Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niewielkie miasto łączy losy kilku osób, z pozoru niemających ze sobą wiele wspólnego
Maria, czterdziestoletnia wdowa, postanawia spełnić swoje marzenie i w niewielkim miasteczku otworzyć pizzerię. Pewnego wieczoru o mało nie rozjeżdża Joanny, która przechodzi nieuważnie przez ulicę. Joanna, nauczycielka angielskiego, do miasteczka trafiła zachęcona ofertą pracy wraz z mieszkaniem. W szkole zwraca uwagę na Janka, zahukanego rudzielca z talentem do języków obcych. Chłopaka wychowuje ojczym, który nie radzi sobie po śmierci żony. A to niejedyny problem, z którym zmaga się Janek.
Historie wszystkich bohaterów krzyżują się i łączą, Żaden z nich nie może jednak przewidzieć, jak bardzo zmieni to ich życie…
Spotkamy się przypadkiem to wzruszająca powieść o tym, jak przewrotny potrafi być los, który czasem coś odbiera, by po jakimś czasie wynagrodzić gorsze chwile, jeśli podejmiemy rzucone nam wyzwanie. Emocjonalna i szczera historia, która na długo zapadnie Wam w pamięć! Polecam!
Michalina Foremska, papierowybluszcz.blog.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
To będzie chyba najtrudniejsza rozmowa w całym moim dotychczasowym życiu. Nie tylko muszę, ale przede wszystkim chcę ją przeprowadzić. Egzaminy maturalne, które zdawaliśmy kilka dni temu, to przy tym pestka, jakbyśmy jeszcze byli jedynie rozkrzyczanymi dzieciakami. Prawdziwa dojrzałość zaczyna się dla nas właśnie teraz, kiedy mamy podjąć tyle niepokojąco ważnych decyzji. Jednak przede wszystkim powinniśmy przejść przez wszystko razem. Staje się to dla mnie jasne w momencie, kiedy na blacie stołu, rozdzielającym nas niczym mur, ląduje jasny prostokąt karteczki z wynikami badań krwi. Kiedy go kładzie, jej palce wyraźnie drżą.
— Jakiś ósmy tydzień — oznajmia. Głos ma przesycony niezrozumiałą dla mnie niewypowiedzianą pretensją.
Patrzę na moją dziewczynę, poszukując zmian, jakie mogły zajść za sprawą nowej, rozwijającej się w niej istoty. Ale ona wygląda tak samo pięknie jak zawsze. Miedziane, poprzetykane złotymi refleksami pierścionki włosów połyskują w letnim słońcu, które wraz z natarczywym świergotem ptaków wdziera się do pokoju przez przysłonięte lekką zasłoną półotwarte okno. Badam wzrokiem jej bledszą niż zwykle twarz. Piegi są jak odpryski światła na mlecznej skórze. Moje wargi mimowolnie układają się w uśmiech na wspomnienie jej wspaniałego ciała, w całości pokrytego miodowymi drobinkami niczym pocałunkami. Tak bardzo chciałbym teraz dotknąć jej policzka, ale bije od niej nieznana mi dotąd rezerwa. Powstrzymuję gest. Zamiast tego układam dłonie obok karteluszka z laboratorium.
— Dlaczego się śmiejesz? — teraz nie pyta, tylko oskarża.
Zaskakuje mnie jej ton. To już nie rezerwa, którą wyczuwam od progu, ale wrogość. Co się wydarzyło przez ten tydzień, kiedy się nie widzieliśmy? Nie wyjaśniła mi nic więcej poza tym, że potrzebuje przerwy i odpoczynku. Pojechała z Kaśką na działkę babki, nad jezioro, a ja nie umiałem sobie znaleźć miejsca, wyczekując jej powrotu. Mam wrażenie, że wróciła z jakąś decyzją. Jest twarda i nieustępliwa. Zupełnie inna niż dziewczyna, którą — wydawało się — dobrze znałem.
— Cieszę się. — Próbuję znaleźć właściwe słowa. — Naprawdę. Jakoś to przecież pogodzimy z moimi studiami. I z twoimi też — dodaję szybko, żeby nie nabrała przekonania, że myślę jedynie o sobie.
— Co? — syczy. — Pogodzimy? Czy ty słyszysz, co mówisz? Czy ty nie rozumiesz?
Wstaję i obchodzę stół. Chcę ją objąć, ale mnie odpycha. Rzeczywiście nie pojmuję, dlaczego unika bliskości. Od wejścia. Nie dała się pocałować, a teraz to.
— Nie złość się, kochanie — próbuję. — Powiedziałem coś nie tak?
— Oczywiście. Nic nie rozumiesz. Nie chcę teraz pakować się w pieluchy. Mamy tyle planów — tłumaczy niby spokojnie, ale głos jej drży. — Ty w ogóle widziałeś małe dziecko z bliska?
— Przecież nie będziesz sama. Jak będzie trzeba, to pójdę do pracy, choć jestem pewien, że moi rodzice pomogą nam finansowo — deklaruję w ciemno. — I przy dziecku też pomogą. Nie martw się, kochanie, ja naprawdę bardzo się cieszę — zapewniam, ale to chyba za mało, bo moja ukochana ucieka spojrzeniem.
— Ale ja nie chcę. Nie teraz. Nie jestem gotowa. — W rytm zdań kręci głową, jej rude loki podskakują jak sprężynki.
— Poradzimy sobie. Razem. Uwierz mi. — Staram się brzmieć pewnie, nie jestem jednak przekonany, czy nie wypada to żałośnie. — Chyba już za późno na niechcenie? — Stawiam na mały żart.
