Dzwony o zmierzchu. Ostatni portret - Małgorzata Garkowska - ebook

Dzwony o zmierzchu. Ostatni portret ebook

Małgorzata Garkowska,

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Saga rodziny Gardowskich.

Niełatwe wybory bohaterów pomiędzy dążeniem do szczęścia a lojalnością wobec najbliższych na tle wydarzeń okresu wojennego.

Janina coraz trudniej radzi sobie z ukrywaniem tajemnic. Zastanawia się, jak jej romans z Jakubem Zigmanem mógł zabrnąć tak daleko. Wzrastające nastroje antyżydowskie w Europie zmuszają mężczyznę do wyjazdu z Płocka. Czy Janina i Jakub jeszcze kiedykolwiek się spotkają?

Córka Gardowskich – Michalina – wchodzi w okres dojrzewania, zaczyna mierzyć się z plotkami na temat jej pochodzenia i poszukiwaniem tożsamości. Czy dziewczyna odkryje okrutną prawdę o jej biologicznych rodzicach?

W życiu Antoniego pojawia się młoda sekretarka – Marzena Markowska, której mężczyzna pomaga wyjść ze skomplikowanej sytuacji, co bardzo zbliża ich do siebie. Tymczasem niespodziewanie Gardowscy otrzymują od losu prezent, o którym marzyli od lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
4,5 (117 ocen)
70
32
14
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HannaTeresa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, mam nadzieję na dalszy ciąg historii Janeczki
30
rafdo

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytałam jednym tchem
30
Anowi_L

Nie oderwiesz się od lektury

I znowu niecierpliwe czekanie na ciąg dalszy...
30
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Polecam.
00
JolaJakubek

Całkiem niezła

Opisane losy rodziny w okresie przedwojennym ( część I ) i w czasie II wojny (niniejsza część ). Zawiłe, trudne, tragiczne. Zakończenie bez zakończenia. Czyżby część następna ?
00

Popularność




Au­tor­ka: Ma­łgo­rza­ta Gar­kow­ska

Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak

Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Emi­lia Pry­śko

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Zdjęcia na okład­ce:

Ja­cek War­szaw­ski (zdjęcie au­tor­ki), Shut­ter­stock: Ta­ras Ata­ma­niv, Step­niak, Grze­gorz Sul­kow­ski

Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agniesz­ka Kna­pek

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Ma­łgo­rza­ta Gar­kow­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2022

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN: 978-83-8103-459-3

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Wy nie wie­cie, jak tam biją dzwo­ny,

sta­re dzwo­ny o ci­chym zmierz­chu,

kie­dy sło­ńca język czer­wo­ny

liże fale, rude po wierz­chu,

gdy już ciem­nym brze­giem po rów­ni­nie

nio­są lasy so­sno­wą za­du­mę,

a po­wa­żny ton nad wszyst­kim pły­nie

w czar­nym jęku sta­da wron za Tu­mem…1

1 W. Bro­niew­ski, Mia­sto ro­dzin­ne, w: idem, Wier­sze i po­ema­ty, War­sza­wa 1972, s. 128.

Wil­no, 21 maja 1930 r.

Dro­ga Ja­ni­no!

Po­zwa­lam so­bie – zno­wu – po dłu­gim, przy­znam, że bo­les­nym, mil­cze­niu wy­słać list do Cie­bie. Mam na­dzie­ję, że za­sta­ję Cię w do­brym zdro­wiu. Ni­g­dy tak ofi­cjal­nie do Cie­bie nie pi­sa­łem i te­raz też nie umiem. Ale zu­pe­łnie się do Cie­bie nie od­zy­wać – nie po­tra­fię jesz­cze bar­dziej… Tak jak nie je­stem w sta­nie za­po­mnieć, nie my­śleć, za­mknąć Cię, jak za­my­ka się al­bum z fo­to­gra­fia­mi. To nie­mo­żli­we. Je­steś w mo­ich snach nie­mal ka­żdej nocy i w mo­ich my­ślach ka­żde­go dnia. Czy chcę coś na to po­ra­dzić? Cza­sem tak. Pra­gnę w ko­ńcu za­po­mnieć, nie wspo­mi­nać, nie za­sta­na­wiać się, co mo­gło­by być ina­czej. Ale za­raz ogar­nia mnie żal, że już nie będę mieć na­wet ta­kiej na­miast­ki kon­tak­tu z Tobą.

Dla­te­go – jed­nak pi­szę. Bo chcę cho­ciaż przez mo­ment zno­wu z Tobą roz­ma­wiać. Przez chwi­lę być bli­żej Cie­bie. To złud­ne, ale czy coś wi­ęcej mi po­zo­sta­ło?

Ja­ni­no… Ja­nin­ko… Ja­necz­ko… Wiem, nie mogę tak mó­wić. Nie po­wi­nie­nem. Ale co po­ra­dzić, gdy Two­je imię tak wła­śnie gra we mnie?

Wy­bacz mi ten list. Nie spo­dzie­wa­łaś się pew­nie, że jesz­cze co­kol­wiek ode mnie usły­szysz, i być może – choć prag­nąłbym, żeby tak nie było – nie jest Ci to mi­łym. Na­zwiesz mnie czło­wie­kiem o sła­bej woli, nie­kon­se­kwent­nym, nie­lo­gicz­nym i za­pew­ne będziesz mia­ła ra­cję, bo kie­dy spra­wa do­ty­czy Cie­bie, je­stem na z góry prze­gra­nej po­zy­cji. Oka­zu­je się, że nie po­tra­fię żyć bez Cie­bie obok, bez wspo­mi­na­nia Cie­bie, bez mó­wie­nia do Cie­bie. Po­wiesz: „Pisz pan w pa­mi­ęt­ni­ku, pisz pan do szu­fla­dy, ale nie za­wra­caj mi gło­wy!”. Pró­bo­wa­łem, Ja­necz­ko, wierz mi, pró­bo­wa­łem. Ale co mi po ta­kim pi­sa­niu, gdy nie mam na­wet cie­nia na­dziei, cho­ćby ułam­ka złu­dy, że moje sło­wa jed­nak do­trą do Cie­bie, że prze­czy­tasz list albo cho­ciaż we­źmiesz go na mo­ment do ręki?

Dziś dzień mo­ich uro­dzin. Wuj za­re­zer­wo­wał z tej oka­zji bi­le­ty do te­atru miej­skie­go. Lut­nia wy­sta­wi­ła po­noć świet­ną ko­me­dię fran­cu­ską, ale szcze­rze mó­wi­ąc, nie­wie­le pa­mi­ętam z ogląda­nej sztu­ki. Nie mo­głem sku­pić się na prze­bie­gu ak­cji, a żar­ty zu­pe­łnie mnie nie śmie­szy­ły. My­śla­łem o To­bie. I po­sta­no­wi­łem, że na­pi­szę. Tro­chę w ten spo­sób chcia­łem zro­bić so­bie pre­zent. Dla­te­go nie zło­ść się, pro­szę. Je­śli nie masz ży­cze­nia – nie od­po­wia­daj, ale bła­gam, nie od­sy­łaj mi li­stów, nie za­da­waj mi już wi­ęcej cio­sów, bo ten otrzy­ma­ny pod­czas na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia po­wa­lił mnie na ko­la­na… Obie­cu­ję pi­sać je­dy­nie co kil­ka ty­go­dni, trak­to­wać tych kil­ka zdań po­sła­nych w świat na pa­pie­rze li­sto­wym jako po­cie­sze­nie w mo­jej sa­mot­no­ści, chwi­lo­we le­kar­stwo na tęsk­no­tę. Czy po­mo­że? Kto wie? Ale chy­ba nie mam in­ne­go wy­bo­ru, jak spró­bo­wać.

Nie­skład­ny ten mój list. Sło­wa do­bie­ram z tru­dem, bo co rusz inne wy­ry­wa­ją mi się z ser­ca, inne niż te, któ­re wy­pa­da mi prze­lać na pa­pier. Bo po­wie­dzia­łaś, że nie chcesz. Wiem – nie od­po­wie­dzia­łem i ucie­kłem ni­czym tchórz. Nie wal­czy­łem, ale prze­cież naj­bar­dziej za­le­ży mi na Two­im szczęściu, a Twój spo­kój ce­nię bar­dziej niż swo­je pra­gnie­nia. Dla­te­go zro­bi­łem, co ka­za­łaś. Może to był błąd. Cza­su już nie cof­nę, ale za­po­mnieć też nie po­tra­fię. A Ty wte­dy… pła­ka­łaś… Chcia­łbym wie­rzyć, że ta­kże z żalu za na­szy­mi spo­tka­nia­mi, za chwi­la­mi in­tym­no­ści. Nie będę pro­sił o wi­ęcej, sko­ro so­bie tego nie ży­czysz.

Jed­nej rze­czy nie umiem so­bie od­mó­wić – cho­ćby po­zo­ru bli­sko­ści, gdy po­chy­lisz się nad na­pi­sa­ny­mi prze­ze mnie zda­nia­mi.

Czy za­po­mnia­łem? Mam Ci za­cy­to­wać Mic­kie­wi­cza? Pa­mi­ętasz wie­czór nad wodą, gdy Ci re­cy­to­wa­łem te stro­fy? Ja pa­mi­ętam ka­żdy jego frag­ment. Za­pach wia­tru. Gład­ko­ść Two­ich wło­sów, Two­jej skó­ry, do­tyk… Smak… Wiem. Mó­wię za dużo. Ale prze­cież: „Bo w ka­żdym miej­scu i o ka­żdej do­bie, gdziem z Tobą pła­kał, gdziem się z Tobą ba­wił…”2. I cho­ciaż zmie­ni­łem miej­sce, to po­zo­sta­wi­łaś we mnie za wie­le swo­ich śla­dów, bym tak po pro­stu wy­rzu­cił Cię z pa­mi­ęci. Nie za­po­mnia­łem, Ja­necz­ko, i zbyt moc­ne uczu­cie wzbu­dzi­łaś we mnie, że­bym kie­dy­kol­wiek zdo­łał prze­stać my­śleć o To­bie. Nie za­trę Two­je­go wspo­mnie­nia ani trun­ka­mi, ani bli­sko­ścią in­nych ko­biet, któ­re na­wet gdy pi­ęk­ne i chęt­ne, nie do­rów­na­ją Ci ani uro­dą, ani wra­żli­wo­ścią i któ­re nu­dzą mnie już pierw­szym wy­po­wie­dzia­nym zda­niem. Z Tobą tyl­ko mogę roz­ma­wiać szcze­rze i tyl­ko przy To­bie czu­łem, że ktoś na­praw­dę mnie słu­cha.

