Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga rodziny Gardowskich.
Niełatwe wybory bohaterów pomiędzy dążeniem do szczęścia a lojalnością wobec najbliższych na tle wydarzeń okresu wojennego.
Janina coraz trudniej radzi sobie z ukrywaniem tajemnic. Zastanawia się, jak jej romans z Jakubem Zigmanem mógł zabrnąć tak daleko. Wzrastające nastroje antyżydowskie w Europie zmuszają mężczyznę do wyjazdu z Płocka. Czy Janina i Jakub jeszcze kiedykolwiek się spotkają?
Córka Gardowskich – Michalina – wchodzi w okres dojrzewania, zaczyna mierzyć się z plotkami na temat jej pochodzenia i poszukiwaniem tożsamości. Czy dziewczyna odkryje okrutną prawdę o jej biologicznych rodzicach?
W życiu Antoniego pojawia się młoda sekretarka – Marzena Markowska, której mężczyzna pomaga wyjść ze skomplikowanej sytuacji, co bardzo zbliża ich do siebie. Tymczasem niespodziewanie Gardowscy otrzymują od losu prezent, o którym marzyli od lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Autorka: Małgorzata Garkowska
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Zuzanna Wierus
Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko
Skład: Robert Kupisz
Zdjęcia na okładce:
Jacek Warszawski (zdjęcie autorki), Shutterstock: Taras Atamaniv, Stepniak, Grzegorz Sulkowski
Redaktor prowadząca: Agnieszka Knapek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Małgorzata Garkowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2022
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl, www.pascal.pl
ISBN: 978-83-8103-459-3
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichym zmierzchu,
kiedy słońca język czerwony
liże fale, rude po wierzchu,
gdy już ciemnym brzegiem po równinie
niosą lasy sosnową zadumę,
a poważny ton nad wszystkim płynie
w czarnym jęku stada wron za Tumem…1
1 W. Broniewski, Miasto rodzinne, w: idem, Wiersze i poematy, Warszawa 1972, s. 128.
Wilno, 21 maja 1930 r.
Droga Janino!
Pozwalam sobie – znowu – po długim, przyznam, że bolesnym, milczeniu wysłać list do Ciebie. Mam nadzieję, że zastaję Cię w dobrym zdrowiu. Nigdy tak oficjalnie do Ciebie nie pisałem i teraz też nie umiem. Ale zupełnie się do Ciebie nie odzywać – nie potrafię jeszcze bardziej… Tak jak nie jestem w stanie zapomnieć, nie myśleć, zamknąć Cię, jak zamyka się album z fotografiami. To niemożliwe. Jesteś w moich snach niemal każdej nocy i w moich myślach każdego dnia. Czy chcę coś na to poradzić? Czasem tak. Pragnę w końcu zapomnieć, nie wspominać, nie zastanawiać się, co mogłoby być inaczej. Ale zaraz ogarnia mnie żal, że już nie będę mieć nawet takiej namiastki kontaktu z Tobą.
Dlatego – jednak piszę. Bo chcę chociaż przez moment znowu z Tobą rozmawiać. Przez chwilę być bliżej Ciebie. To złudne, ale czy coś więcej mi pozostało?
Janino… Janinko… Janeczko… Wiem, nie mogę tak mówić. Nie powinienem. Ale co poradzić, gdy Twoje imię tak właśnie gra we mnie?
Wybacz mi ten list. Nie spodziewałaś się pewnie, że jeszcze cokolwiek ode mnie usłyszysz, i być może – choć pragnąłbym, żeby tak nie było – nie jest Ci to miłym. Nazwiesz mnie człowiekiem o słabej woli, niekonsekwentnym, nielogicznym i zapewne będziesz miała rację, bo kiedy sprawa dotyczy Ciebie, jestem na z góry przegranej pozycji. Okazuje się, że nie potrafię żyć bez Ciebie obok, bez wspominania Ciebie, bez mówienia do Ciebie. Powiesz: „Pisz pan w pamiętniku, pisz pan do szuflady, ale nie zawracaj mi głowy!”. Próbowałem, Janeczko, wierz mi, próbowałem. Ale co mi po takim pisaniu, gdy nie mam nawet cienia nadziei, choćby ułamka złudy, że moje słowa jednak dotrą do Ciebie, że przeczytasz list albo chociaż weźmiesz go na moment do ręki?
Dziś dzień moich urodzin. Wuj zarezerwował z tej okazji bilety do teatru miejskiego. Lutnia wystawiła ponoć świetną komedię francuską, ale szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z oglądanej sztuki. Nie mogłem skupić się na przebiegu akcji, a żarty zupełnie mnie nie śmieszyły. Myślałem o Tobie. I postanowiłem, że napiszę. Trochę w ten sposób chciałem zrobić sobie prezent. Dlatego nie złość się, proszę. Jeśli nie masz życzenia – nie odpowiadaj, ale błagam, nie odsyłaj mi listów, nie zadawaj mi już więcej ciosów, bo ten otrzymany podczas naszego ostatniego spotkania powalił mnie na kolana… Obiecuję pisać jedynie co kilka tygodni, traktować tych kilka zdań posłanych w świat na papierze listowym jako pocieszenie w mojej samotności, chwilowe lekarstwo na tęsknotę. Czy pomoże? Kto wie? Ale chyba nie mam innego wyboru, jak spróbować.
Nieskładny ten mój list. Słowa dobieram z trudem, bo co rusz inne wyrywają mi się z serca, inne niż te, które wypada mi przelać na papier. Bo powiedziałaś, że nie chcesz. Wiem – nie odpowiedziałem i uciekłem niczym tchórz. Nie walczyłem, ale przecież najbardziej zależy mi na Twoim szczęściu, a Twój spokój cenię bardziej niż swoje pragnienia. Dlatego zrobiłem, co kazałaś. Może to był błąd. Czasu już nie cofnę, ale zapomnieć też nie potrafię. A Ty wtedy… płakałaś… Chciałbym wierzyć, że także z żalu za naszymi spotkaniami, za chwilami intymności. Nie będę prosił o więcej, skoro sobie tego nie życzysz.
Jednej rzeczy nie umiem sobie odmówić – choćby pozoru bliskości, gdy pochylisz się nad napisanymi przeze mnie zdaniami.
Czy zapomniałem? Mam Ci zacytować Mickiewicza? Pamiętasz wieczór nad wodą, gdy Ci recytowałem te strofy? Ja pamiętam każdy jego fragment. Zapach wiatru. Gładkość Twoich włosów, Twojej skóry, dotyk… Smak… Wiem. Mówię za dużo. Ale przecież: „Bo w każdym miejscu i o każdej dobie, gdziem z Tobą płakał, gdziem się z Tobą bawił…”2. I chociaż zmieniłem miejsce, to pozostawiłaś we mnie za wiele swoich śladów, bym tak po prostu wyrzucił Cię z pamięci. Nie zapomniałem, Janeczko, i zbyt mocne uczucie wzbudziłaś we mnie, żebym kiedykolwiek zdołał przestać myśleć o Tobie. Nie zatrę Twojego wspomnienia ani trunkami, ani bliskością innych kobiet, które nawet gdy piękne i chętne, nie dorównają Ci ani urodą, ani wrażliwością i które nudzą mnie już pierwszym wypowiedzianym zdaniem. Z Tobą tylko mogę rozmawiać szczerze i tylko przy Tobie czułem, że ktoś naprawdę mnie słucha.