— Jeszcze nie jest za późno. — Rzeczowy ton powrócił. Widzę, jak zaciska pięści, jakby szykowała się do walki. — Kaśka dowiedziała się, gdzie można to zrobić i ile kosztuje. Ewka była tam w zeszłym roku. Zapłacisz? Pójdziesz ze mną? — kończy prosząco, płaczliwie, wysokim, piskliwym głosem.
W oczach ma łzy, a ja gubię się całkowicie i dłuższą chwilę zajmuje mi zorientowanie się, o czym ona właściwie mówi. Cofam się o krok i opieram plecami o ścianę. Szukam bezpieczeństwa. Świat wokół mnie właśnie się wali. Złość przybywa niespodziewanie i zalewa mnie wyniszczającą falą.
— Co? Co chcesz zrobić? — krzyczę, rozpaczliwie łapiąc powietrze, bo coś ściska moje gardło. — Nie zabijesz mojego dziecka — to dla odmiany szepczę, bo same te słowa są zbyt straszne i nie chcę ich słyszeć.
— Nie masz nic do powiedzenia. Nic! Już zdecydowałam! Nie będę sobie teraz niszczyć życia! — wrzeszczy. — To nie ty jesteś w ciąży!
Jest wściekła. W furii zrywa się z krzesła, rusza do wyjścia.
Mija mnie, nie zaszczyciwszy ani jednym spojrzeniem, a ja stoję jak sparaliżowany. Kiedy udaje mi się wyrwać z niemocy, biegnę za nią do przedpokoju. Sytuacja jest tym bardziej absurdalna, że to jej mieszkanie. Nie mogę pozwolić, żeby wyszła.
A jednak się myliłem. To nie ona chce wybiec na zewnątrz. To ja mam opuścić to miejsce. Jej miejsce. Otworzyła drzwi i dumnym gestem wskazuje mi kierunek.
Zatrzymuję się na wprost niej, delikatnie biorę jej twarz w dłonie i zmuszam, żeby na mnie spojrzała.
— Proszę — mówię, a właściwie chrypię. — Błagam — uzupełniam, bo nie doczekałem się nawet mrugnięcia. — Porozmawiajmy. Postanówmy coś razem.
— Nie.
— Przepraszam, że krzyczałem — próbuję.
— Nie. Wyjdź. Poradzę sobie sama.
— To jakiś test? Proszę, nie rób tego.
— Wynoś się!
Jej głos przebiega echem po klatce schodowej. Za chwilę staruszka dewotka spod piątki wyjrzy na korytarz zainteresowana hałasem. Albo od razu wezwie policję. Potrząsam głową, zaskoczony, że zaprzątam myśli takimi durnymi sprawami jak wścibska sąsiadka, kiedy zajmować powinna mnie przede wszystkim moja dziewczyna.
Próbuję jeszcze raz ją przytulić, nakłonić do rozmowy w nadziei, że znajdę odpowiednie argumenty. Zapewniam, że będzie mogła studiować, a ja pójdę do pracy. Ale ona opędza się ode mnie i moich słów, jakby robiły jej krzywdę.
Poddaję się i uciekam. Po drodze znowu ogarnia mnie wściekłość. Na nią. Na siebie. Na jej nieustępliwość. Na moje tchórzostwo. Kopię pełną parą w jakąś walającą się na trawniku puszkę. Obdzieram sobie skórę na knykciach, bez opamiętania uderzając w szorstkie pnie mijanych drzew. Nic nie pomaga. Puszczam się w szaleńczy bieg.
Zdyszany wpadam do domu. Rodzice siedzą w kuchni przy kolacji. Spokój i milcząca bliskość między nimi w tej chwili działa na mnie jak płachta na byka.
— Zmieniłem zdanie. Wyjeżdżam z wami z Polski — komunikuję sztywno, cedząc zdania przez zaciśnięte szczęki.
Nie czekam na ich reakcję. Idę do siebie i zamykam drzwi na zamek. Nie włączam światła. Kulę się na środku pokoju. I w końcu dopada mnie rozpacz. Łkam spazmatycznie. Sam nie wiem, czy nad sobą, czy nad utraconą miłością, czy nad nienarodzonym dzieckiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Maria z westchnieniem wydostała się ze szczelnego kokonu, jaki uwiła z dwóch ciepłych pledów i grubego wełnianego swetra. Mimo lata jej ciągle było zimno. Zimno na wskroś, do samego serca.
Dzwonek u drzwi wybrzmiał drugi raz, tym razem natarczywiej.
— Idę już, idę — mruknęła, skopując koce na podłogę. Wstała, przewiązując pulower w talii. Domyślała się, kto czeka właśnie pod drzwiami jej mieszkania, i szczerze mówiąc, ruszyła otworzyć tylko dlatego, że osobnik naciskający właśnie dzwonek po raz trzeci tak łatwo by nie odpuścił. Westchnęła raz jeszcze, nieuważnie spojrzała w swoje odbicie w lustrze i uchyliła drzwi.
— Maryniu, w końcu! — Szpakowaty, postawny pięćdziesięciolatek odetchnął z wyraźną ulgą. — Nie odbierałaś telefonu — dorzucił zaraz z mieszaniną troski i oburzenia.
— Witaj, Andrzejku. Byłam na cmentarzu, zmarzłam i weszłam pod koc — wyjaśniła, na potwierdzenie banalności wytłumaczenia wzruszając lekko ramionami. — Mogę ci zrobić herbatę — zaproponowała.
— Odgrzej sobie risotto, Hania zrobiła. — Gość wyciągnął w jej stronę zapakowany w kilka reklamówek i folię aluminiową półmisek. — Na kolację też miałaś przyjść.
Marysia ponownie wzruszyła ramionami i bez słowa poszła do kuchni. Wstawiła naczynie do lodówki.