2 A. Mic­kie­wicz, Do M..., w: idem, Dzie­ła, t.1, Lwów 1912, s. 161–163.

Obie­cu­ję nie czy­nić Ci już wi­ęcej wy­znań, któ­rych nie chcesz, ale po­zwól mi cza­sem wy­słać do Cie­bie list. Mam na­dzie­ję, że choć na tyle mogę li­czyć. Pa­mi­ętaj, o nic wi­ęcej nie pro­szę, je­dy­nie o chwi­lę roz­mo­wy. Czy za­słu­gu­ję na choć odro­bi­nę Two­jej uwa­gi?

Za­sta­na­wiasz się cza­sem, co u mnie?

Otóż od mie­si­ąca je­stem u wuja Le­ona, ale wła­ści­wie mo­żna po­wie­dzieć, że to je­dy­nie przy­sta­nek na mo­jej dro­dze. Za­mknąłem wszyst­kie spra­wy w Gro­dzi­sku i nic, do­słow­nie nic mnie tam nie trzy­ma. Ro­dzi­ny, jak wiesz, bli­skiej nie mam, a z dal­szej to na­wet ciot­ka, u któ­rej się za­trzy­my­wa­łem, by­wa­jąc w Płoc­ku, roz­wa­ża wy­jazd z Pol­ski. My­ślę o Wied­niu i za­mie­rzam tam po­je­chać nie­co na­oko­ło, od­wie­dza­jąc po dro­dze Lwów i Bu­da­peszt. We wszyst­kich trzech mia­stach osie­dli moi ser­decz­ni ko­le­dzy z cza­sów, gdy stu­dio­wa­łem w war­szaw­skiej Szko­le Sztuk Pi­ęk­nych. Kto wie, może w Au­strii znaj­dę ja­kąś przy­stań, choć nie da się ukryć, że na­stro­je prze­ciw­ko Ży­dom zda­ją się na­ra­stać i na­ra­stać. W Wied­niu miesz­ka Franz, opo­wia­da­łem Ci kie­dyś o nim, za­pra­szał mnie cie­pło już od daw­na, mó­głbym się u nie­go za­trzy­mać, za­nim ro­zej­rzę się i znaj­dę coś na sta­łe. Lub wró­cę… Cóż, prze­ko­nam się (oby nie!) na wła­snej skó­rze, jaka tam at­mos­fe­ra.

Tu­taj chęci do ry­so­wa­nia mam co­raz mniej, a w Gro­dzi­sku przez dłu­gi czas spod mo­jej ręki nie wy­szła ani jed­na kre­ska. Wie­le so­bie obie­cu­ję po tej pod­ró­ży, może zmia­na miej­sca roz­bu­dzi moją uśpio­ną wenę albo cho­ciaż uko­ły­sze na tro­chę tęsk­no­tę roz­ry­wa­jącą mi du­szę. Wuj po­cząt­ko­wo bar­dzo chciał je­chać ze mną, jed­nak zdro­wie nie po­zwo­li mu na tak dłu­gą pod­róż.

Tyle, moja dro­ga Jan­ko, u mnie. Mam na­dzie­ję, że prze­czy­tasz mój list i… Nie wiem, co jesz­cze mogę na­pi­sać na ko­niec, żeby do­trzy­mać da­nej Ci kil­ka aka­pi­tów wcze­śniej obiet­ni­cy… Ode­zwę się za ja­kiś czas. To na pew­no.

Ślę po­zdro­wie­nia, wuj rów­nież

(wci­ąż Twój)

Ja­kub

ROZ­DZIAŁ I

Pa­ździer­nik 1930 r.

Jani­na pa­trzy­ła na Wi­słę. Wy­mknęła się na pó­źno­po­po­łu­dnio­wy spa­cer i nie mo­gła od­mó­wić so­bie spoj­rze­nia na szy­ku­jące się do za­cho­du sło­ńce. Z jej ulu­bio­ne­go miej­sca w par­ku za Tu­mem wi­dok na sze­ro­ki łuk rze­ki był szcze­gól­nie uro­kli­wy. Gdy ko­bie­ta po­dzi­wia­ła ten do­brze jej zna­ny i bli­ski kra­jo­braz, na­bie­ra­ła pew­no­ści, że ni­g­dzie na świe­cie nie ma ta­kie­go miej­sca, któ­re rów­nie by ją za­chwy­ci­ło. Ci­ągnęło ją tu­taj za ka­żdym ra­zem, kie­dy od­bie­ra­ła z pocz­ty ko­lej­ne wia­do­mo­ści od Ja­ku­ba, bo wła­śnie ten za­kątek jak ża­den inny ko­ja­rzył jej się z by­łym ko­chan­kiem. Tu spo­tka­li się po raz pierw­szy i tu wi­dzie­li po raz ostat­ni. Bo­le­sne wspo­mnie­nia mie­sza­ły się z tymi przy­wo­łu­jący­mi szczęście i wy­pe­łnia­ły ją wci­ąż na nowo słod­kim ża­lem.

Ja­kub nie pi­sał często, by­wa­ło, że mil­czał przez dłu­gie ty­go­dnie, i cza­sa­mi na­wet ła­pa­ła się na wy­cze­ki­wa­niu na znak od nie­go, cho­ciaż na ża­den list jak do­tąd nie zde­cy­do­wa­ła się od­pi­sać. Pierw­szy, któ­ry przy­sze­dł po dłu­gich mie­si­ącach ci­szy, po tym, jak za­po­wie­dzia­ła mu, że mi­ędzy nimi ko­niec, wy­wo­łał w jej ser­cu nie­ma­łe za­mie­sza­nie. Przez do­bry ty­dzień zwle­ka­ła z otwar­ciem ko­per­ty, pró­bo­wa­ła na­wet zmu­sić się, żeby ci­snąć pa­pier do po­piel­ni­ka, ale nie star­czy­ło jej na to sił. Prze­czy­ta­ła w ko­ńcu, cier­pli­wie od­cze­kaw­szy do dnia, kie­dy przez kil­ka go­dzin była sama w domu. Zig­man pi­sał, że nie po­tra­fi za­po­mnieć. Jan­ka do­sko­na­le to ro­zu­mia­ła. Choć do­szło mi­ędzy nimi do za­le­d­wie kil­ku po­ca­łun­ków i, paru zbyt szyb­kich, ukrad­ko­wych piesz­czot, to sło­wa, ja­ki­mi sie­bie na­wza­jem ob­da­rza­li, pe­łne były żaru i na­mi­ęt­no­ści, na tyle, by w du­chu nie wa­ha­ła się na­zy­wać Ja­ku­ba ko­chan­kiem. Dla­te­go wo­la­ła po­zo­sta­wiać jego li­sty bez od­po­wie­dzi. Po­wstrzy­my­wa­ły ją skru­pu­ły, z któ­rych nie po­tra­fi­ła się wy­zwo­lić, i zwy­czaj­ny brak od­wa­gi, bo mia­ła świa­do­mo­ść, że gdy zro­bi pierw­szy krok, to na­stęp­nym nie będzie już w sta­nie za­po­biec. Kuba przy­sy­łał krót­kie spra­woz­da­nia z miast, ja­kie od­wie­dzał, okra­szo­ne szki­ca­mi miejsc, któ­re go za­chwy­ci­ły. W kil­ku zda­niach opi­sy­wał, co u nie­go, gdzie się wy­bie­ra, kogo po­znał. Wy­czu­wa­ła, jak sta­ran­nie uni­ka pi­sa­nia wprost o swo­ich do niej uczu­ciach, choć mi­ędzy wier­sza­mi, z tonu i me­lo­dii wy­po­wie­dzi, bez tru­du wy­czy­ty­wa­ła tęsk­no­tę i smu­tek.

Wy­jąt­ko­wo zim­ny jak na cie­płą do­tąd je­sień po­dmuch wia­tru wśli­zgnął się pod płaszcz Ja­necz­ki. Otu­li­ła szy­ję chust­ką i od­ru­cho­wo po­pra­wi­ła uło­że­nie ka­pe­lu­si­ka na krót­kiej, mod­nej ostat­nio w Płoc­ku fry­zu­rze. W kie­sze­ni od­na­la­zła kart­kę z li­stem od Zig­ma­na. Prze­bie­gła wzro­kiem kil­ka ostat­nich zdań.

Ko­le­dzy zor­ga­ni­zo­wa­li przy­jęcie uro­dzi­no­we dla Tol­ka – pa­mi­ętasz go? Pi­sa­łem Ci, że przy­gna­ło go nie­daw­no do Wied­nia i znów, jak za stu­denc­kich cza­sów, przy­szło nam dzie­lić po­kój. Dziś już nie znaj­du­ję w tym ta­kich ko­rzy­ści jak nie­gdyś, a czy­jeś przy­mu­so­we to­wa­rzy­stwo nie­raz mnie po pro­stu iry­tu­je. Tym­cza­sem za­ba­wa trwa w naj­lep­sze, nikt nie skąpi wina, za­mó­wi­li­śmy nie­zgor­sze je­dze­nie, a ja wy­mknąłem się, żeby skre­ślić kil­ka zdań do Cie­bie, bo wła­śnie tego po­trze­bu­ję te­raz naj­bar­dziej. Może też zbyt dużo już wy­pi­łem i dla­te­go… Ech, Jan­ko, jak to jest – je­stem oto­czo­ny przy­ja­ció­łmi, a jed­nak szu­kam chwi­li od­osob­nie­nia, bo w za­ci­szu ciem­ne­go po­ko­ju (za­pa­li­łem tyl­ko małą ża­rów­kę przy biur­ku, by wi­dzieć, co pi­szę) po­czu­cie osa­mot­nie­nia, któ­re tak lubi mnie do­pa­dać, jest jak­by mniej­sze niż w ra­do­snym gro­nie. To może pa­ra­doks, ale czyż nie od­czu­wa­my sil­niej, cze­go nam bra­ku­je, w mo­men­cie, gdy do­stęp­na jest je­dy­nie tego na­miast­ka? Mam na­dzie­ję, że Ty nie mie­wasz ta­kich roz­te­rek. Wolę wy­obra­żać so­bie, że Two­je wie­czo­ry mi­ja­ją wśród ro­dzi­ny, a po Two­ich ustach błąka się uśmiech, któ­ry roz­pa­la też blask w oczach. Za­snę dziś z ta­kim krze­pi­ącym ser­ce wi­do­kiem. Do­brej nocy, Ja­necz­ko.