2 A. Mickiewicz, Do M..., w: idem, Dzieła, t.1, Lwów 1912, s. 161–163.
Obiecuję nie czynić Ci już więcej wyznań, których nie chcesz, ale pozwól mi czasem wysłać do Ciebie list. Mam nadzieję, że choć na tyle mogę liczyć. Pamiętaj, o nic więcej nie proszę, jedynie o chwilę rozmowy. Czy zasługuję na choć odrobinę Twojej uwagi?
Zastanawiasz się czasem, co u mnie?
Otóż od miesiąca jestem u wuja Leona, ale właściwie można powiedzieć, że to jedynie przystanek na mojej drodze. Zamknąłem wszystkie sprawy w Grodzisku i nic, dosłownie nic mnie tam nie trzyma. Rodziny, jak wiesz, bliskiej nie mam, a z dalszej to nawet ciotka, u której się zatrzymywałem, bywając w Płocku, rozważa wyjazd z Polski. Myślę o Wiedniu i zamierzam tam pojechać nieco naokoło, odwiedzając po drodze Lwów i Budapeszt. We wszystkich trzech miastach osiedli moi serdeczni koledzy z czasów, gdy studiowałem w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Kto wie, może w Austrii znajdę jakąś przystań, choć nie da się ukryć, że nastroje przeciwko Żydom zdają się narastać i narastać. W Wiedniu mieszka Franz, opowiadałem Ci kiedyś o nim, zapraszał mnie ciepło już od dawna, mógłbym się u niego zatrzymać, zanim rozejrzę się i znajdę coś na stałe. Lub wrócę… Cóż, przekonam się (oby nie!) na własnej skórze, jaka tam atmosfera.
Tutaj chęci do rysowania mam coraz mniej, a w Grodzisku przez długi czas spod mojej ręki nie wyszła ani jedna kreska. Wiele sobie obiecuję po tej podróży, może zmiana miejsca rozbudzi moją uśpioną wenę albo chociaż ukołysze na trochę tęsknotę rozrywającą mi duszę. Wuj początkowo bardzo chciał jechać ze mną, jednak zdrowie nie pozwoli mu na tak długą podróż.
Tyle, moja droga Janko, u mnie. Mam nadzieję, że przeczytasz mój list i… Nie wiem, co jeszcze mogę napisać na koniec, żeby dotrzymać danej Ci kilka akapitów wcześniej obietnicy… Odezwę się za jakiś czas. To na pewno.
Ślę pozdrowienia, wuj również
(wciąż Twój)
Jakub
Październik 1930 r.
Janina patrzyła na Wisłę. Wymknęła się na późnopopołudniowy spacer i nie mogła odmówić sobie spojrzenia na szykujące się do zachodu słońce. Z jej ulubionego miejsca w parku za Tumem widok na szeroki łuk rzeki był szczególnie urokliwy. Gdy kobieta podziwiała ten dobrze jej znany i bliski krajobraz, nabierała pewności, że nigdzie na świecie nie ma takiego miejsca, które równie by ją zachwyciło. Ciągnęło ją tutaj za każdym razem, kiedy odbierała z poczty kolejne wiadomości od Jakuba, bo właśnie ten zakątek jak żaden inny kojarzył jej się z byłym kochankiem. Tu spotkali się po raz pierwszy i tu widzieli po raz ostatni. Bolesne wspomnienia mieszały się z tymi przywołującymi szczęście i wypełniały ją wciąż na nowo słodkim żalem.
Jakub nie pisał często, bywało, że milczał przez długie tygodnie, i czasami nawet łapała się na wyczekiwaniu na znak od niego, chociaż na żaden list jak dotąd nie zdecydowała się odpisać. Pierwszy, który przyszedł po długich miesiącach ciszy, po tym, jak zapowiedziała mu, że między nimi koniec, wywołał w jej sercu niemałe zamieszanie. Przez dobry tydzień zwlekała z otwarciem koperty, próbowała nawet zmusić się, żeby cisnąć papier do popielnika, ale nie starczyło jej na to sił. Przeczytała w końcu, cierpliwie odczekawszy do dnia, kiedy przez kilka godzin była sama w domu. Zigman pisał, że nie potrafi zapomnieć. Janka doskonale to rozumiała. Choć doszło między nimi do zaledwie kilku pocałunków i, paru zbyt szybkich, ukradkowych pieszczot, to słowa, jakimi siebie nawzajem obdarzali, pełne były żaru i namiętności, na tyle, by w duchu nie wahała się nazywać Jakuba kochankiem. Dlatego wolała pozostawiać jego listy bez odpowiedzi. Powstrzymywały ją skrupuły, z których nie potrafiła się wyzwolić, i zwyczajny brak odwagi, bo miała świadomość, że gdy zrobi pierwszy krok, to następnym nie będzie już w stanie zapobiec. Kuba przysyłał krótkie sprawozdania z miast, jakie odwiedzał, okraszone szkicami miejsc, które go zachwyciły. W kilku zdaniach opisywał, co u niego, gdzie się wybiera, kogo poznał. Wyczuwała, jak starannie unika pisania wprost o swoich do niej uczuciach, choć między wierszami, z tonu i melodii wypowiedzi, bez trudu wyczytywała tęsknotę i smutek.
Wyjątkowo zimny jak na ciepłą dotąd jesień podmuch wiatru wślizgnął się pod płaszcz Janeczki. Otuliła szyję chustką i odruchowo poprawiła ułożenie kapelusika na krótkiej, modnej ostatnio w Płocku fryzurze. W kieszeni odnalazła kartkę z listem od Zigmana. Przebiegła wzrokiem kilka ostatnich zdań.
Koledzy zorganizowali przyjęcie urodzinowe dla Tolka – pamiętasz go? Pisałem Ci, że przygnało go niedawno do Wiednia i znów, jak za studenckich czasów, przyszło nam dzielić pokój. Dziś już nie znajduję w tym takich korzyści jak niegdyś, a czyjeś przymusowe towarzystwo nieraz mnie po prostu irytuje. Tymczasem zabawa trwa w najlepsze, nikt nie skąpi wina, zamówiliśmy niezgorsze jedzenie, a ja wymknąłem się, żeby skreślić kilka zdań do Ciebie, bo właśnie tego potrzebuję teraz najbardziej. Może też zbyt dużo już wypiłem i dlatego… Ech, Janko, jak to jest – jestem otoczony przyjaciółmi, a jednak szukam chwili odosobnienia, bo w zaciszu ciemnego pokoju (zapaliłem tylko małą żarówkę przy biurku, by widzieć, co piszę) poczucie osamotnienia, które tak lubi mnie dopadać, jest jakby mniejsze niż w radosnym gronie. To może paradoks, ale czyż nie odczuwamy silniej, czego nam brakuje, w momencie, gdy dostępna jest jedynie tego namiastka? Mam nadzieję, że Ty nie miewasz takich rozterek. Wolę wyobrażać sobie, że Twoje wieczory mijają wśród rodziny, a po Twoich ustach błąka się uśmiech, który rozpala też blask w oczach. Zasnę dziś z takim krzepiącym serce widokiem. Dobrej nocy, Janeczko.
