Emily Wilde. Encyklopedia wróżek i elfów - Heather Fawcett - ebook + książka

Emily Wilde. Encyklopedia wróżek i elfów ebook

Heather Fawcett

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Profesor Cambridge Emily Wilde jest doskonała w wielu dziedzinach. Uchodzi za najlepszą znawczynię wróżek i elfów. Ta wybitna uczona i skrupulatna badaczka pisze pierwszą na świecie encyklopedię wiedzy o faerie, lecz niezbyt dobrze radzi sobie z ludźmi. Nie potrafi prowadzić rozmów o niczym, zresztą nikt nie zaprasza jej na przyjęcia. Woli towarzystwo książek, swojego psa Cienia i Ludku.

Dlatego kiedy Emily przyjeżdża do wioski Hranfsvik, nie pali się do zawierania przyjaźni z jej szorstkimi mieszkańcami. Nie ma również ochoty spędzać czasu ze swoim akademickim rywalem, szykownym i wyjątkowo przystojnym Wendellem Bamblebym, któremu udaje się oczarować miejscowych, ale ją przyprawia o irytację i wprowadza zamieszanie w jej życiu i pracy badawczej.

Lecz w miarę jak Emily zbliża się do odkrycia sekretów Ukrytych - najbardziej nieuchwytnych wróżek - zamieszkujących mroczne lasy za wioską, trafia na ślad innej zagadki: Kim jest Wendell i czego naprawdę chce? Żeby znaleźć odpowiedź, musi rozwikłać tajemnicę największą ze wszystkich: własnego serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 370

Oceny
4,2 (119 ocen)
53
42
20
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rinne95
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Dawno już nie przeczytałam tak przyjemnego połączenia high fantasy z romansem. Polecam! Powodów jest kilka: - po pierwsze: świeżość. Motyw może przewijał się wcześniej u innych autorów, ale żaden z nich nie podał go w tak przyjemny i ładnie napisany sposób. - na plus, że nie ma tu erotyki, która podobno dobrze się sprzedaje, ale mało kto umie ją dobrze napisać, więc później mamy, co mamy. - romans: romantycznych akcji jest tutaj niewiele, choć pod koniec akcja się rozkręca. Przede wszystkim, jest między bohaterami chemia, która sprawia, że chce się czytać dalej. - dobrze zarysowane postaci. Zasadniczo w kwestii bohaterów jest dość schematycznie: ona - szara myszka i on, wyjątkowy, na widok którego kobiety tracą rozum. Także postaci drugoplanowe w większości wpisują się w dobrze znane role. A jednak zostało to wszystko przez autorkę ładnie zaserwowane, charaktery i zachowania poszczególnych bohaterów że sobą korespondują. Mamy też delikatne próby przełamania schematów, jak np. humoryst...
91
BiednyMisiu

Całkiem niezła

Początek historii bardzo mi się podobał, potem zrobiło się trochę chaotycznie, a opowieść wydawała się toczyć swoim życiem, nieco bez celu. Pomysł bardzo fajny, ale wykonanie mnie nie zachwyciło. Książka ma potencjał być idealną lekturą w typie "cozy fantasy", ale czegoś brakło.
30
SaraB97

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny klimat i wciągająca 5/5
10
lezak_2006

Całkiem niezła

Zaletą jest to, że błyskawicznie ją przeczytałam. Jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że główny bohater - oraz samo jego imię i nazwisko - jest zbyt karykaturalny. Przystępując do lektury nie wiedziałam, że jest to część cyklu. Jednak na tyle mi się spodobała, że prawdopodobnie będę kontynuować, kiedy ukaże się kolejny tom.
10
MrsRo

Dobrze spędzony czas

lekka i przyjemna, dla miłośników baśniowych klimatów.
10

Popularność




20 października 1909

Hrafn­svik, Ljo­sland

Cień wcale nie jest ze mnie zado­wo­lony. Pod­czas gdy wiatr grze­cho­cze drzwiami, on z nie­ru­cho­mym ogo­nem leży przy kominku i łypie spod kudła­tej grzywki z oskar­ży­ciel­ską rezy­gna­cją typową dla psów. Zupeł­nie jakby mówił: „Ze wszyst­kich głu­pich przy­gód, w które mnie wcią­gnę­łaś, ta na pewno skoń­czy się dla nas śmier­cią”. Oba­wiam się, że muszę przy­znać mu rację, choć ta świa­do­mość wcale nie stu­dzi mojego zapału do roz­po­czę­cia badań.

Zamie­rzam zdać tutaj uczciwą rela­cję z moich codzien­nych poczy­nań, słu­żą­cych opi­sa­niu tajem­ni­czego gatunku faerie zwa­nych Ukry­tymi. Ten dzien­nik ma dwa cele: wspo­móc moją pamięć, kiedy przyj­dzie czas na ofi­cjalną pre­zen­ta­cję wyni­ków badań tere­no­wych, i dostar­czyć mate­riał tym uczo­nym, któ­rzy przyjdą po mnie, jeśli zostanę schwy­tana przez Ludek. Verba volant, scripta manent. Podob­nie jak przy wcze­śniej­szych dzien­ni­kach będę zakła­dać, że czy­tel­nik posiadł pod­sta­wową wie­dzę w dzie­dzi­nie dria­do­lo­gii, ale na wszelki wypa­dek dołą­czę obja­śnie­nia pew­nych kwe­stii, które mogą nie być znane nowi­cju­szom.

Wcze­śniej nie mia­łam powodu, żeby odwie­dzić Ljo­sland, i skła­ma­ła­bym, mówiąc, że pierw­sze wra­że­nie tego ranka nie przy­ga­siło mojego entu­zja­zmu. Podróż z Lon­dynu zaj­muje pięć dni, a jedy­nym środ­kiem loko­mo­cji pozwa­la­ją­cym dotrzeć tak daleko na pół­noc jest kur­su­jący raz w tygo­dniu frach­to­wiec, który prze­wozi wielką róż­no­rod­ność towa­rów i dużo mniej­szą róż­no­rod­ność pasa­że­rów. Pły­nę­li­śmy sta­łym tem­pem, omi­ja­jąc góry lodowe, a ja spa­ce­ro­wa­łam po pokła­dzie, by trzy­mać na wodzy cho­robę mor­ską. Jako jedna z pierw­szych dostrze­głam ośnie­żone szczyty wyra­sta­jące z morza i nie­wielką wio­skę Hrafn­svik z domami o czer­wo­nych dachach, przy­cup­niętą u pod­nóża gór niczym Czer­wony Kap­tu­rek cho­wa­jący się przed wil­kiem.

Przy­bi­li­śmy ostroż­nie do pomo­stu, ale raz ude­rzy­li­śmy w niego mocno, bo szare fale były wzbu­rzone. Stary męż­czy­zna, non­sza­lancko trzy­ma­jący w zębach papie­rosa – to, że papie­ros na­dal pozo­sta­wał zapa­lony na tym wie­trze, było tak impo­nu­ją­cym wyczy­nem, że jesz­cze wiele godzin póź­niej pamię­ta­łam iskry jarzące się w sło­nej mgiełce – opu­ścił trap za pomocą kabe­stanu.

Oka­zało się, że tylko ja tutaj wysia­dam. Kapi­tan z łup­nię­ciem posta­wił mój kufer na oszro­nio­nym molo i posłał mi swój zwy­kły roz­ba­wiony uśmiech, jak­bym była żar­tem, który on nie cał­kiem rozu­miał. Wyglą­dało na to, że moi nie­liczni współ­pa­sa­że­ro­wie zmie­rzają do jedy­nego mia­sta na Ljo­sland – Loabær, następ­nego portu, do któ­rego miał zawi­nąć sta­tek. Nie zamie­rza­łam odwie­dzać Loabær, bo Ludku nie znaj­dzie się w mia­stach, tylko w odle­głych, zapo­mnia­nych zakąt­kach świata.

Zasko­czyło mnie, że z przy­stani widzę dom, który wyna­ję­łam. Far­mer, wła­ści­ciel ziemi, nie­jaki Kry­stjan Egil­son, opi­sał mi go w naszej kore­spon­den­cji: mały, kamienny, z dachem pokry­tym dar­nią w kolo­rze żywej zie­leni, usa­do­wiony tuż za wsią na zbo­czu góry przy lesie Karrðarskogur. W tej suro­wej kra­inie każdy szcze­gół – od sku­pi­ska kolo­ro­wych domów, poprzez roślin­ność wybrzeża, po lodowce na szczy­tach – był taki ostry i wyra­zi­sty, że chyba mogła­bym poli­czyć kruki w ich gór­skich gniaz­dach.

Mary­na­rze obcho­dzili Cie­nia sze­ro­kim łukiem, kiedy szli­śmy nabrze­żem. Stary dzi­karz jest ślepy na jedno oko i bra­kuje mu ener­gii na ćwi­cze­nia inne niż spo­kojny chód, nie mówiąc o rzu­ca­niu się do gar­deł źle wycho­wa­nych wil­ków mor­skich, ale jego wygląd potrafi zmy­lić. To potężne stwo­rze­nie, czarne jak smoła, o niedź­wie­dzich łapach i bar­dzo bia­łych zębach. Może postą­pi­ła­bym lepiej, zosta­wia­jąc go w Lon­dy­nie pod opieką mojego brata, ale nie znio­sła­bym roz­łąki, zwłasz­cza że Cień jest skłonny do ata­ków przy­gnę­bie­nia, kiedy mnie nie ma.

Udało mi się zawlec kufer do końca pomo­stu i dalej przez wio­skę. Po dro­dze widzia­łam nie­wiele osób. Więk­szość miesz­kań­ców zapewne była w polu albo na łodziach, ale ci nie­liczni gapili się na mnie w spo­sób, w jaki tylko wie­śniacy z krań­ców zna­nego świata potra­fią patrzeć na obcych. Nikt nie zaofe­ro­wał mi pomocy. Cień, drep­czący u mojego boku, spo­glą­dał na nich z umiar­ko­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem, a oni dopiero wtedy odwra­cali wzrok.

Widy­wa­łam spo­łecz­no­ści dużo bar­dziej wiej­skie niż Hrafn­svik, ponie­waż w cza­sie swo­jej kariery zawo­do­wej dotar­łam do wielu wsi, dużych i małych, w całej Euro­pie i Rosji, na odlu­dzia piękne i szpetne. Jestem przy­zwy­cza­jona do skrom­nych kwa­ter i pro­stych ludzi – kie­dyś w Anda­lu­zji noco­wa­łam w szo­pie na sery – ale ni­gdy jesz­cze nie byłam tak daleko na pół­nocy. Wiatr sma­ko­wał śnie­giem, szar­pał moim sza­lem i płasz­czem. Wle­cze­nie kufra było cza­so­chłonne i męczące, ale ja chlu­bię się wytrwa­ło­ścią.