— Zjem później— oznajmiła, patrząc w okno, za którym zachodzące słońce malowało ciepły spektakl. Z wysokości jedenastego piętra nic nie przysłaniało widoku. Nad zanurzoną w upale Warszawą płynęły majestatycznie lekkie, podbarwione różem chmury, formując puchate wybrzuszenia niczym kłęby waty cukrowej. Bliżej chowającej się czerwonej kuli barwy nieba przechodziły w ognistą czerwień i kojący pomarańcz.
Maria nie doceniała tych wspaniałości, obojętnym spojrzeniem ogarniając horyzont. Otuliła się mocniej swetrem. Nadal drżała z zimna. To nie mijało. Chłód tkwił w niej od poprzedniego roku, od tamtego marcowego dnia. Czy wtedy przemarzła? Na pewno. Przecież padał deszcz ze śniegiem, a ona w samych kapciach i bez kurtki pokonała całą drogę do szpitala. Wybiegła tak, jak stała, gdy tylko usłyszała tę straszną wiadomość i rzuciła słuchawkę telefonu. Potem nic już nie było ważne. Czas się zatrzymał i miała wrażenie, że płynie w bańce smutku i beznadziei, w której nie ma miejsca na spokojny sen, na uśmiech, na przyjemności. Cokolwiek mogło zaoferować jej życie, nie chciała tego. Bez dwóch najważniejszych dla niej osób nic nie wydawało się dostatecznie atrakcyjne.
— Maryniu, tak nie można. — Andrzej Widzyński otworzył lodówkę, odpakował naczynie z warstw folii, w które owinęła je jego żona, i wstawił potrawę do mikrofalówki. Bez słowa wyjął z szafki talerze i sztućce. Po chwili namysłu pstryknął włącznikiem czajnika elektrycznego i przygotował dwa kubki, do każdego wsypując łyżeczkę granulowanej herbaty.
— Mówiłam, że teraz nie jestem głodna. — Maria odwróciła się od okna.
— Nie masz wyjścia, już wszystko naszykowałem, a risotto Hani to dzieło sztuki, więc chętnie zjem z tobą — uśmiechnął się mężczyzna, sprawnie nakładając porcje potrawy na talerze. — Siadaj. — Zalał jeszcze wrzątkiem herbaciane granulki. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego jego siostra kupowała coś takiego; on uważał, że to najgorszy gatunek.
Kobieta skapitulowała i zajęła się jedzeniem. Potrawa rzeczywiście była wyborna, jej bratowa umiała wyczarować w kuchni wszystko oprócz ciast — takich jak na pierogi czy pizzę, bo jej słodkie wypieki były niezrównane. Śmiały się z tego, zadowolone, że się uzupełniają. Kiedyś. Przed wypadkiem.
— Pyszne — odezwała się po chwili. — Jak zawsze.
— No widzisz, a ty chciałaś zostawić na święty nigdy. Pewnie znowu byś zjadła jakiś serek, a risotto wyhodowałoby w lodówce własną kolonię bakterii, bynajmniej nie kulturalnych. — Brat żartobliwie pogroził jej palcem.
— Nie zaczynaj…
— Co nie zaczynaj? Maryniu, nie możesz tak żyć. Znowu schudłaś. Leków pewnie nie bierzesz. Proszę, daj sobie pomóc.
— Biorę na noc. I nie rozmawiajmy o tym więcej — odparła cicho i upiła łyk herbaty.
— Dobrze, dziś dam ci spokój. Ale obiecaj, że wkrótce nas odwiedzisz — nalegał Widzyński.
— W przyszłym tygodniu. Może być? — burknęła jego siostra.
— Kiedy tylko zechcesz. Wiesz przecież, że jesteś u nas mile widziana. Hania jest niepocieszona, że dziś nie przyszłaś. Gdyby nie jej zwichnięta noga, przyjechałaby ze mną, ale wyperswadowałem jej ten pomysł. Lepiej, żeby nie forsowała jej na schodach, ale jak wydobrzeje, to już się nie wymigasz.
— Wiem, wiem. Przepraszam, że nie przyszłam. — Marysia odstawiła pusty kubek.
— No dobrze, to tę sprawę już omówiliśmy. — Andrzej zakaszlał lekko i poprawił się na krześle. — Ale jest jeszcze coś ważnego.
— Czyli?
— Dzwonił do mnie Henryk. Ponoć nie odbierasz od niego telefonów.
— Od nikogo nie odbieram. — Maria wzruszyła ramionami. — Przecież wiesz.
— To, że wiem, nie znaczy, że mi się to podoba, droga siostro — oznajmił Andrzej. — Przypominam, że Henio prowadzi wszystkie twoje rachunki, mogłabyś czasem z nim porozmawiać. Chciałaś sprzedać ten lokal, który został z majątku Wojtka, prawda? Kolejny potencjalny kupiec zrezygnował.
— Trudno. Nie mam do tego głowy.
Myśli Marii ponownie odpłynęły w przeszłość, która była tym boleśniejsza, że nic na świecie nie mogło jej wrócić. Mąż kupił ten lokal dla niej, chcąc spełnić marzenia o małej gastronomii. Wprawdzie lokal był w opłakanym stanie i wymagał gruntownego remontu, ale Wojciech uparł się, że to żaden problem, ot, wezmą mały kredyt, wynajmą ekipę i wszystko ruszy. Obiecał, że zajmie się tym, kiedy Ania, ich córka, wyprowadzi się do Wrocławia, by studiować tam medycynę. Byli z niej tacy dumni. Najlepsza maturzystka w mieście! Wojtek otwarcie lokalu uważał za doskonały plan, bo wtedy Maria nie będzie miała czasu na tęsknotę. Tamtego dnia Ania wracała do akademika po krótkiej wizycie w domu. Wojtek miał ją odwieźć, bo zabierała ze sobą trochę książek, ulubiony dywan i mnóstwo zapasów jedzenia. Pożegnały się, jak zwykle popędzane przez Wojtka, uroniły kilka łez, ale stanęło na zapewnieniach, że przecież są telefony i internet. Mąż ucałował jej policzek i przypomniał, że ma zająć się przeglądaniem katalogów wnętrzarskich. Pojechali. I już nie wrócili. Nie dotarli nawet do autostrady.