Końcowe zdania znała na pamięć i tylko dlatego zmierzch nie zatarł sensu skreślonych równym pismem wyrazów. Schowała kartki z powrotem. Spali je później, jak wszystkie otrzymywane po rozstaniu listy, ale najpierw chciała jeszcze kilka razy przeczytać te słowa. W kościele katedralnym zadzwoniono właśnie na mszę. Janina zasłuchała się w poważny ton dzwonów, pozwoliła, aby dźwięk wypełnił jej myśli, wniknął w jej wnętrze i pozostawił po sobie drżenie. Głębokie, dostojne uderzenia szybowały nad miastem i rzeką, zdając się niknąć między podszytymi czerwonopomarańczowym światłem zachodzącego słońca chmurami. Zachód barwił fale na złoto, błyskały jak lizane płomieniem. Janka przymknęła oczy. Kolory przypomniały jej pełgający po papierze ogień, kiedy po ostatnim spotkaniu z Jakubem, cała we łzach i wbrew przepełniającemu ją poczuciu straty, wrzucała do pieca jego listy, powtarzając sobie szeptem treść każdego z nich. Nie spaliła wszystkich – zostały rysunki i te, w których pisał do niej o sztuce. Pozbycie się takiej pamiątki wydało się Janeczce świętokradztwem i postanowiła, że kiedyś odeśle Zigmanowi wszystkie otrzymane od niego szkice, dlatego ukryła je razem z ocalałymi listami głęboko w szufladzie bieliźniarki.
Dzwony umilkły, nie było słychać nawet echa. Janina z westchnieniem spojrzała ostatni raz na rzekę i pospiesznie ruszyła w stronę domu. Antoni i tak będzie narzekał, że spaceruje po zmroku, a piękna zachodzącego słońca nie uzna za dostateczne wytłumaczenie. Do tego właśnie zaczęło mżyć, a niesione wiatrem krople deszczu nieprzyjemnie oblepiały twarz. Ale mimo takiej perspektywy Janka nie żałowała czasu spędzonego w parku. Potrzebowała kilku chwil tylko dla siebie, zwłaszcza że napracowała się dziś przy marynowaniu grzybów i gruszek na zimę.
Wychodziła już na Rynek Kanoniczny, kiedy sylwetka jednego z przechodniów wydała jej się znajoma. Janka wstrzymała oddech i mimowolnie zwolniła kroku. Serce, jakby na przekór, zatrzepotało mocno i szybko. Czy to możliwe, że Jakub przybył do miasta? Nieraz w ostatnich minutach przed zaśnięciem wyobrażała sobie takie spotkanie. Niespodziewane, przypadkowe. Widziała, jak on zmierza w jej kierunku, z tym swoim nikłym uśmiechem i błyskiem w czarnych jak smoła oczach. Znała na pamięć jego spojrzenia i gesty, ale dopóki były to tylko mrzonki, nic nie stwarzało zagrożenia. Co innego gdyby spotkanie miało miejsce na jawie. Zdała sobie teraz sprawę, że chciała go równie mocno, jak się obawiała.
Idący po drugiej stronie placu mężczyzna przystanął przed oświetloną witryną apteki na rogu, zwrócił przy tym twarz w stronę Grodzkiej, jakby kogoś wypatrywał, i Janeczka dostrzegła wówczas swoją pomyłkę. „To zmierzch. W nocy wszystkie koty są czarne.Zbyt dużo o Kubie myślę” – skarciła się w duchu. Ulga zmieszała się z zawodem, ale w rezultacie Janka pozostała w bezpiecznym miejscu, gdzie nie musiała podejmować żadnych decyzji. Tęsknota za kochankiem, którego nigdy nie zobaczy, nie wydawała jej się grzechem. Z kolejnym westchnieniem kobieta podjęła swój marsz i po kilku minutach wchodziła już na piętro, w towarzystwie znajomych dźwięków skrzypiących schodów i zapachu kurzu na klatce schodowej. Zatrzymała się, żeby strząsnąć z płaszcza kropelki wilgoci, i poczuła, jakby wraz z nimi opadały wspomnienia.
Już po chwili otwierała drzwi do mieszkania. Ze zdziwieniem przyjęła witającą ją ciszę – spodziewała się raczej wymówek męża, bo aż nadto przedłużyła spacer. Siedząca przy stole pod oknem Michalina uniosła głowę znad książki.
– O, jesteś, mamo. Zjemy razem kolację? – Uśmiechnęła się. – Czytam właśnie W pustyni i w puszczy pana Sienkiewicza, już kończę. Tak mnie wciągnęła ta książka, że nie usłyszałam zupełnie, jak wchodzisz.
– To dobrze – odparła Janka nieuważnie. – A gdzie tata?
– A śpi – zaśmiała się córka.
– Śpi? Źle się czuje? – zaniepokoiła się Gardowska. Szybko pozbyła się bucików i okrycia.
– Jutro się będzie tak czuł. – Michalina chichotała.
– A co ciebie tak bawi, moja panno? – Janina podparła się pod boki.
– Tatuś miał dziś po pracy iść na kurs języka niemieckiego, ale nie wiem, czy tam dotarł, bo z tego, co mówił, świętował z kolegami z wydziału sukces. Aresztowali jakiegoś Paczulskiego chyba… – Dziewczynka zastanowiła się przez moment. – Nie, Pachulskiego. Ponoć znany złodziej – dodała poważnym tonem, komicznie sugerującym jej doświadczenie w takich sprawach.
– Nie chcesz powiedzieć, że wrócił pijany? – Nieco uspokojona, że Michalinka nie siedzi sama po zmroku, ale teraz z kolei zdenerwowana stanem męża, Janka nalała wody do czajnika i z hukiem postawiła go na piecu. – Jeszcze by mi tego brakowało, żeby i o nim wzmianka w gazecie była! – zrzędziła. – Antoniego G., Grodzka numer dwa, widywano na ulicy w stanie upojenia. Następnym razem podamy nazwisko i zawód – sparafrazowała ze złością popularne ostatnio notki z „Dziennika Płockiego”.
Sytuacja taka byłaby o tyle kuriozalna, że podobne adnotacje redaktorzy zamieszczali z inicjatywy samego Gardowskiego i funkcjonariuszy z jego wydziału. Pomysł, żeby właśnie w taki sposób wpływać na miejscowych miłośników zbyt częstego zaglądania do kieliszka, narodził się na fali krajowej propagandy przeciwalkoholowej, po incydencie z posterunkowym Janiakiem, który będąc pod wpływem alkoholu, postrzelił Antoniego. Zranione wówczas udo zagoiło się wzorowo i choć wciąż dawało się Gardowskiemu we znaki w czasie zmian pogody, to na szczęście nie kulał i bez przeszkód mógł nadal pełnić obowiązki policjanta.
