46,00 zł
Robert Hunter na tropie sadystycznego mordercy, który zna źródła największych lęków swoich ofiar, a wiedzę tę wykorzystuje w najokrutniejszy z możliwych sposobów… Policja w Los Angeles odkrywa na stopniach kościoła ociekające krwią ciało księdza. Sprawca ułożył je niezwykle starannie: nogi duchownego leżą wyprostowane, ramiona złożone na piersi jak do modlitwy, a w miejscu, gdzie powinna być głowa, spoczywa łeb psa… Na klatce piersiowej widnieje napisana krwią cyfra 3. Detektyw Robert Hunter początkowo stwierdza, że to zabójstwo rytualne, jednak gdy okrutnie okaleczonych ciał przybywa, ze zgrozą odkrywa, że wszystkie ofiary umarły w sposób, który je najbardziej przerażał. Tylko skąd morderca mógł znać ich najgorsze koszmary? „Carter potrafi omotać czytelnika i przekonać do zarwania nocy, byle tylko dowiedzieć się, co będzie dalej. Egzekutor to mocna rzecz". Magazyn Literacki Książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 483
THE EXECUTIONER
Copyright © Chris Carter, 2010
Copyright © 2013, 2016, 2023, 2024 for the Polish edition
by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2013 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński/ monikaimarcin.com
Zdjęcie autora: © Neil Spance Photography
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just
ISBN: 978-83-8230-880-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024. Wydanie II
Książka, chociaż podpisana tylko przez autora, nigdy nie jest dziełem jednego człowieka. Wiele osób przyczyniło się w rozmaity sposób do jej powstania i chociaż na tej jednej stronie z podziękowaniami nie zdołam w pełni wyrazić swojej wdzięczności, chciałbym, żeby wiedzieli, iż ta książka nie powstałaby bez ich wkładu.
Jestem szczególnie wdzięczny Samancie Johnson za jej miłość, niesamowitą cierpliwość, zrozumienie i trwanie przy moim boku od początku do końca. Składam podziękowania najbardziej niezwykłym agentom literackim, jakich można sobie wymarzyć – Darley Anderson i Camilli Bolton, które są moimi prawdziwymi aniołami stróżami. A jeżeli już mowa o aniołach, moje najserdeczniejsze podziękowania dla agencji literackiej Darley Anderson, w której pracują w pocie czoła Aniołki Darley. Dziękuję również wspaniałej ekipie fachowców z Simon & Schuster UK za ich trud i mojej fantastycznej redaktorce, Kate Lyall Grant, oraz wydawcom – Ianowi Chapmanowi i Suzanne Baboneau, którym będę dozgonnie wdzięczny.
Chcę również podziękować i Wam, czytelnicy, za to, że wspieraliście mnie od czasu ukazania się mojej pierwszej powieści.
– To ironia losu, że jedyną pewną rzeczą w życiu jest śmierć, prawda? – Głos stojącego obok mężczyzny był spokojny, a on sam wyraźnie odprężony.
– Bardzo proszę… Proszę… Wcale nie musisz tego robić. – Klęczący na podłodze był przerażony i wyczerpany. Ze ściśniętego gardła, przez łzy i krew, ledwo wydobywał się głos. Mężczyzna był nagi i drżał z zimna. Ramiona miał wyciągnięte nad głową, był przykuty łańcuchem za nadgarstki do ściany z surowej czerwonej cegły. Piwniczne pomieszczenie zamieniono w średniowieczny loch. We wszystkie cztery ściany wpuszczono ciężkie metalowe obręcze. W powietrzu czuć było mdlący zapach moczu, a z wielkiego drewnianego pudła, które napastnik postawił na podłodze, docierało nieustające brzęczenie. Pomieszczenie było dźwiękoszczelne, nie dało się stąd uciec. Zamknięte od zewnątrz zamieniało się w pułapkę bez wyjścia.
– I nie ma znaczenia, jak przeżyłeś swoje życie – mówił dalej ten drugi mężczyzna, zwracając się do ofiary na podłodze. – Nieważne, czy jesteś bogaty, czy biedny, co osiągnąłeś, co wiesz i jakie masz nadzieje. W końcu wszystkich nas czeka ten sam los. Wszyscy umrzemy.
– Proszę. Boże, nie!
– Ważne jest tylko to, jak będziemy umierać.
Mężczyzna na podłodze zakaszlał, wypluwając ślinę czerwoną od krwi.
– Niektórzy umierają z przyczyn naturalnych, bez bólu, kiedy dotrą do końca drogi. – Mężczyzna zaśmiał się dziwacznym, gardłowym śmiechem. – Niektórzy przez całe lata cierpią na nieuleczalne choroby, z każdą minutą walcząc, żeby dodać choć chwilę do swojego życia.
– Ja… Ja nie jestem bogaty. Nie mam wiele, ale to, co mam, możesz zabrać.
– Ciii. – Mężczyzna uniósł palec do ust, a później szepnął: – Nie potrzebuję twoich pieniędzy.
Znów kaszlnięcie i znów czerwona od krwi mgiełka.
Na ustach oprawcy pojawił się złośliwy uśmiech.
– Niektórzy umierają bardzo powoli – kontynuował lodowatym tonem. – Ból towarzyszący umieraniu może się ciągnąć godzinami… Całymi dniami… Tygodniami. Jeżeli człowiek wie, jak postępować, umierać można bardzo, bardzo długo, wiedziałeś o tym?
Do tego momentu przykuty do ściany mężczyzna nie widział pistoletu do wbijania gwoździ w dłoni napastnika.
– A ja naprawdę wiem, co robię. Pozwól, że ci zademonstruję. – Stanął stopą na kości wystającej ze złamanej w kostce nogi swojej ofiary, nachylił się i jeden po drugim wstrzelił trzy gwoździe w zdruzgotane prawe kolano mężczyzny. Potworny ból rozdarł całą nogę ofiary. Mężczyzna nie mógł złapać tchu, zakręciło mu się w głowie. Gwoździe miały niecałe osiem centymetrów. Nie były na tyle długie, żeby przebić się na drugą stronę, ale wystarczająco ostre, żeby rozłupać kości oraz przebić się przez chrząstki i ścięgna.
Przykuty do ściany mężczyzna oddychał szybko i płytko. Próbował coś powiedzieć.
– Pro… proszę. Mam córkę. Jest chora. Cierpi na rzadką chorobę i tylko mnie ma na świecie.
Dziwny, gardłowy śmiech znów wypełnił pomieszczenie.
– Sądzisz, że coś mnie to obchodzi? Pokażę ci, ile to mnie obchodzi. – Chwycił główkę gwoździa wbitego w kolano ofiary i jak gdyby podważał wieczko puszki farby, powoli go wyciągał. Odgłos łamiącej się kości przypominał chrzęst towarzyszący stąpaniu ciężkim butem po rozbitym szkle.
Ofiara ryknęła z bólu, kiedy metal przesuwał się po tkance kostnej. Napastnik użył tylko tyle siły, by pokonać opór, po czym rozłupał rzepkę na pół. Odpryski kości przebijały nerwy i mięśnie. Całe ciało ofiary zalała fala bólu, a potem przyszły mdłości. Oprawca kilka razy uderzył go otwartą dłonią w twarz, żeby nie zemdlał.
– Nie śpij – szepnął. – Chcę, żebyś się cieszył każdą chwilą. Bo to nie koniec.
– Ale dlaczego… dlaczego to robisz?
– Dlaczego? – Mężczyzna oblizał spierzchnięte wargi i uśmiechnął się. – Pokażę ci dlaczego. – Wyjął z kieszeni zdjęcie i przytrzymał kilka centymetrów od twarzy mężczyzny przykutego do ściany.
Ten przez kilka sekund patrzył na fotografię, nic nie rozumiejąc.
– Nie mam pojęcia… Co…? – Zamarł, kiedy w końcu zdał sobie sprawę, na co patrzy. – O mój Boże!
Jego kat podszedł bliżej, wargami niemal dotykał ucha zakrwawionego mężczyzny.
– Coś ci powiem – szepnął, patrząc z ukosa na drewnianą skrzynię w narożniku pomieszczenia. – Wiem, co cię śmiertelnie przeraża.
Święta dopiero za dwa tygodnie, a Los Angeles już opanowywało bożonarodzeniowe szaleństwo. Ulice i wystawy sklepowe pękały w szwach od ozdób, kolorowych światełek, sztucznego śniegu i Świętych Mikołajów w czerwonych czapkach. Jazda przez południowe dzielnice Los Angeles o wpół do szóstej rano była dziwnie spokojna.
Biała fasada niewielkiego kościoła jaśniała na tle wysokich, pozbawionych liści kalifornijskich orzechów rosnących po obu stronach łukowatej drewnianej framugi drzwi. Obrazek jak z pocztówki. Tyle że wokół budynku roiło się od policjantów, a żółtą taśmę oddzielającą ciekawskich od kościoła widać było z daleka.
Na niebie zaczęły się zbierać ciemne chmury, kiedy Robert Hunter wysiadł z samochodu, przeciągnął się i chuchnął w dłonie, po czym zapiął zamek błyskawiczny skórzanej kurtki. Wiedział, że za chwilę poczuje chłodne liźnięcie wiatru od Pacyfiku, a spojrzawszy w górę, był pewien, że niedługo zacznie padać.
Sekcja specjalna wydziału zabójstw (HSS) policji w Los Angeles to jednostka bardzo wyspecjalizowana. Zajmuje się seryjnymi zabójcami i zabójstwami o szczególnym znaczeniu, których rozwiązanie wymaga czasu i wiedzy. Hunter miał spore doświadczenie. Jego młodszy kolega, Carlos Garcia, ciężko pracował, żeby awansować na detektywa, i dosyć szybko dopiął celu. Najpierw przydzielono go do centralnego biura policji Los Angeles, a tam spędził kilka lat, pakując za kratki gangsterów, sprawców napadów z bronią w ręku i dilerów narkotykowych w południowo-wschodnim Los Angeles, a później zaproponowano mu etat w HSS.
