym do­ty­kiem, ude­rza­ła pię­ścia­mi i ko­pa­ła. Sta­ra­ła się wy­ry­wać z rąk na­past­ni­ka, wrzesz­cza­ła i plu­ła mu w twarz, ora­ła pa­znok­cia­mi po po­licz­kach z siłą, o jaką ni­g­dy by sie­bie nie po­dej­rze­wa­ła, choć po tym on bił ją jesz­cze moc­niej.

Nie chcia­ła, żeby ją tam do­ty­kał, nie chcia­ła!

Soł­dat z ła­two­ścią od­parł atak; wy­da­wa­ło się, że jest roz­ba­wio­ny jej de­spe­ra­cją, roz­pa­czą, z jaką po­rwa­ną su­kien­ką usi­ło­wa­ła za­sło­nić swo­je cia­ło. Przy­stą­pił do niej zno­wu, a ona – choć była cał­ko­wi­cie wy­czer­pa­na – po­now­nie rzu­ci­ła się do wal­ki.

Nic to nie dało.

Za­raz przy­trzy­ma­li ją inni. Ude­rze­nia pię­ści ode­bra­ły jej dech, za­chły­snę­ła się wła­snym krzy­kiem i pła­czem, zwiot­cza­ła. Chcia­ła od­peł­znąć, sku­lić się pod ścia­ną. Nie po­zwo­li­li.

Po­tem już na­wet nie krzy­cza­ła. I na­dal nie li­czy­ła. Nie chcia­ła wie­dzieć. Naj­le­piej – nie pa­mię­tać. Zbaw­cza, mięk­ka ciem­ność za­mknę­ła się nad nią jak spo­koj­ne fale rze­ki.

ROZ­DZIAŁ I

Kwie­cień 1921 r.

Zbli­ża­ło się po­łu­dnie. Cie­pły wiatr, już nio­są­cy za­po­wiedź ma­jo­we­go upa­łu i za­pach roz­bu­dzo­nej do ży­cia wio­sen­nej zie­lo­no­ści, po­ru­szał ga­łę­zia­mi drzew i krze­wów po­ra­sta­ją­cych Wzgó­rze Tum­skie, nie­spiesz­nie mu­skał wody Wi­sły, wy­do­by­wa­jąc z fal psot­ne od­bły­ski świa­tła.

An­to­ni Gar­dow­ski przy­sta­nął na chwi­lę u stóp ka­mien­nych scho­dów, jed­nak tyl­ko ką­tem oka ło­wił pięk­no ota­cza­ją­cej go przy­ro­dy. Po­pra­wił zbyt cia­sno za­pię­ty pas, wy­gła­dził poły ciem­no­gra­na­to­wej kurt­ki wy­koń­czo­nej cha­bro­wy­mi po­li­cyj­ny­mi na­szyw­ka­mi na koł­nie­rzu, z sza­cun­kiem, nie­mal piesz­czo­tli­wie do­tknął na­szy­te­go na rę­ka­wie szew­ro­nu i po­ru­szył pal­ca­mi w skó­rza­nych bu­tach. Pa­trzył na ich dłu­gie cho­le­wy z wy­raź­nym upodo­ba­niem. Nie przy­zwy­cza­ił się jesz­cze ani do no­we­go obu­wia, ani do na­dal sztyw­ne­go ma­te­ria­łu mun­du­ro­we­go, bo le­d­wie dwa dni wcze­śniej ode­brał uni­form od Ein­fel­da z Sze­ro­kiej – ży­dow­skie­go kraw­ca, któ­ry ta­niej i szyb­ciej niż w za­kła­dzie Smo­leń­skie­go czy Sa­dziń­skie­go uszył mun­dur z gra­na­to­we­go suk­na za­ku­pio­ne­go po dłu­gich sta­ra­niach przez in­ten­den­tu­rę. Cały po­ste­ru­nek miał się pięk­nie pre­zen­to­wać, peł­niąc służ­bę pod­czas nad­cho­dzą­cych uro­czy­sto­ści z oka­zji uchwa­le­nia ma­jo­wej kon­sty­tu­cji. An­to­ni czy­tał w ga­ze­cie o szy­ko­wa­nym przez ma­gi­strat wy­staw­nym ob­cho­dzie, a i pan ko­mi­sarz Toł­py­ho przy­po­mi­nał, że na pa­ra­dzie i od­sło­nię­ciu ta­bli­cy pa­miąt­ko­wej przy ra­tu­szu wszy­scy mają god­nie wy­stą­pić. Pierw­sze­go maja rów­nież ro­bot­ni­cy szy­ko­wa­li swo­je de­mon­stra­cje i tam też trze­ba bę­dzie pil­no­wać po­rząd­ku, ale Gar­dow­ski póki co nie za­mie­rzał za­przą­tać so­bie tym gło­wy. Ot, służ­ba. Za to nowe ofi­cer­ki wy­pa­da­ło roz­cho­dzić, żeby nie krzy­wić się na uro­czy­sto­ściach, gdy od­ci­ski będą da­wać się we zna­ki. Stąd więk­szość funk­cjo­na­riu­szy już te­raz, za ci­chym przy­zwo­le­niem ko­men­dan­ta, pa­tro­lo­wa­ła mia­sto w no­wych ob­sta­lun­kach.