Ko­ńco­we zda­nia zna­ła na pa­mi­ęć i tyl­ko dla­te­go zmierzch nie za­ta­rł sen­su skre­ślo­nych rów­nym pi­smem wy­ra­zów. Scho­wa­ła kart­ki z po­wro­tem. Spa­li je pó­źniej, jak wszyst­kie otrzy­my­wa­ne po roz­sta­niu li­sty, ale naj­pierw chcia­ła jesz­cze kil­ka razy prze­czy­tać te sło­wa. W ko­ście­le ka­te­dral­nym za­dzwo­nio­no wła­śnie na mszę. Ja­ni­na za­słu­cha­ła się w po­wa­żny ton dzwo­nów, po­zwo­li­ła, aby dźwi­ęk wy­pe­łnił jej my­śli, wnik­nął w jej wnętrze i po­zo­sta­wił po so­bie drże­nie. Głębo­kie, do­stoj­ne ude­rze­nia szy­bo­wa­ły nad mia­stem i rze­ką, zda­jąc się nik­nąć mi­ędzy pod­szy­ty­mi czer­wo­no­po­ma­ra­ńczo­wym świa­tłem za­cho­dzące­go sło­ńca chmu­ra­mi. Za­chód bar­wił fale na zło­to, bły­ska­ły jak li­za­ne pło­mie­niem. Jan­ka przy­mknęła oczy. Ko­lo­ry przy­po­mnia­ły jej pe­łga­jący po pa­pie­rze ogień, kie­dy po ostat­nim spo­tka­niu z Ja­ku­bem, cała we łzach i wbrew prze­pe­łnia­jące­mu ją po­czu­ciu stra­ty, wrzu­ca­ła do pie­ca jego li­sty, po­wta­rza­jąc so­bie szep­tem tre­ść ka­żde­go z nich. Nie spa­li­ła wszyst­kich – zo­sta­ły ry­sun­ki i te, w któ­rych pi­sał do niej o sztu­ce. Po­zby­cie się ta­kiej pa­mi­ąt­ki wy­da­ło się Ja­necz­ce świ­ęto­kradz­twem i po­sta­no­wi­ła, że kie­dyś ode­śle Zig­ma­no­wi wszyst­kie otrzy­ma­ne od nie­go szki­ce, dla­te­go ukry­ła je ra­zem z oca­la­ły­mi li­sta­mi głębo­ko w szu­fla­dzie bie­li­źniar­ki.

Dzwo­ny umil­kły, nie było sły­chać na­wet echa. Ja­ni­na z wes­tchnie­niem spoj­rza­ła ostat­ni raz na rze­kę i po­spiesz­nie ru­szy­ła w stro­nę domu. An­to­ni i tak będzie na­rze­kał, że spa­ce­ru­je po zmro­ku, a pi­ęk­na za­cho­dzące­go sło­ńca nie uzna za do­sta­tecz­ne wy­tłu­ma­cze­nie. Do tego wła­śnie za­częło mżyć, a nie­sio­ne wia­trem kro­ple desz­czu nie­przy­jem­nie ob­le­pia­ły twarz. Ale mimo ta­kiej per­spek­ty­wy Jan­ka nie ża­ło­wa­ła cza­su spędzo­ne­go w par­ku. Po­trze­bo­wa­ła kil­ku chwil tyl­ko dla sie­bie, zwłasz­cza że na­pra­co­wa­ła się dziś przy ma­ry­no­wa­niu grzy­bów i gru­szek na zimę.

Wy­cho­dzi­ła już na Ry­nek Ka­no­nicz­ny, kie­dy syl­wet­ka jed­ne­go z prze­chod­niów wy­da­ła jej się zna­jo­ma. Jan­ka wstrzy­ma­ła od­dech i mi­mo­wol­nie zwol­ni­ła kro­ku. Ser­ce, jak­by na prze­kór, za­trze­po­ta­ło moc­no i szyb­ko. Czy to mo­żli­we, że Ja­kub przy­był do mia­sta? Nie­raz w ostat­nich mi­nu­tach przed za­śni­ęciem wy­obra­ża­ła so­bie ta­kie spot­ka­nie. Nie­spo­dzie­wa­ne, przy­pad­ko­we. Wi­dzia­ła, jak on zmie­rza w jej kie­run­ku, z tym swo­im ni­kłym uśmie­chem i bły­skiem w czar­nych jak smo­ła oczach. Zna­ła na pa­mi­ęć jego spoj­rze­nia i ge­sty, ale do­pó­ki były to tyl­ko mrzon­ki, nic nie stwa­rza­ło za­gro­że­nia. Co in­ne­go gdy­by spo­tka­nie mia­ło miej­sce na ja­wie. Zda­ła so­bie te­raz spra­wę, że chcia­ła go rów­nie moc­no, jak się oba­wia­ła.

Idący po dru­giej stro­nie pla­cu mężczy­zna przy­sta­nął przed oświe­tlo­ną wi­try­ną ap­te­ki na rogu, zwró­cił przy tym twarz w stro­nę Grodz­kiej, jak­by ko­goś wy­pa­try­wał, i Ja­necz­ka do­strze­gła wów­czas swo­ją po­my­łkę. „To zmierzch. W nocy wszyst­kie koty są czar­ne.Zbyt dużo o Ku­bie my­ślę” – skar­ci­ła się w du­chu. Ulga zmie­sza­ła się z za­wo­dem, ale w re­zul­ta­cie Jan­ka po­zo­sta­ła w bez­piecz­nym miej­scu, gdzie nie mu­sia­ła po­dej­mo­wać żad­nych de­cy­zji. Tęsk­no­ta za ko­chan­kiem, któ­re­go ni­g­dy nie zo­ba­czy, nie wy­da­wa­ła jej się grze­chem. Z ko­lej­nym wes­tchnie­niem ko­bie­ta pod­jęła swój marsz i po kil­ku mi­nu­tach wcho­dzi­ła już na pi­ętro, w to­wa­rzy­stwie zna­jo­mych dźwi­ęków skrzy­pi­ących scho­dów i za­pa­chu ku­rzu na klat­ce scho­do­wej. Za­trzy­ma­ła się, żeby strząsnąć z płasz­cza kro­pel­ki wil­go­ci, i po­czu­ła, jak­by wraz z nimi opa­da­ły wspo­mnie­nia.

Już po chwi­li otwie­ra­ła drzwi do miesz­ka­nia. Ze zdzi­wie­niem przy­jęła wi­ta­jącą ją ci­szę – spo­dzie­wa­ła się ra­czej wy­mó­wek męża, bo aż nad­to przedłu­ży­ła spa­cer. Sie­dząca przy sto­le pod oknem Mi­cha­li­na unio­sła gło­wę znad ksi­ążki.

– O, je­steś, mamo. Zje­my ra­zem ko­la­cję? – Uśmiech­nęła się. – Czy­tam wła­śnie W pu­sty­ni i w pusz­czy pana Sien­kie­wi­cza, już ko­ńczę. Tak mnie wci­ągnęła ta ksi­ążka, że nie usły­sza­łam zu­pe­łnie, jak wcho­dzisz.

– To do­brze – od­pa­rła Jan­ka nie­uwa­żnie. – A gdzie tata?

– A śpi – za­śmia­ła się cór­ka.

– Śpi? Źle się czu­je? – za­nie­po­ko­iła się Gar­dow­ska. Szyb­ko po­zby­ła się bu­ci­ków i okry­cia.

– Ju­tro się będzie tak czuł. – Mi­cha­li­na chi­cho­ta­ła.

– A co cie­bie tak bawi, moja pan­no? – Ja­ni­na pod­pa­rła się pod boki.

– Ta­tuś miał dziś po pra­cy iść na kurs języ­ka nie­miec­kie­go, ale nie wiem, czy tam do­ta­rł, bo z tego, co mó­wił, świ­ęto­wał z ko­le­ga­mi z wy­dzia­łu suk­ces. Aresz­to­wa­li ja­kie­goś Pa­czul­skie­go chy­ba… – Dziew­czyn­ka za­sta­no­wi­ła się przez mo­ment. – Nie, Pa­chul­skie­go. Po­noć zna­ny zło­dziej – do­da­ła po­wa­żnym to­nem, ko­micz­nie su­ge­ru­jącym jej do­świad­cze­nie w ta­kich spra­wach.

– Nie chcesz po­wie­dzieć, że wró­cił pi­ja­ny? – Nie­co uspo­ko­jo­na, że Mi­cha­lin­ka nie sie­dzi sama po zmro­ku, ale te­raz z ko­lei zde­ner­wo­wa­na sta­nem męża, Jan­ka na­la­ła wody do czaj­ni­ka i z hu­kiem po­sta­wi­ła go na pie­cu. – Jesz­cze by mi tego bra­ko­wa­ło, żeby i o nim wzmian­ka w ga­ze­cie była! – zrzędzi­ła. – An­to­nie­go G., Grodz­ka nu­mer dwa, wi­dy­wa­no na uli­cy w sta­nie upo­je­nia. Na­stęp­nym ra­zem po­da­my na­zwi­sko i za­wód – spa­ra­fra­zo­wa­ła ze zło­ścią po­pu­lar­ne ostat­nio not­ki z „Dzien­ni­ka Płoc­kie­go”.

Sy­tu­acja taka by­ła­by o tyle ku­rio­zal­na, że po­dob­ne ad­no­ta­cje re­dak­to­rzy za­miesz­cza­li z ini­cja­ty­wy sa­me­go Gar­dow­skie­go i funk­cjo­na­riu­szy z jego wy­dzia­łu. Po­my­sł, żeby wła­śnie w taki spo­sób wpły­wać na miej­sco­wych mi­ło­śni­ków zbyt częste­go za­gląda­nia do kie­lisz­ka, na­ro­dził się na fali kra­jo­wej pro­pa­gan­dy prze­ciw­al­ko­ho­lo­wej, po in­cy­den­cie z po­ste­run­ko­wym Ja­nia­kiem, któ­ry będąc pod wpły­wem al­ko­ho­lu, po­strze­lił An­to­nie­go. Zra­nio­ne wów­czas udo za­go­iło się wzo­ro­wo i choć wci­ąż da­wa­ło się Gar­dow­skie­mu we zna­ki w cza­sie zmian po­go­dy, to na szczęście nie ku­lał i bez prze­szkód mógł na­dal pe­łnić obo­wi­ąz­ki po­li­cjan­ta.