Kiedy Hunter przypinał odznakę do paska, zobaczył Garcię rozmawiającego z młodym policjantem. Pomimo tak wczesnej godziny Garcia promieniał i wyglądał na w pełni rozbudzonego. Jego długie ciemnokasztanowe włosy były wciąż mokre po porannym prysznicu.
– Dzisiaj miało być wolne, prawda? – powiedział pod nosem, kiedy podchodził do niego Hunter. – Porobiłem plany.
Hunter skinieniem głowy pozdrowił funkcjonariusza, który wykonał taki sam gest.
– My jesteśmy z wydziału zabójstw, Carlos. – Wcisnął dłonie do kieszeni kurtki. – Takie słowa, jak „dzień wolny”, „podwyżka”, „wakacje” i „urlop”, nas nie dotyczą. To już powinieneś wiedzieć.
– Szybko się uczę.
– Byłeś w środku? – spytał Hunter, rzucając spojrzenie na kościół.
– Dopiero co przyjechałem.
– A ty? – Hunter zwrócił się do młodego policjanta.
Wysoki i atletycznie zbudowany młody mundurowy przeczesał nerwowo dłonią krótko przycięte czarne włosy.
– Jeszcze nie, panie poruczniku, ale chyba widok nie jest ładny. Widzi pan tych dwóch tam? – Spojrzał na dwóch bladych policjantów stojących po lewej stronie kościoła. – Oni przyjechali pierwsi na wezwanie. Podobno po niecałych dwudziestu sekundach wybiegli z kościoła i zarzygali wszystko dookoła. – Odruchowo spojrzał na zegarek. – Zjawiłem się dwie minuty po nich.
Hunter masował sobie kark, czując pod palcami szorstką, nierówną bliznę u podstawy czaszki. Powiódł oczami po niewielkim tłumie, który już zgromadził się za żółtą taśmą.
– Masz przy sobie aparat albo kamerę? – spytał policjanta, który marszcząc brwi, pokręcił głową.
– A w telefonie?
– Tak, w prywatnym telefonie mam aparat. A dlaczego pan pyta?
– Chcę, żebyś zrobił kilka zdjęć tego tłumu.
– Tych ludzi za taśmą? – Funkcjonariusz nie do końca zrozumiał polecenie.
– Tak, ale dyskretnie. Udawaj, że fotografujesz miejsce zbrodni na zewnątrz kościoła albo coś takiego. Spróbuj na zdjęciach uchwycić wszystkich. I z różnych stron. Dasz radę?
– Tak, ale…
– Zaufaj mi – powiedział spokojnie Hunter. – Później ci wyjaśnię.
Policjant kiwnął głową z zapałem i sięgnął do schowka w radiowozie po telefon.
– Sępy już się zleciały – zauważył Garcia, podchodząc do żółtej taśmy. Gdzieś z tyłu za nimi reporterzy przepychali się przez tłum ludzi, co chwilę widać było rozbłyski fleszów. – Coś mi się widzi, że oni dostali cynk, zanim my dowiedzieliśmy się o wszystkim.
– To normalne – stwierdził Hunter – bo całkiem dobrze płacą za informacje.
Policjant stojący po drugiej stronie taśmy skinął głową, kiedy zatrzymali się przy nim na chwilę Hunter i Garcia.
– Detektywie Hunter! – zawołał z tłumu niewysoki, pucołowaty łysy reporter. – Sądzi pan, że to zabójstwo na tle religijnym?
Hunter odwrócił się i spojrzał na garstkę reporterów. Rozumiał ich niepokój. Tam, w środku, w kościele kogoś pozbawiono życia, a oni wiedzieli, że jeżeli sprawę dostał Robert Hunter, to morderstwo na pewno było brutalne.
– Dopiero co przyjechaliśmy, Tom – odpowiedział spokojnie. – Nawet nie byliśmy w środku. W tej chwili pewnie wiesz więcej niż my.
– Czy to mogło być dzieło seryjnego mordercy? – spytała wysoka, atrakcyjna brunetka. Miała na sobie gruby zimowy płaszcz, w dłoni trzymała miniaturowy dyktafon. Hunter nigdy przedtem jej nie widział.
– Czy ja mam jakąś wadę wymowy? – mruknął, patrząc na Garcię. – Teraz powiem to wolniej dla tych, którzy mają kłopoty z dotrzymaniem mi kroku. – Spojrzał prosto na brunetkę. – Dopiero-co-przyjechaliśmy. Jeszcze-nie-byliśmy-w-środku. I wiecie, jak to jest. Jeśli chcecie jakichś informacji, będziecie musieli poczekać na oficjalną konferencję prasową policji. Jeżeli zostanie zwołana.
Brunetka spojrzała Hunterowi prosto w oczy, odwróciła się na pięcie i znikła w tłumie.
Na wytartych kamiennych schodach prowadzących do kościoła czekał technik z laboratorium kryminalistycznego. Miał dla Huntera i Garcii białe kombinezony.
Kiedy weszli do środka, uderzył ich smród. Połączenie potu, starego drewna i ostry, metaliczny zapach krwi.
Dwa długie rzędy dębowych ławek były przedzielone wąskim przejściem, biegnącym od bramy do ołtarza kościoła. W dzień nabożeństwa kościół katolicki pod wezwaniem Siedmiorga Świętych mógł pomieścić niemal dwustu wiernych.
Niewielkie wnętrze kościoła było jasno oświetlone dwoma dużymi reflektorami, które przywieźli ze sobą technicy, ustawionymi na osobnych metalowych trójnogach. W ich nienaturalnie jasnym świetle wszystko było doskonale widoczne – obraz był niemal klinicznie czysty. Na końcu przejścia trzech pracowników laboratorium kryminalistycznego fotografowało każdy centymetr kwadratowy ołtarza i stojącego po prawej stronie konfesjonału i nanosiło na nie pędzelkami proszek daktyloskopijny.
Drzwi do kościoła zamknęły się za nimi i Hunter poczuł mieszaninę niepokoju i lęku, która zawsze towarzyszyła mu w pierwszej chwili na nowym miejscu zbrodni. Słysząc, że podchodzi, pracownicy laboratorium przerwali swoje zajęcia i popatrzyli na niego niepewnie. Dwaj detektywi z wydziału zabójstw zatrzymali się przy stopniach prowadzących do ołtarza.
Wszędzie było pełno krwi.
– Jezus Maria – mruknął Garcia, zakrywając nos i usta dłońmi. – Co to jest, do diabła?
Zima w Mieście Aniołów jest łagodna w porównaniu z pozostałymi miastami Stanów Zjednoczonych. Temperatura rzadko spada poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, ale w odczuciu mieszkańców Los Angeles i tak jest zimno. Za piętnaście szósta rano zaczął kropić chłodny deszcz. Funkcjonariusz Ian Hopkins wytarł wyświetlacz telefonu komórkowego o rękaw munduru, zanim pstryknął kolejne zdjęcie gapiom zgromadzonym przed kościołem.
– Co robisz, do cholery? – spytał Justin Norton, jeden z dwóch policjantów, którzy pierwsi zjawili się na miejscu zbrodni.
– Zdjęcia – odparł żartobliwie Hopkins.
– Ale po co? Jesteś jakiś fetyszysta, że strzelasz fotki z miejsca zabójstwa?
– Ci z wydziału zabójstw mnie prosili.
Norton spojrzał na Hopkinsa i powiedział sarkastycznie:
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale miejsce zbrodni jest tam. – Wskazał kciukiem na stojący za nimi kościół.
– Ten z wydziału zabójstw nie chce zdjęć kościoła, tylko ludzi, którzy się tu kręcą.
– A mówił ci dlaczego? – Gliniarz zmarszczył czoło.
Hopkins pokręcił głową.
– A dlaczego trzymasz aparat przy orderach, zamiast go podnieść do oka?
– Kazał mi to robić dyskretnie. Robię zdjęcia ludzi za taśmą. Po prostu nie chcę, żeby ktoś zauważył.
– Ci śledczy z wydziału zabójstw… – Norton postukał się palcem w czoło. – Ci mają naprawdę nachrzanione w głowie, nie sądzisz?
Hopkins wzruszył ramionami.
– Chyba już starczy tych zdjęć. A jak będę wystawiał komórkę na deszcz, to się spieprzy. Posłuchaj… – rzucił, kiedy Norton zaczął odchodzić. – Co tam się stało?
Norton odwrócił się powoli i spojrzał Hopkinsowi prosto w oczy.
– Jesteś nowy w policji, tak?
– W tym tygodniu będzie trzeci miesiąc.
Norton uśmiechnął się do niego szeroko.
– Wiesz, ja robię w policji od siedmiu lat – powiedział spokojnie, naciągając czapkę mocniej na oczy. – Wierz mi, w tym mieście niejedno już widziałem, ale czegoś takiego nigdy. Tu mieszkają bardzo źli ludzie. I mówię ci dla twojego dobra, zrób te swoje zdjęcia i wynoś się stąd, może dostaniesz jakieś przyjemniejsze zadanie. Nie chciałbyś, żeby to, co jest w kościele, wżarło ci się w pamięć zaraz na początku służby. Uwierz mi.
Hunter stał nieruchomo. Omiatał wzrokiem miejsce zbrodni, czując przypływ adrenaliny. Na kamiennej posadzce, tuż przy konfesjonale, leżały na plecach zwłoki szczupłego mężczyzny średniego wzrostu, w sutannie, otoczone kałużą krwi. Zwłoki nie miały głowy. Położono je tam celowo. Nogi były wyprostowane, a ramiona skrzyżowane na piersiach. Hunter jednak skupiał uwagę głównie na głowie.