– Nie, mamusiu, w żadnym wypadku pijany. W każdym razie nie bardzo – zapewniła ją córka. – No, może trochę – dodała po sekundzie. – I nie martw się, przecież to nie zdarza się tatusiowi codziennie. Właściwie prawie wcale mu się nie zdarza, a jak już, to w domu u dziadków, słyszałam, jak narzekał, że wujek Wojtek ma taką mocną głowę! No i po pracy musiał być w domu, bo wrócił w garniturze, a nie w mundurze – uspokajała. – Tatuś miał bardzo dobry humor, ale uznał, że musi odpocząć. Położył się u was w pokoju i zasnął.
– A ciebie nie było w domu, jak tata wrócił po pracy? – dociekała Janka.
– Przecież byłam u Ani i Zosi Nowakowskich, żeby pomóc Anuli w lekcjach, i wróciłam o szóstej, tak jak się umówiłyśmy – przypomniała dziewczynka.
– Rzeczywiście. Zajrzę do taty. Przygotujesz herbatę? – poprosiła matka.
– Oczywiście, mamo. – Michalina przepadała za pracami w kuchni i mimo młodego wieku doskonale sobie z nimi radziła.
Nie dbając specjalnie o zachowanie ciszy, Janeczka zajrzała do sypialni. Mąż, tak jak uprzedzała córka, spał. Lekko pochrapywał, zapomniał o przykryciu, rzucone niedbale wierzchnie ubranie zwisało z oparcia krzesła, ale poza tym nic nie wskazywało na to, aby przesadził z alkoholem. Być może tylko mocniejszy niż zazwyczaj sen pozwalał wnioskować, że wypił o kilka kieliszków za dużo. Janina z niespodziewaną czułością przyjrzała się śpiącemu. Na skroniach dostrzegła liczne pociągnięcia srebra, ale poza tym miała wrażenie, że to wciąż ten sam młody chłopak, który starał się o jej rękę i obiecywał, że zrobi wszystko, żeby spełnić jej marzenie i zabrać ją do miasta. Relaks wygładził mu twarz, na co dzień naznaczoną lwią zmarszczką od zbyt mocno ściągniętych brwi. Widać Antoni potrzebował odprężenia po miesiącach ciężkiej pracy, kiedy nie było tygodnia, żeby nie spędzał nadgodzin, analizując zeznania świadków i pisząc raporty. Kobieta uznała, że nie ma sensu go teraz budzić, lepiej jak pośpi do rana i wypocznie. Zupełnie już spokojna ostrożnie narzuciła na męża kołdrę i wycofała się z pokoju, zabrawszy odzież.
– O, pokroiłaś chleb! – Ucieszyła się, widząc, jak córka krząta się przy kolacji. – Zajmę się garniturem taty, podczyszczę mu mundur i zjemy.
– Dobrze, mamo. To ja jeszcze książki szkolne na jutro spakuję – zadeklarowała Michasia.
Janeczka przytaknęła. Córka była jej dumą i oczkiem w głowie ojca. Jak dotąd nie mogli narzekać, nie sprawiała im żadnych kłopotów. Zawsze posłuszna, uczyła się chętnie i bez protestu zajmowała się obowiązkami w domu. Po pierwszej, nieudanej próbie wyjaśnienia dziewczynce jej pochodzenia Gardowscy podjęli następną w kolejnym roku, kiedy Michasia uczęszczała już do szkoły. Właściwie to Janina naciskała na męża, żeby nie czekać; on po tamtej reakcji córki wolał nie ryzykować kolejnego kryzysu. Ale Janka się uparła – nie chciała, żeby czyjeś nieuważne lub celowo złośliwe słowa sprawiły córce przykrość. Ku uldze obydwojga tym razem rozmowa przebiegła już bez takich emocji i Michalina pogodziła się z prawdą, że jej biologiczna matka nie żyje. O swojego ojca nie spytała w ogóle i długo nie przywoływała tego tematu. Dopiero w tym roku, podczas obchodów rocznicy obrony Płocka przed wojskami bolszewickimi, niespodziewanie wróciła do sprawy, pytając, czy jej prawdziwy tata także zginął na tej wojnie. Zaskoczony Antoni przytaknął, a Janka, choć pełna wątpliwości, uznała, że nie warto dzielić się z małą nieprzyjemnymi przypuszczeniami. Przyjdzie jeszcze na to czas.
„Mam z niej pociechę” – pomyślała z czułością wieczorem, kładąc się obok córki. Antoniego pozostawiła w spokoju w sypialni. Miał o to nieco pretensji z samego rana, kiedy spotkali się w kuchni, zanim Michalina wstała, na co Janeczka odpowiedziała wymówkami o pijaństwo.
– No nie przesadzaj, żonko. Zachowywałem się przyzwoicie, a kilka kieliszków z okazji sukcesu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Byli wszyscy moi koledzy z wydziału – zaznaczył oburzony, ale szybko dał się udobruchać, kiedy Janina, chcąc zapobiec wiszącej w powietrzu sprzeczce, zainteresowała się aresztowaniem tego słynnego złodzieja, o którym wspomniała córka.
Rozbudzona głośnym opowiadaniem ojca Michasia dołączyła do rodziców i zaczęła z przejęciem dopytywać o szczegóły.
– To pewnie dzisiaj w gazecie będą o tym pisać – zauważyła z satysfakcją. – Opowiem koleżankom.
– Oj, Miśka, tylko się nie przechwalaj bez potrzeby – przestrzegła dziewczynkę Janina. – A teraz leć się myć i do śniadania.
– Rozsądna jest, nie martw się. – Antoni musnął przelotnym pocałunkiem skroń żony.
– Jest, jest. A ty też się myj i do śniadania – parsknęła. – Kręcicie się po kuchni i przeszkadzacie tylko.
– No proszę, co to się porobiło, nie tylko od pana komisarza rozkazy, ale i w domu! – zaśmiał się Gardowski, ale posłusznie zniknął w sypialni.
– Tato, a pójdziemy w końcu do cyrku? – Podczas posiłku córka przypomniała sobie o goszczącym w mieście od pierwszych dni października widowisku. – Moje koleżanki już prawie wszystkie były w Amarancie, a ja nie mam z nimi o czym rozmawiać.
– Na turnieju boksu francuskiego były? – zakpił Antoni.
– Nie, wcześniej. Teraz turniej już się skończył i jeszcze będą przedstawienia cyrkowe. A potem cyrk wyjedzie i tylko ja go nie zobaczę! – zaperzyła się Michalina, z pasją podkreślając ostatnie zdanie.
– No to wybierzmy się w sobotę. Nie mogę pozwolić, żeby taka błahostka stała się przyczyną twojej klęski towarzyskiej. – Gardowski nie tracił dobrego humoru.
– Mamo, tata się ze mnie naigrywa – poskarżyła się dziewczynka. – Poza tym to żadna błahostka – z uwagą powtórzyła nieznane jej dotąd słowo. – Cyrk nie przyjeżdża do nas co roku.