– Ech, Jan­ka, gdy­by te uni­for­my nam na po­cząt­ku kwiet­nia, na przy­jazd mar­szał­ka dali po­szyć... – wzdy­chał w od­po­wie­dzi na za­chwy­ty żony, przy­mie­rza­jąc mun­dur po­przed­nie­go wie­czo­ru. – To wstyd, że na­wet o nas, po­li­cjan­tach, nie wspo­mnie­li, wstyd i hań­ba! – po­msto­wał po raz nie wia­do­mo któ­ry, a Ja­necz­ka ze zro­zu­mie­niem ki­wa­ła gło­wą, za­ła­mu­jąc ręce.

Ob­ra­zy z sierp­nia po­przed­nie­go roku, kie­dy cały Płock bo­ha­ter­sko od­pie­rał na­jazd bol­sze­wi­ków, wciąż były w An­to­nim żywe. Zwłasz­cza w ta­kie dni jak dziś, gdy przy­pa­dła mu służ­ba na na­brze­żu, a po­god­ny dzień przy­po­mi­nał o let­nim upa­le. To prze­cież tu­taj osiem­na­ste­go sierp­nia, pod ko­men­dą Le­ona Je­dwab­ne­go, ra­zem z Wład­kiem Ka­miń­skim i Józ­kiem Szon­del­me­je­rem usi­ło­wa­li opa­no­wać cha­os wśród ucie­ka­ją­cej na most ciż­by, a póź­niej bro­ni­li przy­czół­ka. Wte­dy, w ogól­nym pod­nie­ce­niu i fer­wo­rze, po­cząt­ko­wo nie za­uwa­żał kul nie­przy­ja­cie­la, głu­pio za­uro­czo­ny fak­tem, że w koń­cu zna­la­zła go woj­na, do któ­rej jako mło­dziak się rwał, a od któ­rej uchro­ni­ło go za­pew­nie­nie or­szy­mow­skie­go pro­bosz­cza, że jest je­dy­nym sy­nem swo­ich ro­dzi­ców, dzię­ki cze­mu pod­czas wiel­kiej woj­ny nie zo­stał wcią­gnię­ty na li­stę po­bo­ro­wych. Cała gro­za sy­tu­acji do­tar­ła do nie­go do­pie­ro wte­dy, gdy obok nie­go bry­znął krwią po­strze­lo­ny w ple­cy woź­ni­ca, gdy zmar­ło mu na rę­kach dziec­ko, pulch­ny, ja­sno­wło­sy chłop­czyk, któ­re­go usi­ło­wał do­nieść do punk­tu opa­trun­ko­we­go, i za­raz po­tem, kie­dy bro­niąc się, bez opa­mię­ta­nia dźgał zdo­bycz­nym ba­gne­tem w pierś ata­ku­ją­ce­go go soł­da­ta. Zro­zu­miał, że tak jak nie uj­rzy już swo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy zgi­nę­li w po­ża­rze wznie­co­nym w Bo­rze­niu przez od­da­ją­ce pole woj­ska ro­syj­skie, tak samo może wię­cej nie zo­ba­czyć swo­jej nie­daw­no po­ślu­bio­nej mał­żon­ki. Po­zo­sta­wił ją bo­wiem – wy­da­wa­ło­by się bez­piecz­nie – w jej domu ro­dzin­nym, w go­spo­dar­stwie pod Brwil­nem, na tym sa­mym brze­gu Wi­sły, co wieś Ra­dzi­wie, gdzie usi­ło­wa­ła zresz­tą ucie­kać lud­ność mia­sta, a na sa­mym po­cząt­ku, wstyd po­wie­dzieć, tak­że i woj­sko...