A właściwie na łbie psa.
Wciśnięto go na drewniany szpikulec, a później wetknięto kikut szyi, tak żeby ciało na podłodze wyglądało jak groteskowa hybryda człowieka i psa.
Wargi psa były koloru ciemnej purpury. Jego cienki, długi język, poznaczony na czarno krwią, zwisał po lewej stronie zdeformowanego pyska. Oczy nieżywego zwierzęcia były otwarte i matowe. Krótkie futro pociemniałe od krwi. Hunter zrobił krok naprzód i przykucnął obok ciała. Nie był ekspertem od psów, ale na pierwszy rzut oka ocenił, że to łeb jakiegoś kundla.
– Szokujący widok, prawda? – rzucił Mike Brindle, oficer dowodzący ekipą z laboratorium kryminalistycznego, który podszedł do dwóch detektywów.
Hunter wstał i spojrzał na niego. Garcia nie mógł oderwać wzroku od ciała.
– Cześć, Mike – rzucił Hunter.
Brindle był dobrze po czterdziestce, chudy jak szczapa i wysoki jak topola. I był jednym z najlepszych techników kryminalistycznych w Los Angeles.
– Jak tam twoja bezsenność? – rzucił Brindle.
– Bez zmian – odparł Hunter, wzruszając ramionami. Chroniczna bezsenność Huntera nie była tajemnicą. Zaczęła się od łagodnych objawów wkrótce po śmierci jego matki, kiedy miał siedem lat. W miarę upływu czasu stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Hunter wiedział, że to tylko uruchamiający się mechanizm obronny mózgu, który chronił go przed upiorami z przeszłości i koszmarami nocy. Zamiast walczyć z bezsennością, nauczył się po prostu z nią żyć. Potrafił funkcjonować po dwóch, trzech godzinach snu nocnego, jeśli trzeba było.
– Co my tu mamy? – spytał spokojnie.
– Dopiero zaczęliśmy. Przyjechaliśmy piętnaście minut temu, więc teraz wiem tyle co ty, z jednym wyjątkiem. – Brindle wskazał ręką ciało. – Wygląda na to, że to kiedyś był ojciec Fabian.
– Wygląda na to? – Hunter instynktownie przeszukał wzrokiem najbliższe otoczenie. – Nie natknęliście się jeszcze na głowę?
– Jeszcze nie – odparł Brindle, rzucając pytające spojrzenie dwóm pozostałym kryminalistykom, którzy pokręcili głowami.
– Kto znalazł ciało?
– Chłopak, który służy tu do mszy, Hermano coś tam. Przyszedł rano do kościoła i zobaczył to, co ty teraz oglądasz.
– A gdzie jest?
– Z tyłu, w zakrystii – odparł Brindle, pochylając głowę na bok. – Jest z nim jakiś policjant, ale nic dziwnego, że chłopak jest w szoku.
– Przybliżony czas zgonu?
– Pojawiło się już stężenie pośmiertne. Według mnie jakieś osiem do dwunastu godzin temu. Na pewno wczoraj w nocy. Nie dzisiaj rano.
Hunter przykląkł i przyglądał się jeszcze chwilę ciału.
– Żadnych ran, które wskazywałyby na to, że się bronił?
– Nie. – Brindle pokręcił głową. – Wygląda na to, że ofiara nie miała żadnych innych ran. Zginął szybko.
Hunter przyglądał się teraz uważnie śladom krwi prowadzącym od zwłok po stopniach ku ołtarzowi.
– Niewiele więcej zrozumiesz, kiedy tam podejdziesz – rzucił Brindle, podążając za spojrzeniem Huntera. – Powiedziałbym nawet, że sprawa się robi jeszcze bardziej skomplikowana.
Garcia oderwał wzrok od ciała i spojrzał na szefa laboratorium kryminalistyki.
– Co masz na myśli?
Brindle poskrobał się po nosie i odparł, patrząc mu w oczy:
– To wasze zadanie wykombinować, co to wszystko znaczy. Ale ta krew… jakoś dziwnie jest tu rozchlapana… – Pokręcił głową ze zdziwieniem. – To mi nie wygląda na przypadek.
– Ludzka krew? – spytał Hunter.
– Chyba tak – odparł Brindle, wskazując na głowę zwierzęcia.
– Yhm.
– Na razie jeszcze nic pewnego nie wiem. Trudno ocenić, bo krew ludzka i zwierzęca są bardzo podobne.
Hunter pokonał stopnie ołtarza paroma płynnymi skokami. Garcia i Brindle poszli za nim. Wszystko było we krwi, ale Brindle miał rację – gdzieś tu zdecydowanie istniał wzorzec. Jakaś symetria. Na podłodze cienka, nieprzerwana linia zakreślała krąg wokół całego ołtarza. Na ścianie tuż za ołtarzem była długa, nierówna, ukośna plama, jak gdyby ktoś zanurzył we krwi pędzel i strzepnął krew na ścianę. Setki mniejszych kropelek widniały na przykrywającym ołtarz, kiedyś białym, wykrochmalonym obrusie.
– Kiedy krew pokrywa taki obszar, mamy przeważnie do czynienia z jednym z dwóch rodzajów walki – wyjaśniał Brindle. – Albo przeciwnicy gonią się i zadają sobie ciosy, krwawiąc gdzie popadnie, albo toczą walkę, podczas której ranna ofiara próbuje się wyrwać napastnikowi.
– Te plamy krwi nie potwierdzałyby ani scenariusza walki, ani ucieczki – stwierdził Hunter, przyglądając się kroplom krwi. – Odległość między nimi, kształty. To wszystko jest zbyt symetryczne, niemal wykalkulowane. Ta struga zaschniętej krwi została celowo zostawiona, stworzył ją zabójca, a nie ofiara – dodał spokojnie.
– Zgadzam się – powiedział Brindle, zaplatając ramiona na piersi. – To nie była walka, a ojciec Fabian nie miał żadnej szansy na ucieczkę.
– Niepokoi mnie to, że jeżeli ksiądz został zabity tam – Garcia wskazał na ciało – skąd tutaj aż tyle krwi?
Brindle wzruszył ramionami.
Hunter podszedł do ołtarza, obszedł go, przyglądając się wszystkiemu uważnie, szczególnie śladowi krwi na posadzce. Zatrzymał się, zatoczywszy pełny krąg.
– Ile masz wzrostu, Mike?
– Metr dziewięćdziesiąt, a czemu pytasz?
– A ty, Carlos?
– Metr osiemdziesiąt dwa.
– Podejdź tutaj. – Hunter przywołał gestem Garcię. – Zrób ze mną powoli kółeczko – powiedział, kiedy policjant podszedł do niego. – Trzymaj się jakieś trzydzieści centymetrów od tego śladu. Idź krok za krokiem naturalnym tempem. Zacznij tutaj. – Wskazał punkt na posadzce wprost za środkiem ołtarza.
Pozostali dwaj kryminalistycy przerwali na chwilę swoje czynności i podeszli bliżej do Mike’a Brindle’a, ustawiając się przy jasno świecącej lampie laboratoryjnej.
Garcia zrobił tylko cztery kroki, kiedy Hunter kazał mu stanąć. Pochylił się i szybko sprawdził położenie stopy Garcii w stosunku do śladu krwi, zanim pozwolił mu iść dalej. Cztery kroki później Hunter znów zatrzymał Garcię. Po czterech kolejnych krokach koło się zamknęło.
– W sumie dwanaście kroków – powiedział zaintrygowany Garcia.
Hunter zawołał Brindle’a i poprosił go, żeby zrobił dokładnie to, co przed chwilą Garcia.
– Moich jedenaście – rzekł Brindle, kiedy zatoczywszy pełny krąg, dotarł do punktu wyjścia.
– Powiedziałbym, że zabójca jest wzrostu Garcii – podsumował Hunter. – Metr osiemdziesiąt dwa, plus minus centymetr.
Brindle przyglądał się chwilę śladom krwi, zanim zwrócił się do Huntera.
– A jak do tego doszedłeś? – spytał.
– Popatrz na tę rozchlapaną krew tu, po bokach. – Hunter wskazał dwa miejsca na podłodze wokół ołtarza, gdzie kilkanaście kropli utworzyło linię długości jakichś trzydziestu centymetrów, wymykającą się poza obszar okręgu.
Dwaj kryminalistycy podeszli teraz do Brindle’a.
– Nie rozumiem – powiedział jeden z nich.
– Jeśli miałbyś narysować okrąg z krwi wokół tego ołtarza, ale nie miałbyś pędzla, co byś zrobił? – spytał Hunter.
– Gdybym miał do dyspozycji taką ilość krwi – zaczął technik, przyglądając się kałuży wokół ciała księdza – mógłbym napełnić nią kielich i z niego wylewać na podłogę.
– To zbyt nieprecyzyjne – odparł Hunter. – Nie dałoby się panować nad wylewającą się krwią, chyba że człowiek miałby jakiś pojemnik z dziobkiem.
– Tak czy inaczej ten ślad wygląda, jakby ktoś wylewał kroplę po kropli – powiedział Brindle z dużą dozą pewności. – Krwią nie chlustano na posadzkę. To są krople. Jedna za drugą.
– Też tak to widzę – zgodził się Hunter, kiwając głową.
– Dobrze. Wciąż nie rozumiem, w jaki sposób określasz wzrost sprawcy – rzekł Brindle.
– Wyobraź sobie, że ktoś idzie wokół ołtarza, trzymając w ręku niewielki przedmiot nasączony krwią – wyjaśniał Hunter, przechodząc przed ołtarz. – Nadmiar kapie na podłogę.