– Czy ja mam nagle dwoje dzieci? – Janka nie miała cierpliwości do żartów. – Pospóźniacie się zaraz, jak będziecie pytlować, zamiast jeść.
– A ty coś wyjątkowo nerwowa dziś jesteś – mruknął Antoni.
– Ach, bo zupełnie zapomniałam, że ma nas odwiedzić moja bratowa, i porządki zostawiłam sobie na sobotę, a dziś, przy piątku, chciałam na targ zajść. I obiad trzeba ugotować od podstaw. Doprawdy, nie mam pojęcia, jak ze wszystkim zdążę, a wiesz, jaka jest Franciszka, nic nie powie, ale kurz w kącie za kredensem wypatrzy – westchnęła Janeczka i zaraz ugryzła się w język, popatrując na Michasię, która jak zwykle z ciekawością przysłuchiwała się rozmowie rodziców.
– Jak przywiezie ze sobą chłopaków, to nie ma sensu twoje sprzątanie – zauważył Antoni z uśmiechem. – Urwisy w mig zrobią ci taki bałagan, jakiego nigdy nie miałaś. A mówiąc poważniej, to co jak co, ale w naszym mieszkaniu zawsze jest pięknie i czysto. Naprawdę nie masz się czym przejmować.
– Ja tam swoje wiem – mruknęła Janka.
– To prawda, mamusiu. Nikt nie ma tak czysto jak ty! Nawet Kowalscy, chociaż mają służbę! A ja ci pomogę, jak wrócę ze szkoły, i powycieram wszystkie kurze. Ciocia Franciszka będzie mogła zaglądać nawet pod łóżka – zadeklarowała Michalina.
– Tylko niech cię ręka boska broni, żebyś to przy ciotce powiedziała! – Janina aż zakryła usta, wyobrażając sobie tę sytuację. – Dopiero by awantura wynikła!
– Słowa nie powiem – zapewniła córka z powagą, ale Janeczka, widząc wesołe iskierki pełgające w jej oczach, nie była wcale pewna tej obietnicy.
Muszę pamiętać, że ten chochlik już nie taki mały – przestrzegła się w duchu.
Mimo szumnych zapowiedzi Michaliny Janina wolała nie zostawiać sprzątania na ostatnią chwilę i po zakupy wybrała się później niż zazwyczaj, zająwszy się najpierw porządkami. Miała przeczucie, że na targowisku może spotkać bratową, która podczas wizyt w mieście zawsze z ciekawością tam zaglądała. Intuicja nie zawiodła Janeczki – po niespełna trzech kwadransach zauważyła Franciszkę przechadzającą się między straganami. Bratowa jak inne kobiety nosiła narzuconą na ramiona chustę, ale głowę miała odkrytą, prezentując z dumą włosy zaplecione w gruby warkocz.
– Dzień dobry, moja Franciszko. Tak czułam, że cię tu spotkam! – Janka zastąpiła jej drogę.
– Janeczka! No przecież znasz mnie, nie mogłam zmarnować takiej okazji. Zresztą i moja podwózka na targ jechała. Z leśniczym się zabrałam, szczęście, że wraca dopiero pod wieczór, to skorzystam – trajkotała Franciszka, serdecznie wycałowując policzki Gardowskiej. – A ty po sprawunki?
– A jakże, obiad nam dobry ugotuję, zobacz, jakie ładne kalafiory udało mi się dostać. Jeszcze bym tylko jajek dobrych znalazła i możemy iść. Sama przyjechałaś? – Janina zmieniła temat.
– Jajek to nie kupuj, przywiozłam ci. I sera naszego, i oczywiście maminego chleba, nie puściła mnie bez niego z domu – wyliczała Franciszka. – Tylko od pana Bronka z kosza zabiorę, bo na wozie zostawiłam. Wojciech ma robotę, a chłopaki w szkole siedzą. Najmłodszej nie chciałam zabierać, bo cosik przeziębiona znowu. Zresztą, powiem ci, Jasieczko, że i mnie się czasem przyda odetchnąć. I dawno już w mieście nie byłam. Ostatnio to twój brat do was jechał, pamiętasz, jak się uparł, że nowy garnitur koniecznie w miastowym sklepie musi kupić – przypominała.
– Oj, pamiętam – śmiała się Janka. – A ty nie potrzebujesz choćby nowej bluzki? Widziałam materiały ładne wczoraj…
– A nie, nie. Oszczędzamy, Wojciech by mnie skrzyczał. Zresztą na co mi teraz nowa bluzka, jak za niecałe pół roku znowu rodzić będę? – Franciszka wzruszyła ramionami i pogłaskała wydatny brzuch. – Ech, czasem to ci zazdroszczę, że u was tylko ta Michasia, pociecha taka.
Janina nic nie odrzekła, z trudem przełykając nagłą przykrość. Od tylu lat usiłowała wmówić sobie, że już pogodziła się z losem, i bywały chwile, kiedy rzeczywiście odczuwała jedynie spokój i radość, że Bóg obdarzył ich Michalinką, nie brakowało jednak również sytuacji, gdy głęboki żal i tęsknota za dziećmi, których nie urodziła, spadały na nią niespodziewanie. Zwłaszcza gdy słyszała czyjeś narzekanie na liczne potomstwo. Jakby bratowa nie pamiętała, że ona tak bardzo chciałaby dać Antoniemu dziecko! Rozmawiały o tym podczas letniej wizyty Gardowskich u rodziców. Janka narysowała wówczas wszystkim portrety. Franciszka była zachwycona, że może pozować, i przy tej okazji naszło je obie na zwierzenia.
– Jarek i Darek już, co prawda, ogarnięci, Marek, jak do szkoły poszedł, to też się trochę od mojej spódnicy odczepił, ale z Aneczką to ciągłe kłopoty, bo choruje… No, sama wiesz, jak to jest – kontynuowała tymczasem Franciszka, zupełnie niezrażona milczeniem Janiny. – A co ty się tak spieszysz? Zasapałam się. – Zatrzymała się gwałtownie, łapiąc oddech.
– Dobrze się czujesz? – Janeczka wnet porzuciła niezbyt wesołe rozmyślania, zaniepokojona stanem bratowej.
– Dobrze, dobrze, ino nie pędź jak po ogień! – śmiała się Frania. – I duszno coś w tym mieście. Na wsi inaczej, przestrzeni, powietrza więcej. Może i ten park ładny – wskazała w stronę drzew na placu Floriańskim – ale nawet wiosną i latem tej zieleni tu mało.
– No, jest inaczej niż na wsi – przyznała Janka. – Ale mnie się podoba. Wiesz, że zawsze chciałam wyjechać.
– Wiem, wiem. Ino nie rozumiem. No, odpoczęłam – sapnęła Franciszka. – Możemy iść dalej.
Ruszyły, tym razem dużo wolniejszym krokiem.
– Opowiadaj, co tam u rodziców – zachęciła Janina, nie chcąc już ani wracać do tematu dzieci, ani dyskutować o wyższości wsi nad miastem. – Mama dobrze się czuje? A tata się nie przemęcza? Lekarz mówił, że po tym zapaleniu płuc powinien uważać.