– Nie, ma­mu­siu, w żad­nym wy­pad­ku pi­ja­ny. W ka­żdym ra­zie nie bar­dzo – za­pew­ni­ła ją cór­ka. – No, może tro­chę – do­da­ła po se­kun­dzie. – I nie martw się, prze­cież to nie zda­rza się ta­tu­sio­wi co­dzien­nie. Wła­ści­wie pra­wie wca­le mu się nie zda­rza, a jak już, to w domu u dziad­ków, sły­sza­łam, jak na­rze­kał, że wu­jek Woj­tek ma taką moc­ną gło­wę! No i po pra­cy mu­siał być w domu, bo wró­cił w gar­ni­tu­rze, a nie w mun­du­rze – uspo­ka­ja­ła. – Ta­tuś miał bar­dzo do­bry hu­mor, ale uznał, że musi od­po­cząć. Po­ło­żył się u was w po­ko­ju i za­snął.

– A cie­bie nie było w domu, jak tata wró­cił po pra­cy? – do­cie­ka­ła Jan­ka.

– Prze­cież by­łam u Ani i Zosi No­wa­kow­skich, żeby po­móc Anu­li w lek­cjach, i wró­ci­łam o szó­stej, tak jak się umó­wi­ły­śmy – przy­po­mnia­ła dziew­czyn­ka.

– Rze­czy­wi­ście. Zaj­rzę do taty. Przy­go­tu­jesz her­ba­tę? – po­pro­si­ła mat­ka.

– Oczy­wi­ście, mamo. – Mi­cha­li­na prze­pa­da­ła za pra­ca­mi w kuch­ni i mimo mło­de­go wie­ku do­sko­na­le so­bie z nimi ra­dzi­ła.

Nie dba­jąc spe­cjal­nie o za­cho­wa­nie ci­szy, Ja­necz­ka zaj­rza­ła do sy­pial­ni. Mąż, tak jak uprze­dza­ła cór­ka, spał. Lek­ko po­chra­py­wał, za­po­mniał o przy­kry­ciu, rzu­co­ne nie­dba­le wierzch­nie ubra­nie zwi­sa­ło z opar­cia krze­sła, ale poza tym nic nie wska­zy­wa­ło na to, aby prze­sa­dził z al­ko­ho­lem. Być może tyl­ko moc­niej­szy niż za­zwy­czaj sen po­zwa­lał wnios­ko­wać, że wy­pił o kil­ka kie­lisz­ków za dużo. Ja­ni­na z nie­spo­dzie­wa­ną czu­ło­ścią przyj­rza­ła się śpi­ące­mu. Na skro­niach do­strze­gła licz­ne po­ci­ągni­ęcia sre­bra, ale poza tym mia­ła wra­że­nie, że to wci­ąż ten sam mło­dy chło­pak, któ­ry sta­rał się o jej rękę i obie­cy­wał, że zro­bi wszyst­ko, żeby spe­łnić jej ma­rze­nie i za­brać ją do mia­sta. Re­laks wy­gła­dził mu twarz, na co dzień na­zna­czo­ną lwią zmarszcz­ką od zbyt moc­no ści­ągni­ętych brwi. Wi­dać An­to­ni po­trze­bo­wał od­pręże­nia po mie­si­ącach ci­ężkiej pra­cy, kie­dy nie było ty­go­dnia, żeby nie spędzał nad­go­dzin, ana­li­zu­jąc ze­zna­nia świad­ków i pi­sząc ra­por­ty. Ko­bie­ta uzna­ła, że nie ma sen­su go te­raz bu­dzić, le­piej jak po­śpi do rana i wy­pocz­nie. Zu­pe­łnie już spo­koj­na ostro­żnie na­rzu­ci­ła na męża ko­łdrę i wy­co­fa­ła się z po­ko­ju, za­braw­szy odzież.

– O, po­kro­iłaś chleb! – Ucie­szy­ła się, wi­dząc, jak cór­ka krząta się przy ko­la­cji. – Zaj­mę się gar­ni­tu­rem taty, pod­czysz­czę mu mun­dur i zje­my.

– Do­brze, mamo. To ja jesz­cze ksi­ążki szkol­ne na ju­tro spa­ku­ję – za­de­kla­ro­wa­ła Mi­cha­sia.

Ja­necz­ka przy­tak­nęła. Cór­ka była jej dumą i oczkiem w gło­wie ojca. Jak do­tąd nie mo­gli na­rze­kać, nie spra­wia­ła im żad­nych kło­po­tów. Za­wsze po­słusz­na, uczy­ła się chęt­nie i bez pro­te­stu zaj­mo­wa­ła się obo­wi­ąz­ka­mi w domu. Po pierw­szej, nie­uda­nej pró­bie wy­ja­śnie­nia dziew­czyn­ce jej po­cho­dze­nia Gar­dow­scy pod­jęli na­stęp­ną w ko­lej­nym roku, kie­dy Mi­cha­sia uczęsz­cza­ła już do szko­ły. Wła­ści­wie to Ja­ni­na na­ci­ska­ła na męża, żeby nie cze­kać; on po tam­tej re­ak­cji cór­ki wo­lał nie ry­zy­ko­wać ko­lej­ne­go kry­zy­su. Ale Jan­ka się upa­rła – nie chcia­ła, żeby czy­jeś nie­uwa­żne lub ce­lo­wo zło­śli­we sło­wa spra­wi­ły cór­ce przy­kro­ść. Ku uldze oby­dwoj­ga tym ra­zem roz­mo­wa prze­bie­gła już bez ta­kich emo­cji i Mi­cha­li­na po­go­dzi­ła się z praw­dą, że jej bio­lo­gicz­na mat­ka nie żyje. O swo­je­go ojca nie spy­ta­ła w ogó­le i dłu­go nie przy­wo­ły­wa­ła tego te­ma­tu. Do­pie­ro w tym roku, pod­czas ob­cho­dów rocz­ni­cy obro­ny Płoc­ka przed woj­ska­mi bol­sze­wic­ki­mi, nie­spo­dzie­wa­nie wró­ci­ła do spra­wy, py­ta­jąc, czy jej praw­dzi­wy tata ta­kże zgi­nął na tej woj­nie. Za­sko­czo­ny An­to­ni przy­tak­nął, a Jan­ka, choć pe­łna wąt­pli­wo­ści, uzna­ła, że nie war­to dzie­lić się z małą nie­przy­jem­ny­mi przy­pusz­cze­nia­mi. Przyj­dzie jesz­cze na to czas.

„Mam z niej po­cie­chę” – po­my­śla­ła z czu­ło­ścią wie­czo­rem, kła­dąc się obok cór­ki. An­to­nie­go po­zo­sta­wi­ła w spo­ko­ju w sy­pial­ni. Miał o to nie­co pre­ten­sji z sa­me­go rana, kie­dy spo­tka­li się w kuch­ni, za­nim Mi­cha­li­na wsta­ła, na co Ja­necz­ka od­po­wie­dzia­ła wy­mów­ka­mi o pi­ja­ństwo.

– No nie prze­sa­dzaj, żon­ko. Za­cho­wy­wa­łem się przy­zwo­icie, a kil­ka kie­lisz­ków z oka­zji suk­ce­su jesz­cze ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ło. Byli wszy­scy moi ko­le­dzy z wy­dzia­łu – za­zna­czył obu­rzo­ny, ale szyb­ko dał się udo­bru­chać, kie­dy Ja­ni­na, chcąc za­po­biec wi­szącej w po­wie­trzu sprzecz­ce, za­in­te­re­so­wa­ła się aresz­to­wa­niem tego słyn­ne­go zło­dzie­ja, o któ­rym wspo­mnia­ła cór­ka.

Roz­bu­dzo­na gło­śnym opo­wia­da­niem ojca Mi­cha­sia do­łączy­ła do ro­dzi­ców i za­częła z prze­jęciem do­py­ty­wać o szcze­gó­ły.

– To pew­nie dzi­siaj w ga­ze­cie będą o tym pi­sać – za­uwa­ży­ła z sa­tys­fak­cją. – Opo­wiem ko­le­żan­kom.

– Oj, Mi­śka, tyl­ko się nie prze­chwa­laj bez po­trze­by – prze­strze­gła dziew­czyn­kę Ja­ni­na. – A te­raz leć się myć i do śnia­da­nia.

– Roz­sąd­na jest, nie martw się. – An­to­ni mu­snął prze­lot­nym po­ca­łun­kiem skroń żony.

– Jest, jest. A ty też się myj i do śnia­da­nia – par­sk­nęła. – Kręci­cie się po kuch­ni i prze­szka­dza­cie tyl­ko.

– No pro­szę, co to się po­ro­bi­ło, nie tyl­ko od pana ko­mi­sa­rza roz­ka­zy, ale i w domu! – za­śmiał się Gar­dow­ski, ale po­słusz­nie znik­nął w sy­pial­ni.

– Tato, a pój­dzie­my w ko­ńcu do cyr­ku? – Pod­czas po­si­łku cór­ka przy­po­mnia­ła so­bie o gosz­czącym w mie­ście od pierw­szych dni pa­ździer­ni­ka wi­do­wi­sku. – Moje ko­le­żan­ki już pra­wie wszyst­kie były w Ama­ran­cie, a ja nie mam z nimi o czym roz­ma­wiać.

– Na tur­nie­ju bok­su fran­cu­skie­go były? – za­kpił An­to­ni.

– Nie, wcze­śniej. Te­raz tur­niej już się sko­ńczył i jesz­cze będą przed­sta­wie­nia cyr­ko­we. A po­tem cyrk wy­je­dzie i tyl­ko ja go nie zo­ba­czę! – za­pe­rzy­ła się Mi­cha­li­na, z pa­sją pod­kre­śla­jąc ostat­nie zda­nie.

– No to wy­bierz­my się w so­bo­tę. Nie mogę po­zwo­lić, żeby taka bła­host­ka sta­ła się przy­czy­ną two­jej klęski to­wa­rzy­skiej. – Gar­dow­ski nie tra­cił do­bre­go hu­mo­ru.

– Mamo, tata się ze mnie na­igry­wa – po­ska­rży­ła się dziew­czyn­ka. – Poza tym to żad­na bła­host­ka – z uwa­gą po­wtó­rzy­ła nie­zna­ne jej do­tąd sło­wo. – Cyrk nie przy­je­żdża do nas co roku.