– Mały przedmiot, taki jak świeca? – spytał niższy z dwóch techników, unosząc na wpół stopioną świecę, którą trzymał za knot. Jej dolna część była zabarwiona na czerwono, jak gdyby ją ktoś moczył w płytkim naczyniu z krwią. – Znalazłem ją po lewej stronie ołtarza. – Przybliżył świecę tak, by obaj policjanci i Brindle mogli się jej przyjrzeć.
– To jest właśnie to – zgodził się Hunter.
– Do torebki na dowody – rozkazał Brindle.
– A więc zabójca moczy koniec świecy we krwi i używa jej jako narzędzia do narysowania okręgu – powiedział technik, wrzucając świecę do celofanowego worka. – A co z tymi odpryskami?
– Świeca nie wchłonie wiele krwi – wyjaśniał Hunter. – Nadmiar zaczyna kapać.
– Więc zabójca musiał ją ponownie moczyć w naczyniu – zauważył Garcia.
– Właśnie.
Brindle zastanawiał się nad tym przez kilka sekund.
– Uważasz, że zabójca zrobił tylko cztery kroki, zanim znowu zamoczył świecę we krwi.
Hunter skinął głową.
– Moim zdaniem trzymał pojemnik z krwią blisko ciała. Te linie niepasujące do okręgu to jest to, co kapnęło z pojemnika.
– I to wszystko dokładnie się zgadza z długością czterech kroków, które zrobił Garcia – podsumował Brindle.
Hunter znów skinął głową.
– Twoje kroki były za długie, a moje za krótkie. Ja mam tylko metr osiemdziesiąt.
– Ale po co rysować okrąg wokół ołtarza? – spytał Garcia. – Czy to jakiś rytuał?
Nikt nie odpowiedział. Wszyscy zamilkli.
– Jak mówiłem – przerwał ciszę Brindle – to wy będziecie się musieli domyślić, co tu się stało, i cały ten bałagan jakoś uporządkować. Rozchlapana krew, łeb psa, który ktoś nasadził na korpus księdza… Wygląda na to, że zabójca próbuje nam przekazać jakąś wiadomość.
– Jasne. „Jestem świrem i psychopatą” – mruknął Garcia, oglądając się na zwłoki.
– Widziałeś kiedyś coś takiego, Mike? – spytał Hunter, wskazując głową ciało. – No wiesz, głowa psa nasadzona na czyjąś szyję?
Brindle zaprzeczył.
– Widziałem dużo dziwnych i niezbyt przyjemnych rzeczy, ale takiego czegoś jeszcze nie.
– To musi coś znaczyć – powiedział Garcia. – Nie wierzę, żeby zabójca zrobił to ot, tak sobie.
– Rozumiem, że jeżeli nie znaleźliście jeszcze głowy księdza, to nie znaleźliście też narzędzia zbrodni – powiedział Hunter, przyglądając się krwi rozchlapanej na ścianach.
– Na razie nie.
– Gdybyś miał zgadywać, co to by mogło być?
– Sądzę, że sekcja da odpowiedź na to pytanie, ale widzę, że cięcia są gładkie. Żadnych krawędzi. Żadnych oznak piłowania ani uderzania czymś tępym. To na pewno był ostry przedmiot. Coś, co mogłoby uciąć głowę za jednym razem.
– Topór? – spytał Garcia.
– Jeśli zabójca jest silny i potrafi posługiwać się toporem, to ten by pasował.
Hunter, marszcząc brwi, przyglądał się uważnie ołtarzowi. Oprócz pochlapanego krwią białego obrusa znajdował się na nim jeszcze jeden przedmiot. Pozłacany kielich ozdobiony srebrnymi krzyżami. Leżał na boku, tak jakby ktoś go przewrócił. Błyszcząca powierzchnia kielicha była pochlapana krwią. Hunter pochylił się i przekręcił głowę, tak by zajrzeć do jego wnętrza, nie dotykając go.
– Tam w środku jest krew – powiedział, nie odrywając oczu od kielicha.
– To cię dziwi? – spytał Brindle i zaśmiał się. – Rozejrzyj się. Jest wszędzie, Robercie. Jakby tu wybuchła bomba z krwią.
– Przypuszczam, że to właśnie pojemnik, w którym zabójca moczył świecę – powiedział zdecydowanie Garcia.
– Zgadzam się, ale… – Hunter przywołał go ruchem dłoni.
Garcia i Brindle podeszli razem i obaj się pochylili. Hunter wskazał na słaby odcisk na krawędzi kielicha.
– Cholera – powiedział Brindle. – To wygląda jak odcisk ust.
– Czekajcie chwilę. – Garcia odsunął się, szeroko otwierając oczy. – Myślicie, że zabójca pił krew księdza?
Pomieszczenie było niewielkie, źle oświetlone i pozbawione luksusów. Na ścianach nieciekawa niebieska tapeta z białym wzorkiem i kilka oprawionych w ramki obrazów o treści religijnej. Przy ścianie po wschodniej stronie stała wysoka mahoniowa biblioteczka, a w niej staroświeckie tomiszcza w twardych oprawach. Po prawej stronie od drzwi pokój przechodził w maleńką kuchnię. Na wąskim żelaznym łóżku siedział przerażony chłopiec. Łóżko stało między kuchnią a tylną ścianą pokoju. Chłopiec był niewysoki i chudy, miał szczupłą twarz, niewielkie, blisko osadzone brązowe oczy i szpiczasty nos.
– My teraz przejmiemy sprawę. Dziękuję – powiedział Hunter do policjanta siedzącego na krześle przy biblioteczce, kiedy razem z Garcią wszedł do pokoju. Miał wrażenie, że chłopiec go nie zauważa. Dzieciak wbijał wzrok w trzymany w dłoniach nietknięty kubek z kawą. Oczy miał podpuchnięte od płaczu i zaczerwienione.
Hunter zauważył czajnik na dwupalnikowej kuchence elektrycznej.
– Zrobić ci jeszcze kawy? Bo wygląda na to, że ta jest już całkiem zimna – powiedział, kiedy policjant wyszedł z pokoju.
Chłopiec w końcu spojrzał na niego przerażony.
– Nie, proszę pana. Dziękuję – powiedział cicho.
– Mogę usiąść? – spytał Hunter, robiąc krok w jego kierunku.
Chłopiec odpowiedział lekkim skinieniem drżącej głowy.
Usiadł na łóżku tuż obok chłopca. Garcia wolał stać.
– Nazywam się Robert Hunter. Jestem detektywem z wydziału zabójstw. Ten wysoki brzydal, o ten tam, to mój partner, detektyw Carlos Garcia.
Na ustach chłopca pojawił się cień uśmiechu, kiedy popatrzył spod półprzymkniętych powiek na Garcię. Przedstawił się, mówiąc, że nazywa się Hermano Cordobes.
– Wolałbyś mówić po hiszpańsku, muchacho? – spytał Hunter, pochylając się i opierając łokcie na kolanach, naśladując sposób siedzenia Hermana.
– Nie, proszę pana. Mogę mówić po angielsku.
Hunter westchnął głośno, jakby mu to sprawiło ulgę.
– Cieszę się, bo po hiszpańsku umiem właściwie powiedzieć tylko muchacho.
Tym razem chłopiec uśmiechnął się szerzej.
Przez kilka minut rozmawiali o tym, jak Hermano zaczął służyć do mszy w kościele pod wezwaniem Siedmiorga Świętych. Ojciec Fabian znalazł go na ulicy, kiedy chłopiec żebrał. Miał wtedy jedenaście lat. Dwa tygodnie temu skończył czternaście. Mówił, że uciekł z domu, bo kiedy był mały, ojciec strasznie go bił.
Przez okno za łóżkiem, na którym siedział Hermano, do niewielkiego pomieszczenia zaczęło się przez stare zasłony wdzierać światło, a Hunter stwierdził, że chłopiec już jest wyraźnie rozluźniony. Nadszedł czas na poważniejsze pytania.
– Mógłbyś mi opowiedzieć, co tu się stało dzisiaj rano? – spytał spokojnym głosem.
Hermano spojrzał na niego. Górna warga mu zadrżała.
– Wstałem piętnaście po czwartej, wziąłem prysznic, zmówiłem modlitwy i poszedłem do kościoła za piętnaście piąta. Zawsze przychodzę wcześniej. Muszę sprawdzić, czy wszystko jest przygotowane do pierwszej mszy o wpół do siódmej.
Hunter uśmiechnął się do niego ciepło, pozwalając mu na opowiadanie swoim tempem.
– I gdy tylko wszedłem do kościoła, wiedziałem, że coś jest nie tak.
– Jak to?
Hermano uniósł prawą dłoń do ust i przygryzł to, co zostało z paznokcia na palcu.
– Paliło się jeszcze kilka świec. A ojciec Fabian zawsze wszystkie gasił, zanim wyszedł z kościoła.
– Czy ojciec Fabian zawsze sam zamykał kościół?
– Tak. – Chłopiec zaczął gryźć następny paznokieć. – Wtedy miał kościół tylko dla siebie. Lubił te chwile. – Głos Hermana przycichł, a po policzkach zaczęły mu płynąć łzy.
Hunter wyjął z kieszeni marynarki chusteczkę higieniczną.
– Dziękuję panu. Przepraszam…
– Nie ma za co przepraszać – powiedział Hunter ze zrozumieniem. – Nie spiesz się. Wiem, że to bardzo trudne.
Hermano otarł łzy i wziął głęboki oddech.
– Widać było, że na ołtarzu jest jakaś masakra. Świeczniki leżały na posadzce. Kielich był przewrócony, a obrus z ołtarza wyglądał na brudny. Czymś umazany.
– Zauważyłeś kogoś? Czy ktoś jeszcze był w kościele?
– Nie, proszę pana. Chyba nie. Było cicho, tak jak zawsze o tej porze. Drzwi i brama były zamknięte na klucz.