– A właśnie! Toć do apteki miałam jeszcze wejść, leki wykupić. – Franciszka pacnęła się w czoło.
– Zajdziemy, po drodze będzie.
– To dobrze. Mama nie narzeka, znasz ją, choć widzę, że ją czasem coś łapie, jakby duszność. Tyle że nie powie albo na pogodę zrzuci. Może ty matkę nakłonisz, żeby do doktora pojechała, co? Mnie nie chce słuchać, nikogo nie chce słuchać, znasz ją przecież. – Franciszka z radością wróciła do żywiołowego opowiadania. Antoni żartował wielokrotnie, że gadatliwość Michasia pewnikiem przejęła po ciotce. – A ojca pilnujemy. Wojciech też o to dba, nie martw się, Jasieczko.
– Ech, kiedy ja się do was znowu wybiorę? – westchnęła Janka.
– No, na Wszystkich Świętych to chyba tym razem przyjedziecie? Toć to zaraz. Nawet jakby twój Antek znowu miał służbę, to ty z Michalinką musisz być. – Wojciechowa zaperzyła się, aż przystanęła.
– Poprzedniego roku Michasia chorowała – przypomniała jej Gardowska.
– A, rzeczywiście. – Frania machnęła ręką.
Po wizycie w aptece udały się do domu. Tym razem Janina mogła wysłuchać samych zachwytów nad wygodą mieszkania w mieście, gdzie wszędzie blisko, a w sklepach wszystkie towary, jakie się tylko wymyśli. Frani szczególnie podobała się witryna cukierni, kusząca słodkimi wypiekami. Rozbawiona zmianą tonu bratowej Janeczka wstąpiła do Skowrońskiego po rurki z kremem, żeby je podać na deser.
– Z okazji twojej wizyty – zapewniła bratową, całując jej rumiany policzek. W duchu jednak przyznała, że kupiła je bardziej dla siebie, chcąc sobie osłodzić gorzką uwagę Franciszki…
Dotarły w końcu na miejsce i Janka zabrała się do gotowania obiadu. Michalina wróciła już ze szkoły i dzielnie zabawiała ciotkę rozmową, z zapałem opowiadając głównie o nauczycielach i koleżankach. Na szczęście – jak obiecała – w żaden sposób nie nawiązywała do tematu sprzątania. Tak się zaaferowała podejmowaniem gościa, że o zadanych do domu lekcjach przypomniała sobie dopiero, kiedy zupa kalafiorowa pyrkotała już w garnku, a Janeczka zaczęła smażyć naleśniki.
– Z tej waszej małej to coraz bardziej rezolutna panna się robi. – Franciszka przysunęła sobie taboret bliżej kuchenki. – Moje chłopaki starsze, a dzieciuchy przy niej straszne. A do roboty ich zagonić? Albo do nauki? Niepodobna!
– Mam z niej pociechę – przyznała Janka. – Ale i twoje urwisy niczego sobie, nie gderaj na nich. Dzieci są do kochania, nie do wyrzekania – zakończyła niespodziewanie poważnie.
– Do kochania, powiadasz? Może i racja. – Bratowa się zamyśliła. – Ale jak czasem coś zmalują, to trudno, w skórę trzeba dać, muszą znać rękę ojca i zasady szanować, bo inaczej na zmarnowanie pójdą.
– Może i tak. Michasia nigdy takich kłopotów nie sprawiała. – Janeczka pod pozorem przekładania naleśników odwróciła się do pieca, nie chcąc pokazać wyrazu twarzy. Czuła, co się święci, i nie miała najmniejszej ochoty znów dotykać drażliwego tematu.
– No toć mówię, ty nie znasz problemów. Z jednym dzieckiem mniej roboty jak z gromadą, to i wychować jest czas. – Wojciechowa teatralnie westchnęła.
– Doskonale sobie z Wojtkiem radzicie – zapewniła ją Janka z nadzieją, że Franka szybko porzuci te dywagacje.
– A bo mamy inne wyjście? – zaśmiała się gorzko Franciszka. – A słuchaj, słuchaj, bo ty nie wiesz, działo się po waszym wyjeździe, cała wieś huczała od plotek – zagaiła i urwała, najwyraźniej oczekując zainteresowania.
– Plotek? Ale to chyba nie na nasz temat, bo z czego by… Mama na pewno wspomniałaby o tym w liście… – Janeczka się zaniepokoiła.
– E, no jasne, że nie o was! – Bratowa machnęła ręką. – Kojarzysz może, że w tym roku znowu tabor cygański w lesie mieliśmy? – spytała. Widać było, że powrót do gorących wydarzeń sprawia jej przyjemność.
– A pewnie. Michaśka była nimi taka zainteresowana! Prawie namówiła Antoniego, żeby poszli patrzeć na tańce. Dobrze, że usłyszałam. – Janina pokręciła głową. – On by dla niej w ogień wskoczył – dodała z czułością. – Ale co się stało?
– Niewyobrażalna rzecz, mówię ci! Cyganie się kręcili po wsi, jak to oni. Tańczyli, śpiewali, no, sama wiesz. Te garnki i miski, co im do naprawienia dałam, to nie powiem, ładnie zrobili, aż byłam zdziwiona. Na koniec lata w świat dopiero ruszyli, a że nie sami, to się okazało dopiero następnego dnia… – Franka zawiesiła głos.
– Jak to nie sami? Porwali jakieś dziecko? – Janeczka zestawiła patelnię z ognia i usiadła naprzeciw bratowej.
– Zaraz dziecko… Najgorsze musisz wymyślić – parsknęła Franciszka. – Pamiętasz dyrektora papierni? On z miasta, ale na letnisko niedaleko naszego Popłacina lubił z rodziną jeździć. Od miejscowych często jajka i sery brali, najczęściej od Zaganiakowej, tej, co koło młyna mieszka, ale też od Jaroszów, oni kur zawsze najwięcej mieli.
– Nie chcesz powiedzieć, że dyrektor z taborem pojechał? – Janka wolała się dowiedzieć, co się stało, niż słuchać o miejscowym handlu nabiałem.
– Nie, no skąd!? Czy ja coś o dyrektorze mówię? – Franka popatrzyła na szwagierkę ze zdziwieniem. – Kobieta pojechała! Dzieci malutkie zostawiła, męża porzuciła, bo jeden cygański tancerz zawrócił jej w głowie, wyobrażasz sobie?
– Żona dyrektora?
Zniecierpliwiona Janina nie mogła się doczekać wyjawienia kolejnej rewelacji. Bratowa jak zwykle do celu zmierzała opłotkami. Nawet to, że po raz kolejny pojawił się bolesny dla Gardowskiej temat macierzyństwa, chwilowo zeszło na dalszy plan. Zelektryzował ją pomysł, że dla kogoś miłość i zauroczenie okazały się ważniejsze niż współmałżonek, któremu przyrzekał przed Bogiem.
– A co z ty ciągle z tym dyrektorem? – zdenerwowała się Frania. – Do państwa dyrektorostwa na letnisko przyjechała z mężem kuzynka jego żony. To o niej mówię.