Dla­te­go An­to­nie­go bo­la­ło, że pod­czas de­ko­ra­cji Krzy­żem za Mę­stwo i Od­wa­gę w mar­cu i póź­niej, w kwiet­niu, gdy mar­sza­łek Pił­sud­ski wrę­czał od­zna­cze­nia za­słu­żo­nym dla obro­ny mia­sta, wy­mie­nia­no wszyst­kich, tyl­ko nie jego ko­le­gów z płoc­kie­go ko­mi­sa­ria­tu, i to po­mi­mo li­stu ko­mi­sa­rza Toł­py­hy do ka­pi­tu­ły. Do­ce­nio­no – słusz­nie – po­świę­ce­nie cy­wil­nych miesz­kań­ców Płoc­ka, a fuk­cjo­na­riu­szy po­li­cji i pocz­tow­ców po­mi­nię­to, choć od­zna­czo­no żoł­nie­rzy, któ­rzy prze­cież tak jak i oni byli na służ­bie, więc każ­dy czy­nił to, co do nie­go na­le­ża­ło.

Spoj­rzał w lewo na dom prze­my­słow­ca Gór­nic­kie­go i ru­szył bul­wa­rem Nej­dhar­ta w stro­nę za­bu­do­wań. Po­tem za­mie­rzał przejść bli­żej na­brze­ża i przy­sta­ni, gdzie cza­sem wy­bu­cha­ły kłót­nie, a na­wet bój­ki mię­dzy do­roż­ka­rza­mi i wo­za­ka­mi cze­ka­ją­cy­mi na pa­sa­że­rów stat­ków, chęt­nych na pod­wóz­kę do mia­sta. Krę­ci­ło się tam też wie­lu wy­rost­ków za kil­ka ko­pie­jek ofe­ru­ją­cych po­dróż­nym, zbyt ubo­gim na wy­na­ję­cie po­jaz­du, wnie­sie­nie ba­ga­ży na górę. A już w tym to­wa­rzy­stwie nie­trud­no o ja­kie­goś drob­ne­go zło­dzie­jasz­ka.