— Maryniu. — Andrzej przywrócił Marię do rzeczywistości, lekko dotykając jej dłoni zaciśniętych wokół pustego kubka. — Pytałem, czy nie chciałabyś pojechać do nas. Martwię się o ciebie. Hania również.
— Wolę być sama, tyle razy mówiłam. — W jej głosie wyraźnie dało się słyszeć zniecierpliwienie.
— No właśnie. Siedzisz sama. Chowasz się. Jak długo tak będzie?
— Nie znam odpowiedzi, Andrzej. Bez nich nie umiem wrócić do świata. Część mnie jest z nimi, a ta druga, która została, nie umie żyć tak jak dawniej. Potrafię tylko czekać. Czekać, choć wiem, że to nie ma już sensu.
Widzyński westchnął, wyraźnie zasmucony. Maria wiedziała, że się martwi, bo z jego punktu widzenia nic do niej nie docierało. Nie miała wątpliwości, że rozumiał jej rozpacz, tym bardziej że i jemu było trudno — tragedia dotknęła przecież całą rodzinę, ale to nie zmieniało faktu, że nie znajdowała sił, by opuścić odgradzający ją od świata kokon, w którym trwała już ponad rok. Poszła wprawdzie kilka tygodni temu na zorganizowaną przez brata wizytę u lekarza, który przepisał leki na depresję, cóż jednak z tego, skoro nie chciała ich brać i żadne tłumaczenia jej nie przekonywały.
— Jak wolisz — odpowiedział zrezygnowanym tonem. — Ale jest jeszcze jedna rzecz. Posłuchaj… — W kilku krótkich zdaniach wyłuszczył sprawę finansów, cytując słowa Henryka, który wyraził się jasno: jeżeli lokal z majątku Wojciecha Kowalskiego nie zostanie sprzedany w porę, to za kilka tygodni oszczędności się skończą, a wtedy wdowie po nim zostanie jedynie skromne świadczenie z ubezpieczenia, a i to tylko przez rok.
Maria słuchała. Gdy brat skończył, skinęła głową.
— Dobrze. Pomyślę o tym.
Andrzej pożegnał ją, zaniepokojony jeszcze bardziej niż przed wizytą.
— Cześć, siostra! Gotowa? — Adam Jarosz wepchnął pięści w kieszenie luźnych dżinsów i krytycznym spojrzeniem obrzucił stos wypakowanych po brzegi kartonów, powiązane sznurkiem książki, dwie duże walizki i dodatkowe worki wypełnione grubszymi ubraniami. Wszystko zgromadzone na podłodze w pokoiku, który dotąd zajmowała jego najmłodsza siostra. — Sporo tego. Nanosimy się ze szwagrem.
— Nie marudź, Adaś, lepiej bierzmy się do roboty, bo obiecałeś, że jeszcze dziś załatwimy zakupy w Ikei. — Joanna, zaróżowiona z wysiłku, mocowała się z zamkiem ostatniej sportowej torby. — Szymek zaraz przyjdzie, Ewka wysłała go po pieluchy dla małego, wrzaskun wyjątkowo dużo ich ostatnio zużywa — westchnęła, odgarniając z czoła zlepiony potem kosmyk włosów.
Mały Jerzyk urodził się trzy miesiące temu i jak dotąd przez większość nocy urządzał skuteczne pobudki wszystkim mieszkańcom ciasnego, trzypokojowego mieszkania na przedmieściach Warszawy. Sąsiadom zapewne również, ale starsi państwo mieszkający za ścianą przyjmowali te nocne ekscesy ze zrozumieniem. Joanna chwilami szczerze zazdrościła bratu, że nie mieszka już z nimi w odziedziczonym po matce lokum. Adam wyprowadził się jeszcze przed ślubem Ewy z Szymonem Bielickim i wyjechał do Irlandii, gdzie znalazł pracę w dużej firmie budowlanej. Joanna, od zawsze wyjątkowo związana z bratem, który po śmierci matki samodzielnie opiekował się młodszymi siostrami, bardzo za nim tęskniła i nawet się zastanawiała, czy po obronieniu licencjatu z języka angielskiego nie dołączyć do Adama na Zielonej Wyspie. Jednak pod koniec semestru przypadkiem znalazła bardzo atrakcyjne ogłoszenie. Podstawówka i gimnazjum znajdujące się w pobliskim miasteczku oferowały posadę nauczyciela wraz z mieszkaniem służbowym — kawalerką na ostatnim piętrze bloku pamiętającego wprawdzie czasy PRL-u, ale za to z niskim czynszem. Asia, nieszczególnie wierząc, że ktoś będzie chciał zatrudnić nowicjuszkę zaraz po studiach, pojechała na rozmowę kwalifikacyjną i ku swojemu zdumieniu została z miejsca przyjęta. I oto dzisiaj, w samym środku sierpnia, miała ostatecznie się wyprowadzić, umożliwiając młodym rodzicom urządzenie prawdziwego pokoju dziecięcego. Razem z Adamem, który specjalnie wziął urlop i przyjechał do Polski, odmalowali ściany, a nawet położyli podłogę z paneli, kafelki w łazience oraz wstawili nowe meble do kuchni. Wszystko zafundował starszy brat, nie oglądając się na koszty. Mówił: „Nawet jakbyś tylko rok miała tu zostać, to przecież milej ci będzie, a to mieszkanko jest tak małe, że naprawdę nie przejmuj się pieniędzmi”. Dzisiaj pozostały do przewiezienia jej osobiste rzeczy i już wszystko będzie gotowe, żeby zacząć urządzać nowe gniazdko. Nie mogła się doczekać.