Wio­skę ota­czały głów­nie pola. Nie było tam schlud­nych sto­ków, do któ­rych byłam przy­zwy­cza­jona, lecz poroz­rzu­cane cha­otycz­nie wul­ka­niczne skały oble­czone w stroje z mchu. I jakby tego nie wystar­czało, żeby powo­do­wać dez­orien­ta­cję, morze wciąż posy­łało na brzeg fale mgły.

Gdy dotar­łam na skraj wsi, zna­la­złam małą ścieżkę pro­wa­dzącą do domu. Teren był tak stromy, że szlak skła­dał się z serii ostrych zakrę­tów. Sam domek stał w nie­wiel­kim zagłę­bie­niu gór­skiego zbo­cza, zale­d­wie dzie­sięć minut drogi od wio­ski, ale było to dzie­sięć minut wytę­żo­nego mar­szu pod górę. Zasa­pa­łam się, nim dotar­łam na miej­sce. Drzwi nie tylko były nie­za­mknięte na klucz, ale w ogóle nie miały zamka, a kiedy je pchnę­łam, zoba­czy­łam owcę.

Patrzyła na mnie przez chwilę, coś prze­żu­wa­jąc, po czym odda­liła się spa­cer­kiem do swo­ich towa­rzy­szy, kiedy uprzej­mie przy­trzy­ma­łam jej drzwi. Cień sap­nął, ale poza tym zacho­wał spo­kój. Pod­czas naszych wędró­wek po wiej­skich oko­li­cach Cam­bridge widy­wał mnó­stwo owiec i teraz patrzył na nie z dżen­tel­meń­ską obo­jęt­no­ścią sta­rze­ją­cego się psa.

Wyda­wało się, że w środku jest zim­niej niż na zewnątrz. Domek oka­zał się tak pro­sty, jak przy­pusz­cza­łam, ze ścia­nami z pokrze­pia­jąco solid­nego kamie­nia, prze­siąk­nięty wonią, jak sądzi­łam, nawozu, ale moż­liwe, że po pro­stu owiec. Zaku­rzony stół i krze­sła, mała kuchenka na tyłach, z ron­dlami wiszą­cymi na ścia­nie, bar­dzo zaku­rzona. Przy piecu na drewno stał pra­stary fotel pach­nący stę­chli­zną.

Drżąc z zimna mimo nie­daw­nego wle­cze­nia kufra po stoku, uświa­do­mi­łam sobie, że nie mam ani drewna, ani zapa­łek, żeby ogrzać to obskurne miej­sce, ale nawet gdy­bym je miała, chyba nie umia­ła­bym roz­pa­lić ognia. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robi­łam. Nie­stety przy­pad­kiem spoj­rza­łam za okno i zoba­czy­łam, że zaczyna padać śnieg.

I wła­śnie wtedy, gdy patrzy­łam na zimne pale­ni­sko, głodna i zmar­z­nięta, zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy tutaj umrę.

Żeby­ście nie uznali mnie za nowi­cjuszkę, jeśli cho­dzi o pracę w tere­nie, zapew­niam, że tak nie jest. Spę­dzi­łam wiele mie­sięcy w czę­ści Pro­wan­sji tak wiej­skiej, że jej miesz­kańcy ni­gdy nie widzieli apa­ratu foto­gra­ficz­nego. Bada­łam tam rzeczny gatu­nek Ludku, les lutins des rivières. Wcze­śniej był długi pobyt w lasach Ape­ni­nów z fate o jele­nich pyskach, a także pół roku w chor­wac­kiej dzi­czy w roli asy­stentki pro­fe­sora, który poświę­cił karierę ana­li­zie muzyki gór­skiego Ludku. Lecz wtedy za każ­dym razem wie­dzia­łam, co mnie czeka, a poza tym mia­łam do pomocy jed­nego lub dwóch stu­den­tów.

I nie było tam śniegu.

Ljo­sland jest naj­bar­dziej odizo­lo­waną skan­dy­naw­ską kra­iną, wyspą na burz­li­wych morzach z dala od nor­we­skich brze­gów, na pół­nocy się­ga­jącą koła pod­bie­gu­no­wego. Liczy­łam się z trud­no­ściami zwią­za­nymi z dotar­ciem do tak odle­głego miej­sca – z długą i nie­wy­godną podróżą – ale teraz zaczę­łam zda­wać sobie sprawę, że nie wzię­łam pod uwagę prze­ciw­no­ści, jakie mogę napo­tkać, kiedy będę chciała je opu­ścić, gdyby coś poszło źle, zwłasz­cza gdy morze zetnie pokrywa lodowa.

Puka­nie do drzwi pode­rwało mnie na nogi. Ale gość wszedł, nie cze­ka­jąc na moje zapro­sze­nie i tupiąc butami z miną wła­ści­ciela, który wraca do domu po dłu­gim dniu.

– Pro­fe­sor Wilde – powie­dział, wycią­ga­jąc rękę. Była to duża dłoń, bo przy­bysz był dużym męż­czy­zną, zarówno jeśli cho­dzi o wzrost, jak i sze­ro­kość ramion. Włosy miał czarne i potar­gane, twarz kwa­dra­tową, ze zła­ma­nym nosem, które to cechy łączyły się ze sobą w zaska­ku­jąco har­mo­nijny, choć cał­kiem nie­atrak­cyjny spo­sób. – Widzę, że przy­wio­zła pani psa. Piękne zwie­rzę.

– Pan Egil­son? – zapy­ta­łam uprzej­mie, ści­ska­jąc jego dłoń.

– A któżby inny? – burk­nął mój gospo­darz.

Nie mia­łam pew­no­ści, czy jego zacho­wa­nie jest tylko nie­przy­ja­zne, czy umiar­ko­wa­nie wro­gie.

Powin­nam tu wspo­mnieć, że zupeł­nie sobie nie radzę z roz­szy­fro­wy­wa­niem ludzi i że ten defi­cyt przy­spo­rzył mi w życiu wielu kło­po­tów. Bam­bleby dosko­nale by wie­dział, co sądzić o tym niedź­wie­dziu, i praw­do­po­dob­nie już by go roz­broił jakimś sto­sow­nym żar­tem.

Prze­klęty Bam­bleby, pomy­śla­łam. Sama nie mia­łam zbyt dużego poczu­cia humoru, a bar­dzo chcia­ła­bym móc się do niego uciec w takich sytu­acjach.

– Nie­złą podróż pani odbyła – rzu­cił Egil­son, badaw­czym spoj­rze­niem wpra­wia­jąc mnie w zakło­po­ta­nie. – Z samego Lon­dynu. Cho­ro­wała pani na morzu?

– Wła­ści­wie to z Cam­bridge. Sta­tek był cał­kiem…

– Założę się, że ludzie się na panią gapili, kiedy pani tu szła? „Co to za myszka idzie drogą?”, zasta­na­wiali się. „Nie­moż­liwe, żeby ta eks­tra­wa­gancka uczona, o któ­rej sły­sze­li­śmy, przy­je­chała aż z Lon­dynu. Nie wygląda, jakby mogła prze­trwać taką podróż”.

– Nie wiem, co o mnie myśleli. – Gło­wi­łam się, jak, u licha, skie­ro­wać roz­mowę na pil­niej­sze sprawy.

– Powie­dzieli mi.

– Rozu­miem.

– Po dro­dze tutaj wpa­dłem na sta­rego Sama i jego żonę Hilde. Wszy­scy jeste­śmy bar­dzo cie­kawi pani badań. Niech mi pani powie, jak zamie­rza pani łapać skrzaty? W siatkę na motyle?

Nawet ja się zorien­to­wa­łam, że to kpiące pyta­nie, więc odpo­wie­dzia­łam chłodno:

– Zapew­niam pana, że nie zamie­rzam łapać żad­nych waszych faerie. Moim celem jest po pro­stu pozna­nie ich. To pierw­sze tego rodzaju bada­nia w Ljo­sland. Oba­wiam się, że do nie­dawna reszta świata uwa­żała waszych Ukry­tych za nie­wiele wię­cej niż mit, w prze­ci­wień­stwie do róż­nych gatun­ków Ludku zamiesz­ku­ją­cych Wyspy Bry­tyj­skie i kon­ty­nent, w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach fak­tycz­nie udo­ku­men­to­wa­nych.

– Pew­nie lepiej, żeby tak zostało, dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych.

Nie­zbyt zachę­ca­jące stwier­dze­nie.

– Macie w Ljo­sland kilka gatun­ków faerie, a wiele z nich można zna­leźć w tej czę­ści gór Suðerfjoll. Muszę zba­dać opo­wie­ści o Ludku, od cho­chli­ków po dwor­skie wróżki.

– Nie wiem, co to zna­czy – stwier­dził Egil­son bez­na­mięt­nym tonem. – Ale lepiej, żeby ogra­ni­czyła pani swoje bada­nia do kra­sno­lud­ków. Nic dobrego nie przyj­dzie z pro­wo­ko­wa­nia innych, ani dla pani, ani dla nas.

Od razu zain­try­go­wały mnie jego słowa, choć oczy­wi­ście już sły­sza­łam alu­zje do prze­ra­ża­ją­cej natury dwor­skich wró­żek z Ljo­sland… To zna­czy tych, które przy­bie­rały nie­mal ludz­kie posta­cie. Ale w zada­wa­niu pytań prze­szko­dził mi podmuch wia­tru, który otwo­rzył drzwi i cisnął do domku wielki tuman śnie­go­wych płat­ków. Egil­son zamknął je ramie­niem.

– Pada śnieg – rzu­ci­łam nie­ty­pową dla sie­bie bez­sen­sowną uwagę.

Z przy­kro­ścią wyznaję, że widok bia­łych kłę­bów nawie­wa­nych do kominka ponow­nie wzbu­dził we mnie bez­silną roz­pacz.

– Cza­sami pada – odparł Egil­son z nutą czar­nego humoru, lep­szego od fał­szy­wej przy­ja­ciel­sko­ści, co nie zna­czy, że go doce­ni­łam. – Ale pro­szę się nie mar­twić. Zima jesz­cze nie nade­szła, to tylko chrząk­nię­cie. Te chmury wkrótce się roz­wieją.

– A kiedy nadej­dzie zima? – zapy­ta­łam posęp­nym tonem.

– Pozna pani, kiedy to się sta­nie. – Wkrótce mia­łam się przy­zwy­czaić do tego rodzaju wymi­ja­ją­cych odpo­wie­dzi, bo Kry­stjan jest wła­śnie takim czło­wie­kiem. – Jest pani za młoda na pro­fe­sorkę.

– W pew­nym sen­sie – przy­zna­łam, mając nadzieję, że ogól­ni­ko­wo­ścią znie­chęcę go do dal­szych pytań.