Żad­ne­go stat­ku aku­rat nie było, je­dy­nie ło­dzie ry­ba­ków co ja­kiś czas przy­bi­ja­ły do brze­gu. An­to­nie­go wraz z wia­trem od rze­ki owio­nął za­pach ryb i za­plą­ta­ny z ja­kie­goś domu aro­mat świe­żo upie­czo­ne­go chle­ba. Męż­czy­zna wy­obra­ził so­bie ru­mia­ny, okrą­gły bo­chen owi­nię­ty w lnia­ną ście­recz­kę. Paj­dę ta­kie­go chle­ba ukro­iła mu rano Ja­necz­ka, suto po­sma­ro­wa­ła ma­słem i ob­ło­ży­ła twa­ro­giem. We wto­rek go­ści­li ro­dzi­ców żony; ko­rzy­sta­jąc z uprzej­mo­ści le­śni­cze­go wy­bie­ra­ją­ce­go się na targ w Płoc­ku, te­ścio­wie przy­je­cha­li z nim fur­man­ką i przy­wieź­li chle­ba, ja­jek, ma­sła i twa­ro­gu z wła­sne­go go­spo­dar­stwa. Wszyst­ko świe­że i pysz­ne, „do­mo­we, a nie to, co z tych wa­szych skle­pów” – jak pod­kre­śla­ła te­ścio­wa, znie­sma­czo­na ha­ła­sem pa­nu­ją­cym na głów­nych uli­cach i gwar­nym tar­go­wi­sku na No­wym Ryn­ku. Była prze­ko­na­na, że w mie­ście nie da się wy­piec pie­czy­wa tak do­brze jak w wiej­skim, „praw­dzi­wym” pie­cu, tyl­ko jej ręką kar­mio­ne kury zno­szą naj­lep­sze jaj­ka, a ma­sło może sma­ko­wać je­dy­nie wte­dy, gdy zro­bić je z mle­ka od ich wła­snej kro­wy i za­wi­nąć w li­ście chrza­nu ro­sną­ce przy po­dwór­ko­wej stud­ni.

I rze­czy­wi­ście chleb był nie­zrów­na­ny i przy­po­mi­nał An­to­nie­mu dni, gdy cho­dził w za­lo­ty do Ja­necz­ki, a ona czę­sto­wa­ła go pach­ną­cy­mi paj­da­mi. Te z ko­lei przy­wo­dzi­ły mu na myśl chleb wy­pie­ka­ny przez mat­kę. Sam już był wte­dy na świe­cie, a w mi­ło­ści do mło­dziut­kiej Paw­la­ków­ny zna­lazł po­cie­sze­nie i otu­chę, zdo­łał też za­po­mnieć o żalu, któ­ry tra­wił go od śmier­ci ro­dzi­ców. Nie uchro­nił ich, po­ma­gał pro­bosz­czo­wi w pa­ko­wa­niu dóbr... Po spa­le­niu Bo­rze­nia nie chciał wra­cać na zglisz­cza wsi. Wte­dy pro­boszcz z Or­szy­mo­wa dał mu list po­le­ca­ją­cy do swo­je­go bra­ta, a ten za­ła­twił An­to­nie­mu po­sa­dę po­moc­ni­ka w fa­bry­ce pa­pie­ru u Pio­tra Kasz­te­la­na w So­czew­ce. Któ­rejś nie­dzie­li w ko­ście­le za­uwa­żył ja­sne, wy­jąt­ko­wo gru­be war­ko­cze, usły­szał psalm śpie­wa­ny czy­stym ni­czym krysz­tał gło­sem i od tej chwi­li nie spo­czął, póki nie za­po­znał się z tą dziew­czy­ną. Wpraw­dzie mó­wio­no, że to pan­na nie dla nie­go, bo wy­edu­ko­wa­na nie na wsi i z do­bre­go domu, a jej ro­dzi­ce ob­no­si­li się z her­bem – po­noć przed wiel­ką woj­ną mie­li ma­ją­tek gdzieś na kre­sach – ale on nie od­pu­ścił. Oka­zja tra­fi­ła się na­wet szyb­ko, na jar­mar­ku z oka­zji od­pu­stu. Były tań­ce, a on nie prze­pu­ścił jej żad­ne­go. Do­bry to był czas. Mimo że An­to­ni pra­co­wał cięż­ko, uczu­cie do­da­wa­ło mu sił i o ni­czym in­nym nie my­ślał, tyl­ko wy­cze­ki­wał ko­lej­nych spo­tkań. Każ­dy wol­ny dzień spę­dza­li ze sobą, a on słu­chał ma­rzeń Jan­ki o wy­jeź­dzie ze wsi, o kur­sie na­uczy­ciel­skim i po­sta­no­wił je speł­nić. I to się uda­ło. Gdy Pol­ska sta­ła się wol­nym pań­stwem, od razu zgło­sił się w Płoc­ku do służ­by w for­mu­ją­cej się po­li­cji, a po­tem – ma­jąc już do­brą po­zy­cję – mógł już z po­wo­dze­niem po­pro­sić o rękę Ja­necz­ki i za­brać żonę do mia­sta, gdzie skoń­czy­ła wy­ma­rzo­ne se­mi­na­rium.