Całe znoszenie, wbrew głośno wyrażanym narzekaniom i obawom Jarosza, nie zajęło zbyt wiele czasu. Podobnie zakupy w centrum handlowym — Joanna miała przygotowaną listę z kodami produktów. Uwinęli się w niecałą godzinę. Po kolejnej parkowali już przed blokiem, w którym miała mieszkać.
— Siostra, zaniesiemy majdan i będę leciał. — Adam odezwał się dopiero, gdy wyłączył silnik. Nigdy nie rozmawiał, kiedy prowadził, zawsze maksymalnie skupiał się na drodze. Joanna lubiła te milczące wycieczki, cisza wcale nie męczyła, otulała ich miękko niczym puszysty, ciepły koc. Budowała więź. — Dziś się dowiedziałem, że muszę skrócić urlop, a chciałbym jeszcze trochę pomóc Ewce, okej? Poradzisz sobie z rozpakowaniem?
— Pewnie, choć myślałam, że mnie odwiedzisz, jak już wszystko urządzę. Zrobię herbatę, pogadamy na spokojnie — zasmuciła się.
— No pewnie, tyle że później. Nosimy! Żebym zdążył przed wieczorem do Warszawy.
Nawet się nie obejrzała, jak została sama. Zanim Adam odjechał, przytulił ją przez krótki moment i szorstko burknął, żeby na siebie uważała. Nie był dobry w okazywaniu uczuć, ale Joanna wiedziała, że poszedłby za nią w ogień. Kiedy rak zabrał im matkę, ona miała dziesięć lat, Ewa dwanaście, a Adam ledwie skończył technikum budowlane. Jego pełnoletność i odpowiedzialność uchroniła dziewczynki przed domem dziecka. Innych krewnych w zasadzie nie mieli. Ojca alkoholika zapamiętali jako sprawcę koszmarnych awantur, nawet mała Joasia, która w trakcie rozwodu rodziców miała zaledwie sześć lat, dlatego z ulgą przyjęli najpierw jego wyprowadzkę, a potem brak wszelkich kontaktów. Nie pojawił się ani na pogrzebie, ani później. I całe szczęście. Za to Adam przejął na siebie ciężar utrzymania sióstr (skromna renta nie pokrywała wszystkich potrzeb), pewnie dlatego Joanna traktowała go trochę jak ojca, a trochę jak przyjaciela. Świadomość, że ma starszego brata, na którego może zawsze liczyć, dawała jej kojące poczucie bezpieczeństwa.
Joanna z westchnieniem poprawiła doniczki z kwiatami na parapecie. Dostawczak Adama zniknął za zakrętem. Popatrzyła jeszcze chwilę przez lekko zakurzoną szybę. Miała widok na niewielki skrawek zieleni w postaci zaniedbanego trawnika i podobny popeerelowski dwupiętrowy blok. Pod jedną z klatek rudowłosy chłopak cierpliwie ćwiczył żonglowanie trzema kolorowymi piłeczkami. Innych kilkupiętrowych wielkopłytowców nie było w okolicy. Asia zdążyła się zorientować, że te dwa bloki były jedynymi tego typu budynkami w miasteczku. Pięć minut marszu chodnikiem przy głównej szosie i już było widać szkołę, w której miała pracować. Poza tym okolicę upiększały mniej lub bardziej leciwe domki jednorodzinne. Właściwie cała miejscowość oblepiała przez kilka kilometrów drogę krajową na Warszawę, zaczynając się kościołem i cmentarzem, a kończąc zbudowanym niedawno małym rondem i budynkami szkolnymi. W centrum tkwiło parę sklepów, przy rynku sterczała nieco zdezelowana budka przystanku autobusowego i właściwie to wszystko. Kilka bocznych ulic prowadziło do okolicznych wiosek — Joanna sprawdziła już okolicę na mapach internetowych, kiedy szukała ścieżek nadających się do biegania.
Teraz nie pozostało jej nic innego, jak wziąć się do roboty i rozpakować cały, dość skromny, dobytek. Zaczęła od wyciągnięcia z walizki laptopa oraz małych głośniczków i wrzucenia do odtwarzacza listy swoich ulubionych piosenek. Lekko podśpiewując, zabrała się do właściwej pracy. Z zapałem ścierała kurz, układała książki, a potem zajęła się wieszaniem ciuchów w szafie oraz porządkowaniem kuchni i łazienki. Dopiero kiedy burczący z głodu żołądek dał jej znać, że pora na przerwę, postanowiła coś zjeść. Nie miała wielkiego wyboru, bo z Warszawy zabrała jedynie kilka podstawowych produktów i ćwiartkę sernika, który upiekła dla rodzeństwa na pożegnanie.