– Czy ja mam na­gle dwo­je dzie­ci? – Jan­ka nie mia­ła cier­pli­wo­ści do żar­tów. – Po­spó­źnia­cie się za­raz, jak będzie­cie py­tlo­wać, za­miast jeść.

– A ty coś wy­jąt­ko­wo ner­wo­wa dziś je­steś – mruk­nął An­to­ni.

– Ach, bo zu­pe­łnie za­po­mnia­łam, że ma nas od­wie­dzić moja bra­to­wa, i po­rząd­ki zo­sta­wi­łam so­bie na so­bo­tę, a dziś, przy pi­ąt­ku, chcia­łam na targ za­jść. I obiad trze­ba ugo­to­wać od pod­staw. Do­praw­dy, nie mam po­jęcia, jak ze wszyst­kim zdążę, a wiesz, jaka jest Fran­cisz­ka, nic nie po­wie, ale kurz w kącie za kre­den­sem wy­pa­trzy – wes­tchnęła Ja­necz­ka i za­raz ugry­zła się w język, po­pa­tru­jąc na Mi­cha­się, któ­ra jak zwy­kle z cie­ka­wo­ścią przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie ro­dzi­ców.

– Jak przy­wie­zie ze sobą chło­pa­ków, to nie ma sen­su two­je sprząta­nie – za­uwa­żył An­to­ni z uśmie­chem. – Urwi­sy w mig zro­bią ci taki ba­ła­gan, ja­kie­go ni­g­dy nie mia­łaś. A mó­wi­ąc po­wa­żniej, to co jak co, ale w na­szym miesz­ka­niu za­wsze jest pi­ęk­nie i czy­sto. Na­praw­dę nie masz się czym przej­mo­wać.

– Ja tam swo­je wiem – mruk­nęła Jan­ka.

– To praw­da, ma­mu­siu. Nikt nie ma tak czy­sto jak ty! Na­wet Ko­wal­scy, cho­ciaż mają słu­żbę! A ja ci po­mo­gę, jak wró­cę ze szko­ły, i po­wy­cie­ram wszyst­kie ku­rze. Cio­cia Fran­cisz­ka będzie mo­gła za­glądać na­wet pod łó­żka – za­de­kla­ro­wa­ła Mi­cha­li­na.

– Tyl­ko niech cię ręka bo­ska bro­ni, że­byś to przy ciot­ce po­wie­dzia­ła! – Ja­ni­na aż za­kry­ła usta, wy­obra­ża­jąc so­bie tę sy­tu­ację. – Do­pie­ro by awan­tu­ra wy­ni­kła!

– Sło­wa nie po­wiem – za­pew­ni­ła cór­ka z po­wa­gą, ale Ja­necz­ka, wi­dząc we­so­łe iskier­ki pe­łga­jące w jej oczach, nie była wca­le pew­na tej obiet­ni­cy.

Mu­szę pa­mi­ętać, że ten cho­chlik już nie taki mały – prze­strze­gła się w du­chu.

Mimo szum­nych za­po­wie­dzi Mi­cha­li­ny Ja­ni­na wo­la­ła nie zo­sta­wiać sprząta­nia na ostat­nią chwi­lę i po za­ku­py wy­bra­ła się pó­źniej niż za­zwy­czaj, za­jąw­szy się naj­pierw po­rząd­ka­mi. Mia­ła prze­czu­cie, że na tar­go­wi­sku może spo­tkać bra­to­wą, któ­ra pod­czas wi­zyt w mie­ście za­wsze z cie­ka­wo­ścią tam za­gląda­ła. In­tu­icja nie za­wio­dła Ja­necz­ki – po nie­spe­łna trzech kwa­dran­sach za­uwa­ży­ła Fran­cisz­kę prze­cha­dza­jącą się mi­ędzy stra­ga­na­mi. Bra­to­wa jak inne ko­bie­ty no­si­ła na­rzu­co­ną na ra­mio­na chu­s­tę, ale gło­wę mia­ła od­kry­tą, pre­zen­tu­jąc z dumą wło­sy za­ple­cio­ne w gru­by war­kocz.

– Dzień do­bry, moja Fran­cisz­ko. Tak czu­łam, że cię tu spo­tkam! – Jan­ka za­stąpi­ła jej dro­gę.

– Ja­necz­ka! No prze­cież znasz mnie, nie mo­głam zmar­no­wać ta­kiej oka­zji. Zresz­tą i moja pod­wóz­ka na targ je­cha­ła. Z le­śni­czym się za­bra­łam, szczęście, że wra­ca do­pie­ro pod wie­czór, to sko­rzy­stam – traj­ko­ta­ła Fran­cisz­ka, ser­decz­nie wy­ca­ło­wu­jąc po­licz­ki Gar­dow­skiej. – A ty po spra­wun­ki?

– A ja­kże, obiad nam do­bry ugo­tu­ję, zo­bacz, ja­kie ład­ne ka­la­fio­ry uda­ło mi się do­stać. Jesz­cze bym tyl­ko ja­jek do­brych zna­la­zła i mo­że­my iść. Sama przy­je­cha­łaś? – Ja­ni­na zmie­ni­ła te­mat.

– Ja­jek to nie ku­puj, przy­wio­złam ci. I sera na­sze­go, i oczy­wi­ście ma­mi­ne­go chle­ba, nie pu­ści­ła mnie bez nie­go z domu – wy­li­cza­ła Fran­cisz­ka. – Tyl­ko od pana Bron­ka z ko­sza za­bio­rę, bo na wo­zie zo­sta­wi­łam. Woj­ciech ma ro­bo­tę, a chło­pa­ki w szko­le sie­dzą. Naj­młod­szej nie chcia­łam za­bie­rać, bo co­sik prze­zi­ębio­na zno­wu. Zresz­tą, po­wiem ci, Ja­siecz­ko, że i mnie się cza­sem przy­da ode­tchnąć. I daw­no już w mie­ście nie by­łam. Ostat­nio to twój brat do was je­chał, pa­mi­ętasz, jak się upa­rł, że nowy gar­ni­tur ko­niecz­nie w mia­sto­wym skle­pie musi ku­pić – przy­po­mi­na­ła.

– Oj, pa­mi­ętam – śmia­ła się Jan­ka. – A ty nie po­trze­bu­jesz cho­ćby no­wej bluz­ki? Wi­dzia­łam ma­te­ria­ły ład­ne wczo­raj…

– A nie, nie. Oszczędza­my, Woj­ciech by mnie skrzy­czał. Zresz­tą na co mi te­raz nowa bluz­ka, jak za nie­ca­łe pół roku zno­wu ro­dzić będę? – Fran­cisz­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i po­gła­ska­ła wy­dat­ny brzuch. – Ech, cza­sem to ci za­zdrosz­czę, że u was tyl­ko ta Mi­cha­sia, po­cie­cha taka.

Ja­ni­na nic nie od­rze­kła, z tru­dem prze­ły­ka­jąc na­głą przy­kro­ść. Od tylu lat usi­ło­wa­ła wmó­wić so­bie, że już po­go­dzi­ła się z lo­sem, i by­wa­ły chwi­le, kie­dy rze­czy­wi­ście od­czu­wa­ła je­dy­nie spo­kój i ra­do­ść, że Bóg ob­da­rzył ich Mi­cha­lin­ką, nie bra­ko­wa­ło jed­nak rów­nież sy­tu­acji, gdy głębo­ki żal i tęsk­no­ta za dzie­ćmi, któ­rych nie uro­dzi­ła, spa­da­ły na nią nie­spo­dzie­wa­nie. Zwłasz­cza gdy sły­sza­ła czy­jeś na­rze­ka­nie na licz­ne po­tom­stwo. Jak­by bra­to­wa nie pa­mi­ęta­ła, że ona tak bar­dzo chcia­ła­by dać An­to­nie­mu dziec­ko! Roz­ma­wia­ły o tym pod­czas let­niej wi­zy­ty Gar­dow­skich u ro­dzi­ców. Jan­ka na­ry­so­wa­ła wów­czas wszyst­kim por­tre­ty. Fran­cisz­ka była za­chwy­co­na, że może po­zo­wać, i przy tej oka­zji na­szło je obie na zwie­rze­nia.

– Ja­rek i Da­rek już, co praw­da, ogar­ni­ęci, Ma­rek, jak do szko­ły po­sze­dł, to też się tro­chę od mo­jej spód­ni­cy od­cze­pił, ale z Anecz­ką to ci­ągłe kło­po­ty, bo cho­ru­je… No, sama wiesz, jak to jest – kon­ty­nu­owa­ła tym­cza­sem Fran­cisz­ka, zu­pe­łnie nie­zra­żo­na mil­cze­niem Ja­ni­ny. – A co ty się tak spie­szysz? Za­sa­pa­łam się. – Za­trzy­ma­ła się gwa­łtow­nie, ła­pi­ąc od­dech.

– Do­brze się czu­jesz? – Ja­necz­ka wnet po­rzu­ci­ła nie­zbyt we­so­łe roz­my­śla­nia, za­nie­po­ko­jo­na sta­nem bra­to­wej.

– Do­brze, do­brze, ino nie pędź jak po ogień! – śmia­ła się Fra­nia. – I dusz­no coś w tym mie­ście. Na wsi ina­czej, prze­strze­ni, po­wie­trza wi­ęcej. Może i ten park ład­ny – wska­za­ła w stro­nę drzew na pla­cu Flo­ria­ńskim – ale na­wet wio­sną i la­tem tej zie­le­ni tu mało.

– No, jest ina­czej niż na wsi – przy­zna­ła Jan­ka. – Ale mnie się po­do­ba. Wiesz, że za­wsze chcia­łam wy­je­chać.

– Wiem, wiem. Ino nie ro­zu­miem. No, od­po­częłam – sap­nęła Fran­cisz­ka. – Mo­że­my iść da­lej.

Ru­szy­ły, tym ra­zem dużo wol­niej­szym kro­kiem.

– Opo­wia­daj, co tam u ro­dzi­ców – za­chęci­ła Ja­ni­na, nie chcąc już ani wra­cać do te­ma­tu dzie­ci, ani dys­ku­to­wać o wy­ższo­ści wsi nad mia­stem. – Mama do­brze się czu­je? A tata się nie prze­męcza? Le­karz mó­wił, że po tym za­pa­le­niu płuc po­wi­nien uwa­żać.

– A wła­śnie! Toć do ap­te­ki mia­łam jesz­cze we­jść, leki wy­ku­pić. – Fran­cisz­ka pac­nęła się w czo­ło.