– Tak po prostu wszystko zostawiła i uciekła? Nie chce mi się w to wierzyć… – Janka z niedowierzaniem kręciła głową.
– Jej mąż też nie wierzył! – przyznała Franciszka z niekłamaną satysfakcją malującą się na twarzy. – Nie słuchał życzliwych ludzi, co mu opowiadali, jak to ich widzieli spacerujących nad rzeką. Wiadomo, po co tam chodzili, ale on wolał wierzyć ślepo tłumaczeniom żonki.
– A może ci Cyganie ją porwali? – Janeczka nie ustawała w domysłach. Nie mieściło jej się w głowie, że jakakolwiek kobieta mogła świadomie porzucić swoje dzieci. – Może ta żona niewinna niczemu? Albo on był dla niej niedobry? Tylko czemu dzieci zostawiła? – dociekała, podświadomie szukając usprawiedliwienia albo chociaż jakiegoś wyjaśnienia dla zachowania uciekinierki.
– Gdzież tam. Baba nie doceniała tego, co ma. Toć dobry człowiek z niego był, a o żonę dbał jak nikt! – zapewniła Wojciechowa, energicznie kiwając głową i nie zważając na fakt, że ręczy za zupełnie nieznaną sobie osobę. – List mu zostawiła. Szalał podobno, jak go przeczytał, straszne rzeczy robił. Aż na koniec zabrał się z tymi dzieciaczkami i pojechał…
– Za taborem? – Romantyczna wizja pościgu na nowo rozpaliła zainteresowanie Janki.
– A co ty znowu? Za żadnym taborem. Do domu wrócił, do Skierniewic. – Franka wzruszyła ramionami.
Janeczka pogrążyła się w myślach, zaskoczona, jak bardzo poruszyła ją opowiedziana przez bratową historia. Przed oczami nagle stanął jej Jakub, jego pełne bólu spojrzenie, kiedy prosiła go o zaprzestanie kontaktów, jego rozpaczliwa ucieczka, jakby chciał uchronić ich oboje przed widokiem swojej rozpaczy. Czy żałowała tego rozstania? Musiała przyznać, że tak. Brakowało jej obecności Zigmana, doskwierała odległość między nimi, choć sama ją narzuciła, nie odpisując na listy. Kuba dawał jej wytchnienie od codzienności. Przy nim mogła nie pamiętać o porażkach macierzyństwa, nie myśleć o lękach ani obawach, tylko zanurzać się w pięknych słowach i sztuce. Z nim mogła omawiać swoje szkice, pracować nad niedostatkami warsztatu. On otwierał jej oczy na twórczość innych, zapoznawał ją z pracami wielkich malarzy. Antoni jej tego nie zapewniał – choć zawsze doceniał jej rysunki, to porozmawiać na ich temat już nie potrafił. Nie oferował jej też tyle zachwytu, ile otrzymywała od Jakuba. Ale mimo wszystko Janeczka umiała wybrać racjonalnie i ukrócić znajomość, która według niej nie mogła skończyć się dobrze. A teraz zorientowała się, że istnieją ludzie, którzy dla uczucia złamią wszelkie zasady, którzy nie patrząc na konwenanse, pójdą za głosem serca. Czy ta kobieta była szczęśliwa, gdy odjeżdżała z cygańskim ukochanym? Na pewno. Czy to się zmieni z czasem, kiedy doświadczy trudów dotychczas nieznanego jej sposobu życia? Tego już Janka nie wiedziała. Może ona sama po prostu nie miała odwagi wystarczającej nawet do tego, by wystawić siebie na próbę…
– A powiedz, Antoni to kiedy przyjdzie? – zagadnęła Franciszka, która już porzuciła temat ucieczki z Cyganami.
Janka oderwała się od wspomnień i powstrzymując westchnienie, popatrzyła na zegar.
– Już za chwilę będzie. Do stołu nakryję. Michasia! – zawołała córkę. – Weź no talerze porozstawiaj.
Córeczka zjawiła się od razu, na tyle szybko, by Janina nabrała podejrzeń, że historia o ucieczce z taborem miała jeszcze jedną słuchaczkę. Postanowiła jednak nie zawstydzać dziewczynki przy gościu, tylko porozmawiać z nią później.
Gardowski zjawił się punktualnie i natychmiast zdominował przebieg wizyty, bo Franka wzięła szwagra pod ostrzał pytań. Indagowała go o różne aresztowania, żeby – jak domyślała się Janka – mieć co opowiadać sąsiadkom. Antoni, zadowolony, że trafił na wdzięczną słuchaczkę, nie szczędził szczegółów, zwłaszcza z ostatniej sprawy nieuchwytnego przez wiele miesięcy Pachulskiego. Janina nie zwracała większej uwagi na prowadzoną rozmowę, jej myśli uparcie krążyły wokół taboru i Jakuba. Obraz kochanka mieszał się z wizją tańczących Cyganów, wspomnienia spędzonych wspólnie chwil przenikały się z wyobrażeniami tego, co mogłoby się zdarzyć, gdyby wszystkiego nie zburzyła. Zatęskniła niespodziewanie mocno, aż odeszła na chwilę od stołu, by pod pozorem sprawdzenia źródła hałasu za oknem ukryć cisnące się do oczu łzy żalu. Szczęśliwie się złożyło, że Frania akurat oznajmiła, że pan Bronisław powinien po nią po drodze zajechać. „Muszę się wziąć w garść” – zaordynowała sobie Janeczka.
– To nie on – powiedziała głośno. – I bardzo dobrze, bo przecież mamy jeszcze rurki z kremem na deser.
Nowina zelektryzowała Michalinę, która zaraz rzuciła się do pomocy przy sprzątaniu po obiedzie. Janina skupiała się na każdej prostej czynności, żeby wygonić z głowy przykre widziadła. Potem żegnały z córką Franciszkę, odprowadzając ją na ulicę.
– List do mamy schowaj – przypomniała jej Janeczka.
– Ja też napisałam do babci! – Michasia wręczyła ciotce kopertę ze starannie wypisanym imieniem adresatki.
– O, na pewno się ucieszy. Moim urwipołciom to by nawet do głowy nie przyszło! Skaranie boskie z nimi… – zaczęła, ale Janka jej przerwała.
– Przecież mają ją na co dzień – zauważyła przytomnie.
– No mają, mają. Do zobaczenia, kochani. A przyjedźcie koniecznie na święto!
Franka zajęła miejsce obok woźnicy i w końcu ruszyli.
Na górze Antoni zdążył się już rozsiąść przy codziennej lekturze „Dziennika Płockiego”. Ponad przysłaniającą mu twarz płachtą gazety unosiła się chmura dymu papierosowego.
– No, w końcu cisza. – Uśmiechnął się do żony, odkładając na chwilę lekturę. – Cioteczka potrafi zagadać człowieka na śmierć.
– Antek, nie przy Michaśce – upomniała go Janka machinalnie. Zmęczona po całym dniu, nie miała już ochoty na rozmowy o bratowej.