An­to­ni uśmiech­nął się do wspo­mnień. Gorz­ko. Nad ra­nem sły­szał plusk wody w mied­ni­cy i po­chli­py­wa­nie żony. Do­brze wie­dział, co to ozna­cza, mimo że ona nie mó­wi­ła nic, nie skar­ży­ła się. Ale cze­ka­ła. Bóg jed­nak jak do­tąd nie po­bło­go­sła­wił ich dziec­kiem, a prze­cież to już po­nad rok, od­kąd są mał­żeń­stwem. An­to­ni nie wstał, nie utu­lił jej smut­ku, choć ser­ce mu się do niej wy­ry­wa­ło. Bał się. Co niby miał po­wie­dzieć? Co obie­cać? Nie znaj­do­wał w so­bie aż tyle pew­no­ści, by sza­fo­wać sło­wa­mi. Ja­necz­ka była u aku­szer­ki – nic mu nie zdra­dzi­ła, sam się do­my­ślił. Pa­rzy­ła ja­kieś zio­ła, któ­rych nazw nie po­tra­fił wy­mie­nić, sama je piła i przed nim po ko­la­cji sta­wia­ła pe­łen ku­bek. Nie py­tał, wy­chy­lał za jed­nym ra­zem, choć na­par po­zo­sta­wiał i cierp­ki smak na ję­zy­ku. Za­uwa­żył na­wet, że pod­czas wi­zy­ty te­ścio­wa prze­ka­za­ła cór­ce wo­re­czek z ko­lej­ną ta­jem­ni­czą za­war­to­ścią i dłu­go szep­ta­ły w ką­cie kuch­ni. Teść, czło­wiek spo­koj­ny i z na­tu­ry ma­ło­mów­ny, tyl­ko po­krę­cił gło­wą, wi­dząc te na­ra­dy ko­biet, i po­kle­pał An­to­nie­go krze­pią­co po ra­mie­niu.

– Na Zie­lo­ne Świąt­ki przy­jedź­cie ko­niecz­nie – mruk­nął przy tym. – A jak bę­dziesz miał służ­bę, to na Boże Cia­ło – do­dał po dłuż­szym na­my­śle, sta­now­czo, jak­by ten dru­gi ter­min już nie pod­le­gał ja­kiej­kol­wiek dys­ku­sji. – Po­wie­trze u nas lep­sze.

Ech, Pa­nie Boże, nie uła­twiasz mo­jej tu­łacz­ki – wes­tchnął do sie­bie An­to­ni. Za­raz jed­nak po­krę­cił gło­wą i w du­chu żar­li­wie zło­żył po­dzię­ko­wa­nie za oca­le­nie od woj­ny, a po chwi­li z rów­nym za­an­ga­żo­wa­niem do­ło­żył proś­bę o dziec­ko. Bo cóż to mo­gło za­szko­dzić...

Ru­szył da­lej na­brze­żem, na­dal za­my­ślo­ny, po­wol­ny. Nie zwra­cał więk­szej uwa­gi na oto­cze­nie, le­d­wie do­cho­dzi­ły do nie­go le­ni­we po­krzy­ki­wa­nia ry­ba­ków, par­ska­nie koni, nie­spiesz­ny tur­kot kół po bru­ku nie­da­le­kiej uli­cy. Pora dnia sprzy­ja­ła wy­ci­sze­niu, a grze­ją­ce przy­jem­nie słoń­ce roz­le­ni­wia­ło. Miał wra­że­nie, że całe mia­sto czu­wa­ją­ce na wzgó­rzu zwol­ni­ło, już ocze­ku­jąc nad­cho­dzą­ce­go świę­ta lub od­po­czy­wa­jąc przez chwi­lę, by za­raz z we­rwą wró­cić do przy­go­to­wań i wpra­wić wszyst­kich w ruch w zna­nym tyl­ko so­bie ryt­mie.