Siedząc w małej kuchni i popijając zieloną herbatę, Joanna niespiesznie przeglądała wiadomości internetowe. Nawet zrobiła sobie zdjęcie telefonem, rozmazała je „artystycznie” i opatrzone podpisem: „Herbata w nowym kubku i w nowej kuchni”, wstawiła na facebookową tablicę dla grupy najbliższych znajomych. Grono to znacznie się zmniejszyło od czasu, kiedy tuż przed obroną pracy licencjackiej zerwała z Damianem. Rozstanie poprzedziły banalne okoliczności, czyli odkrycie, że jakiś miesiąc wcześniej jej chłopak nawiązał równie intensywną znajomość z ich wspólną przyjaciółką. Tłumaczenia, że oboje byli pijani, a w ogóle to wina Joanny, bo powinna chodzić z nim na wszystkie popijawy, zamiast ciągle siedzieć w książkach, jakoś nie przekonało panny Jarosz, która definitywnie postanowiła zakończyć związek i tym sposobem straciła znajomych, którzy należeli do paczki jej byłego chłopaka. Czyli większość, bo jakoś tak wyszło, że podczas studiów trzymała się głównie z jego koleżeństwem. Dziś już zdążyła odżałować ten romans, a niespodziewana oferta pracy i przeprowadzka miały znaczący udział w terapii.
Napisała jeszcze krótkiego maila do brata i siostry, a potem zamknęła komputer. Wiedziała, że mimo zmęczenia, po tak emocjonującym dniu nie zaśnie zbyt szybko, więc sięgnęła po książkę, w której zatopiła się na kilka godzin.
Ranek powitał wszystkich deszczem dającym ulgę po ostatniej fali upałów. Chłodny wiatr przynosił już zapowiedź nadchodzącej jesieni, ale rozgrzana ziemia nie pozwalała zapomnieć o rozbuchanym, gorącym lecie i odwdzięczała się uwodzicielską mieszaniną zapachów.
Joanna otworzyła szerzej okno zachwycona świeżością powietrza i jednostajnym szumem obfitych kropel. Spała długo. Późno skończyła czytanie, bo powieść okazała się niezwykle wciągająca i nie mogła odmówić sobie kolejnego rozdziału, potem następnego i tak prawie do szarówki świtu. Ale mimo to czuła się wypoczęta.
Na śniadanie przyrządziła jajecznicę z pomidorami i szczypiorkiem, podśpiewując przy tym w takt jakiegoś przeboju z radia. Właściwie miała dla siebie cały dzień i mogła rozkoszować się samotnością, której do tej pory tak bardzo jej brakowało. Postanowiła spędzić niedzielę na samych przyjemnościach: poznać okolicę na krótkim spacerze, sprawdzić, czy wypatrzone w sieci trasy nie kryją jakichś niespodzianek, upiec ciasto, które zamierzała zabrać na zapowiedzianą na jutro radę pedagogiczną, a przede wszystkim porządnie poleniuchować. Kiedy myła talerz i kubek, deszcz jak na zamówienie przestał padać. Joanna włożyła ulubioną sukienkę, uszytą z kilku warstw cienkiej jak mgiełka, przewiewnej tkaniny, sandałki z rzemyków i była gotowa do wyjścia.
Na zewnątrz pachniało niedawną ulewą, mokre rośliny z wdzięcznością dźwigały obmyte z suchego pyłu listki i gałązki. Było pięknie. Słońce świeciło nieco nieśmiało, zanurzone w białych kłębach chmur. Joanna wolnym krokiem przemierzała uliczki miasteczka, uprzejmie uśmiechając się do nielicznych przechodniów. Po jakimś czasie zauważyła, że mijają ją głównie starsze kobiety, które grupkami po dwie lub trzy zmierzały wszystkie w tym samym kierunku. Szybko się zorientowała, jaki był cel tego pośpiechu — w całej okolicy rozległ się dzwon kościelny przypominający o zbliżającej się mszy.
— Czemu nie? — mruknęła do siebie Joanna.
Nie była zbyt religijna, ale lubiła odwiedzać świątynie, chłonąć szczególną atmosferę opieki i zaufania. I śpiewać. Najbardziej lubiła śpiewać.
Lokalny kościółek nie był duży, ale zachwycał swoim wystrojem. Cały w drewnie, z przepięknymi witrażami umiejscowionymi za ołtarzem i prawdziwą amboną ozdobioną wymyślną drewnianą sztukaterią górującą nad szeregiem prostych ławek. Dziewczyna przystanęła w progu, rozglądając się jak oczarowana. Smuga światła przecinająca ciemne wnętrze skupiała wirujące drobinki kurzu, zwracając uwagę na oryginalną posadzkę. Dopiero ruch w pobliżu ołtarza wyrwał Joannę z odrętwienia. Wraz z pojawieniem się krępego księdza wśród zgromadzonych kobiet zapanowało wyraźne poruszenie. Niektóre podeszły bliżej, inne przesiadły się do pierwszych ławek.
— Ciebie też zapraszam do nas! — rozbrzmiał głęboki i donośny głos wikariusza, który bez cienia wątpliwości patrzył właśnie na Joannę. Pamiętała, że to nie proboszcz, bo tego zdążyła poznać, kiedy podpisywała umowę w Urzędzie Gminy. Przypomniała sobie, że zapraszał ją wtedy na mszę, zupełnie nie dopuszczając myśli, że mogłaby być innego wyznania. Nawet ją to wówczas rozbawiło. Ksiądz był zresztą bardzo serdeczny i sympatyczny.
Onieśmielona podeszła bliżej ołtarza, mimowolnie zwalniając, gdy wkraczała w smugę jasności bijącej od okna. Odruchowo zmrużyła oczy. Słońce zatańczyło w jej brązowych włosach, wydobywając miodowe i złote odcienie z pojedynczych pasm.
— Zaczniemy od próby psalmu. „Wszyscy zobaczcie, jak nasz Pan jest dobry”. Uwaga! Pan Stasiu zagra wstęp, a potem proszę powtarzać za mną! — Zażywny duchowny podniósł do góry lewą dłoń z palcem wskazującym wycelowanym w sufit i uśmiechnął się pokrzepiająco do swojej nowej owieczki.