– Zaj­dzie­my, po dro­dze będzie.

– To do­brze. Mama nie na­rze­ka, znasz ją, choć wi­dzę, że ją cza­sem coś ła­pie, jak­by dusz­no­ść. Tyle że nie po­wie albo na po­go­dę zrzu­ci. Może ty mat­kę na­kło­nisz, żeby do dok­to­ra po­je­cha­ła, co? Mnie nie chce słu­chać, ni­ko­go nie chce słu­chać, znasz ją prze­cież. – Fran­cisz­ka z ra­do­ścią wró­ci­ła do ży­wio­ło­we­go opo­wia­da­nia. An­to­ni żar­to­wał wie­lo­krot­nie, że ga­da­tli­wo­ść Mi­cha­sia pew­ni­kiem prze­jęła po ciot­ce. – A ojca pil­nu­je­my. Woj­ciech też o to dba, nie martw się, Ja­siecz­ko.

– Ech, kie­dy ja się do was zno­wu wy­bio­rę? – wes­tchnęła Jan­ka.

– No, na Wszyst­kich Świ­ętych to chy­ba tym ra­zem przy­je­dzie­cie? Toć to za­raz. Na­wet jak­by twój An­tek zno­wu miał słu­żbę, to ty z Mi­cha­lin­ką mu­sisz być. – Woj­cie­cho­wa za­pe­rzy­ła się, aż przy­sta­nęła.

– Po­przed­nie­go roku Mi­cha­sia cho­ro­wa­ła – przy­po­mnia­ła jej Gar­dow­ska.

– A, rze­czy­wi­ście. – Fra­nia mach­nęła ręką.

Po wi­zy­cie w ap­te­ce uda­ły się do domu. Tym ra­zem Ja­ni­na mo­gła wy­słu­chać sa­mych za­chwy­tów nad wy­go­dą miesz­ka­nia w mie­ście, gdzie wszędzie bli­sko, a w skle­pach wszyst­kie to­wa­ry, ja­kie się tyl­ko wy­my­śli. Fra­ni szcze­gól­nie po­do­ba­ła się wi­try­na cu­kier­ni, ku­sząca słod­ki­mi wy­pie­ka­mi. Roz­ba­wio­na zmia­ną tonu bra­to­wej Ja­necz­ka wstąpi­ła do Skow­ro­ńskie­go po rur­ki z kre­mem, żeby je po­dać na de­ser.

– Z oka­zji two­jej wi­zy­ty – za­pew­ni­ła bra­to­wą, ca­łu­jąc jej ru­mia­ny po­li­czek. W du­chu jed­nak przy­zna­ła, że ku­pi­ła je bar­dziej dla sie­bie, chcąc so­bie osło­dzić gorz­ką uwa­gę Fran­cisz­ki…

Do­ta­rły w ko­ńcu na miej­sce i Jan­ka za­bra­ła się do go­to­wa­nia obia­du. Mi­cha­li­na wró­ci­ła już ze szko­ły i dziel­nie za­ba­wia­ła ciot­kę roz­mo­wą, z za­pa­łem opo­wia­da­jąc głów­nie o na­uczy­cie­lach i ko­le­żan­kach. Na szczęście – jak obie­ca­ła – w ża­den spo­sób nie na­wi­ązy­wa­ła do te­ma­tu sprząta­nia. Tak się za­afe­ro­wa­ła po­dej­mo­wa­niem go­ścia, że o za­da­nych do domu lek­cjach przy­po­mnia­ła so­bie do­pie­ro, kie­dy zupa ka­la­fio­ro­wa pyr­ko­ta­ła już w garn­ku, a Ja­necz­ka za­częła sma­żyć na­le­śni­ki.

– Z tej wa­szej ma­łej to co­raz bar­dziej re­zo­lut­na pan­na się robi. – Fran­cisz­ka przy­su­nęła so­bie ta­bo­ret bli­żej ku­chen­ki. – Moje chło­pa­ki star­sze, a dzie­ciu­chy przy niej strasz­ne. A do ro­bo­ty ich za­go­nić? Albo do na­uki? Nie­po­dob­na!

– Mam z niej po­cie­chę – przy­zna­ła Jan­ka. – Ale i two­je urwi­sy ni­cze­go so­bie, nie gde­raj na nich. Dzie­ci są do ko­cha­nia, nie do wy­rze­ka­nia – za­ko­ńczy­ła nie­spo­dzie­wa­nie po­wa­żnie.

– Do ko­cha­nia, po­wia­dasz? Może i ra­cja. – Bra­to­wa się za­my­śli­ła. – Ale jak cza­sem coś zma­lu­ją, to trud­no, w skó­rę trze­ba dać, mu­szą znać rękę ojca i za­sa­dy sza­no­wać, bo ina­czej na zmar­no­wa­nie pój­dą.

– Może i tak. Mi­cha­sia ni­g­dy ta­kich kło­po­tów nie spra­wia­ła. – Ja­necz­ka pod po­zo­rem prze­kła­da­nia na­le­śni­ków od­wró­ci­ła się do pie­ca, nie chcąc po­ka­zać wy­ra­zu twa­rzy. Czu­ła, co się świ­ęci, i nie mia­ła naj­mniej­szej ocho­ty znów do­ty­kać dra­żli­we­go te­ma­tu.

– No toć mó­wię, ty nie znasz pro­ble­mów. Z jed­nym dziec­kiem mniej ro­bo­ty jak z gro­ma­dą, to i wy­cho­wać jest czas. – Woj­cie­cho­wa te­atral­nie wes­tchnęła.

– Do­sko­na­le so­bie z Wojt­kiem ra­dzi­cie – za­pew­ni­ła ją Jan­ka z na­dzie­ją, że Fran­ka szyb­ko po­rzu­ci te dy­wa­ga­cje.

– A bo mamy inne wy­jście? – za­śmia­ła się gorz­ko Fran­cisz­ka. – A słu­chaj, słu­chaj, bo ty nie wiesz, dzia­ło się po wa­szym wy­je­ździe, cała wieś hu­cza­ła od plo­tek – za­ga­iła i urwa­ła, naj­wy­ra­źniej ocze­ku­jąc za­in­te­re­so­wa­nia.

– Plo­tek? Ale to chy­ba nie na nasz te­mat, bo z cze­go by… Mama na pew­no wspo­mnia­ła­by o tym w li­ście… – Ja­necz­ka się za­nie­po­ko­iła.

– E, no ja­sne, że nie o was! – Bra­to­wa mach­nęła ręką. – Ko­ja­rzysz może, że w tym roku zno­wu ta­bor cy­ga­ński w le­sie mie­li­śmy? – spy­ta­ła. Wi­dać było, że po­wrót do go­rących wy­da­rzeń spra­wia jej przy­jem­no­ść.

– A pew­nie. Mi­cha­śka była nimi taka za­in­te­re­so­wa­na! Pra­wie na­mó­wi­ła An­to­nie­go, żeby po­szli pa­trzeć na ta­ńce. Do­brze, że usły­sza­łam. – Ja­ni­na po­kręci­ła gło­wą. – On by dla niej w ogień wsko­czył – do­da­ła z czu­ło­ścią. – Ale co się sta­ło?

– Nie­wy­obra­żal­na rzecz, mó­wię ci! Cy­ga­nie się kręci­li po wsi, jak to oni. Ta­ńczy­li, śpie­wa­li, no, sama wiesz. Te garn­ki i mi­ski, co im do na­pra­wie­nia da­łam, to nie po­wiem, ład­nie zro­bi­li, aż by­łam zdzi­wio­na. Na ko­niec lata w świat do­pie­ro ru­szy­li, a że nie sami, to się oka­za­ło do­pie­ro na­stęp­ne­go dnia… – Fran­ka za­wie­si­ła głos.

– Jak to nie sami? Po­rwa­li ja­kieś dziec­ko? – Ja­necz­ka ze­sta­wi­ła pa­tel­nię z ognia i usia­dła na­prze­ciw bra­to­wej.

– Za­raz dziec­ko… Naj­gor­sze mu­sisz wy­my­ślić – parsk­nęła Fran­cisz­ka. – Pa­mi­ętasz dy­rek­to­ra pa­pier­ni? On z mia­sta, ale na let­ni­sko nie­da­le­ko na­sze­go Po­pła­ci­na lu­bił z ro­dzi­ną je­ździć. Od miej­sco­wych często jaj­ka i sery bra­li, naj­częściej od Za­ga­nia­ko­wej, tej, co koło mły­na miesz­ka, ale też od Ja­ro­szów, oni kur za­wsze naj­wi­ęcej mie­li.

– Nie chcesz po­wie­dzieć, że dy­rek­tor z ta­bo­rem po­je­chał? – Jan­ka wo­la­ła się do­wie­dzieć, co się sta­ło, niż słu­chać o miej­sco­wym han­dlu na­bia­łem.

– Nie, no skąd!? Czy ja coś o dy­rek­to­rze mó­wię? – Fran­ka po­pa­trzy­ła na szwa­gier­kę ze zdzi­wie­niem. – Ko­bie­ta po­je­cha­ła! Dzie­ci ma­lut­kie zo­sta­wi­ła, męża po­rzu­ci­ła, bo je­den cy­ga­ński tan­cerz za­wró­cił jej w gło­wie, wy­obra­żasz so­bie?

– Żona dy­rek­to­ra?

Znie­cier­pli­wio­na Ja­ni­na nie mo­gła się do­cze­kać wy­ja­wie­nia ko­lej­nej re­we­la­cji. Bra­to­wa jak zwy­kle do celu zmie­rza­ła opłot­ka­mi. Na­wet to, że po raz ko­lej­ny po­ja­wił się bo­le­sny dla Gar­dow­skiej te­mat ma­cie­rzy­ństwa, chwi­lo­wo ze­szło na dal­szy plan. Ze­lek­try­zo­wał ją po­my­sł, że dla ko­goś mi­ło­ść i za­uro­cze­nie oka­za­ły się wa­żniej­sze niż wspó­łma­łżo­nek, któ­re­mu przy­rze­kał przed Bo­giem.

– A co z ty ci­ągle z tym dy­rek­to­rem? – zde­ner­wo­wa­ła się Fra­nia. – Do pa­ństwa dy­rek­to­ro­stwa na let­ni­sko przy­je­cha­ła z mężem ku­zyn­ka jego żony. To o niej mó­wię.

– Tak po pro­stu wszyst­ko zo­sta­wi­ła i ucie­kła? Nie chce mi się w to wie­rzyć… – Jan­ka z nie­do­wie­rza­niem kręci­ła gło­wą.