– Pa­nie po­ste­run­ko­wy! Pa­nie po­li­cjan­cie! Po­mo­cy, pa­nie po­ste­run­ko­wy! – Krzyk z kil­ku gar­deł przy­wró­cił go do rze­czy­wi­sto­ści.

Ja­kiś wy­ro­stek za­afe­ro­wa­ny wska­zy­wał w stro­nę rze­ki, dru­gi roz­pacz­li­wie wy­ma­chi­wał rę­ka­mi. Ktoś biegł w kie­run­ku wody.

An­to­ni w jed­nej se­kun­dzie oce­nił sy­tu­ację. Do­strzegł czy­jeś cia­ło zni­ka­ją­ce pod wodą, a za chwi­lę wy­nu­rza­ją­ce się w roz­pacz­li­wej pró­bie zła­pa­nia od­de­chu. Wi­dział, jak to­ną­cy za­chły­stu­je się wodą za­miast zbaw­czym po­wie­trzem, i nie­mal po­czuł to szarp­nię­cie w płu­cach, ten ból, któ­ry mu­siał roz­lać się w pier­si wal­czą­ce­go o ży­cie czło­wie­ka. Ja­sna chu­s­ta, sza­ry far­tuch. Ko­bie­ta! Obok ja­kieś za­wi­niąt­ko, któ­re pró­bo­wa­ła za­gar­nąć, młó­cąc cha­otycz­nie ra­mio­na­mi. Już biegł, by bez wa­ha­nia rzu­cić się do rze­ki, mi­nąw­szy tego dru­gie­go, któ­ry w po­śpie­chu ścią­gał z sie­bie odzie­nie. Nie było cza­su na zdej­mo­wa­nie bu­tów, na kal­ku­la­cje. An­to­ni wie­dział, że musi do­pły­nąć. Po­móc. Ra­to­wać. Tyl­ko to miał w gło­wie.

Sko­czył. Oto­czy­ło go zim­no, ubra­nie mo­men­tal­nie na­sią­kło. Do­pły­nął do to­ną­cej w chwi­li, gdy miał wra­że­nie, że ona już nie wal­czy. Chwy­cił ją za ra­mio­na, gdy szła pod wodę, po­cią­gnę­ło go za nią, ale wy­trzy­mał. Szarp­nął w górę. Na po­wierzch­nię. Bez­wład­ne cia­ło ko­bie­ty cią­ży­ło mu jak ołów, zda­wa­ło się wy­śli­zgi­wać z rąk, przeć do dna. Z wy­sił­kiem po­no­wił pró­bę, wy­do­był to­ną­cą na chwi­lę na po­wierzch­nię i już my­ślał, że nie da rady, gdy po­mo­gły mu czy­jeś ręce. Męż­czy­zna, któ­re­go mi­jał w bie­gu, i inny, praw­do­po­dob­nie ry­bak, prze­ję­li od nie­go cię­żar, po­ho­lo­wa­li do brze­gu. Ką­tem oka An­to­ni do­strzegł zbli­ża­ją­cą się jed­nost­kę po­li­cji wod­nej i kil­ka in­nych ło­dzi.

– Ra­tuj pan dziec­ko! – Zno­wu krzyk, An­to­ni nie wie­dział na­wet, z któ­rej stro­ny.