Kulawa przygrywka na organach wypełniła kościół, a po chwili ksiądz zaintonował wers refrenu. Kiedy śpiewał, wznosił oczy ku górze i zaplatał palce na wydatnym brzuchu. Joanna przyglądała mu się z uśmiechem. Nadeszła kolej kobiet. Kilka zupełnie niezgranych głosów uniosło się w przesyconym kadzidłem powietrzu. Grubawa staruszka, wpatrzona w wikariusza jak w święty obrazek, nie dość, że śpiewała najgłośniej, to jeszcze weszła zbyt wcześnie i w niewłaściwej tonacji, przez co zmieniła zupełnie prostą melodię psalmu.
Ksiądz westchnął i dał znak organiście. Instrument umilkł.
— Pani Walczakowa, proboszcz prosił, żeby Walczakowa oszczędzała gardło. Za głośno, za głośno. — Pogroził palcem, okraszając połajankę dobrotliwym uśmiechem. — A inne panie znowu za cicho. Jak zawsze, jak zawsze. Ksiądz proboszcz bardzo lubi ten psalm i specjalnie prosił, żeby dziś go koniecznie ładnie zaśpiewać. Jeszcze raz — zarządził. — Dwa refreny pod rząd. Albo trzy. Razem!
Muzyka ponownie rozbrzmiała, tym razem składniej i śmielej. Joanna zaczerpnęła powietrza i czystym głosem dołączyła do chóru. Tak się złożyło, że nie tylko ksiądz proboszcz był miłośnikiem tej pieśni. Ona też. W pierwszej klasie liceum wygrała nawet parafialny konkurs piosenki religijnej, wykonując wszystkie zwrotki psalmu. Ćwiczyła przez miesiąc i słowa wryły jej się w pamięć, niespodziewanie przynosząc otuchę w trudnych chwilach. Jak wtedy, gdy po rozstaniu z Damianem zapłakana szorowała wszystkie zakamarki w domu, łykając gorzkie łzy i bezgłośnie nucąc pieśń o dobroci Boga. I z każdym wersem rozlewał się w niej spokój. Zrozumiała, że będzie umiała się z tym pogodzić. Nabrała nadziei, że będzie dobrze. Teraz, na fali tego wspomnienia, odruchowo rozpoczęła zwrotkę, ale ucichła po drugim wersie zdezorientowana nagłą ciszą wokół siebie. Kilka par szeroko otwartych oczu wpatrywało się w nią intensywnie i ze szczerym zdumieniem. Zawstydzona pochyliła głowę, pozwalając, żeby gęste fale włosów przesłoniły jej twarz. Zorientowała się, że bezceremonialnie weszła w partię księdza, a przecież miały ćwiczyć jedynie refren. Nie była zachwycona swoim występem, wiedziała za to, że stanie się głównym tematem pokościelnych plotek.
— Dziecko… — szepnął nabożnie wikariusz. — Ty śpiewasz.
Dariusz Wiktorski nie uważał się za złego ojca. Przeciwnie. Pił, bił, ale przecież był. W swoim mniemaniu wyrastał nawet na kogoś w rodzaju bohatera, bo po śmierci Janki sam wychowywał chłopaka. I nie własnego, lecz jedynie przysposobionego. Zachciało mu się wziąć pannę z małym dzieckiem! Piękna była z niej dziewczyna, z burzą rudych loków, a że słabego zdrowia? To wyszło na jaw dopiero po czasie. Kiedy zaszła z nim w ciążę, wzięli ślub i przez jakieś kilka miesięcy ich życie ładnie się układało, zwłaszcza że Wiktorski dostał pracę w pobliskiej firmie logistycznej, a od miasta całkiem wygodne mieszkanie. Ale wszystko do czasu. Podczas porodu pojawiły się jakieś komplikacje, których Darek nie potrafił nazwać, ze słów lekarzy zrozumiał tylko, że dziecko w łonie jego żony musiało nie żyć od kilku dni, a Janka podczas porodu dostała krwotoku i zmarła. Taki los. Dariusz został bez żony i własnego syna, za to z małym rudowłosym Jaśkiem, z którym nie wiedział, co zrobić, bo Janeczka nie miała krewnych. Pielęgnował w sobie ogromny żal, że tak się to życie potoczyło. Rozpacz szybko zaczął topić w wódce, najpierw usłużnie polewanej przez kolegów, potem pitej głównie w samotności, a dzięki matce, która zajmowała się przysposobionym synem, mógł nie zaprzątać sobie głowy „problemem”. Przez nadużywanie alkoholu i zaniedbywanie obowiązków stracił dobrą pracę i musiał szukać innej, którą załatwił w końcu po znajomości. Co prawda pił dalej, ale do roboty chodził i przynosił dobrą pensję, bo majster przymykał na to oko — wiedział przecież o tragedii, jaka spotkała Dariusza, i o tym, że ma dziecko na utrzymaniu. Matka Wiktorskiego zmarła, kiedy dzieciak zaczął pierwszą klasę gimnazjum, ale wtedy młody był już nauczony, jak ma postępować z ojczymem, i Wiktorski nie musiał się zbytnio martwić, co chłopak porabia całymi dniami. Jasiek umiał zrobić zakupy i uszykować kanapki, nawet zupę ugotował, a jak ojciec nie zapomniał, to dawał mu pieniądze na zakupy, szkolne obiady chłopak miał za darmo. Ubrania też się zawsze znajdowały — a to sąsiad podrzucił coś po swoich synach, a to panie z ośrodka pomocy coś przyniosły. Pralka w domu była, więc młody brudny nie chodził. Owszem, Dariusz co jakiś czas wlepiał Jaśkowi kilka pasów, co traktował jako jedyny skuteczny środek wychowawczy, a przede wszystkim profilaktyczny. Jego ojciec też miał ciężką rękę, dzięki czemu Wiktorski wyrósł przecież na porządnego człowieka.