– Dobrze, a co zrobiłeś później? – spytał Hunter, bacznie obserwując chłopca.
– Podszedłem do ołtarza, żeby zobaczyć, co się dzieje. Myślałem, że może ktoś się włamał do kościoła i zachlapał wszystko farbą. Jakby graffiti, no wie pan? To nie jest najlepsza dzielnica. Gangi nie mają szacunku dla niczego. Nawet dla Jezusa Chrystusa, Pana naszego.
– Miałeś kiedyś problemy z gangami? – spytał Hunter, kiedy Garcia sprawdzał kuchnię.
– No, to jest właśnie dziwne, proszę pana. Nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów. Wszyscy kochali ojca Fabiana.
– A jakieś włamania? Do kościoła albo tutaj, do mieszkania?
– Nie, proszę pana. Nigdy. Prawdę mówiąc, nie było tu nigdy nic wartościowego.
Hunter skinął głową.
– I co było potem?
– Nie miałem pojęcia, co robić. Wiedziałem, że nie potrafię doprowadzić kościoła do ładu przed mszą o wpół do siódmej. A kiedy przeszedłem na drugą stronę ołtarza, zobaczyłem właśnie to na podłodze, tuż przy konfesjonale. Przestraszyłem się. Myślałem, że to sam diabeł.
– Diabeł? – Hunter uniósł brwi w zdziwieniu.
Hermano znów płakał.
– Człowiek z głową psa, cały pokrwawiony. Wyglądał jak diabeł. Ale to był ojciec Fabian.
– Od razu poznałeś? – spytał Garcia.
– Po pierścieniu.
– Po jakim pierścieniu?
– Dużym złotym pierścieniu ze świętym Jerzym walczącym ze smokiem. Miał go na lewej ręce – powiedział Hunter, unosząc dłoń i kiwając palcem.
Garcia przygryzł dolną wargę, był zły, że nie zauważył w kościele pierścienia.
– No właśnie, proszę pana – powiedział Hermano, był wyraźnie pod wrażeniem. – Ojciec Fabian nigdy go nie zdejmował. Mówił, że to prezent od jego babci. Kiedy zobaczyłem ten pierścień, wiedziałem, że to on. To był ojciec Fabian. – Hermano ukrył twarz w dłoniach i się rozpłakał. Całym ciałem chłopca wstrząsał szloch.
Żal po stracie i milczenie doskonale się dopełniają. Hunter bardzo dobrze to rozumiał. Zbyt wiele razy musiał przebywać w towarzystwie ludzi cierpiących po odkryciu zwłok. Żadne słowa nie przynosiły im pocieszenia. Podał ministrantowi jeszcze jedną chusteczkę i odczekał, aż ten otrze łzy. Kiedy chłopiec odwrócił się do Huntera, oczy miał zaczerwienione.
– Nie rozumiem, proszę pana. Kto mógł to zrobić ojcu Fabianowi? On nigdy nikogo nie skrzywdził. Zawsze chciał tylko pomagać. Nieważne komu. Nieważne kiedy. Jeśli ktoś go potrzebował, ojciec Fabian zawsze był gotów iść.
– Hermano, wyglądasz mi na inteligentnego chłopaka i nie będę cię okłamywał – ciągnął Hunter łagodnym tonem. – Na razie nie mamy żadnych odpowiedzi na twoje pytania, ale przyrzekam ci, że zrobimy co w naszej mocy, żeby je znaleźć. Jeżeli wytrzymasz, chciałbym ci zadać jeszcze parę pytań.
Hermano wydmuchał głośno nos i nerwowo skinął głową.
Hunter wyciągnął z kieszeni marynarki długopis i niewielki czarny notes.
– Kiedy ostatni raz widziałeś ojca Fabiana?
– Wczoraj wieczorem, proszę pana. Tuż przed spowiedziami.
– A o której się zaczynają spowiedzi?
– Za piętnaście dziewiąta.
– Tak późno? – wtrącił się Garcia.
– Ludzie przychodzą się spowiadać zazwyczaj między czwartą a piątą po południu – wyjaśniał Hermano. – Ale tuż przed Bożym Narodzeniem jest większy ruch. Popołudnia nie wystarczają, bo przychodzi za dużo ludzi. Ojciec Fabian spowiada po raz drugi godzinę przed zamknięciem kościoła.
Hunter zapisywał coś w notesie.
– Kiedy wyszedłem z kościoła, wróciłem do pokoju, zmówiłem modlitwę i poszedłem do łóżka. Wstałem wczoraj o wpół do piątej.
– A czy w ogóle coś słyszałeś, jak się położyłeś? – Hunter wodził wzrokiem po pokoju.
– Nie, proszę pana. Nic nie słyszałem.
Hunter nie był zdziwiony, że chłopiec nic nie słyszał. Jego pokój był w oddzielnym, niewielkim budynku na tyłach kościoła. Nikt by nic nie usłyszał przez zamknięte drzwi i grube mury, chyba że zabójca nadawałby przez głośniki.
– Rozumiem, że pokój ojca Fabiana jest na końcu korytarza. Te następne drzwi? – spytał Hunter, pochylając lekko głowę na bok.
– Tak, proszę pana. – Hermano masował palcami powieki i wolno kiwał głową. Znów łza spłynęła po zaczerwienionym od płaczu nosie.
Hunter odczekał kilka sekund, zanim zadał następne pytanie.
– A czy zauważyłeś, żeby ojciec Fabian zachowywał się jakoś inaczej w ciągu ostatnich kilku dni? Może był podenerwowany albo zaniepokojony?
Hermano głośno wciągnął powietrze przez nos.
– Źle sypiał. Czasami bardzo wcześnie rano słyszałem, jak modlił się w swoim pokoju.
Hunter odchylił się na łóżku i długopisem uniósł dolny brzeg ciężkiej zasłony.
– Mówiłeś, że sprzątasz kościół, tak? A w tym budynku też sprzątasz, na przykład w pokoju ojca Fabiana?
– Nie w jego pokoju, proszę pana. – Pokręcił głową. – Ojciec Fabian zawsze zamykał pokój na klucz. Sam go sprzątał.
Hunter uznał, że to dziwne.
– A wiesz, jak moglibyśmy się tam dostać?
Chłopiec nieśmiało pokręcił głową.
– Tylko ojciec Fabian miał klucz do pokoju.
Hunter zamknął notes i włożył go z powrotem do kieszeni marynarki. Kiedy wstawał, omiótł wzrokiem religijne obrazki wiszące na ścianach.
– A wiesz, jak ojciec Fabian miał naprawdę na imię? – spytał, kiedy Hermano dotarł do drzwi.
Garcia spojrzał na Huntera pytająco.
Hermano odwrócił się i spojrzał na obu detektywów.
– Naprawdę nazywał się Brett.
Garcia zmarszczył brwi.
– A skąd się wzięło imię Fabian?
– Święty Fabian – odparł Hunter, pokazując głową na jeden z obrazów wiszących na ścianie, przedstawiający mężczyznę ubranego na biało, z białym gołębiem na prawym ramieniu.
– No właśnie – potwierdził Hermano. – A wiedział pan, że zanim stał się świętym, był papieżem i… – Zamarł, nagle zdając sobie z czegoś sprawę. Zrobił wielkie oczy i powiedział – O mój Boże!
– Co takiego? – spytał zdziwiony Garcia. Patrzył raz na chłopca, raz na Huntera.
– Święty Fabian – powiedział Hermano słabym głosem.
– Co święty Fabian?
– Tak właśnie zginął. Ścięto mu głowę.
Po wyjściu z pokoju chłopca Hunter wrócił do kościoła. Brindle znalazł klucz do drzwi kwatery ojca Fabiana w lewej kieszeni sutanny. Nie o grabież chodziło zabójcy.
Pokój księdza był większy niż pokój chłopca, ale równie prosto urządzony. Jeszcze jedna biblioteczka pełna tomów w twardych oprawach, stare biurko i niewielkie łóżko. W narożniku znajdował się ołtarzyk z mnóstwem postaci świętych. Po drugiej stronie pokoju stała niewielka szafa. Wszystko było idealnie czyste, ale w powietrzu unosił się zapach czegoś ciężkiego i duszącego. Łóżko posłano po wojskowemu. Nikt w nim poprzedniej nocy nie spał.
W szafie ojca Fabiana było trochę ubrań roboczych, kilka koszul z długimi rękawami, dżinsy, granatowy garnitur w prążki i para znoszonych butów.
– W tym pokoju pachnie jak w domu moich dziadków w Brazylii – stwierdził Garcia, przeglądając biurko, podczas gdy Hunter powoli przeglądał tytuły książek stojących na półkach.
– Hermano miał rację – powiedział Garcia, unosząc dłoń w lateksowej rękawiczce. Trzymał w ręku paszport. – Nasz ksiądz nazywał się naprawdę Brett Stewart Nichols. Urodzony dwudziestego piątego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku tutaj, w Los Angeles. Nie dziwię się, że przybrał inne imię. Ojciec Brett nie brzmi za dobrze, prawda?
– Jakieś pieczątki w paszporcie? – spytał zainteresowany Hunter.
Garcia przerzucił kilka stron.
– Tylko jedna. Z Włoch, sprzed trzech lat.
Garcia zajrzał głębiej do szuflad.
– Kilka notatek, kartki pocztowe ze świętym Jerzym, długopisy, ołówki, gumka i… Artykuł wycięty z gazety.
– A o czym?
– O ojcu Fabianie.