Tak naprawdę w wieku trzy­dzie­stu lat nie jestem za młoda na pro­fe­sorkę, a przy­naj­mniej nie na tyle młoda, żeby wpra­wiać kogoś w zdu­mie­nie. Choć osiem lat temu rze­czy­wi­ście byłam naj­młod­szą uczoną, jaką kie­dy­kol­wiek zatrud­niono w Cam­bridge.

Egil­son chrząk­nął z roz­ba­wie­niem.

– Muszę zająć się farmą. Mogę pani w czymś pomóc?

Spy­tał zdaw­kowo i naj­wy­raź­niej zamie­rzał wymknąć się z chaty, ale ja odpo­wie­dzia­łam szybko:

– Chęt­nie napi­ła­bym się her­baty. Gdzie jest drewno?

– W skrzynce na drewno – odparł Egil­son ze zdzi­wie­niem. – Obok pieca.

Odwró­ci­łam się i od razu zoba­czy­łam wspo­mnianą skrzynkę. Wcze­śniej wzię­łam ją za rodzaj pry­mi­tyw­nej szafy.

– W dre­wutni za domem jest go wię­cej – dodał gospo­darz.

– W dre­wutni – powtó­rzy­łam z ulgą. Moje fan­ta­zje o zamar­z­nię­ciu na śmierć były przed­wcze­sne.

Egil­son musiał zauwa­żyć, że wypo­wie­dzia­łam to słowo w taki spo­sób, jak­bym ni­gdy wcze­śniej go nie uży­wała, bo rzu­cił:

– Jest pani raczej doma­torką, co? Oba­wiam się, że w tej oko­licy mało jest takich ludzi. Każę Fin­nowi przy­nieść her­batę. To mój syn. I zanim pani spyta, zapałki są w pudełku na zapałki.

– Oczy­wi­ście – bąk­nę­łam, jak­bym już wcze­śniej je zauwa­żyła. Do dia­bła z dumą, ale nie potra­fi­łam się zmu­sić do kolej­nego pyta­nia po wcze­śniejszym upo­ko­rze­niu ze skrzynką na drewno. – Dzię­kuję, panie Egil­son.

On posłał mi twarde spoj­rze­nie, po czym wyjął z kie­szeni małe pudełko i poło­żył je na stole. Potem wyszedł w wirze lodo­wa­tego powie­trza.

20 października, wieczór

Po wyj­ściu Kry­stjana zary­glo­wa­łam drzwi deską opartą wcze­śniej o ścianę, zapewne prze­zna­czoną do tego wła­śnie celu, ale któ­rej dotąd nie zauwa­ży­łam, podob­nie jak prze­klę­tej skrzynki na drewno. Potem spę­dzi­łam dwa­dzie­ścia bez­pro­duk­tyw­nych minut na zma­ga­niach z drew­nem i zapał­kami, aż roz­le­gło się kolejne puka­nie do drzwi.

Otwo­rzy­łam je, modląc się, żeby względna uprzej­mość tego gościa wró­żyła dobrze spra­wie mojego prze­trwa­nia.

– Pro­fe­sor Wilde – ode­zwał się sto­jący w progu mło­dzie­niec z lekką nutą respektu w gło­sie, którą już wcze­śniej sły­sza­łam w licz­nych wsiach. Omal nie roz­to­pi­łam się z ulgi. Finn Kry­stjan­son był nie­mal lustrza­nym odbi­ciem ojca, choć szczu­plej­szy w pasie i z miłym wyra­zem twa­rzy.

Z zapa­łem potrzą­snął moją dło­nią i na pal­cach wszedł do chaty. Tro­chę się zdzi­wił na widok Cie­nia.

– Jaki ładny pies. – Mówił po angiel­sku z wyraź­niej­szym akcen­tem niż ojciec, ale płyn­nie. – Da wil­kom do myśle­nia.

– Mm – mruk­nę­łam.

Cień wyka­zy­wał nie­wiel­kie zain­te­re­so­wa­nie wil­kami, naj­wy­raź­niej zali­cza­jąc je do tej samej kate­go­rii co koty. Gdyby jakiś wilk rzu­cił mu wyzwa­nie, naj­pew­niej ziew­nąłby i dał mu klapsa łapą wielką jak talerz.

Finn bez zdzi­wie­nia zmie­rzył wzro­kiem zimny pie­cyk i sto­sik wypa­lo­nych zapa­łek, a ja podej­rze­wa­łam, że ojciec już go ostrzegł o moich umie­jęt­no­ściach. Okre­śle­nie „doma­torka” na­dal bolało.

Po chwili w piecu trza­skał ogień, a Finn posta­wił na nim czaj­nik z wodą. Nie prze­sta­wał mówić. Powie­dział mi o stru­mie­niu za domem, a ja zro­zu­mia­łam, że to moje jedyne źró­dło wody, bo chata nie miała insta­la­cji; o wygódce na zewnątrz; o skle­pie we wsi, gdzie mogłam uzu­peł­niać zapasy. Gospo­darz miał przy­no­sić mi śnia­da­nia, a kola­cje mogłam jeść w miej­sco­wej gospo­dzie. Byłam zdana na sie­bie tylko w kwe­stii obiadu, co mi odpo­wia­dało, jako że jestem przy­zwy­cza­jona do spę­dza­nia dni w tere­nie, kiedy pro­wa­dzę bada­nia. Wtedy zabie­ram ze sobą lekki posi­łek.

– Ojciec mówi, że pisze pani książkę – zagad­nął Finn, ukła­da­jąc polana przy piecu. – O naszych Ukry­tych.

– Nie tylko o Ukry­tych. Książka jest o wszyst­kich zna­nych gatun­kach Ludku. Od zara­nia tej dzie­dziny nauki dowie­dzie­li­śmy się o nich dużo, ale nikt jesz­cze nie pod­jął się zebra­nia tych infor­ma­cji w kom­pletną ency­klo­pe­dię1.

Finn posłał mi spoj­rze­nie jed­no­cze­śnie powąt­pie­wa­jące i pełne podziwu.

– Rany, wygląda, że to dużo pracy.

– Tak. – Dzie­więć lat, dokład­nie mówiąc. Pra­co­wa­łam nad ency­klo­pe­dią od dnia, gdy uzy­ska­łam sto­pień dok­tora. – Mam nadzieję skoń­czyć bada­nia tere­nowe do wio­sny. Roz­dział o waszych Ukry­tych jest ostatni. Mój wydawca nie może się docze­kać ręko­pisu.

Wyda­wało się, że wzmianka o wydawcy znowu zro­biła wra­że­nie na Fin­nie, ale czoło na­dal miał zmarsz­czone.

– Mamy dużo wła­snych histo­rii. Ale nie wiem, czy się pani przy­da­dzą.

– Opo­wie­ści są dla mnie bar­dzo przy­datne – zapew­ni­łam go. – Są wręcz fun­da­men­tem dria­do­lo­gii. Bez nich byli­by­śmy zagu­bieni jak astro­no­mo­wie odcięci od nieba.

– Ale one nie są praw­dziwe – powie­dział Finn z mar­sem na czole. – Nie mogą być. Wszy­scy opo­wia­da­cze upięk­szają. Powinna pani posłu­chać mojej babci. My chło­niemy każde jej słowo, ale gość z sąsied­niej wsi powie, że nie zna tej opo­wie­ści, choć to ta sama, którą jego amma opo­wiada przy swoim kominku.

– Takie waria­cje są powszechne. Nie­mniej, jeśli cho­dzi o Ludek, jest coś praw­dzi­wego w każ­dej histo­rii, nawet zmy­ślo­nej.

Mogła­bym mówić dalej – napi­sa­łam na ten temat kilka prac – ale nie wie­dzia­łam, jak powie­dzieć mu o moich stu­diach, żeby w jego uszach nie zabrzmiało to non­sen­sow­nie. Prawda jest taka, że jeśli cho­dzi o Ludek, opo­wie­ści są wszyst­kim. One są czę­ścią ich świata w spo­sób fun­da­men­talny, ze zro­zu­mie­niem któ­rego śmier­tel­nicy mają trud­no­ści. Opo­wieść może doty­czyć kon­kret­nego epi­zodu z prze­szło­ści, ale zasad­ni­czo jest rów­nież wzor­cem, który kształ­tuje zacho­wa­nia tych istot i prze­wi­duje przy­szłe wyda­rze­nia. Ludek nie ma sys­temu prawa i choć nie twier­dzę, że opo­wie­ści są dla niego pra­wami, sta­no­wią w ich świe­cie rzecz naj­bar­dziej zbli­żoną do jakiejś formy porządku2.

Dokoń­czy­łam więc po pro­stu:

– Moje bada­nia są głów­nie zlep­kiem ust­nych rela­cji i bez­po­śred­niego podej­ścia. Tro­pie­nia, obser­wa­cji w tere­nie, tego rodzaju rze­czy.

Mars na czole Finna się pogłę­bił.

– A pani… robiła to wcze­śniej? To zna­czy, spo­tkała ich pani? Ludek.

– Wiele razy. Powie­dzia­ła­bym, że wasi Ukryci nie byliby w sta­nie mnie zasko­czyć, ale ten talent jest powszechny dla Ludku, prawda? Zdol­ność zaska­ki­wa­nia.

Finn się uśmiech­nął. Pew­nie uznał, że sama jestem pod tym wzglę­dem podobna do faerie: dziwna cza­ro­dziejka, która rap­tem zja­wiła się w jego wio­sce mają­cej nie­wielką stycz­ność ze świa­tem zewnętrz­nym.

– Na to nie potra­fię odpo­wie­dzieć, bo znam tylko nasz Ludek. Tyle czło­wie­kowi wystar­czy, zawsze tak uwa­ża­łem. Aż nadto.

Jego głos nieco spo­sęp­niał. Takim tonem mówi się o trud­no­ściach jako o smut­nej praw­dzie życio­wej. Finn poło­żył na stole ciemny chleb, infor­mu­jąc mnie mimo­cho­dem, że boche­nek został upie­czony w ziemi dzięki cie­płu geo­ter­mal­nemu. Oprócz chleba przy­niósł ser i soloną rybę w ilo­ściach wystar­cza­ją­cych dla dwóch osób. Był cał­kiem wesoły i naj­wy­raź­niej zamie­rzał przy­łą­czyć się do skrom­nej uczty.

– Dzię­kuję – powie­dzia­łam.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie ze skrę­po­wa­niem. Czu­łam, że nale­żało powie­dzieć coś innego – może zapy­tać o jego życie czy obo­wiązki albo zażar­to­wać ze swo­jej bez­rad­no­ści – ale ni­gdy nie radzi­łam sobie z tego rodzaju miłymi poga­węd­kami, a życie uczo­nej nie daje mi wielu oka­zji do prak­tyki.

– Chcia­ła­bym podzię­ko­wać two­jej matce za chleb – ode­zwa­łam się w końcu.