Dziec­ko? Ro­zej­rzał się w de­spe­ra­cji. To­bo­łek, któ­ry oka­zał się za­wi­nię­tym w be­cik nie­mow­lę­ciem, chy­ba tyl­ko cu­dem utrzy­my­wał się na wo­dzie, tak że głów­ka ma­leń­stwa wy­sta­wa­ła po­nad ta­flę. Nie­sio­ny wzbu­dzo­ny­mi sza­mo­ta­ni­ną fa­la­mi, od­pły­nął na kil­ka me­trów. An­to­ni rzu­cił się w stro­nę dziec­ka, zła­pał za­wi­niąt­ko i czym prę­dzej wró­cił na ląd. Dziec­ko za­krztu­si­ło się, za­pła­ka­ło. Trzy­mał je bez­rad­nie w ra­mio­nach, nie czu­jąc chło­du, za­pa­trzo­ny w wy­krzy­wio­ną pła­czem twa­rzycz­kę, za­ci­śnię­te po­wie­ki, wy­gię­te w żalu si­na­we ustecz­ka. Tu­lił be­cik od­ru­cho­wo do sie­bie, jak­by chcąc ogrzać nie­mow­lę, choć sam ocie­kał zim­ną wodą i dy­go­tał. W gło­wie sły­szał sło­wa swo­jej nie­daw­nej mo­dli­twy. Prócz tego nie­mal nic do nie­go nie do­cie­ra­ło.

A wo­kół dzia­ło się bar­dzo dużo. Męż­czyź­ni ukła­da­li nie­szczę­sną na zie­mi. Ktoś gło­śno wzy­wał le­ka­rza, ktoś inny wo­łał, że już te­le­fo­nem z przy­sta­ni po­wia­do­mio­ny, że je­dzie. Ciż­ba ga­piów gęst­nia­ła, ko­bie­ty la­men­to­wa­ły. Usi­ło­wa­no wy­du­sić to­pie­li­cy wodę z płuc, przy­wró­cić jej od­dech, ale bez po­wo­dze­nia. Lu­dzie po­wo­li za­czy­na­li ro­zu­mieć, że ko­bie­ty nie da się ura­to­wać, gło­sy ci­chły, ustę­pu­jąc szep­tom i uty­ski­wa­niom. Ktoś roz­po­znał w le­żą­cej pan­nę słu­żą­cą nie­gdyś u Brzo­zow­skich.

Jak przez mgłę do­tar­ło do An­to­nie­go, że po­ja­wi­ła się ka­ret­ka kon­na ze Szpi­ta­la Świę­tej Trój­cy, a za­raz za nią dwóch funk­cjo­na­riu­szy na ro­we­rach, któ­rzy uto­ro­wa­li le­ka­rzo­wi dro­gę przez ze­bra­ny tłum, na­wo­łu­jąc przy tym ga­piów do ro­zej­ścia się.

– Naj­święt­sza Pa­nien­ko, prze­bacz mi, nie do­pil­no­wa­łam! – Tuż za dok­to­rem do cia­ła przy­pa­dła sio­stra w sza­rym ha­bi­cie i ja­śniej­szym o ton we­lo­nie. Może przy­je­cha­ła z ka­ret­ką, a może po pro­stu była gdzieś w po­bli­żu. Za­raz uję­ła wi­szą­cy u pasa ró­ża­niec i po­grą­ży­ła się w mo­dli­twie, co raz ocie­ra­jąc spły­wa­ją­ce jej po twa­rzy łzy.

– Jej już nie po­mo­gę. – Le­karz po­krę­cił gło­wą i wstał, po czym na­tych­miast skie­ro­wał uwa­gę na na­dal pła­czą­ce dziec­ko.

Do­pie­ro gdy za­bra­no je z rąk An­to­nie­go, ten oprzy­tom­niał. Ro­zej­rzał się. Roz­po­znał pod­ko­mi­sa­rza Bo­ru­sie­wi­cza i przo­dow­ni­ka Win­nic­kie­go, któ­rzy już prze­py­ty­wa­li zgro­ma­dzo­nych na oko­licz­ność zda­rze­nia. Sio­stra od mag­da­le­nek wciąż roz­pa­cza­ła nad roz­cią­gnię­tą na zie­mi dziew­czy­ną. Po­stą­pił krok bli­żej, przy­cią­ga­ny wy­ra­zem twa­rzy zmar­łej.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki

Przy­pi­sy

[1] W. Bro­niew­ski, Mia­sto ro­dzin­ne, w: idem, Wier­sze i po­ema­ty, War­sza­wa 1972, s. 128.
[2]Job two­ju mat’ (ros.) − kur­wa two­ja mać.