– Nic nie słyszałam! – zapewniła ją dziewczynka. – Co tam, tatusiu, ciekawego dzisiaj w wiadomościach? – zagadała.
– A jest coś, istotnie. – Gardowski wziął córkę na kolana.
– Coś o złodziejach? – Mała nadstawiła uszu.
– A co ty myślisz, że tylko to się dzieje u nas w mieście? Bez przesady, moja panno. Otóż zjazd pań domu uchwalił, że prowadzenie gospodarstwa domowego jest pracą zawodową – przeczytał, wyraźnie rozbawiony nowiną.
– Też coś – oburzyła się na to Janeczka. – Jakby było z czego żartować! Mało to ja się napracuję? A w zawodzie to się dostaje pensję, kto będzie mi płacił? Państwo?
– Oj, Januś, nie złość się. Przecież ja nie przeciw tobie – łagodził Antoni. – Herbaty byś zrobiła.
– Ja wam zrobię, tatku – zadeklarowała Michalinka.
– Dziękuję, córeczko. Ja jeszcze muszę iść na pocztę – zdecydowała nagle Janka.
– A to po cóż? Przecież Franciszka mogła list do matki zabrać, zapomniałaś jej dać? – Mąż przyjął ten plan z niemałym zdziwieniem.
– Nie, list jej dałam. Rysunki muszę odesłać, tylko przez wizytę Frani wcześniej nie miałam czasu – odparła szybko i nie tłumacząc nic więcej, zniknęła w sypialni.
Spiesząc się, jakby w obawie, że zmieni powziętą decyzję, wydobyła z szuflady szkicownik Jakuba i spakowane oddzielnie jego prace. Schowała wszystko do torebki. Swój adres Zigman wypisał na ostatniej kopercie, Janina miała ją jeszcze ze sobą. Poprawiła przed lustrem fryzurę i była gotowa do wyjścia.
– Wrócę jak najszybciej – zapewniła, wkładając płaszcz i botki.
– No, jeśli to nie może zaczekać do poniedziałku… – Gardowski westchnął nieuważnie i wrócił do pisma, wyraźnie bardziej zainteresowany gazetą niż żoną.
Janeczka nie odpowiedziała. Cicho zamknęła za sobą drzwi i zbiegła po drewnianych schodach, a potem ruszyła chodnikiem w dół ulicy, wsłuchując się w stukanie obcasów swoich bucików. Miała wrażenie, że to jej serce tak głośno bije. Nie skierowała się od razu na pocztę. Poszła dalej i skręciła do parku, za Tum. Usiadła na swojej ulubionej ławeczce, ale nie po to, by podziwiać rozpościerającą się przed jej oczami panoramę. Wyjęła notatnik Zigmana, otworzyła na pierwszej stronie. Przez moment wpatrywała się w białą, lekko chropowatą kartę. Ścisnęła w palcach końcówkę ołówka.
Drogi Jakubie… – zaczęła z wahaniem, ale zaraz, ponaglana nie do końca zrozumiałym instynktem, szybko nakreśliła dalsze słowa. Dziękuję za Twoje listy. Wszystkie sprawiły mi prawdziwą radość. Przyznam Ci się, że coraz częściej o Tobie myślę. Czy powinnam? Z pewnością nie, wiesz to równie dobrze jak ja. Nie będę jednak kłamać, że zapomniałam, bo tak się nie stało.
Może gdy odeślę Ci Twój zapomniany zeszyt, może jak oddam te rysunki, które tak bardzo mi o Tobie przypominają, pokusa, żeby wędrować do Ciebie w wyobraźni, będzie mniejsza? Przyjmij je i nie gniewaj się na mnie. I – jeśli mogę Cię o to prosić – nie przestawaj pisać, czekam na Twoje słowa, są ze mną niemal codziennie. Potrzebuję ich, abym mogła poukładać swoje uczucia i wspomnienia. Może wtedy napiszę Ci coś więcej. Może wtedy znajdę w sobie odwagę. Pozdrawiam Cię serdecznie, Janina.
Gwałtownie zatrzasnęła okładkę i odetchnęła. Dopiero teraz opakowała i zaadresowała przesyłkę. Jeszcze kilka minut i nada ją w okienku. Kilkanaście dni i Jakub – jeśli w ogóle otworzy swój zeszyt – przeczyta jej list. A co potem? Tego nie wiedziała. I tylko nieposłuszne serce zatrzepotało jak uwięziony w klatce ptak.
Maj 1931 r.
Kościół farny przywitał Antoniego ciszą i charakterystycznym zapachem kadzidła. Umieszczone wysoko witraże wpuszczały przytłumione nieco światło, wydobywając błyski z pozłacanych ram obrazów. Po południu, kiedy do wieczornej mszy pozostało jeszcze kilka godzin, w świątyni przebywało niewiele osób. Skulone w przednich ławkach staruszki pochylały okutane chustami głowy nad obracanym w palcach różańcem, przy konfesjonale niedaleko wejścia jakiś młody człowiek gorączkowym szeptem, jakby niecierpliwie, powierzał uszom kapłana swoje grzechy, w ławce obok ambony, sztywno wyprostowana, siedziała mieszczanka w okazałym kapeluszu. Modlitwy, zbyt ciche, by rozróżnić słowa, zdawały się unosić niczym drobinki kurzu w dusznym powietrzu.
Gardowski przyklęknął przy jednym z bocznych ołtarzy, oparł czoło o złożone jak do modlitwy dłonie i przymknął oczy, oczekując, że odpowiednie słowa przyjdą same. Poza cotygodniową mszą świętą nie bywał zbyt często w kościele, a jego poranne modlitwy były raczej krótkim westchnieniami kierowanymi do Stwórcy. Nie uważał, żeby cokolwiek więcej było konieczne. Pan Bóg wszak sam najlepiej wie, co dla kogo dobre, a osądzi człowieka według tego, jak kto postępuje. Dziś jednak Antoniego przywiodła tutaj nieznana dotąd potrzeba. Szukał ciszy, spokoju innego niż relaks podczas spaceru czy czytania gazety. Być może w innych okolicznościach porozmawiałby po prostu z żoną, ale pech chciał, że tego wyciszenia zapragnął po dzisiejszej kłótni z Janeczką. Westchnął mimowolnie, bo nie mógł znaleźć powodu, dla którego padło między nimi tyle ostrych i niepotrzebnych słów. Jeszcze rano nie podejrzewał, że z byle drobiazgu wybuchnie aż taka awantura. Żeby chociaż poszło im o rzecz istotną, jak choćby o wieczne utyskiwania Janki, że ona by chciała pracować i zarabiać, co czasami doprowadzało Antoniego do pasji. Ale nie, pokłócili się o coś zupełnie innego i choć teraz nie był w stanie określić przyczyny, to nie potrafił także pozbyć się niechęci i gniewu. Prawda była taka, że nie miał ochoty na powrót do domu, a nadal był zbyt zdenerwowany, żeby – nawet mimo pięknej pogody – w pełni cieszyć się dalszym spacerem. Wybrał więc świątynię, licząc na możliwość wyciszenia.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.