– Jej mąż też nie wie­rzył! – przy­zna­ła Fran­cisz­ka z nie­kła­ma­ną sa­tys­fak­cją ma­lu­jącą się na twa­rzy. – Nie słu­chał życz­li­wych lu­dzi, co mu opo­wia­da­li, jak to ich wi­dzie­li spa­ce­ru­jących nad rze­ką. Wia­do­mo, po co tam cho­dzi­li, ale on wo­lał wie­rzyć śle­po tłu­ma­cze­niom żon­ki.

– A może ci Cy­ga­nie ją po­rwa­li? – Ja­necz­ka nie usta­wa­ła w do­my­słach. Nie mie­ści­ło jej się w gło­wie, że ja­ka­kol­wiek ko­bie­ta mo­gła świa­do­mie po­rzu­cić swo­je dzie­ci. – Może ta żona nie­win­na ni­cze­mu? Albo on był dla niej nie­do­bry? Tyl­ko cze­mu dzie­ci zo­sta­wi­ła? – do­cie­ka­ła, podświa­do­mie szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia albo cho­ciaż ja­kie­goś wy­ja­śnie­nia dla za­cho­wa­nia ucie­ki­nier­ki.

– Gdzież tam. Baba nie do­ce­nia­ła tego, co ma. Toć do­bry czło­wiek z nie­go był, a o żonę dbał jak nikt! – za­pew­ni­ła Woj­cie­cho­wa, ener­gicz­nie ki­wa­jąc gło­wą i nie zwa­ża­jąc na fakt, że ręczy za zu­pe­łnie nie­zna­ną so­bie oso­bę. – List mu zo­sta­wi­ła. Sza­lał po­dob­no, jak go prze­czy­tał, strasz­ne rze­czy ro­bił. Aż na ko­niec za­brał się z tymi dzie­ciacz­ka­mi i po­je­chał…

– Za ta­bo­rem? – Ro­man­tycz­na wi­zja po­ści­gu na nowo roz­pa­li­ła za­in­te­re­so­wa­nie Jan­ki.

– A co ty zno­wu? Za żad­nym ta­bo­rem. Do domu wró­cił, do Skier­nie­wic. – Fran­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Ja­necz­ka po­grąży­ła się w my­ślach, za­sko­czo­na, jak bar­dzo po­ru­szy­ła ją opo­wie­dzia­na przez bra­to­wą hi­sto­ria. Przed ocza­mi na­gle sta­nął jej Ja­kub, jego pe­łne bólu spoj­rze­nie, kie­dy pro­si­ła go o za­prze­sta­nie kon­tak­tów, jego roz­pacz­li­wa uciecz­ka, jak­by chciał uchro­nić ich obo­je przed wi­do­kiem swo­jej roz­pa­czy. Czy ża­ło­wa­ła tego roz­sta­nia? Mu­sia­ła przy­znać, że tak. Bra­ko­wa­ło jej obec­no­ści Zig­ma­na, do­skwie­ra­ła od­le­gło­ść mi­ędzy nimi, choć sama ją na­rzu­ci­ła, nie od­pi­su­jąc na li­sty. Kuba da­wał jej wy­tchnie­nie od co­dzien­no­ści. Przy nim mo­gła nie pa­mi­ętać o po­ra­żkach ma­cie­rzy­ństwa, nie my­śleć o lękach ani oba­wach, tyl­ko za­nu­rzać się w pi­ęk­nych sło­wach i sztu­ce. Z nim mo­gła oma­wiać swo­je szki­ce, pra­co­wać nad nie­do­stat­ka­mi warsz­ta­tu. On otwie­rał jej oczy na twór­czo­ść in­nych, za­po­zna­wał ją z pra­ca­mi wiel­kich ma­la­rzy. An­to­ni jej tego nie za­pew­niał – choć za­wsze do­ce­niał jej ry­sun­ki, to po­roz­ma­wiać na ich te­mat już nie po­tra­fił. Nie ofe­ro­wał jej też tyle za­chwy­tu, ile otrzy­my­wa­ła od Ja­ku­ba. Ale mimo wszyst­ko Ja­necz­ka umia­ła wy­brać ra­cjo­nal­nie i ukró­cić zna­jo­mo­ść, któ­ra we­dług niej nie mo­gła sko­ńczyć się do­brze. A te­raz zo­rien­to­wa­ła się, że ist­nie­ją lu­dzie, któ­rzy dla uczu­cia zła­mią wszel­kie za­sa­dy, któ­rzy nie pa­trząc na kon­we­nan­se, pój­dą za gło­sem ser­ca. Czy ta ko­bie­ta była szczęśli­wa, gdy od­je­żdża­ła z cy­ga­ńskim uko­cha­nym? Na pew­no. Czy to się zmie­ni z cza­sem, kie­dy do­świad­czy tru­dów do­tych­czas nie­zna­ne­go jej spo­so­bu ży­cia? Tego już Jan­ka nie wie­dzia­ła. Może ona sama po pro­stu nie mia­ła od­wa­gi wy­star­cza­jącej na­wet do tego, by wy­sta­wić sie­bie na pró­bę…

– A po­wiedz, An­to­ni to kie­dy przyj­dzie? – za­gad­nęła Fran­cisz­ka, któ­ra już po­rzu­ci­ła te­mat uciecz­ki z Cy­ga­na­mi.

Jan­ka ode­rwa­ła się od wspo­mnień i po­wstrzy­mu­jąc wes­tchnie­nie, po­pa­trzy­ła na ze­gar.

– Już za chwi­lę będzie. Do sto­łu na­kry­ję. Mi­cha­sia! – za­wo­ła­ła cór­kę. – Weź no ta­le­rze po­roz­sta­wiaj.

Có­recz­ka zja­wi­ła się od razu, na tyle szyb­ko, by Ja­ni­na na­bra­ła po­dej­rzeń, że hi­sto­ria o uciecz­ce z ta­bo­rem mia­ła jesz­cze jed­ną słu­chacz­kę. Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie za­wsty­dzać dziew­czyn­ki przy go­ściu, tyl­ko po­roz­ma­wiać z nią pó­źniej.

Gar­dow­ski zja­wił się punk­tu­al­nie i na­tych­miast zdo­mi­no­wał prze­bieg wi­zy­ty, bo Fran­ka wzi­ęła szwa­gra pod ostrzał py­tań. In­da­go­wa­ła go o ró­żne aresz­to­wa­nia, żeby – jak do­my­śla­ła się Jan­ka – mieć co opo­wia­dać sąsiad­kom. An­to­ni, za­do­wo­lo­ny, że tra­fił na wdzi­ęcz­ną słu­chacz­kę, nie szczędził szcze­gó­łów, zwłasz­cza z ostat­niej spra­wy nie­uchwyt­ne­go przez wie­le mie­si­ęcy Pa­chul­skie­go. Ja­ni­na nie zwra­ca­ła wi­ęk­szej uwa­gi na pro­wa­dzo­ną roz­mo­wę, jej my­śli upar­cie krąży­ły wo­kół ta­bo­ru i Ja­ku­ba. Ob­raz ko­chan­ka mie­szał się z wi­zją ta­ńczących Cy­ga­nów, wspo­mnie­nia spędzo­nych wspól­nie chwil prze­ni­ka­ły się z wy­obra­że­nia­mi tego, co mo­gło­by się zda­rzyć, gdy­by wszyst­kie­go nie zbu­rzy­ła. Za­tęsk­ni­ła nie­spo­dzie­wa­nie moc­no, aż ode­szła na chwi­lę od sto­łu, by pod po­zo­rem spraw­dze­nia źró­dła ha­ła­su za oknem ukryć ci­snące się do oczu łzy żalu. Szczęśli­wie się zło­ży­ło, że Fra­nia aku­rat oznaj­mi­ła, że pan Bro­ni­sław po­wi­nien po nią po dro­dze za­je­chać. „Mu­szę się wzi­ąć w ga­rść” – za­or­dy­no­wa­ła so­bie Ja­necz­ka.

– To nie on – po­wie­dzia­ła gło­śno. – I bar­dzo do­brze, bo prze­cież mamy jesz­cze rur­ki z kre­mem na de­ser.

No­wi­na ze­lek­try­zo­wa­ła Mi­cha­li­nę, któ­ra za­raz rzu­ci­ła się do po­mo­cy przy sprząta­niu po obie­dzie. Ja­ni­na sku­pia­ła się na ka­żdej pro­stej czyn­no­ści, żeby wy­go­nić z gło­wy przy­kre wi­dzia­dła. Po­tem że­gna­ły z cór­ką Fran­cisz­kę, od­pro­wa­dza­jąc ją na uli­cę.

– List do mamy scho­waj – przy­po­mnia­ła jej Ja­necz­ka.

– Ja też na­pi­sa­łam do bab­ci! – Mi­cha­sia wręczy­ła ciot­ce ko­per­tę ze sta­ran­nie wy­pi­sa­nym imie­niem ad­re­sat­ki.

– O, na pew­no się ucie­szy. Moim urwi­po­łciom to by na­wet do gło­wy nie przy­szło! Ska­ra­nie bo­skie z nimi… – za­częła, ale Jan­ka jej prze­rwa­ła.

– Prze­cież mają ją na co dzień – za­uwa­ży­ła przy­tom­nie.

– No mają, mają. Do zo­ba­cze­nia, ko­cha­ni. A przy­je­dźcie ko­niecz­nie na świ­ęto!

Fran­ka za­jęła miej­sce obok wo­źni­cy i w ko­ńcu ru­szy­li.

Na gó­rze An­to­ni zdążył się już roz­si­ąść przy co­dzien­nej lek­tu­rze „Dzien­ni­ka Płoc­kie­go”. Po­nad przy­sła­nia­jącą mu twarz płach­tą ga­ze­ty uno­si­ła się chmu­ra dymu pa­pie­ro­so­we­go.

– No, w ko­ńcu ci­sza. – Uśmiech­nął się do żony, od­kła­da­jąc na chwi­lę lek­tu­rę. – Cio­tecz­ka po­tra­fi za­ga­dać czło­wie­ka na śmie­rć.

– An­tek, nie przy Mi­cha­śce – upo­mnia­ła go Jan­ka ma­chi­nal­nie. Zmęczo­na po ca­łym dniu, nie mia­ła już ocho­ty na roz­mo­wy o bra­to­wej.

– Nic nie sły­sza­łam! – za­pew­ni­ła ją dziew­czyn­ka. – Co tam, ta­tu­siu, cie­ka­we­go dzi­siaj w wia­do­mo­ściach? – za­ga­da­ła.

– A jest coś, istot­nie. – Gar­dow­ski wzi­ął cór­kę na ko­la­na.

– Coś o zło­dzie­jach? – Mała nad­sta­wi­ła uszu.

– A co ty my­ślisz, że tyl­ko to się dzie­je u nas w mie­ście? Bez prze­sa­dy, moja pan­no. Otóż zjazd pań domu uchwa­lił, że pro­wa­dze­nie go­spo­dar­stwa do­mo­we­go jest pra­cą za­wo­do­wą – prze­czy­tał, wy­ra­źnie roz­ba­wio­ny no­wi­ną.

– Też coś – obu­rzy­ła się na to Ja­necz­ka. – Jak­by było z cze­go żar­to­wać! Mało to ja się na­pra­cu­ję? A w za­wo­dzie to się do­sta­je pen­sję, kto będzie mi pła­cił? Pa­ństwo?

– Oj, Ja­nuś, nie zło­ść się. Prze­cież ja nie prze­ciw to­bie – ła­go­dził An­to­ni. – Her­ba­ty byś zro­bi­ła.

– Ja wam zro­bię, tat­ku – za­de­kla­ro­wa­ła Mi­cha­lin­ka.

– Dzi­ęku­ję, có­recz­ko. Ja jesz­cze mu­szę iść na pocz­tę – zde­cy­do­wa­ła na­gle Jan­ka.

– A to po cóż? Prze­cież Fran­cisz­ka mo­gła list do mat­ki za­brać, za­po­mnia­łaś jej dać? – Mąż przy­jął ten plan z nie­ma­łym zdzi­wie­niem.

– Nie, list jej da­łam. Ry­sun­ki mu­szę ode­słać, tyl­ko przez wi­zy­tę Fra­ni wcze­śniej nie mia­łam cza­su – od­pa­rła szyb­ko i nie tłu­ma­cząc nic wi­ęcej, znik­nęła w sy­pial­ni.

Spie­sząc się, jak­by w oba­wie, że zmie­ni po­wzi­ętą de­cy­zję, wy­do­by­ła z szu­fla­dy szki­cow­nik Ja­ku­ba i spa­ko­wa­ne od­dziel­nie jego pra­ce. Scho­wa­ła wszyst­ko do to­reb­ki. Swój ad­res Zig­man wy­pi­sał na ostat­niej ko­per­cie, Ja­ni­na mia­ła ją jesz­cze ze sobą. Po­pra­wi­ła przed lu­strem fry­zu­rę i była go­to­wa do wy­jścia.

– Wró­cę jak naj­szyb­ciej – za­pew­ni­ła, wkła­da­jąc płaszcz i bot­ki.

– No, je­śli to nie może za­cze­kać do po­nie­dzia­łku… – Gar­dow­ski wes­tchnął nie­uwa­żnie i wró­cił do pi­sma, wy­ra­źnie bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ny ga­ze­tą niż żoną.

Ja­necz­ka nie od­po­wie­dzia­ła. Ci­cho za­mknęła za sobą drzwi i zbie­gła po drew­nia­nych scho­dach, a po­tem ru­szy­ła chod­ni­kiem w dół uli­cy, wsłu­chu­jąc się w stu­ka­nie ob­ca­sów swo­ich bu­ci­ków. Mia­ła wra­że­nie, że to jej ser­ce tak gło­śno bije. Nie skie­ro­wa­ła się od razu na pocz­tę. Po­szła da­lej i skręci­ła do par­ku, za Tum. Usia­dła na swo­jej ulu­bio­nej ła­wecz­ce, ale nie po to, by po­dzi­wiać roz­po­ście­ra­jącą się przed jej ocza­mi pa­no­ra­mę. Wy­jęła no­tat­nik Zig­ma­na, otwo­rzy­ła na pierw­szej stro­nie. Przez mo­ment wpa­try­wa­ła się w bia­łą, lek­ko chro­po­wa­tą kar­tę. Ści­snęła w pal­cach ko­ńców­kę ołów­ka.

Dro­gi Ja­ku­bie… – za­częła z wa­ha­niem, ale za­raz, po­na­gla­na nie do ko­ńca zro­zu­mia­łym in­stynk­tem, szyb­ko na­kre­śli­ła dal­sze sło­wa. Dzi­ęku­ję za Two­je li­sty. Wszyst­kie spra­wi­ły mi praw­dzi­wą ra­do­ść. Przy­znam Ci się, że co­raz częściej o To­bie my­ślę. Czy po­win­nam? Z pew­no­ścią nie, wiesz to rów­nie do­brze jak ja. Nie będę jed­nak kła­mać, że za­po­mnia­łam, bo tak się nie sta­ło.

Może gdy ode­ślę Ci Twój za­po­mnia­ny ze­szyt, może jak od­dam te ry­sun­ki, któ­re tak bar­dzo mi o To­bie przy­po­mi­na­ją, po­ku­sa, żeby wędro­wać do Cie­bie w wy­obra­źni, będzie mniej­sza? Przyj­mij je i nie gnie­waj się na mnie. I – je­śli mogę Cię o to pro­sić – nie prze­sta­waj pi­sać, cze­kam na Two­je sło­wa, są ze mną nie­mal co­dzien­nie. Po­trze­bu­ję ich, abym mo­gła po­ukła­dać swo­je uczu­cia i wspo­mnie­nia. Może wte­dy na­pi­szę Ci coś wi­ęcej. Może wte­dy znaj­dę w so­bie od­wa­gę. Po­zdra­wiam Cię ser­decz­nie, Ja­ni­na.

Gwa­łtow­nie za­trza­snęła okład­kę i ode­tchnęła. Do­pie­ro te­raz opa­ko­wa­ła i za­adre­so­wa­ła prze­sy­łkę. Jesz­cze kil­ka mi­nut i nada ją w okien­ku. Kil­ka­na­ście dni i Ja­kub – je­śli w ogó­le otwo­rzy swój ze­szyt – prze­czy­ta jej list. A co po­tem? Tego nie wie­dzia­ła. I tyl­ko nie­po­słusz­ne ser­ce za­trze­po­ta­ło jak uwi­ęzio­ny w klat­ce ptak.

ROZ­DZIAŁ II

Maj 1931 r.

Kościół far­ny przy­wi­tał An­to­nie­go ci­szą i cha­rak­te­ry­stycz­nym za­pa­chem ka­dzi­dła. Umiesz­czo­ne wy­so­ko wi­tra­że wpusz­cza­ły przy­tłu­mio­ne nie­co świa­tło, wy­do­by­wa­jąc bły­ski z po­zła­ca­nych ram ob­ra­zów. Po po­łud­niu, kie­dy do wie­czor­nej mszy po­zo­sta­ło jesz­cze kil­ka go­dzin, w świ­ąty­ni prze­by­wa­ło nie­wie­le osób. Sku­lo­ne w przed­nich ław­kach sta­rusz­ki po­chy­la­ły oku­ta­ne chu­s­ta­mi gło­wy nad ob­ra­ca­nym w pal­cach ró­ża­ńcem, przy kon­fe­sjo­na­le nie­da­le­ko we­jścia ja­kiś mło­dy czło­wiek go­rącz­ko­wym szep­tem, jak­by nie­cier­pli­wie, po­wie­rzał uszom ka­pła­na swo­je grze­chy, w ław­ce obok am­bo­ny, sztyw­no wy­pro­sto­wa­na, sie­dzia­ła miesz­czan­ka w oka­za­łym ka­pe­lu­szu. Mo­dli­twy, zbyt ci­che, by roz­ró­żnić sło­wa, zda­wa­ły się uno­sić ni­czym dro­bin­ki ku­rzu w dusz­nym po­wie­trzu.

Gar­dow­ski przy­klęk­nął przy jed­nym z bocz­nych ołta­rzy, opa­rł czo­ło o zło­żo­ne jak do mo­dli­twy dło­nie i przy­mknął oczy, ocze­ku­jąc, że od­po­wied­nie sło­wa przyj­dą same. Poza co­ty­go­dnio­wą mszą świ­ętą nie by­wał zbyt często w ko­ście­le, a jego po­ran­ne mo­dli­twy były ra­czej krót­kim wes­tchnie­nia­mi kie­ro­wa­ny­mi do Stwór­cy. Nie uwa­żał, żeby co­kol­wiek wi­ęcej było ko­niecz­ne. Pan Bóg wszak sam naj­le­piej wie, co dla kogo do­bre, a osądzi czło­wie­ka we­dług tego, jak kto po­stępu­je. Dziś jed­nak An­to­nie­go przy­wio­dła tu­taj nie­zna­na do­tąd po­trze­ba. Szu­kał ci­szy, spo­ko­ju in­ne­go niż re­laks pod­czas spa­ce­ru czy czy­ta­nia ga­ze­ty. Być może w in­nych oko­licz­no­ściach po­roz­ma­wia­łby po pro­stu z żoną, ale pech chciał, że tego wy­ci­sze­nia za­pra­gnął po dzi­siej­szej kłót­ni z Ja­necz­ką. Wes­tchnął mi­mo­wol­nie, bo nie mógł zna­le­źć po­wo­du, dla któ­re­go pa­dło mi­ędzy nimi tyle ostrych i nie­po­trzeb­nych słów. Jesz­cze rano nie po­dej­rze­wał, że z byle dro­bia­zgu wy­buch­nie aż taka awan­tu­ra. Żeby cho­ciaż po­szło im o rzecz istot­ną, jak cho­ćby o wiecz­ne uty­ski­wa­nia Jan­ki, że ona by chcia­ła pra­co­wać i za­ra­biać, co cza­sa­mi do­pro­wa­dza­ło An­to­nie­go do pa­sji. Ale nie, po­kłó­ci­li się o coś zu­pe­łnie in­ne­go i choć te­raz nie był w sta­nie okreś­lić przy­czy­ny, to nie po­tra­fił ta­kże po­zbyć się nie­chęci i gnie­wu. Praw­da była taka, że nie miał ocho­ty na po­wrót do domu, a na­dal był zbyt zde­ner­wo­wa­ny, żeby – na­wet mimo pi­ęk­nej po­go­dy – w pe­łni cie­szyć się dal­szym spa­ce­rem. Wy­brał więc świ­ąty­nię, li­cząc na mo­żli­wo­ść wy­ci­sze­nia.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.