Hunter podszedł do Garcii, żeby spojrzeć na wycinek. Artykuł był sprzed jedenastu miesięcy i pochodził z gazety „LA Daily News”. Nad tekstem widniało zdjęcie księdza o życzliwym spojrzeniu, otoczonego wianuszkiem uśmiechniętych dzieci. Nagłówek brzmiał: „Ksiądz z Compton – prawdziwy Święty Mikołaj”. W artykule pisano o tym, że ojciec Fabian odkładał z własnej pensji po to, by wywoływać uśmiech na twarzach bezdomnych dzieci w sześciu różnych sierocińcach i rozdawał im prezenty gwiazdkowe.
– Wygląda na to, że był dobrym człowiekiem – skomentował Hunter, wracając do biblioteczki.
Garcia skinął głową i spojrzał na wycięty artykuł.
– Chyba dla nas dzisiaj nici z przyjęcia – powiedział, przenosząc wzrok na figurki świętych stojące na niewielkim ołtarzyku.
Impreza z okazji odejścia na emeryturę kapitana Boltera miała się zacząć o piątej po południu w Redwood Bar & Grill.
– Masz rację. – Hunter kucnął i z dolnej półki wyjął oprawny w skórę tom, przejrzał kilka stron, później odłożył go na miejsce i sięgnął po następny.
I kolejny.
I następny.
Wszystkie były rękopisami.
– Co tam masz? – spytał Garcia, zauważając, że Hunter z zainteresowaniem czyta pierwszych kilka stron.
– Stos pamiętników albo coś w tym rodzaju – odparł Hunter, wstając. Wrócił do pierwszej strony, a później przeszedł do ostatniej. – Tu jest dokładnie dwieście stron. – Jeszcze parę razy przerzucał kartki. – I wszystkie zapisane od góry do dołu maczkiem.
Garcia podszedł do Huntera i stanął przy biblioteczce, przekręcając głowę, żeby lepiej się przyjrzeć dolnej półce.
– Tu jest ponad trzydzieści pięć tomów. Jeżeli na każdej stronie ktoś wpisywał coś codziennie, udokumentował całe życie, prawda?
– Ponad dwadzieścia lat – powiedział Hunter, otwierając trzymany tom. – Jego dni, myśli, wątpliwości. Wszystko czarno na białym. Posłuchaj tylko – powiedział, odwracając się w kierunku Garcii.
„Modliłem się dzisiaj z ciężkim sercem. Wstawiałem się u Boga za kobietę – Rosę Perez. Od pięciu lat przychodzi do tego kościoła. Modliła się zawsze tylko o jedno – żeby móc urodzić dziecko. Jej łono zostało poranione podczas napaści seksualnej. Osiem lat temu zaatakowało ją czterech mężczyzn. To było zaledwie ulicę stąd. Wtedy miała szesnaście lat. Trzy lata później wyszła za mąż. Odkąd pamiętam, ona i jej mąż, Antonio, starali się o dziecko i zeszłego roku w końcu Pan Bóg odpowiedział na ich prośby. Zaszła w ciążę. Nigdy w całym życiu nie widziałem nikogo szczęśliwszego. Dwa miesiące temu przyszedł na świat chłopiec – Miguel Perez, ale były komplikacje. Dziecko nie urodziło się całkiem zdrowe. Chłopczyk walczył dzielnie przez dziesięć dni, ale serce i płuca miał zbyt słabe. Umarł jedenaście dni po urodzeniu.
Rosa wróciła do kościoła tylko raz po wyjściu ze szpitala. Wróciła, żeby zadać jedno pytanie – dlaczego?
Widziałem to w jej oczach. Już nie wierzyła. Jej wiara w Boga umarła razem z synem.
Dzisiaj w samotności odebrała sobie życie w małym mieszkanku przy East Hetchway Street. Obawiam się teraz o zdrowie Antonia. Choć moja wiara jest niezaprzeczalna, chciałbym znać odpowiedź na pytanie Rosy. Dlaczego, Panie? Dlaczego to, co dajesz, tak szybko odbierasz?”
Hunter spojrzał na Garcię.
– Kiedy to było?
– Tu nie ma dat – rzekł Hunter.
Garcia pokręcił głową i uszczypnął się w nos.
– Smutna historia. I wygląda na to, że nawet księży od czasu do czasu ogarniają wątpliwości.
Hunter zamknął pamiętnik i odstawił go z powrotem na półkę.
– Jeżeli ojciec Fabian obawiał się o swoje życie, jeżeli coś ostatnio go niepokoiło, to wszystko będzie tutaj, w tych tomach.
Garcia powoli nabrał powietrza i równie powoli je wypuścił.
– Będziemy potrzebowali pomocy, żeby to wszystko przeczytać.
– Może – powiedział Hunter, sięgając po pierwszy tom dziennika z prawej. – Mam nadzieję, że ojciec Fabian był człowiekiem dobrze zorganizowanym. Bo jeżeli tak, jego dzienniki powinny stać w porządku chronologicznym. Jeżeli coś go ostatnio niepokoiło, to będzie na pewno w tym na końcu.
Impreza już się rozkręciła, kiedy w barze pojawił się Hunter. Wszyscy zaproszeni przyszli. Od szefa policji do chłopca roznoszącego listy po wydziale zabójstw. Podobno miał się pojawić sam burmistrz. Nic w tym dziwnego, bo kapitan William Bolter był szefem wydziału zabójstw przez ostatnie osiemnaście lat. Większość detektywów służących w tym wydziale nigdy nie miała innego przełożonego. Każdy był winien kapitanowi Bolterowi jakąś przysługę – łącznie z Robertem Hunterem.
Redwood Bar & Grill aż pękał w szwach od stróżów prawa. Ci na służbie mieli przy paskach pagery. Ci po służbie trzymali w rękach butelki z piwem i szklaneczki z whisky.
Hunter i Garcia spędzili cały dzień w kościele pod wezwaniem Siedmiorga Świętych i w jego okolicach. Nic jednak nie wynikło z przepytywania sąsiadów, którzy tylko przestraszyli się i zdenerwowali. W głowie Huntera roiło się od pytań. Wiedział, że na odpowiedzi przyjdzie poczekać.
– Możesz mi wierzyć albo nie, ale w barze mają butelkę dziesięcioletniej whisky Macallan – powiedział Garcia, podchodząc do Huntera z dwiema szklankami pełnymi bursztynowego napoju.
Największą pasją Huntera była słodowa whisky, ale w odróżnieniu od większości ludzi wiedział, jak ją doceniać, a nie tylko jak się nią upijać.
– Zdrowie kapitana Boltera. – Uniósł szklankę. Garcia również uniósł swoją. – A gdzie jest Anna? – spytał Hunter, rozglądając się dookoła.
Anna Preston była dziewczyną Garcii jeszcze z liceum, poślubił ją tuż po maturze.
– Jest przy barze, plotkuje z resztą żon – powiedział Garcia, robiąc głupią minę. – Długo nie zostaniemy.
– Ani ja – zgodził się Hunter.
– Wracasz do kościoła?
– Roberrrrcie – detektyw Kyle Byrne przerwał im rozmowę, chwyciwszy Huntera za ramię i jednocześnie unosząc butelkę budweisera w ręce. – Toaścik za kapitana Bollltera.
Hunter uśmiechnął się i stuknął swoją szklanką w butelkę Kyle’a.
– A dokąd to? – spytał Kyle, kiedy Hunter ruszył w kierunku baru. – Napij się z nnnami – mówił trochę nieskładnie, wskazując na stolik, przy którym kilku detektywów piło whisky. Wszyscy wyglądali na nieźle wstawionych.
Hunter skinął im głową.
– Za minutę przyjdę, Kyle. Tylko się z kimś przywitam, ale Carlos może się przysiąść do was, chłopaki. – Poklepał po plecach Garcię, który spojrzał na niego z wyrzutem.
– Carlossss. Chodź i naaaapij się z nami. – Kyle zaciągnął Garcię w kierunku stołu.
Zanim Hunter doszedł do baru, poczuł mocny uścisk dłoni na ramieniu. Odwrócił się, gotów wznieść kolejny toast.
– Więc w końcu jednak postanowiłeś przyjść.
Kapitan Bolter wyglądał imponująco. Był wysoki, zbudowany jak nosorożec. Dawno przekroczył sześćdziesiątkę, ale wciąż miał gęste włosy poprzetykane pasmami siwizny. Przez ostatnie dwadzieścia lat jego znakiem firmowym były imponujące wąsy. Cała postać Boltera wymuszała szacunek.
– Panie kapitanie – odparł Hunter z uśmiechem. – Sądził pan, że nie przyjdę?
Kapitan Bolter objął Huntera ramieniem.
– Wyjdźmy na chwilę, dobrze? Chyba już nie zniosę kolejnego toastu za moje zdrowie.
Niebo było rozgwieżdżone, a na dworze chłodno. Hunter zapiął zamek błyskawiczny kurtki skórzanej, a kapitan Bolter wyciągnął z kieszeni marynarki cygaro Felipe Power.
– Zapalisz? – zaproponował.
– Nie, dziękuję.
– No, nie wygłupiaj się, to impreza na moją cześć. Powinieneś spróbować.
– Zostanę przy szkockiej. – Hunter uniósł szklankę. – Od cygar kręci mi się w głowie.
– Gadasz jak panienka.
Hunter zaśmiał się głośno.
– Panienka, która dokopała panu na strzelnicy.
Teraz z kolei Bolter szczerze się ubawił.
– Wiesz, że w piątek dałem ci wygrać, prawda?
– Oczywiście, że tak.
– A ja chętnie zapalę.
Hunter i kapitan odwrócili się i zobaczyli stojącego za nimi mężczyznę. Niedawno przekroczył sześćdziesiątkę – doktor Jonathan Winston, szef wydziału medycyny sądowej w Los Angeles, miał na sobie drogi włoski garnitur z ciemnej wełny, białą koszulę i konserwatywny niebieski krawat.
– Jonathan! – powiedział Bolter, jednocześnie wyjmując kolejne cygaro i podając je doktorowi.
– Wygląda pan, jakby dopiero co wyszedł z kościoła, doktorze – powiedział Hunter z uśmiechem.
Doktor Winston zapalił cygaro, zaciągnął się głęboko i powoli wypuścił dym.
– Z tego, co wiem, ty też właśnie wracasz z kościoła.
Uśmiech zamarł na ustach Huntera.
– Słyszałem, co się stało dzisiaj rano – powiedział kapitan złowieszczym tonem. – Ale po twojej minie widzę, że to nie jest chyba jakieś przypadkowe zabójstwo, prawda?
Robert pokręcił głową.
– Na tle religijnym?
– Jeszcze nie wiemy, kapitanie. Są pewne wskazówki, że były motywy religijne, może to jakiś psychol, ale za wcześnie o tym mówić.
– A co masz?
– Na razie wiemy na pewno tylko tyle, że zabójca był bardzo brutalny, prawdopodobnie odprawiał jakiś rytuał.
Kapitan Bolter zauważył chwilowe wahanie Huntera.
– No mów, Robercie, przecież cię znam. Coś jeszcze cię dręczy.
Hunter wziął łyk szkockiej i nabrał powietrza.
– Oni rozmawiali.
– Kto rozmawiał? Ksiądz i zabójca?
Hunter skinął głową.
– A skąd wiesz? – spytał doktor.
– Zwłoki znaleziono kilka metrów od konfesjonału. Drzwi z jednej i z drugiej strony były otwarte, podobnie jak okienko, które oddziela dwie części konfesjonału. – Przerwał na sekundę. – W kościele katolickim, kiedy skończy się spowiedź i penitent dostaje pokutę, ksiądz zawsze zamyka rozdzielające ich okienko. To chyba symbol tego, że zamyka się drzwi na grzechy i wybacza grzesznikowi.
– Jesteś katolikiem? – spytał doktor Winston.
– Nie, po prostu dużo czytam.
Kapitan Bolter przesunął cygaro w prawy kącik ust.
– Więc uważasz, że zabójca się wyspowiadał, zanim… – Pokręcił głową, dając Hunterowi szansę na wypełnienie chwili milczenia.
– Zanim wyciągnął księdza z konfesjonału i odciął mu głowę.
Kapitan zamknął oczy, odrzucił głowę do tyłu i ciężko westchnął.
– Przebacz mi, ojcze, jeżeli za chwilę ci urwę głowę.
– Coś w tym guście.
– Wszyscy wiemy, co to znaczy – powiedział lekarz, zaciągając się jeszcze raz cygarem.
– To dopiero początek – powiedział Bolter. – Panowie, jeżeli szybko nie złapiemy zabójcy, będą dalsze ofiary.
Wiatr się wzmógł i doktor Winston otulił się szczelniej kołnierzem marynarki, po czym uniósł pytająco brew, spoglądając na kapitana.
– My?
– On ma rację, kapitanie. – Hunter uśmiechnął się. – Od północy jest pan na emeryturze. Nie musi się pan już o nic martwić.
– Twoja misja tutaj jest skończona, mój synu – powiedział doktor Winston niskim, gardłowym głosem, naśladując Dartha Vadera.
– Dobrze jest mieć wszystko z głowy, prawda?
Kapitan uśmiechnął się do Huntera, ale bez przekonania.
– To chyba z przyzwyczajenia. Pięćdziesiąt lat życia poświęciłem pracy w policji Los Angeles. A to nie coś, co można ot, tak sobie rzucić z dnia na dzień. Ale pomalutku. Dajcie mi czas.
Hunter przejrzał kapitana, mimo że ten robił dobrą minę do złej gry. Przykro mu było odchodzić.
– Więc co pan będzie robił z resztą życia, kiedy nie musi się pan już martwić o łapanie przestępców? – spytał doktor Winston.
– Beth chce się przeprowadzić.
– Naprawdę? A dokąd?
– Gdzieś daleko stąd. Już ma dosyć miasta i wcale jej się nie dziwię. W Los Angeles jest za dużo przemocy.
– Podpisuję się pod tym oburącz – zgodził się Winston. – Z biegiem lat to, co widzę w kostnicy, robi się coraz bardziej nieprzyjemne i sadystyczne. Tak jakby zniknęły gdzieś resztki szacunku dla ludzkiego życia. I jest coraz więcej zbrodni. Ledwo się wyrabiamy.
Hunter zrozumiał natychmiast, że trzeba zmienić temat.
– Może nie będzie pan tęsknił za Los Angeles. – Odwrócił się w kierunku Boltera. – Ale wiem, że za nami będzie pan tęsknił.
– Jak za dziurą w głowie – odparł kapitan, wypuszczając dym z cygara.
Zaśmiali się głośno.
– Przynajmniej kapitan wygląda znacznie lepiej niż ja.
– To nie takie trudne – zażartował Hunter. – To jak, zakończy pan te szarady i powie nam w końcu, kto będzie naszym nowym dowódcą?
– Jeszcze nie wiedzą? – spytał Winston, przygryzając dolną wargę.
– A pan wie? – spytał Hunter zdziwiony.
– Ja tak.
Hunter spiorunował kapitana wzrokiem.
– Przestań na mnie patrzeć jak obrażona kura domowa – powiedział Bolter. – Dość mam tego w domu, poza tym chciałem, żeby to była niespodzianka. – Uśmiechnął się, a Hunter zmarszczył czoło, jakby czymś się martwił.
– Ona na pewno ich czymś zadziwi. – Winston zaśmiał się.
– Ona? – Hunter spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Bolter wytrzymał jeszcze trochę, potęgując napięcie, po czym powiedział:
– Nazywa się Barbara Blake.
– Żartuje pan, prawda? – Hunter oparł się o stół z brzozowego drewna.
– Dlaczego? Bo jest kobietą? – spytał kapitan, marszcząc brwi.
– Nie, bo ma na imię Barbara. Mówi pan, że nasz wydział zabójstw będzie teraz pod dowództwem kapitan Barbie?
– Nie waż się nazywać jej Barbie. – Winston pokręcił głową.
– Zdecydowanie nie – dodał kapitan. – Chyba że nie boisz się o swoje jaja. Nie daj się zmylić, Robercie, faktem, że jest kobietą. To fantastyczny dowódca i wredna suka, jeżeli zachodzi taka potrzeba. Wiele razy to udowodniła. Byliśmy przez dwa lata partnerami, zanim ją przeniesiono do Sacramento.
Hunter wyczuł smutek w głosie kapitana.
– Tylko partnerami z pracy? – spytał, dopijając swoją whisky.
– Nawet się nie waż zaczynać takiej psychoanalizy, Robercie. – Bolter pokręcił głową i wycelował w Huntera cygarem.
– Nigdy bym nie śmiał.
– A, tu pan jest, kapitanie. – Porucznik Sheldon pojawił się w drzwiach. – Wołają pana. Czas na przemowę. I wszyscy chcemy wiedzieć, kto po panu przejmuje pałeczkę. Już dość tego czekania.
– No dobrze.
Hunter nie wszedł za nimi do środka.
Budynek, w którym mieści się biuro koronera Los Angeles, znajduje się przy North Emission Road, pod numerem 1104. Jest to wyjątkowy przykład architektury miejskiej o pewnych cechach renesansu. Ekstrawaganckie schody przy wejściu są oświetlone staromodnymi żeliwnymi lampami. Fasadę budynku, który kiedyś był szpitalem, a teraz jest kostnicą, wykonano z terakoty, a nadproża okien z szarego granitu. Wygląda jak żywcem wyjęty z ilustracji o Uniwersytecie Oksfordzkim.
Studenci kryminalistyki, Nelson Fenton i Dżamal Jackson, wciąż mieli jeszcze godzinę do końca nocnej zmiany. Ich praca była względnie prosta, choć wymagała sporej odporności psychicznej. Jako technicy laboratorium kryminalistycznego biura koronera Los Angeles mieli za zadanie transportować, rozbierać, fotografować, myć i przygotowywać zwłoki przeznaczone do sekcji.
– Ile jeszcze mamy sztywniaków na liście? – zapytał Dżamal, ściągając z twarzy maseczkę chirurgiczną, która opadła luźno i zawisła u jego szyi. Właśnie skończyli przygotowywanie zwłok sześćdziesięciopięcioletniego mężczyzny, którego własny syn pięćdziesiąt dwa razy dźgnął nożem.
– Jeszcze dwóch. – Nelson wskazał na dwa czarne polietylenowe worki leżące na stołach ze stali nierdzewnej na drugim końcu pomieszczenia.
– Więc do dzieła.
Musieli najpierw rozebrać zwłoki, a później umyć je wodą z węża, przygotowując do autopsji. Dżamal poprawił maseczkę chirurgiczną, podczas gdy Nelson podszedł do większego z dwóch czarnych worków i rozsunął zamek błyskawiczny.
– Cholera – powiedział Nelson, unosząc dłonie do ust i odsuwając się o krok.
– Co się dzieje?
– Tylko popatrz.
Dżamal spojrzał na rozpięty czarny worek.
– Cholera. – Zrobił taką minę, jak gdyby nadgryzł cytrynę. – Bez głowy.
Nelson skinął głową.
– Ale popatrz, co on ma na sobie.
Dopiero wtedy Dżamal zauważył sutannę.
– Człowieku, nie jest dobrze. Kto by to zrobił księdzu?
– Ktoś bardzo rozzłoszczony – powiedział Nelson, postępując krok naprzód.
– Ja nie jestem katolikiem, w ogóle nie wierzę, ale to jest po prostu… – Dżamal tylko pokręcił głową, nie kończąc zdania. – To miasto jest popieprzone, kolego. Wszędzie tyle przemocy.
– Cały świat jest popieprzony. Skończmy robotę i wynośmy się stąd. Mam dosyć na dzisiaj.
– Z ust mi to wyjąłeś.
Rozpięli sutannę i zamarli.
– Szlag by to trafił – szepnął Nelson.
– Trzeba chyba zadzwonić po doktora Winstona. I to już.
Bezsenność to przypadłość bardzo nieprzewidywalna i wpływa na ludzi w różny sposób. Może przyjść, zanim człowiek się położy do łóżka, albo może go torturować, pozwalając mu zasnąć na godzinę, a później wślizguje się jak wąż pod kołdrę i nie pozwala spać przez resztę nocy. W Stanach Zjednoczonych cierpi na nią jedna na pięć osób.
Hunter większą część nocy spędził, przeszukując Internet, przespał się tylko parę godzin, zanim znów poczuł się w pełni rozbudzony. Obrazy kościoła, morderstwo księdza Fabiana przesuwały się przed oczami jego wyobraźni jak film, który się beznadziejnie zapętlił. Aby się z tego wyrwać, Hunter o czwartej rano ruszył do sali gimnastycznej.
O szóstej, po dwugodzinnych ćwiczeniach i gorącym prysznicu, wyglądał przez okno swojego małego mieszkanka w południowej części Los Angeles. Próbował zebrać myśli, kiedy zadzwonił telefon komórkowy.
– Detektyw Hunter. Słucham.
– Robercie, mówi Jonathan Winston.
Hunter spojrzał na zegarek.
– Co się dzieje, doktorze? Nie może pan zasnąć?
– W moim wieku rzadko długo sypiam, budzę się o piątej, ale nie po to dzwonię, żeby omawiać swoje przyzwyczajenia.
Złowieszczy ton głosu Winstona zgasił uśmiech Huntera.
– Co się dzieje?
– Zadzwoń po swojego partnera i przyjeżdżajcie. Chcę, żebyście coś zobaczyli, zanim zacznę sekcję tego księdza bez głowy.
– Zanim zacznie pan sekcję? – spytał Hunter niedowierzająco.
– No właśnie.
– Jest pan w kostnicy?
– Tak.
– Zadzwonię do Carlosa. Będziemy za pół godziny.
– Cholera, o co mu chodzi? – spytał Garcia, kiedy spotkał się z Hunterem na parkingu biura koronera Los Angeles o 6.35. – Tu nawet jeszcze nie jest otwarte.
Hunter wzruszył ramionami.
– Doktor nie pisnął ani słowa, ale chyba zaraz się dowiemy.
Winston obu detektywów przywitał w drzwiach wejściowych zdecydowanym uściskiem dłoni.
– Co się stało, doktorze? – spytał Hunter, kiedy weszli do budynku.
– Wczoraj wieczorem, kiedy poszedłem do baru na pożegnalną imprezę Williama, wyłączyłem telefon. W końcu jestem lekarzem sądowym, a nie chirurgiem. Nikt do mnie nie dzwoni w środku nocy.
– W porządku – powiedział Hunter powoli.
– Kiedy dzisiaj rano włączyłem telefon, zastałem dziwną wiadomość od jednego z moich techników laboratoryjnych.
Szli przez pusty hol, minęli recepcję i weszli do długiego, dobrze oświetlonego korytarza.
– Wiecie, że mamy tu duży ruch, jesteśmy jedną z najbardziej obleganych kostnic w całych Stanach Zjednoczonych. Większość nieprzyjemnej roboty przygotowawczej robią technicy laboratoryjni, zazwyczaj pracujący na ćwierć etatu studenci medycyny.
Dotarli do schodów na końcu korytarza i ruszyli po schodach.
– Zwłoki są tu przywożone w zwykłych, czarnych polietylenowych workach. W sprawie waszego księdza pracownik biura koronera, który był na miejscu zbrodni, miał na tyle rozsądku, żeby usunąć głowę psa z ciała, zanim zamknął worek.
– Wyobrażam sobie zdziwienie studenta, który rozsuwa zamek i znajduje ludzkie ciało z zatkniętym łbem psa – powiedział Hunter.
– No właśnie – rzekł doktor. – Tego łba jeszcze nie widziałem.
– A gdzie jest teraz? – spytał Garcia.
– W laboratorium. Będziemy robić badania dzisiaj rano. Jeśli nam się poszczęści, może coś znajdziemy.
Zatrzymali się przed drzwiami do szatni.
– Przebierzcie się – powiedział lekarz. – I przyjdźcie do sali sekcyjnej 2B. Tuż obok ostatnich drzwi po lewej. – Pokazał na koniec korytarza.
Kiedy Hunter i Garcia tam dotarli, doktor Winston mówił dalej.
– Wczoraj w nocy technicy laboratoryjni przygotowywali ciała do dzisiejszych sekcji. – Otworzył drzwi do sali 2B i włączył światła. Natychmiast uderzył ich w nozdrza zapach amoniaku, który zaczął palić w płuca. Na środku laboratoryjnie czystej, wykafelkowanej podłogi stał stół ze stali nierdzewnej. Tuż obok przy ścianie był podwójny zlew i metalowy stół oraz półka z ustawionymi jedno przy drugim narzędziami chirurgicznymi, z których jednym była piła. Przy drugiej ścianie na półkach stały mikroskopy, probówki i fiolki, a na osobnych małych biurkach komputery.
– Zwłoki trzeba umyć, zanim zacznie się sekcja – powiedział Winston, podchodząc do stołu ze stali nierdzewnej. Leżało na nim ciało przykryte długim białym prześcieradłem. – Nie muszę wspominać, że przed umyciem trzeba je rozebrać.
Hunter już się domyślał, co lekarz za chwilę powie.
– Kiedy laboranci rozpięli księżą sutannę, znaleźli właśnie to. – Winston odsunął prześcieradło. Cała trójka przez kilka sekund patrzyła bez słowa.
– A niech mnie – szepnął Garcia, przerywając pełne napięcia milczenie. Na klatce piersiowej księdza ktoś wymalował na czerwono długą na piętnaście centymetrów cyfrę 3.
Było już po wpół do dziesiątej rano, kiedy Hunter i Garcia zjawili się w wydziale zabójstw przy North Los Angeles Street. Główne pomieszczenie komendy było o tej porze zazwyczaj w dwóch trzecich puste, ponieważ większość policjantów przebywała w terenie. Tego ranka jednak roiło się tam od mundurowych i tajniaków.
– No, no – powiedział Garcia. – Ale mamy dzisiaj ruch. – Rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu.
– I pewnie nie bez powodu – dorzucił Hunter.
– W wydziale zabójstw w końcu będą podwyżki? – zażartował Garcia.
– Nawet sam Pan Bóg nie mógłby sprawić takiego cudu – odparł Hunter, gestem wskazując drzwi na końcu sali. – Dzisiaj tu taki tłum właśnie dlatego. – Spojrzeli obaj na tabliczkę na drzwiach, na której było napisane „Kapitan Barbara Blake”.
– Niech to diabli! Całkiem zapomniałem o spotkaniu z naszą nową panią kapitan. Miało być o ósmej rano.
– Mieliśmy coś ważniejszego do roboty – powiedział Hunter, zdejmując kurtkę i wieszając na oparciu krzesła przy swoim biurku.
Zanim zdążył usiąść, otworzyły się drzwi do gabinetu kapitana i wychynęła zza nich głowa Boltera.
– Robert, Carlos. Chodźcie tutaj.
Obaj detektywi weszli do przestronnego gabinetu bez pukania.
Stylowe biurko z drewna różanego stało na tle sporego okna. Na półkach pod ścianą leżały akta w tekturowych teczkach. Większość oprawnych w ramki fotografii, które kiedyś wisiały na ścianach, teraz znikła. Hunter zgadywał, że były spakowane do tekturowych pudeł poustawianych równym rzędem przy zachodniej ścianie. Kapitan Bolter stał przy ekspresie do kawy w rogu pomieszczenia, przy biurku zaś stała nieprzeciętnej urody kobieta.
– Robert Hunter, Carlos Garcia, a to wasza nowa przełożona, kapitan Barbara Blake – powiedział William Bolter, mieszając łyżeczką kawę w kubku, który trzymał w dłoni.
Długie czarne włosy kapitan Blake były upięte w elegancki, nieco artystyczny kok. Jej skóra pod lekkim makijażem wyglądała na gładką i bardzo zadbaną. Prawie niewidoczna szminka na ustach, kolia z pereł na szyi i dopasowane kolczyki. Bluzka z białego jedwabiu i czarna prosta spódnica dopełniały obrazu. Hunter wiedział, że ma pięćdziesiąt parę lat, ale nie dałby jej więcej niż czterdzieści.
– Proszę, siadajcie. – Wskazała dwa skórzane fotele stojące przed biurkiem. – To był ostatni raz, kiedy wchodziliście do mojego gabinetu bez pukania – powiedziała, kiedy obaj detektywi usiedli.
William Bolter zachichotał.
– Mówiłem wam, że potrafi być wredna.
Hunter nie odzywał się ani słowem. Przyglądał się uważnie nowemu dowódcy. Pani kapitan dobrze wiedziała, jak rozdawać karty. Od razu im pokazała, kto tu rządzi. Dała im do zrozumienia, że nie da się nikomu zrobić w konia. A to właściwe podejście pierwszego dnia na stanowisku tak odpowiedzialnym i zdominowanym przez mężczyzn.
– Oszczędzę wam tej głupiej przemowy, której musieli wysłuchać pozostali detektywi. Na pewno już to nie raz słyszeliście, a ja nie jestem tu po to, żeby was poklepywać po plecach – oznajmiła, siadając przy swoim nowym biurku. – Nic się nie zmieni. Będziecie robić to, co robiliście dotychczas, i zdawać mi sprawozdanie jako swojemu kapitanowi, tak jak było za czasów Williama. – Skinęła głową w kierunku Boltera.