Może jestem złym sędzią ludz­kich uczuć, ale mam wystar­cza­jąco dużo doświad­cze­nia w popeł­nia­niu gaf, by wie­dzieć, że to była naj­gor­sza rzecz, jaką mogłam powie­dzieć. Przy­stojna twarz Finna spo­chmur­niała.

– Ja go upie­kłem. Moja matka umarła ponad rok temu.

– Prze­pra­szam. – Uda­łam zasko­cze­nie, bo Egil­son zawarł tę infor­ma­cję w jed­nym ze swo­ich wcze­śniej­szych listów. Jak można zapo­mnieć o takiej rze­czy, idiotko. – Cóż, masz talent. Ojciec pew­nie jest dumny z two­ich umie­jęt­no­ści.

Nie­stety ta nie­zręczna uwaga spo­tkała się z kolej­nym gry­ma­sem na twa­rzy Finna, a ja domy­śli­łam się, że ojciec wcale nie jest dumny z talen­tów kuli­nar­nych syna, może nawet uważa je za poni­ża­jące dla męż­czy­zny. Na szczę­ście chło­pak wyda­wał się z gruntu życz­liwy, bo odpo­wie­dział, choć nieco ofi­cjal­nie:

– Mam nadzieję, że będzie pani sma­ko­wał. Gdyby pani jesz­cze cze­goś potrze­bo­wała, pro­szę wysłać wia­do­mość do dużego domu. Czy w pół do ósmej to odpo­wied­nia pora na śnia­da­nie?

– Tak. – Żało­wa­łam tej odmiany po wcze­śniej­szej swo­bod­nej roz­mo­wie. – Dzię­kuję.

– A to przy­szło dwa dni temu. – Finn wyjął z kie­szeni kopertę. – Co tydzień mamy dostawę poczty.

Sądząc po tonie, naj­wy­raź­niej uwa­żał to za powód do dumy, więc zmu­si­łam się do uśmie­chu i podzię­ko­wa­łam mu. Odwza­jem­nił uśmiech i wyszedł, mam­ro­cząc coś o kur­cza­kach.

Spoj­rza­łam na list i w lewym gór­nym rogu zoba­czy­łam ozdobne pismo: „Biuro dr. Wen­della Bam­bleby, Cam­bridge”, a pośrodku: „Dr Emily Wilde, domo­stwo Kry­stjana Egil­sona, far­mera, wieś Hrafn­svik, Ljo­sland”.

– Prze­klęty Bam­bleby – mruk­nę­łam.

Odło­ży­łam list, zbyt głodna, żeby się iry­to­wać. Zanim zabra­łam się do posiłku, przy­go­to­wa­łam jedze­nie dla Cie­nia, jak to było w naszym zwy­czaju. Wzię­łam barani stek z zewnętrz­nej piw­nicy – do któ­rej skie­ro­wał mnie Finn – i poło­ży­łam go na tale­rzu obok miski z wodą. Moje dro­gie zwie­rzę pożarło mięso bez narze­ka­nia, a ja usia­dłam przy trza­ska­ją­cym ogniu z her­batą, mocną i dymną, ale smaczną.

Czu­łam lekki żal, że tak kiep­sko odwdzię­czy­łam się Fin­nowi za jego uprzej­mość, ale nie żało­wa­łam braku jego towa­rzy­stwa. Wcale go nie ocze­ki­wa­łam.

Spoj­rza­łam za okno. Las zaczy­nał się tro­chę wyżej na zbo­czu i spra­wiał zło­wiesz­cze wra­że­nie ciem­nej fali, która zaraz runie na mnie z góry. Ljo­sland ma nie­wiele drzew, jako że jego śmier­telni miesz­kańcy w dużej mie­rze ogo­ło­cili tę sub­ark­tyczną kra­inę. Zacho­wało się jed­nak tro­chę lasów zamiesz­ka­nych – a przy­naj­mniej tak sądzono – przez Ukry­tych. Skła­dają się one głów­nie ze skrom­nych brzóz omszo­nych oraz nie­licz­nych jarzę­bin i wierzb. Nic nie wyra­sta na dużą wyso­kość w miej­scu tak zim­nym, więc drzewa, które widzia­łam, były oczy­wi­ście kar­ło­wate i wci­skały się pod osłonę gór­skiego zbo­cza. Ich wygląd hip­no­ty­zo­wał. Ludek jest tak wro­śnięty w swoje oto­cze­nie, jak głę­boko się­gają naj­dłuż­sze korze­nie3. Już nie mogłam się docze­kać spo­tka­nia z isto­tami, które to nie­go­ścinne miej­sce nazy­wały domem.

List Bam­bleby’ego leżał na stole i spra­wiał wra­że­niem, że ema­nuje nie­fra­so­bli­wym spo­ko­jem, więc dokoń­czy­łam chleb (dobry i sma­ku­jący dymem), ser (rów­nież dobry i rów­nież sma­ku­jący dymem), się­gnę­łam po kopertę i wsu­nę­łam pazno­kieć pod brzeg.

Moja droga Emily. Mam nadzieję, że wygod­nie urzą­dzi­łaś się w swo­jej śnież­nej twier­dzy i jesteś wesoła, kiedy ślę­czysz nad książ­kami i bru­dzisz się atra­men­to­wymi klek­sami, w każ­dym razie wesoła jak na cie­bie, moja przy­ja­ciółko. Choć wyje­cha­łaś zale­d­wie kilka dni temu, wyznam, że tęsk­nię za stu­ko­tem two­jej maszyny do pisa­nia dobie­ga­ją­cym z dru­giej strony kory­ta­rza, pod­czas gdy ty gar­bisz się nad nią przy zacią­gnię­tych zasło­nach niczym troll obmy­śla­jący pod mostem jakąś paskudną zemstę. Byłem tak przy­gnę­biony bez two­jego towa­rzy­stwa, że nama­lo­wa­łem mały por­tret (w załą­cze­niu).

Spoj­rza­łam na rysu­nek. Przed­sta­wiał on moją, jak uzna­łam, nie­zbyt wierną podo­bi­znę: sie­dzę w swoim gabi­ne­cie w Cam­bridge, z ciem­nymi wło­sami spię­tymi na czubku głowy, ale okrop­nie potar­ga­nymi (choć przy­znaję, że fak­tycz­nie tak wyglą­dają, mam bowiem nie­do­bry nawyk bawie­nia się wło­sami, kiedy pra­cuję), i z dia­bel­skim wyra­zem twa­rzy łypię na swoją maszynę do pisa­nia. Bam­bleby miał nawet czel­ność nary­so­wać mnie ładną: powięk­szył zbyt głę­boko osa­dzone oczy, a okrą­głej twa­rzy nadał wyraz sku­pie­nia i inte­li­gen­cji, które wyostrzyły mój zwy­czajny pro­fil. Bez wąt­pie­nia bra­ko­wało mu umie­jęt­no­ści, żeby stwo­rzyć obraz kobiety, którą uznałby za nie­atrak­cyjną, nawet gdyby wcze­śniej rze­czoną kobietę widział.

Ja z pew­no­ścią nie byłam roz­ba­wiona tą kary­ka­turą. Nie, nie byłam.

Bam­bleby roz­pi­sał się następ­nie o ostat­nim zebra­niu wydziału dria­do­lo­gii, na które zosta­ła­bym zapro­szona jako wykła­dow­czyni kon­trak­towa, a nie eta­towa. Dołą­czył wiele zabaw­nych obser­wa­cji na temat tego, jak pięk­nie świa­tło odbi­jało się od nowego tupe­ciku pro­fe­sora Thorn­th­wa­ite’a. Pytał też, czy zgo­dzi­ła­bym się z jego teo­rią, że mil­cze­nie pro­fe­sora Edding­tona na tego rodzaju zgro­ma­dze­niach suge­ruje mistrzo­stwo w drzem­kach z otwar­tymi oczami. W miarę czy­ta­nia przy­ła­pa­łam się na lek­kim uśmieszku. Trudno nie dać się roz­ba­wić Bam­bleby’emu. To jedna z rze­czy, któ­rych w nim naj­bar­dziej nie zno­szę. To i fakt, że on uważa sie­bie za mojego naj­droż­szego przy­ja­ciela, co można uznać za prawdę tylko w tym sen­sie, że jest moim jedy­nym przy­ja­cie­lem.

Jed­nym z powo­dów tego listu jest przy­po­mnie­nie Ci, moja droga, że mar­twię się o Twoje bez­pie­czeń­stwo. Nie mówię o nie­zwy­kłych gatun­kach zlo­do­wa­cia­łych faerie, które możesz spo­tkać, bo wiem, że pod tym wzglę­dem sobie pora­dzisz, ale o suro­wo­ści kli­matu. Choć muszę wyznać, że mia­łem rów­nież drugi powód – fascy­na­cję zna­le­zio­nymi przez Cie­bie legen­dami o Ukry­tych. Nale­gam, byś pisała mi o swo­ich zna­le­zi­skach… choć jeśli pewne moje plany się urze­czy­wist­nią, może się to oka­zać zbędne.

Zamar­łam. Dobry Boże! Chyba nie zamie­rzał do mnie tutaj dołą­czyć? Ale co innego mia­łaby ozna­czać taka uwaga?

Mój lęk tro­chę osłabł, kiedy odchy­li­łam się na opar­cie fotela i wyobra­zi­łam sobie, że Bam­bleby rze­czy­wi­ście zapusz­cza się w miej­sce takie jak Ljo­sland. Och, oczy­wi­ście pro­wa­dził wiele badań tere­no­wych – nie­dawno zor­ga­ni­zo­wał eks­pe­dy­cję na Kau­kaz, żeby spraw­dzić donie­sie­nia o tam­tej­szym minia­tu­ro­wym gatunku Ludku, ale jego metody pracy przy­po­mi­nają raczej dele­ga­cję. Bam­bleby zatrzy­muje się w pierw­szym miej­scu, które może ucho­dzić za hotel, i stam­tąd wydaje wska­zówki małej armii stu­den­tów podą­ża­ją­cych za nim wszę­dzie. Jest bar­dzo ceniony w Cam­bridge za to, że łaska­wie uznaje współ­au­tor­stwo magi­stran­tów w swo­ich publi­ka­cjach, ale ja wiem, co ci bie­dacy muszą zno­sić, więc byłoby czymś potwor­nym, gdyby tego nie robił.

Ja nie byłam w sta­nie prze­ko­nać choćby jed­nego z moich stu­den­tów, żeby towa­rzy­szył mi do Hrafn­svik, i szcze­rze wąt­pię, żeby Bam­bleby, mimo swo­jego uroku, miał wię­cej szczę­ścia. Tak więc on nie przy­je­dzie.

Reszta listu skła­dała się z zapew­nień, że napi­sze słowo wstępne do mojej książki. Poczu­łam się tro­chę nie­swojo – było to połą­cze­nie ulgi i urazy – bo choć nie chcę jego pomocy, zwłasz­cza po tym, jak wyprze­dził mnie z publi­ka­cją o odkry­ciu odmieńca gean­can­nah, nie mogę zaprze­czyć, że pro­po­zy­cja jest cenna. Wen­dell Bam­bleby jest jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych dria­do­lo­gów w Cam­bridge, a to zna­czy, że jest jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych dria­do­lo­gów na świe­cie. Roz­prawa, którą wspól­nie napi­sa­li­śmy, przy­stępna, ale wyczer­pu­jąca meta­ana­liza diety bał­tyc­kich wró­żek wod­nych, zapew­niła mi zapro­sze­nie na dwie kra­jowe kon­fe­ren­cje i stała się moją naj­czę­ściej cyto­waną pracą.

Wrzu­ci­łam papier do ognia, zde­cy­do­wana nie myśleć wię­cej o Bam­ble­bym aż do przy­by­cia następ­nego listu, co bez wąt­pie­nia nastąpi wkrótce, jeśli – według niego – nie odpo­wiem dosta­tecz­nie szybko.

Odwró­ci­łam się do Cie­nia zwi­nię­tego u moich stóp. Pies obser­wo­wał mnie poważ­nymi ciem­nymi śle­piami, zatro­skany o moje samo­po­czu­cie. Odkry­łam na jego łapie kolejne odmro­że­nie, więc się­gnę­łam po maść, którą kupi­łam spe­cjal­nie dla niego. Poświę­ci­łam rów­nież czas na roz­cze­sa­nie jego dłu­giego futra, aż z roz­ko­szy zamknął oczy.

Potem wyję­łam ręko­pis z kufra, odwi­nę­łam go ostroż­nie z opa­ko­wa­nia ochron­nego i poło­ży­łam na stole. Prze­kart­ko­wa­łam strony, cie­sząc się sze­le­stem zapi­sa­nego papieru, i upew­nia­jąc się, że wszystko jest w porządku.

Manu­skrypt jest ciężki, liczy teraz jakieś pięć­set stron bez załącz­ni­ków, a i one z pew­no­ścią będą obszerne. Ale na tych stro­ni­cach, niczym okazy przy­pięte szpil­kami i zamknięte za szkłem w muze­al­nej gablo­cie, są wszyst­kie gatunki faerie poznane przez czło­wieka: od zamiesz­ku­ją­cych mgłę bog­ba­nów z Orka­dów, po zło­dziej­skie gule znane jako l’hibou noir ze śród­ziem­no­mor­skiej kra­iny Mia­relle. Zostały uło­żone w porządku alfa­be­tycz­nym, opi­sane, uzu­peł­nione dostęp­nymi danymi i fone­tycz­nym prze­wod­ni­kiem wymowy.

Dotknę­łam stosu kar­tek, a następ­nie poło­ży­łam na nich przy­cisk do papieru – jeden z moich kamieni faerie, teraz oczy­wi­ście pozba­wiony magii4. Obok niego pod kątem pro­stym umie­ści­łam swoje ulu­bione pióro – z her­bem Cam­bridge, pre­zent od uni­wer­sy­tetu z oka­zji zatrud­nie­nia – oraz linijkę i kała­marz. Z satys­fak­cją przyj­rza­łam się temu tableau.

Teraz, kiedy świat spo­wija cał­ko­wita ciem­ność typowa dla wsi na głę­bo­kiej pro­win­cji, a moje powieki robią się cięż­kie, idę do łóżka.

21 października

Zwy­kle sypiam kiep­sko w obcych miej­scach, ale zasko­czy­łam samą sie­bie, śpiąc głę­boko aż do momentu, kiedy Finn zapu­kał o siód­mej trzy­dzie­ści.

Drżąc z zimna, wsta­łam z łóżka, które zaj­mo­wało nie­mal całą sypial­nię. Jedyny piec znaj­do­wał się w głów­nym pomiesz­cze­niu, a ogień pra­wie wygasł. Narzu­ci­łam szla­frok na koszulę nocną i poczła­pa­łam do drzwi z Cie­niem nastę­pu­ją­cym mi na pięty.

Finn powi­tał mnie w taki sam ofi­cjalny spo­sób, w jaki poprzed­niego dnia się poże­gnał. Posta­wił na stole tacę z chle­bem – jesz­cze cie­płym, mimo mar­szu w chło­dzie z głów­nego budynku farmy – a także miskę jakie­goś gala­re­to­wa­tego jogurtu i nie­po­ko­jąco duże jajo ugo­to­wane na twardo.

– Gęsie – wyja­śnił Finn. – Nie prze­gar­nęła pani żaru wczo­raj wie­czo­rem?

Wyzna­łam, że nie mam poję­cia, co to zna­czy, a on uprzej­mie poka­zał mi, jak ukła­dać drewno w piecu i roz­grze­by­wać węgle, żeby cie­pło uwal­niało się długo i rów­no­mier­nie i żeby rano łatwiej było na nowo roz­nie­cić ogień. Podzię­ko­wa­łam mu, być może z nad­mier­nym entu­zja­zmem, a on uśmiech­nął się cie­pło, jak na początku.

Zapy­tał o moje plany na ten dzień, a ja odpo­wie­dzia­łam, że zamie­rzam poznać oko­licę.

– Twój ojciec infor­mo­wał mnie w listach, że w Karrðarskogur można zna­leźć naj­róż­niej­sze skrzaty, a także wróżki gro­madne. Ze swo­ich badań nad nie­licz­nymi rela­cjami o waszym Ludku wiem, że dwor­skie wróżki są bar­dziej skłonne do podróży, gdy spad­nie śnieg, z czego wno­szę, że jesz­cze przez kilka dni spo­tka­nie ich będzie mało praw­do­po­dobne.

Finn zro­bił zdu­mioną minę.

– Czy mój ojciec fak­tycz­nie użył takich słów?

– Nie. „Skrzaty” i „gro­madne wróżki” to nazwy dwóch naj­więk­szych pod­ka­te­go­rii pospo­li­tych faerie, wymy­ślone przez naukow­ców. Wy, jak sądzę, o pospo­li­tych wróż­kach mówi­cie „kra­snale” albo „cho­chliki”, o ile w ogóle sto­su­je­cie jakie­kol­wiek roz­róż­nie­nia. Jak wiesz, one zwy­kle są małe jak dzieci, albo jesz­cze mniej­sze. Skrzaty są samot­ni­kami i zazwy­czaj mie­szają się w ludz­kie sprawy: kra­dzieże, drobne zaklę­cia, bło­go­sła­wień­stwa. Faerie gro­madne wędrują więk­szymi gru­pami i prze­waż­nie zaj­mują się tylko sobą.

Finn wolno poki­wał głową.

– W takim razie przy­pusz­czam, że ma pani osobne słowo na „wyso­kie”?

– Tak, wszyst­kie przy­po­mi­na­jące czło­wieka istoty zali­czamy do kate­go­rii dwor­skich, a zatem Ludek dzieli się na dwie główne grupy: dwor­skie i pospo­lite wróżki. Jeśli cho­dzi o te pierw­sze, jest zbyt wiele podkate­go­rii, żeby je wymie­nić, a ja nie mam poję­cia, czy któ­reś z nich obej­mują stwo­rze­nia nazy­wane przez was wyso­kimi.

– Rzadko w ogóle je nazy­wamy – powie­dział Finn. – To przy­nosi pecha.

– Nie­rzad­kie prze­ko­na­nie. Podob­nie jak wśród Mal­tań­czy­ków, choć ich dwor­skie faerie są ponad­prze­cięt­nie dokucz­liwe, jako że mają nie­for­tunny zwy­czaj zakra­da­nia się nocą do domów, żeby poży­wić się orga­nami śpią­cych.

Finn nie oka­zał zasko­cze­nia tym ponu­rym szcze­gó­łem, co mnie zdzi­wiło i zain­try­go­wało. Mal­tań­ski Ludek jest wyjąt­kowo zło­śliwy. Pod tym wzglę­dem nie ma sobie rów­nych pośród faerie. Cie­kawa byłam, jakie istoty zamiesz­ki­wały tę nie­go­ścinną kra­inę.

– Pomy­śla­łem, że naj­pierw będzie pani chciała się tutaj urzą­dzić – rzu­cił Finn, z powąt­pie­wa­niem roz­glą­da­jąc się po cha­cie. – Dokoń­czyć roz­pa­ko­wy­wa­nie, zro­bić jakieś zapasy. Przy­wi­tać się z sąsia­dami. Zosta­nie tu pani przez jakiś czas.

Ta ostat­nia rzecz przy­pra­wiła mnie o dreszcz.

– Z aka­de­mic­kiej per­spek­tywy wcale nie tak długo – zapro­te­sto­wa­łam. – Mam już wyku­piony bilet powrotny, na frach­to­wiec odpły­wa­jący pierw­szego kwiet­nia. Będę bar­dzo zajęta. Nie­któ­rzy dria­do­lo­dzy spę­dzają całe lata w tere­nie. – Chcia­łam dać Fin­nowi do zro­zu­mie­nia, że zwy­kle zacho­wuję uprzejmy dystans wobec miej­sco­wych. – A jeśli cho­dzi o sąsia­dów, bez wąt­pie­nia spo­tkam ich dzi­siaj w gospo­dzie.

Na twa­rzy Finna roz­lał się sze­roki uśmiech.

– Tak. Po zbio­rach nie­któ­rzy rzadko stam­tąd wycho­dzą. Uprze­dzę Aud, że pani przyj­dzie. I Ulfara. To jej mąż, on się tam wszyst­kim zaj­muje. Jest cał­kiem miły, choć zimny jak ryba. Nie usły­szy pani od niego wiele słów.

Ten opis był dla mnie nie­złą reko­men­da­cją, choć nie powie­dzia­łam tego na głos.

– Domy­ślam się, że Aud to… goði, tak? – Zawa­ha­łam się przy nie­zna­nym sło­wie, które wska­zy­wało, jak sądzi­łam, na kogoś w rodzaju wiej­skiej przy­wód­czyni.

Finn poki­wał głową.

– W dzi­siej­szych cza­sach to cere­mo­nialna funk­cja, ale lubimy pod­trzy­my­wać stare tra­dy­cje. Aud na pewno będzie mogła opo­wie­dzieć pani dużo histo­rii o Ukry­tych. I wiem, że jej spodo­bają się pani opo­wie­ści o Lon­dy­nie. Lubimy słu­chać o świe­cie.

– Zoba­czymy, co przy­nie­sie wie­czór. Moja wizyta może być jed­nak krótka. Zależ­nie od zmę­cze­nia po całym dniu zajęć.

Finn nie wyglą­dał na znie­chę­co­nego.

– Jeśli będzie pani zmę­czona, piwo Ulfara postawi panią na nogi. Nie­któ­rzy mówią, że trzeba je polu­bić, ale i tak roz­grzeje panią od środka i naoliwi język lepiej niż cokol­wiek innego na świe­cie.

Zmu­si­łam się do ską­pego uśmie­chu. Spo­dzie­wa­łam się, że Finn wyj­dzie, ale on stał i na mnie patrzył. Pozna­łam ten wyraz twa­rzy, bo widy­wa­łam go wcze­śniej. Była to mina czło­wieka, który bez powo­dze­nia pró­buje dopa­so­wać mnie do któ­rejś ze zna­nych sobie kate­go­rii kobiet.

– Skąd pani pocho­dzi, pani pro­fe­sor? – zapy­tał Finn z nutą daw­nej przy­ja­ciel­sko­ści.

Myślę, że on należy do typu ludzi, któ­rzy nie potra­fią długo utrzy­my­wać kogoś na dystans.

– Miesz­kam w Cam­bridge.

– Tak. Ale skąd jest pani rodzina?

Poha­mo­wa­łam wes­tchnie­nie.

– Dora­sta­łam w Lon­dy­nie. Mój brat na­dal tam mieszka.

– Aha. – Finn się roz­po­go­dził. – Jest pani sie­rotą?

– Nie.

Nie po raz pierw­szy ktoś tak o mnie myślał. Przy­pusz­czam, że ludzie czę­sto szu­kają spo­sobu, żeby mnie zro­zu­mieć, a smutne dzie­ciń­stwo i zanie­dby­wa­nie jest dobrym wyja­śnie­niem. W rze­czy­wi­sto­ści moi rodzice żyją i są cał­kiem zwy­czajni, choć nie jeste­śmy ze sobą bli­sko. Oni ni­gdy nie wie­dzieli, co o mnie myśleć. Kiedy czy­ta­łam książki z biblio­teki dziadka – musia­łam mieć wtedy jakieś osiem lat – i przy­cho­dzi­łam do nich z pew­nymi trud­nymi frag­men­tami, które udało mi się zapa­mię­tać, spo­dzie­wa­łam się, że matka i ojciec mi je wyja­śnią. Oni jed­nak patrzyli na mnie, jak­bym nagle stała się kimś obcym. Nie zna­łam dziadka – nie inte­re­so­wał się dziećmi ani niczym innym poza sto­wa­rzy­sze­niem folk­lo­ry­stów ama­to­rów. Kiedy jed­nak umarł, a my odzie­dzi­czy­li­śmy po nim dom, jego książki stały się moimi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. W histo­riach zamknię­tych mię­dzy okład­kami i w miria­dach gatun­ków Ludku prze­wi­ja­ją­cych się przez zapi­sane stro­nice było coś takiego, że każda tajem­nica doma­gała się roz­wią­za­nia. Przy­pusz­czam, że więk­szość dzieci w pew­nym momen­cie zako­chuje się w elfach i wróż­kach, ale w mojej fascy­na­cji ni­gdy nie cho­dziło o magię czy speł­nia­nie życzeń. Ludek, ze swo­imi wła­snymi regu­łami i zwy­cza­jami, był innym świa­tem, więc dla dziecka, które zawsze czuło się nie­przy­sto­so­wane do swo­jego, przy­cią­ga­nie tam­tego było nie­od­parte.

– Miesz­kam w Cam­bridge, odkąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lat – powie­dzia­łam. – Wtedy zaczę­łam stu­dia. To jest dla mnie dom.

– Rozu­miem – mruk­nął Finn, choć widzia­łam, że wcale nie zro­zu­miał.

Kiedy wyszedł, roz­pa­ko­wa­łam resztę rze­czy, co, jak się spo­dzie­wa­łam, zajęło mi tylko chwilę. Przy­wio­złam prze­cież zale­d­wie cztery suk­nie i tro­chę ksią­żek. Wio­nął od nich zna­jomy zapach Biblio­teki Dria­do­lo­gii w Cam­bridge, a ja poczu­łam dreszcz tęsk­noty za tym zatę­chłym, sta­rym miej­scem, oazą ciszy i samot­no­ści, w któ­rej spę­dzi­łam wiele godzin.

Rozej­rza­łam się po małej cha­cie, która na­dal pach­niała owcami i była sie­dzibą wielu pają­ków snu­ją­cych paję­czyny, ale nie mia­łam cier­pli­wo­ści do prac domo­wych, tak więc nie­ba­wem zarzu­ci­łam pomysł wiel­kiego sprzą­ta­nia. Dom to tylko dach nad głową, a ten mógł dobrze mi słu­żyć w takim sta­nie, w jakim był.

Cień i ja dokoń­czy­li­śmy śnia­da­nie (dałam mu więk­szą część gęsiego jaja), napeł­ni­łam manierkę wodą ze stru­mie­nia i wło­ży­łam ją do ple­caka razem z resztą chleba, apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, miarką i note­sem.

Tak przy­go­to­wana do pracy w tere­nie, zaję­łam się pie­cem zgod­nie z instruk­cjami Finna. Pogrze­ba­czem zaczę­łam prze­gar­niać żar, ale w pew­nym momen­cie się zatrzy­ma­łam. Odsu­nę­łam nad­pa­lone polano, się­gnę­łam do środka i wyję­łam list Bam­bleby’ego. Zdmuch­nę­łam z niego popiół i prze­bie­głam wzro­kiem po ele­ganc­kiej kur­sy­wie. Papier był nie­tknięty.

Dorzu­ci­łam drewna do żaru, roz­nie­ci­łam pło­mie­nie i z powro­tem wrzu­ci­łam do nich list. Piec buch­nął dymem, jakby list był nie­przy­jemną prze­szkodą, która utkwiła mu w gar­dle.

– Do dia­bła – mruk­nę­łam, mru­żąc oczy na widok cięż­kiej pape­te­rii non­sza­lancko łypią­cej na mnie z pło­mieni. – Mam scho­wać tę prze­klętą rzecz pod poduszkę?

Tutaj powin­nam chyba wspo­mnieć, że mam dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent pew­no­ści, iż Wen­dell Bam­bleby nie jest czło­wie­kiem.

Nie cho­dzi jedy­nie o zwy­kłą zawo­dową nie­chęć. Nie­praw­do­po­dobny list Bam­bleby’ego nie jest pierw­szym dowo­dem wska­zu­ją­cym na jego praw­dziwą naturę. Moje podej­rze­nia wzbu­dziło nasze pierw­sze spo­tka­nie przed kilku laty, kiedy zauwa­ży­łam, w jaki spo­sób Bam­bleby unika meta­lo­wych przed­mio­tów znaj­du­ją­cych się w pokoju, łącz­nie z uda­wa­niem pra­wo­ręcz­no­ści, by nie mieć kon­taktu ze ślub­nymi obrącz­kami (Ludek jest bez wyjątku lewo­ręczny). Nie mógł jed­nak przez cały czas trzy­mać się z dala od metalu, jako że tamta oka­zja obej­mo­wała kola­cję, co oczy­wi­ście ozna­czało obec­ność sztuć­ców, sosje­rek i tym podob­nych rze­czy. Bam­bleby jed­nak cał­kiem dobrze pano­wał nad dys­kom­for­tem, co świad­czyło o tym, że albo moje podej­rze­nia są nie­uza­sad­nione, albo on ma kró­lew­skie pocho­dze­nie, ponie­waż tylko tacy są w sta­nie doty­kać ludz­kich wyro­bów.

Żeby nie wyjść na nie­ufną, mogę zapew­nić, że te obser­wa­cje nie wystar­czyły, by mnie prze­ko­nać. Przy kolej­nych spo­tka­niach zwró­ci­łam uwagę na różne dro­bia­zgi, mię­dzy innymi na jego spo­sób mówie­nia. Bam­bleby podobno uro­dził się w County Leane i wycho­wał w Dubli­nie. I choć nie znam się na irlandz­kich akcen­tach, jestem eks­per­tem od języka Ludku. Ma on wpraw­dzie wiele dia­lek­tów, ale rów­nież pewne uni­wer­salne brzmie­nia i barwy, a ja sły­szę je cza­sami w gło­sie Bam­bleby’ego, gdy nie zacho­wuje ostroż­no­ści. Spę­dza­li­śmy dużo czasu w swoim towa­rzy­stwie.

Jeśli on jest faerie, praw­do­po­dob­nie żyje wśród nas na wygna­niu, a nie jest to los nie­spo­ty­kany wśród ary­sto­kra­cji irlandz­kich elfów. Ten gatu­nek nie wytrzy­muje zbyt długo bez mor­der­czego wujka albo żąd­nego wła­dzy regenta. Ist­nieje wiele opo­wie­ści o wygna­nych wróż­kach i elfach. Podobno ich moc cza­sami zostaje ogra­ni­czona poprzez zaklę­cie rzu­cone przez monar­chę, co by wyja­śniało, dla­czego Bam­bleby musiał pogo­dzić się z życiem wśród śmier­tel­ni­ków, w dodatku niskiego pocho­dze­nia. Jego wybór pro­fe­sji może być czę­ścią jakie­goś planu, któ­rego nie potra­fię odgad­nąć, albo wyni­kać z natury Bam­bleby’ego, który posta­wił sobie za cel zdo­by­cie zewnętrz­nego potwier­dze­nia wła­snej wie­dzy.

Moż­liwe też, że się mylę. Uczony zawsze musi być gotowy to przy­znać. Do reflek­sji zmu­sza mnie fakt, że żaden z moich kole­gów nie podziela moich podej­rzeń, nawet czci­godny Tre­harne, który od tak dawna pro­wa­dzi bada­nia w tere­nie, że lubi żar­to­wać, iż pospo­lite wróżki już się nie cho­wają, kiedy on nad­cho­dzi, bo nie widzą róż­nicy mię­dzy nim a sta­rym, zuży­tym meblem. Jeśli cho­dzi o te wszyst­kie opo­wie­ści o wygna­nych wróż­kach, to do tej pory nie zostały one potwier­dzone. Pro­wa­dzi to do dwóch wnio­sków: albo banici są wyjąt­kowo zręczni w kamu­flażu, albo te histo­rie są nie­praw­dziwe.

Wyję­łam list z kominka, na­dal nie­na­ru­szony, podar­łam go na strzępy i zagrze­ba­łam je w popiele. Potem usu­nę­łam Bam­bleby’ego z myśli, zebra­łam włosy w kok na czubku głowy (z któ­rego nie­mal natych­miast zaczęły się wymy­kać) i narzu­ci­łam na sie­bie płaszcz.

Widok na zewnątrz spra­wił, że się zatrzy­ma­łam. Przede mną gór­ski stok cią­gnął się w dół niczym dywan zie­leni, pod­kre­ślo­nej przez blask poranka bar­wiący chmury na różowo i złoto. Same góry były lekko ośnie­żone, choć na błę­kit­nym skle­pie­niu nie było już śladu zagro­że­nia. W oddali falo­wało morze, wielka bestia pokryta taflami kry lodo­wej.

Ruszy­łam lek­kim kro­kiem, pod­nie­siona na duchu. Ponie­waż zawsze lubi­łam pracę w tere­nie, poczu­łam zna­jomy przy­pływ eks­cy­ta­cji, gdy kon­tem­plo­wa­łam rze­czony teren: przede mną leżało nie­opi­sane tery­to­rium naukowe, a ja byłam jedy­nym odkrywcą w pro­mie­niu wielu mil. To wła­śnie w takich chwi­lach od nowa zako­chuję się w swo­jej pro­fe­sji.

Cień drep­tał u mojego boku w górę stoku, obwą­chu­jąc grzyby albo top­nie­jący śnieg. Owce łypały na mnie z cha­rak­te­ry­stycz­nym nie­po­ko­jem, ale pozba­wio­nym cie­ka­wo­ści. Na widok psa zapa­no­wało wśród nich lek­kie poru­sze­nie, lecz on minął je, bar­dziej zain­te­re­so­wany węsze­niem niż weł­nia­nymi gła­zami, które znał ze swo­ich rewi­rów wokół Cam­bridge, a owce szybko go zigno­ro­wały.

Wkrótce oto­czył mnie las. Nie wszyst­kie drzewa były kar­ło­wate, a miej­scami two­rzyły nawet gęstą, ciemną kopułę nad wąską ścieżką.

Więk­szość ranka spę­dzi­łam na bada­niu obrzeży, wcho­dząc w gęstwinę i wycho­dząc z niej. Zauwa­ży­łam kręgi grzy­bów, nie­zwy­kłe wzory utwo­rzone przez mchy, zagłę­bie­nia gruntu, w któ­rych kwiaty rosły gęsto, i miej­sca, gdzie zmie­niały się kolory, a drzewa wyda­wały się ciem­niej­sze i bar­dziej chro­po­wate, zupeł­nie jakby piły coś innego niż wodę. Z małej niecki oto­czo­nej nie­rów­nym tere­nem uno­siła się dziwna mgła. Gdy pode­szłam bli­żej, zoba­czy­łam, że to gorące źró­dło. Nad nim na skal­nej półce stało kilka drew­nia­nych figu­rek, część poro­śnię­tych mchem. Dostrze­głam rów­nież mały sto­sik cze­goś, co roz­po­zna­łam jako kar­melki, słono-słod­kie cukierki z Ljo­sland, które tak lubili nie­któ­rzy mary­na­rze.

Po zro­bie­niu zdjęć zanu­rzy­łam dłoń w źró­dełku. Było przy­jem­nie cie­płe. W mojej gło­wie zro­dziła się pokusa, bo nie kąpa­łam się porząd­nie, odkąd opu­ści­łam Cam­bridge, i sól podróży czu­łam na sobie niczym drugą skórę. Szybko jed­nak ode­pchnę­łam tę myśl; nie powin­nam hasać roze­brana w nie­zna­jo­mej oko­licy.

Nagle z lasu za mną dobiegł cichy dźwięk, rodzaj bęb­nie­nia, jakby z kona­rów kapała woda. Natych­miast sta­łam się czujna, ale nie oka­za­łam tego po sobie. Cień uniósł łeb znad źró­dełka i zaczął węszyć. Wie­dział, czego się od niego ocze­kuje. Usiadł i obser­wo­wał mnie.

Nie­któ­rzy ludzie myślą, że Ludek zapo­wiada się dzwon­kami albo pie­śnią, ale fak­tem jest, że ni­gdy ich nie sły­chać, jeśli nie chcą być usły­szani. Gdyby zbli­żało się do was jakieś zwie­rzę, praw­do­po­dob­nie dotarłby do waszych uszu sze­lest liści albo trza­ska­nie gałą­zek. Jeśli pod­cho­dzi do was faerie, może­cie nie usły­szeć nic albo jedy­nie naj­sub­tel­niej­sze waria­cje odgło­sów natury. Opa­no­wa­nie nie­zbęd­nych umie­jęt­no­ści obser­wa­cji wymaga lat szko­le­nia.

Pogoda na­dal była dobra. Uda­jąc znu­żoną wędrow­niczkę, która podzi­wia widoki, co nie wyma­gało ode mnie dużego wysiłku, powio­dłam wzro­kiem wzdłuż skraju lasu. Nie zdzi­wi­łam się, kiedy nie dostrze­głam śladu obser­wa­tora, nie licząc zasko­czo­nej, popi­sku­ją­cej wie­wiórki i pta­ków kre­ślą­cych na nie­bie runiczne znaki.

Nie wycho­dząc z roli, zzu­łam buty i zanu­rzy­łam stopy w cie­płej wodzie. Przez chwilę prze­glą­da­łam w myślach kata­log alpej­skich skrza­tów, zwłasz­cza tych, które miesz­kają w pobliżu źró­deł, oraz wzorce ich zacho­wań.

Się­gnę­łam do ple­caka, w któ­rym trzy­mam różne dro­bia­zgi zgro­ma­dzone przez lata. Tylko co teraz wybrać? Nie­które dary są dobrze przyj­mo­wane przez wróżki w wielu regio­nach, inne sta­no­wią obrazę. Wiem o fran­cu­skim dria­do­logu, który został dopro­wa­dzony do sza­leń­stwa przez obiekty swo­ich badań, kiedy dał im w pre­zen­cie boche­nek chleba, a ten szybko zaczął ple­śnieć (choć badacz o tym nie wie­dział). Ich zło­śli­wość wyni­ka­jąca z obrazy jest nie­mal rów­nie powszechna jak kapry­śność.

Zde­cy­do­wa­łam się na małe por­ce­la­nowe pudełko z wybo­rem turec­kich sma­ko­ły­ków. Gusty Ludku są bar­dzo różne, ale ja znam tylko jeden odno­to­wany przy­pa­dek, kiedy dar w postaci sło­dy­czy został źle przy­jęty. Umie­ści­łam pude­łeczko na półce skal­nej i doło­ży­łam do niego jeden z moich nie­licz­nych klej­no­tów – dia­ment z naszyj­nika, który odzie­dzi­czy­łam po babci. Takie pre­zenty rezer­wuję tylko na oka­zje szcze­gólne: nie­które pospo­lite faerie pożą­dają klej­no­tów, inne nie wie­dzą, co z nimi robić.

Zaczę­łam nucić pio­senkę.

Są nocą i są dniem,

Są wia­trem i są liściem.

Kładą śnieg na dachach i szron na pode­ście.

Zbie­rają ślady stóp i niosą je na ple­cach.

Jaki dar jest więk­szy niż ich przy­jaźń?

Jakie ostrze tnie głę­biej niż ich wro­gość?

Moje tłu­ma­cze­nie jest nie­po­radne; nie mam ucha do poezji. Śpie­wa­łam w języku, w któ­rym napi­sano pio­senkę, a który pro­za­iczni uczeni nazy­wają po pro­stu fae. Jest to roz­wle­kła, zawo­alo­wana mowa, tak że wypo­wie­dze­nie tego samego zda­nia trwa dwa razy dłu­żej niż po angiel­sku, z wie­loma sprzecz­nymi regu­łami, lecz nie ma w świe­cie śmier­tel­ni­ków pięk­niej­szego języka. Jakimś dziw­nym tra­fem – który budzi dużą kon­ster­na­cję wśród zwo­len­ni­ków Teo­rii Tysiąca Wysp5 – Ludek mówi takim samym języ­kiem w każ­dym kraju i regio­nie, który zamiesz­kuje, i choć akcenty oraz idiomy się róż­nią, dia­lekty ni­gdy nie są tak odmienne, by utrud­niały wza­jemne zro­zu­mie­nie.

Dwa razy zaśpie­wa­łam pio­senkę, któ­rej nauczy­łam się od pew­nego hob­go­blina z Somer­set, i pozwo­li­łam, by mój głos zlał się z wia­trem. Doko­na­łam sto­sow­nej pre­zen­ta­cji, więc wło­ży­łam buty i ode­szłam.

21 października, wieczór

Cień i ja zosta­wi­li­śmy Karrðarskogur za sobą i skie­ro­wa­li­śmy się w stronę gór nie­równą drogą wijącą się na pół­noc od wio­ski. Zapewne był to szlak uży­wany przez hodow­ców owiec, a ja podą­ża­łam nim aż do jego końca. Posta­no­wi­łam iść jesz­cze dalej, choć grunt miej­scami sta­wał się grzą­ski od top­nie­ją­cego śniegu. W końcu moja deter­mi­na­cja została nagro­dzona, kiedy wspię­łam się na wierz­cho­łek jed­nego z niż­szych wznie­sień.

Widok w dużej czę­ści zasła­niało następne, dużo wyż­sze pasmo, poszar­pane, wyra­sta­jące z zie­lo­nej ziemi i okryte lodową szatą. Ljo­sland jest labi­ryn­tem gór, fior­dów, lodow­ców i wszel­kiego rodzaju ostrych for­ma­cji wro­gich czło­wie­kowi. Mię­dzy szczy­tami teren opa­dał zapewne w stronę dolin, peł­nych roz­pa­dlin i zasła­nych gła­zami.

Zatrzy­ma­łam się na wierz­chołku, żeby przez chwilę napa­wać się swoim osią­gnię­ciem, a potem poczy­nić wpis w dzien­niku. Ludek nie trzyma się wyłącz­nie lasów, a ja wiem z kore­spon­den­cji z Kry­stja­nem, że wielu Ljo­sland­czy­ków uważa wul­ka­niczne skały zna­czące tutej­szy kra­jo­braz za drzwi do kró­le­stwa wró­żek i elfów. Zwró­ci­łam uwagę na naj­więk­szy głaz oraz inne, które wzbu­dziły moje zain­te­re­so­wa­nie z wielu powo­dów, na przy­kład wyszczer­bio­nych szczy­tów czy wiele mówią­cych śla­dów obec­no­ści pły­ną­cej wody lub grzy­bów.

Dzień się koń­czył. Byłam ubło­cona, zmar­z­nięta i bar­dzo szczę­śliwa. Wyty­czy­łam gra­nice, w któ­rych mia­łam pro­wa­dzić bada­nia, i nawią­za­łam kon­takt z co naj­mniej jedną pospo­litą wróżką. Oczy­wi­ście było moż­liwe, że skrzaty z Ljo­sland żywiły się wyłącz­nie solą mor­ską oraz liśćmi i widok klej­no­tów uwa­żały za rów­nie obraź­liwy jak żelaza, i że z całych sił nie­na­wi­dziły muzyki. Uzna­łam jed­nak, że to mało praw­do­po­dobne i, co wię­cej, że mają one wiele cech wspól­nych z Lud­kiem innych pół­noc­nych krain, na przy­kład Alver, gór­skiego regionu Nor­we­gii. Bam­bleby był w tej kwe­stii scep­tyczny. Cóż, zoba­czymy, które z nas ma rację.

Chęt­nie wymó­wi­ła­bym się od wizyty w gospo­dzie, ale wędrówka spra­wiła, że bar­dzo zgłod­nia­łam. Moje zado­wo­le­nie tro­chę przy­ga­sło, kiedy skie­ro­wa­łam kroki ku wio­sce.

Gospoda była dobrze usy­tu­owana w cen­trum wsi, choć ta ostat­nia kwe­stia wyda­wała się dys­ku­syjna, zwa­żyw­szy na bez­ładny cha­rak­ter Hrafn­svik: nie­upo­rząd­ko­wa­nego sku­pi­ska domów i szop. Na zewnątrz zebrała się grupka palą­cych męż­czyzn. Wśród nich zoba­czy­łam Kry­stjana i Finna.

– Voilà! – ode­zwał się star­szy Egil­son, co wywo­łało śmiech jego towa­rzy­szy. – Dobry wie­czór, pro­fe­sor Wilde. Była pani dzi­siaj na polo­wa­niu? Gdzie siatka na motyle?

Jesz­cze wię­cej śmie­chu. Finn posłał ojcu posępne spoj­rze­nie. Do mnie się uśmiech­nął i skie­ro­wał do drzwi.

Wyda­wało się, że w gospo­dzie stło­czyła się cała wio­ska. Dzieci sza­lały po całej izbie, kar­cone bez prze­ko­na­nia, pod­czas gdy starsi zgro­ma­dzili się wokół ogrom­nego kominka. Było tu przy­tul­nie, jak we wszyst­kich tego rodzaju przy­byt­kach od Anglii po Rosję: pół­mrok i blask ognia, tłok i kuchenne zapa­chy, sufit pod­trzy­my­wany przez belki, które wyglą­dały na zro­bione z drewna wyrzu­co­nego na brzeg. W miej­scu nad barem, gdzie na kon­ty­nen­cie można zoba­czyć jele­nie rogi, wisiała ogromna szczęka wie­lo­ryba.

Finn zaczął obcho­dzić izbę i mnie przed­sta­wiać, co oka­zało się łatwym zada­niem, bo więk­szość obec­nych prze­rwała roz­mowy i odwró­ciła głowy w chwili, gdy weszłam. Nie­ocze­ki­wa­nie byłam wdzięczna za obec­ność Finna; nie­na­wi­dzę pod­cho­dze­nia do obcych, nawet jeśli nie ma mię­dzy nami bariery języ­ko­wej. Oczy­wi­ście przez ostatni rok nauczy­łam się tro­chę ljo­slandz­kiego, ale jedy­nie na tyle, na ile się dało bez pomocy rodzi­mego użyt­kow­nika języka.

– To Lilja Joha­nas­dot­tir – powie­dział Finn. – Nasza drwalka. Za domem ma alfur­rokk, drzwi do świata faerie. Widziano, jak wycho­dzą z nich kra­snale.

Dziew­czyna uśmiech­nęła się do mnie. Miała sze­ro­kie ramiona, okrą­głe, czer­wone policzki i kaskadę lnia­nych wło­sów. Była piękna.

– Miło panią poznać, pani pro­fe­sor.

Wymie­ni­ły­śmy uścisk dłoni. Jej ręce były duże, pokryte nie­zli­czo­nymi odci­skami. Zapy­ta­łam ją, gdzie mieszka, żebym mogła zba­dać to miej­sce. Drwalka wyglą­dała na zasko­czoną.

– Aud nie będzie miała nic prze­ciwko temu, tak myślę – ode­zwał się pośpiesz­nie Finn.

Zdzi­wi­łam się.

– Chyba nie ma powodu, żeby się sprze­ci­wiać? – zapy­tał.

– Wszystko w porządku, Fin­nie – zapew­niła go Lilja. – Chęt­nie powi­tam panią w moim domu, pani pro­fe­sor.

Rów­nie powścią­gli­wie zacho­wało się kil­koro innych miesz­kań­ców wsi, choć w każ­dym wypadku Finn, uśmiech­nięty i uprzejmy, łago­dził sytu­ację. Przy­szło mi na myśl, że miej­scowi nie w pełni rozu­mieją cel mojej wizyty, choć było jasne, że Kry­stjan nie ukry­wał szcze­gó­łów naszej kore­spon­den­cji.

W końcu dotar­li­śmy do sto­lika goði. Aud Hal­las­dot­tir prze­rwała roz­mowę z dwiema kobie­tami o suro­wym wyglą­dzie i uśmiech­nęła się do mnie. Rap­tem zna­la­złam się w jej cia­snych obję­ciach. Po chwili Aud się odsu­nęła, na­dal trzy­ma­jąc dło­nie na moich ramio­nach, i oznaj­miła, że będę jadać u nich kola­cje o dogod­nej dla mnie porze. Zgo­dzi­łam się i doda­łam, że Finn wspo­mniał mi o jej wie­dzy na temat Ukry­tych. Z góry wyra­zi­łam wdzięcz­ność za wszel­kie infor­ma­cje, któ­rymi mogłaby się ze mną podzie­lić.

Uśmiech zamarł na twa­rzy Finna, a Aud zmru­żyła oczy. Była niską, tęgą kobietą z dwiema głę­bo­kimi zmarszcz­kami na czole – jedyną widoczną oznaką wieku. Mia­łam tylko chwilę, żeby się zasta­no­wić, gdzie popeł­ni­łam błąd, bo goði ski­nęła głową i powie­działa:

– Oczy­wi­ście, pro­fe­sor Wilde. Pro­szę usiąść i pozwo­lić, żeby mój mąż panią obsłu­żył. Robi dosko­nałe grzane wino. Musi pani zabrać butelkę ze sobą do domu. Byłam w cha­cie Kry­stjana i wiem, jakie tam są prze­ciągi.

Uprzej­mie odpo­wie­dzia­łam, że jest bar­dzo miła, ale upar­łam się, że będę pła­cić za posiłki. Z zasady sta­ram się nie przyj­mo­wać tego rodzaju pre­zen­tów od miej­sco­wych, kiedy pro­wa­dzę bada­nia tere­nowe, ponie­waż wolę uni­kać stron­ni­czo­ści. Każda wio­ska ma swoje skan­dale zwią­zane z Lud­kiem, tajem­ni­cze ciąże i tym podobne histo­rie, a moim zada­niem jako uczo­nej jest nie cen­zu­ro­wa­nie, lecz decy­do­wa­nie na pod­sta­wie nauko­wej war­to­ści, które rela­cje włą­czyć do swo­ich prac. Oczy­wi­ście bez nazwisk.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Oczy­wi­ście ist­nieją dokładne kom­pen­dia obej­mu­jące poszcze­gólne regiony, na przy­kład: Prze­wod­nik po rosyj­skim folk­lo­rze Vla­di­mira Foleya albo Żela­zna droga: dzien­nik podróży kole­jo­wej przez inne kra­iny Win­der­mere Scott, ale jest to rela­cja z jej wojaży, z natury bar­dzo wybiór­cza (Scott osła­bia swoją wia­ry­god­ność, dołą­cza­jąc nie­do­rzeczne opisy spo­tkań z duchami). [wróć]

2.Eseje o meta­folk­lo­rze Esther May Hal­li­well zawie­rają prze­gląd tego, jak ewo­lu­ował nasz spo­sób myśle­nia w tej kwe­stii: od scep­ty­cy­zmu Oświe­ce­nia, kiedy to opo­wie­ści o wróż­kach były dla zro­zu­mie­nia Ludku uwa­żane za dru­go­rzędne – jeśli nie cał­ko­wi­cie nie­istotne – wobec empi­rycz­nych dowo­dów, po współ­cze­sne sta­no­wi­sko, że te histo­rie są ele­men­tarne dla faerie). [wróć]

3. Oczy­wi­ście odno­szę się tutaj do teo­rii Wil­sona Bly­the’a, powszech­nie akcep­to­wa­nej przez dria­do­lo­gów i czę­sto okre­śla­nej jako bly­thiań­ska szkoła myśli. Napi­sano na jej temat liczne prze­wod­niki, ale zasad­ni­czo Bly­the uważa Ludek za ele­ment świata natury, który zyskał świa­do­mość dzięki nie­zna­nym pro­ce­som. Według bly­thiań­skiej teo­rii są oni zwią­zani ze swoim śro­do­wi­skiem w taki spo­sób, że ludzie mogą mieć jedy­nie nadzieję, że go zro­zu­mieją. [wróć]

4. Kamie­nie faerie można zna­leźć w wielu regio­nach, naj­wię­cej jed­nak jest ich w Korn­wa­lii i na wyspie Man. Są nie­po­zorne z wyglądu i trudne do roz­po­zna­nia dla nie­wpraw­nego oka, a ich naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną cechą jest ide­alna okrą­głość. Wydaje się, że pier­wot­nie gro­ma­dzono je jako uroki do póź­niej­szego użytku lub jako poda­runki. Prze­wod­nik po elfic­kich kamie­niach w Euro­pie Zachod­niej Danielle de Grey z 1850 roku jest uzna­nym źró­dłem. (Zdaję sobie sprawę, że wielu dzi­siej­szych dria­do­lo­gów pomija bada­nia de Grey ze względu na zwią­zane z nią liczne skan­dale, ale jaką­kol­wiek osobą by ona nie była, uwa­żam ją za skru­pu­latną uczoną). Kamień faerie z pęk­nię­ciem jest nie­groźny. Kamie­nia nie­tknię­tego nie powinno się doty­kać i należy zawia­do­mić o nim ICAD, Mię­dzy­na­ro­dową Radę Arka­no­lo­gów i Dria­do­lo­gów. [wróć]

5. Teo­ria ta zakłada, że każde kró­le­stwo wró­żek ist­nieje na oddziel­nej fizycz­nej płasz­czyź­nie. Faerie mogą przy rzad­kich oka­zjach podró­żo­wać z jed­nego kró­le­stwa do dru­giego, ale inni uczeni twier­dzą, że histo­rycz­nie mają one ze sobą nie­wiele wspól­nego. Ja sama uwa­żam tę hipo­tezę za non­sens, ale jest ona na­dal popu­larna wśród star­szego poko­le­nia dria­do­lo­gów, któ­rzy są sze­fami wydzia­łów i piszą pod­ręcz­niki gęsto nafa­sze­ro­wane odno­śni­kami, dla­tego praw­do­po­dob­nie będzie nam ona towa­rzy­szyć jesz­cze przez jakiś czas. [wróć]