Tego niedzielnego, sierpniowego ranka Jasiek już zdążył zarobić solidnego kuksańca. Zaczęło się od dyskusji o piwie. Ojczym obudził się na ciężkim kacu na tyle wcześnie, że chłopak nie zdążył jeszcze wyjść z domu, żeby zniknąć mu z oczu.
— Młody, idź mi po piwo — zarządził ochrypłym głosem Wiktorski, wtaczając się do małej kuchni. Razem z nim pomieszczenie wypełnił kwaśny odór potu i nocnej libacji. Na stole wylądowało wygrzebane z kieszeni dresowych spodni pomięte dwadzieścia złotych.
— Przecież wiesz, że mi nie sprzedadzą. — Chłopak szybko dokończył smarowanie kromki chleba masłem, zawinął ją w papier i wpakował do kieszeni bluzy. Ojczym po nocnym piciu bywał wyjątkowo drażliwy.
— Nie pyskuj, kurwa. Załatw mi to — odwarknął, popierając swoje słowa ciosem w głowę Jaśka. Kant dłoni trafił w miękką chrząstkę ucha. Zapiekło. Janek zagryzł wargi i bez słowa zamknął banknot w pięści. — Tylko masz mi zaraz wrócić, bo popamiętasz ruski miesiąc, gnoju. I fajki też mi kup — dorzucił jeszcze Wiktorski i nie patrząc więcej na pasierba, otworzył lodówkę w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
Janek wybiegł na podwórko prosto w letni deszcz, który niemal natychmiast poskręcał jego rude włosy w loki. Po kilku minutach wpadł do sklepu starego Sołtysika. Miał szczęście — nie było innych klientów. Szybko znalazł się przy ladzie.
— Dzień dobry, panie Karolu. — Chłopak ukłonił się uprzejmie.
— A dobry, dobry. Co tam chcesz? — Niemłody sprzedawca oderwał się od krzyżówki i z zaciekawieniem spojrzał na młodzieńca.
— Panie Karolu, ja wiem, że nie wolno, ale dla mojego ojca. Dwie tatry i papierosy. Kazał mi kupić. Proszę, nie powiem nikomu, słowo — wyrzucał z siebie zdania z szybkością karabinu maszynowego.
— Jasiek, wiesz, że jakby mi tu kontrola wpadła…
— Ale nie ma nikogo, proszę. Ojciec mi kazał. — Janek nerwowo potarł wciąż piekące ucho. Sołtysik przyjrzał mu się uważnie i widocznie uznał, że chłopak raczej nie opowiada bajek.
— Ech, ostatni raz. Ale nie na zeszyt — westchnął.
— Mam pieniądze.
— Tylko schowaj pod kurtkę, żeby cię nikt z tym nie zobaczył. Ludzie do kościoła zaraz będą szli — upomniał go sprzedawca.
— Jasne, panie Karolu. Dziękuję.
Już miał wychodzić, ale Sołtysik jeszcze go zatrzymał. Sięgnął do pudełka pod ladą i położył na blacie dwa wafelki w złotych papierkach.
— Weź, termin im się kończy, i tak bym nie sprzedał.
Janek patrzył przez chwilę to na słodycze, to na sklepikarza. Jednak chęć zjedzenia łakoci wygrała z zażenowaniem i ciastka zniknęły w kieszeni dżinsów.
— Jakby trzeba było z towarem pomóc, to pan powie — rzucił szybko i ruszył w drogę powrotną.
Deszcz właśnie sączył ostatnie krople, oddając ziemię we władanie letniego słońca. Tak jak przewidział właściciel sklepu, w stronę kościoła zmierzały grupki wiernych. Utarło się, że w pierwszej porannej mszy uczestniczyły głównie kobiety, na sumę proboszcz zapraszał rodziny i dzieci, a wieczór był dla młodzieży. Spojrzenie Janka przyciągnęła kolorowa plama. Młoda kobieta w powiewnej sukience omotała wokół szyi wielobarwne apaszki. Na pewno jej wcześniej nie widział. Nie zdążył się jednak zastanowić, kim może być tajemnicza wielbicielka tęczy.
Silne uderzenie w ramię przywróciło go do rzeczywistości.
— Aleś się zapatrzył, Marchewa. Co kupiłeś?
Janek przełknął nerwowo ślinę. Przed nim stał jego odwieczny prześladowca, Krzysiek Długocki, zwany Długim, choć postury był on raczej niskiej i krępej, z dobrze wyhodowanymi mięśniami i niewyparzonym językiem. Szczycił się też przywództwem w paczce lokalnych chuliganów, którzy sami siebie dumnie nazywali kibolami, bo wszyscy pasjonowali się meczami klubu Legia Warszawa. Poza tym każdy z nich miał na koncie przynajmniej jedną powtarzaną klasę, a Długiemu groził nawet nadzór kuratorski. Całe to towarzystwo uwielbiało wyżywać się na słabszych, czego Wiktorski niejednokrotnie doświadczył. Od przyszłego roku szkolnego mieli chodzić razem do jednej klasy. Dziś Krzysiek pojawił się bez swych asystentów za plecami, co bardzo Jaśka ucieszyło.
— Wafelki, chcesz? — Wykazał się refleksem i podał jedną z czekoladek Długockiemu. — Muszę lecieć — dorzucił szybko i puścił się biegiem, zadowolony, że Długi nie dostrzegł jego prawdziwych zakupów. Ojczyma nie interesowałyby powody, dla których nie przyniósł piwa, natomiast nie miałby problemu z ręcznym i bolesnym wytłumaczeniem pasierbowi powodów swej złości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki