Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Profesor Cambridge Emily Wilde jest doskonała w wielu dziedzinach. Uchodzi za najlepszą znawczynię wróżek i elfów. Ta wybitna uczona i skrupulatna badaczka pisze pierwszą na świecie encyklopedię wiedzy o faerie, lecz niezbyt dobrze radzi sobie z ludźmi. Nie potrafi prowadzić rozmów o niczym, zresztą nikt nie zaprasza jej na przyjęcia. Woli towarzystwo książek, swojego psa Cienia i Ludku.
Dlatego kiedy Emily przyjeżdża do wioski Hranfsvik, nie pali się do zawierania przyjaźni z jej szorstkimi mieszkańcami. Nie ma również ochoty spędzać czasu ze swoim akademickim rywalem, szykownym i wyjątkowo przystojnym Wendellem Bamblebym, któremu udaje się oczarować miejscowych, ale ją przyprawia o irytację i wprowadza zamieszanie w jej życiu i pracy badawczej.
Lecz w miarę jak Emily zbliża się do odkrycia sekretów Ukrytych - najbardziej nieuchwytnych wróżek - zamieszkujących mroczne lasy za wioską, trafia na ślad innej zagadki: Kim jest Wendell i czego naprawdę chce? Żeby znaleźć odpowiedź, musi rozwikłać tajemnicę największą ze wszystkich: własnego serca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Hrafnsvik, Ljosland
Cień wcale nie jest ze mnie zadowolony. Podczas gdy wiatr grzechocze drzwiami, on z nieruchomym ogonem leży przy kominku i łypie spod kudłatej grzywki z oskarżycielską rezygnacją typową dla psów. Zupełnie jakby mówił: „Ze wszystkich głupich przygód, w które mnie wciągnęłaś, ta na pewno skończy się dla nas śmiercią”. Obawiam się, że muszę przyznać mu rację, choć ta świadomość wcale nie studzi mojego zapału do rozpoczęcia badań.
Zamierzam zdać tutaj uczciwą relację z moich codziennych poczynań, służących opisaniu tajemniczego gatunku faerie zwanych Ukrytymi. Ten dziennik ma dwa cele: wspomóc moją pamięć, kiedy przyjdzie czas na oficjalną prezentację wyników badań terenowych, i dostarczyć materiał tym uczonym, którzy przyjdą po mnie, jeśli zostanę schwytana przez Ludek. Verba volant, scripta manent. Podobnie jak przy wcześniejszych dziennikach będę zakładać, że czytelnik posiadł podstawową wiedzę w dziedzinie driadologii, ale na wszelki wypadek dołączę objaśnienia pewnych kwestii, które mogą nie być znane nowicjuszom.
Wcześniej nie miałam powodu, żeby odwiedzić Ljosland, i skłamałabym, mówiąc, że pierwsze wrażenie tego ranka nie przygasiło mojego entuzjazmu. Podróż z Londynu zajmuje pięć dni, a jedynym środkiem lokomocji pozwalającym dotrzeć tak daleko na północ jest kursujący raz w tygodniu frachtowiec, który przewozi wielką różnorodność towarów i dużo mniejszą różnorodność pasażerów. Płynęliśmy stałym tempem, omijając góry lodowe, a ja spacerowałam po pokładzie, by trzymać na wodzy chorobę morską. Jako jedna z pierwszych dostrzegłam ośnieżone szczyty wyrastające z morza i niewielką wioskę Hrafnsvik z domami o czerwonych dachach, przycupniętą u podnóża gór niczym Czerwony Kapturek chowający się przed wilkiem.
Przybiliśmy ostrożnie do pomostu, ale raz uderzyliśmy w niego mocno, bo szare fale były wzburzone. Stary mężczyzna, nonszalancko trzymający w zębach papierosa – to, że papieros nadal pozostawał zapalony na tym wietrze, było tak imponującym wyczynem, że jeszcze wiele godzin później pamiętałam iskry jarzące się w słonej mgiełce – opuścił trap za pomocą kabestanu.
Okazało się, że tylko ja tutaj wysiadam. Kapitan z łupnięciem postawił mój kufer na oszronionym molo i posłał mi swój zwykły rozbawiony uśmiech, jakbym była żartem, który on nie całkiem rozumiał. Wyglądało na to, że moi nieliczni współpasażerowie zmierzają do jedynego miasta na Ljosland – Loabær, następnego portu, do którego miał zawinąć statek. Nie zamierzałam odwiedzać Loabær, bo Ludku nie znajdzie się w miastach, tylko w odległych, zapomnianych zakątkach świata.
Zaskoczyło mnie, że z przystani widzę dom, który wynajęłam. Farmer, właściciel ziemi, niejaki Krystjan Egilson, opisał mi go w naszej korespondencji: mały, kamienny, z dachem pokrytym darnią w kolorze żywej zieleni, usadowiony tuż za wsią na zboczu góry przy lesie Karrðarskogur. W tej surowej krainie każdy szczegół – od skupiska kolorowych domów, poprzez roślinność wybrzeża, po lodowce na szczytach – był taki ostry i wyrazisty, że chyba mogłabym policzyć kruki w ich górskich gniazdach.
Marynarze obchodzili Cienia szerokim łukiem, kiedy szliśmy nabrzeżem. Stary dzikarz jest ślepy na jedno oko i brakuje mu energii na ćwiczenia inne niż spokojny chód, nie mówiąc o rzucaniu się do gardeł źle wychowanych wilków morskich, ale jego wygląd potrafi zmylić. To potężne stworzenie, czarne jak smoła, o niedźwiedzich łapach i bardzo białych zębach. Może postąpiłabym lepiej, zostawiając go w Londynie pod opieką mojego brata, ale nie zniosłabym rozłąki, zwłaszcza że Cień jest skłonny do ataków przygnębienia, kiedy mnie nie ma.
Udało mi się zawlec kufer do końca pomostu i dalej przez wioskę. Po drodze widziałam niewiele osób. Większość mieszkańców zapewne była w polu albo na łodziach, ale ci nieliczni gapili się na mnie w sposób, w jaki tylko wieśniacy z krańców znanego świata potrafią patrzeć na obcych. Nikt nie zaoferował mi pomocy. Cień, drepczący u mojego boku, spoglądał na nich z umiarkowanym zainteresowaniem, a oni dopiero wtedy odwracali wzrok.
Widywałam społeczności dużo bardziej wiejskie niż Hrafnsvik, ponieważ w czasie swojej kariery zawodowej dotarłam do wielu wsi, dużych i małych, w całej Europie i Rosji, na odludzia piękne i szpetne. Jestem przyzwyczajona do skromnych kwater i prostych ludzi – kiedyś w Andaluzji nocowałam w szopie na sery – ale nigdy jeszcze nie byłam tak daleko na północy. Wiatr smakował śniegiem, szarpał moim szalem i płaszczem. Wleczenie kufra było czasochłonne i męczące, ale ja chlubię się wytrwałością.
Wioskę otaczały głównie pola. Nie było tam schludnych stoków, do których byłam przyzwyczajona, lecz porozrzucane chaotycznie wulkaniczne skały obleczone w stroje z mchu. I jakby tego nie wystarczało, żeby powodować dezorientację, morze wciąż posyłało na brzeg fale mgły.
Gdy dotarłam na skraj wsi, znalazłam małą ścieżkę prowadzącą do domu. Teren był tak stromy, że szlak składał się z serii ostrych zakrętów. Sam domek stał w niewielkim zagłębieniu górskiego zbocza, zaledwie dziesięć minut drogi od wioski, ale było to dziesięć minut wytężonego marszu pod górę. Zasapałam się, nim dotarłam na miejsce. Drzwi nie tylko były niezamknięte na klucz, ale w ogóle nie miały zamka, a kiedy je pchnęłam, zobaczyłam owcę.
Patrzyła na mnie przez chwilę, coś przeżuwając, po czym oddaliła się spacerkiem do swoich towarzyszy, kiedy uprzejmie przytrzymałam jej drzwi. Cień sapnął, ale poza tym zachował spokój. Podczas naszych wędrówek po wiejskich okolicach Cambridge widywał mnóstwo owiec i teraz patrzył na nie z dżentelmeńską obojętnością starzejącego się psa.
Wydawało się, że w środku jest zimniej niż na zewnątrz. Domek okazał się tak prosty, jak przypuszczałam, ze ścianami z pokrzepiająco solidnego kamienia, przesiąknięty wonią, jak sądziłam, nawozu, ale możliwe, że po prostu owiec. Zakurzony stół i krzesła, mała kuchenka na tyłach, z rondlami wiszącymi na ścianie, bardzo zakurzona. Przy piecu na drewno stał prastary fotel pachnący stęchlizną.
Drżąc z zimna mimo niedawnego wleczenia kufra po stoku, uświadomiłam sobie, że nie mam ani drewna, ani zapałek, żeby ogrzać to obskurne miejsce, ale nawet gdybym je miała, chyba nie umiałabym rozpalić ognia. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Niestety przypadkiem spojrzałam za okno i zobaczyłam, że zaczyna padać śnieg.
I właśnie wtedy, gdy patrzyłam na zimne palenisko, głodna i zmarznięta, zaczęłam się zastanawiać, czy tutaj umrę.
Żebyście nie uznali mnie za nowicjuszkę, jeśli chodzi o pracę w terenie, zapewniam, że tak nie jest. Spędziłam wiele miesięcy w części Prowansji tak wiejskiej, że jej mieszkańcy nigdy nie widzieli aparatu fotograficznego. Badałam tam rzeczny gatunek Ludku, les lutins des rivières. Wcześniej był długi pobyt w lasach Apeninów z fate o jelenich pyskach, a także pół roku w chorwackiej dziczy w roli asystentki profesora, który poświęcił karierę analizie muzyki górskiego Ludku. Lecz wtedy za każdym razem wiedziałam, co mnie czeka, a poza tym miałam do pomocy jednego lub dwóch studentów.
I nie było tam śniegu.
Ljosland jest najbardziej odizolowaną skandynawską krainą, wyspą na burzliwych morzach z dala od norweskich brzegów, na północy sięgającą koła podbiegunowego. Liczyłam się z trudnościami związanymi z dotarciem do tak odległego miejsca – z długą i niewygodną podróżą – ale teraz zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie wzięłam pod uwagę przeciwności, jakie mogę napotkać, kiedy będę chciała je opuścić, gdyby coś poszło źle, zwłaszcza gdy morze zetnie pokrywa lodowa.
Pukanie do drzwi poderwało mnie na nogi. Ale gość wszedł, nie czekając na moje zaproszenie i tupiąc butami z miną właściciela, który wraca do domu po długim dniu.
– Profesor Wilde – powiedział, wyciągając rękę. Była to duża dłoń, bo przybysz był dużym mężczyzną, zarówno jeśli chodzi o wzrost, jak i szerokość ramion. Włosy miał czarne i potargane, twarz kwadratową, ze złamanym nosem, które to cechy łączyły się ze sobą w zaskakująco harmonijny, choć całkiem nieatrakcyjny sposób. – Widzę, że przywiozła pani psa. Piękne zwierzę.
– Pan Egilson? – zapytałam uprzejmie, ściskając jego dłoń.
– A któżby inny? – burknął mój gospodarz.
Nie miałam pewności, czy jego zachowanie jest tylko nieprzyjazne, czy umiarkowanie wrogie.
Powinnam tu wspomnieć, że zupełnie sobie nie radzę z rozszyfrowywaniem ludzi i że ten deficyt przysporzył mi w życiu wielu kłopotów. Bambleby doskonale by wiedział, co sądzić o tym niedźwiedziu, i prawdopodobnie już by go rozbroił jakimś stosownym żartem.
Przeklęty Bambleby, pomyślałam. Sama nie miałam zbyt dużego poczucia humoru, a bardzo chciałabym móc się do niego uciec w takich sytuacjach.
– Niezłą podróż pani odbyła – rzucił Egilson, badawczym spojrzeniem wprawiając mnie w zakłopotanie. – Z samego Londynu. Chorowała pani na morzu?
– Właściwie to z Cambridge. Statek był całkiem…
– Założę się, że ludzie się na panią gapili, kiedy pani tu szła? „Co to za myszka idzie drogą?”, zastanawiali się. „Niemożliwe, żeby ta ekstrawagancka uczona, o której słyszeliśmy, przyjechała aż z Londynu. Nie wygląda, jakby mogła przetrwać taką podróż”.
– Nie wiem, co o mnie myśleli. – Głowiłam się, jak, u licha, skierować rozmowę na pilniejsze sprawy.
– Powiedzieli mi.
– Rozumiem.
– Po drodze tutaj wpadłem na starego Sama i jego żonę Hilde. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi pani badań. Niech mi pani powie, jak zamierza pani łapać skrzaty? W siatkę na motyle?
Nawet ja się zorientowałam, że to kpiące pytanie, więc odpowiedziałam chłodno:
– Zapewniam pana, że nie zamierzam łapać żadnych waszych faerie. Moim celem jest po prostu poznanie ich. To pierwsze tego rodzaju badania w Ljosland. Obawiam się, że do niedawna reszta świata uważała waszych Ukrytych za niewiele więcej niż mit, w przeciwieństwie do różnych gatunków Ludku zamieszkujących Wyspy Brytyjskie i kontynent, w dziewięćdziesięciu procentach faktycznie udokumentowanych.
– Pewnie lepiej, żeby tak zostało, dla wszystkich zainteresowanych.
Niezbyt zachęcające stwierdzenie.
– Macie w Ljosland kilka gatunków faerie, a wiele z nich można znaleźć w tej części gór Suðerfjoll. Muszę zbadać opowieści o Ludku, od chochlików po dworskie wróżki.
– Nie wiem, co to znaczy – stwierdził Egilson beznamiętnym tonem. – Ale lepiej, żeby ograniczyła pani swoje badania do krasnoludków. Nic dobrego nie przyjdzie z prowokowania innych, ani dla pani, ani dla nas.
Od razu zaintrygowały mnie jego słowa, choć oczywiście już słyszałam aluzje do przerażającej natury dworskich wróżek z Ljosland… To znaczy tych, które przybierały niemal ludzkie postacie. Ale w zadawaniu pytań przeszkodził mi podmuch wiatru, który otworzył drzwi i cisnął do domku wielki tuman śniegowych płatków. Egilson zamknął je ramieniem.
– Pada śnieg – rzuciłam nietypową dla siebie bezsensowną uwagę.
Z przykrością wyznaję, że widok białych kłębów nawiewanych do kominka ponownie wzbudził we mnie bezsilną rozpacz.
– Czasami pada – odparł Egilson z nutą czarnego humoru, lepszego od fałszywej przyjacielskości, co nie znaczy, że go doceniłam. – Ale proszę się nie martwić. Zima jeszcze nie nadeszła, to tylko chrząknięcie. Te chmury wkrótce się rozwieją.
– A kiedy nadejdzie zima? – zapytałam posępnym tonem.
– Pozna pani, kiedy to się stanie. – Wkrótce miałam się przyzwyczaić do tego rodzaju wymijających odpowiedzi, bo Krystjan jest właśnie takim człowiekiem. – Jest pani za młoda na profesorkę.
– W pewnym sensie – przyznałam, mając nadzieję, że ogólnikowością zniechęcę go do dalszych pytań.
Tak naprawdę w wieku trzydziestu lat nie jestem za młoda na profesorkę, a przynajmniej nie na tyle młoda, żeby wprawiać kogoś w zdumienie. Choć osiem lat temu rzeczywiście byłam najmłodszą uczoną, jaką kiedykolwiek zatrudniono w Cambridge.
Egilson chrząknął z rozbawieniem.
– Muszę zająć się farmą. Mogę pani w czymś pomóc?
Spytał zdawkowo i najwyraźniej zamierzał wymknąć się z chaty, ale ja odpowiedziałam szybko:
– Chętnie napiłabym się herbaty. Gdzie jest drewno?
– W skrzynce na drewno – odparł Egilson ze zdziwieniem. – Obok pieca.
Odwróciłam się i od razu zobaczyłam wspomnianą skrzynkę. Wcześniej wzięłam ją za rodzaj prymitywnej szafy.
– W drewutni za domem jest go więcej – dodał gospodarz.
– W drewutni – powtórzyłam z ulgą. Moje fantazje o zamarznięciu na śmierć były przedwczesne.
Egilson musiał zauważyć, że wypowiedziałam to słowo w taki sposób, jakbym nigdy wcześniej go nie używała, bo rzucił:
– Jest pani raczej domatorką, co? Obawiam się, że w tej okolicy mało jest takich ludzi. Każę Finnowi przynieść herbatę. To mój syn. I zanim pani spyta, zapałki są w pudełku na zapałki.
– Oczywiście – bąknęłam, jakbym już wcześniej je zauważyła. Do diabła z dumą, ale nie potrafiłam się zmusić do kolejnego pytania po wcześniejszym upokorzeniu ze skrzynką na drewno. – Dziękuję, panie Egilson.
On posłał mi twarde spojrzenie, po czym wyjął z kieszeni małe pudełko i położył je na stole. Potem wyszedł w wirze lodowatego powietrza.
Po wyjściu Krystjana zaryglowałam drzwi deską opartą wcześniej o ścianę, zapewne przeznaczoną do tego właśnie celu, ale której dotąd nie zauważyłam, podobnie jak przeklętej skrzynki na drewno. Potem spędziłam dwadzieścia bezproduktywnych minut na zmaganiach z drewnem i zapałkami, aż rozległo się kolejne pukanie do drzwi.
Otworzyłam je, modląc się, żeby względna uprzejmość tego gościa wróżyła dobrze sprawie mojego przetrwania.
– Profesor Wilde – odezwał się stojący w progu młodzieniec z lekką nutą respektu w głosie, którą już wcześniej słyszałam w licznych wsiach. Omal nie roztopiłam się z ulgi. Finn Krystjanson był niemal lustrzanym odbiciem ojca, choć szczuplejszy w pasie i z miłym wyrazem twarzy.
Z zapałem potrząsnął moją dłonią i na palcach wszedł do chaty. Trochę się zdziwił na widok Cienia.
– Jaki ładny pies. – Mówił po angielsku z wyraźniejszym akcentem niż ojciec, ale płynnie. – Da wilkom do myślenia.
– Mm – mruknęłam.
Cień wykazywał niewielkie zainteresowanie wilkami, najwyraźniej zaliczając je do tej samej kategorii co koty. Gdyby jakiś wilk rzucił mu wyzwanie, najpewniej ziewnąłby i dał mu klapsa łapą wielką jak talerz.
Finn bez zdziwienia zmierzył wzrokiem zimny piecyk i stosik wypalonych zapałek, a ja podejrzewałam, że ojciec już go ostrzegł o moich umiejętnościach. Określenie „domatorka” nadal bolało.
Po chwili w piecu trzaskał ogień, a Finn postawił na nim czajnik z wodą. Nie przestawał mówić. Powiedział mi o strumieniu za domem, a ja zrozumiałam, że to moje jedyne źródło wody, bo chata nie miała instalacji; o wygódce na zewnątrz; o sklepie we wsi, gdzie mogłam uzupełniać zapasy. Gospodarz miał przynosić mi śniadania, a kolacje mogłam jeść w miejscowej gospodzie. Byłam zdana na siebie tylko w kwestii obiadu, co mi odpowiadało, jako że jestem przyzwyczajona do spędzania dni w terenie, kiedy prowadzę badania. Wtedy zabieram ze sobą lekki posiłek.
– Ojciec mówi, że pisze pani książkę – zagadnął Finn, układając polana przy piecu. – O naszych Ukrytych.
– Nie tylko o Ukrytych. Książka jest o wszystkich znanych gatunkach Ludku. Od zarania tej dziedziny nauki dowiedzieliśmy się o nich dużo, ale nikt jeszcze nie podjął się zebrania tych informacji w kompletną encyklopedię1.
Finn posłał mi spojrzenie jednocześnie powątpiewające i pełne podziwu.
– Rany, wygląda, że to dużo pracy.
– Tak. – Dziewięć lat, dokładnie mówiąc. Pracowałam nad encyklopedią od dnia, gdy uzyskałam stopień doktora. – Mam nadzieję skończyć badania terenowe do wiosny. Rozdział o waszych Ukrytych jest ostatni. Mój wydawca nie może się doczekać rękopisu.
Wydawało się, że wzmianka o wydawcy znowu zrobiła wrażenie na Finnie, ale czoło nadal miał zmarszczone.
– Mamy dużo własnych historii. Ale nie wiem, czy się pani przydadzą.
– Opowieści są dla mnie bardzo przydatne – zapewniłam go. – Są wręcz fundamentem driadologii. Bez nich bylibyśmy zagubieni jak astronomowie odcięci od nieba.
– Ale one nie są prawdziwe – powiedział Finn z marsem na czole. – Nie mogą być. Wszyscy opowiadacze upiększają. Powinna pani posłuchać mojej babci. My chłoniemy każde jej słowo, ale gość z sąsiedniej wsi powie, że nie zna tej opowieści, choć to ta sama, którą jego amma opowiada przy swoim kominku.
– Takie wariacje są powszechne. Niemniej, jeśli chodzi o Ludek, jest coś prawdziwego w każdej historii, nawet zmyślonej.
Mogłabym mówić dalej – napisałam na ten temat kilka prac – ale nie wiedziałam, jak powiedzieć mu o moich studiach, żeby w jego uszach nie zabrzmiało to nonsensownie. Prawda jest taka, że jeśli chodzi o Ludek, opowieści są wszystkim. One są częścią ich świata w sposób fundamentalny, ze zrozumieniem którego śmiertelnicy mają trudności. Opowieść może dotyczyć konkretnego epizodu z przeszłości, ale zasadniczo jest również wzorcem, który kształtuje zachowania tych istot i przewiduje przyszłe wydarzenia. Ludek nie ma systemu prawa i choć nie twierdzę, że opowieści są dla niego prawami, stanowią w ich świecie rzecz najbardziej zbliżoną do jakiejś formy porządku2.
Dokończyłam więc po prostu:
– Moje badania są głównie zlepkiem ustnych relacji i bezpośredniego podejścia. Tropienia, obserwacji w terenie, tego rodzaju rzeczy.
Mars na czole Finna się pogłębił.
– A pani… robiła to wcześniej? To znaczy, spotkała ich pani? Ludek.
– Wiele razy. Powiedziałabym, że wasi Ukryci nie byliby w stanie mnie zaskoczyć, ale ten talent jest powszechny dla Ludku, prawda? Zdolność zaskakiwania.
Finn się uśmiechnął. Pewnie uznał, że sama jestem pod tym względem podobna do faerie: dziwna czarodziejka, która raptem zjawiła się w jego wiosce mającej niewielką styczność ze światem zewnętrznym.
– Na to nie potrafię odpowiedzieć, bo znam tylko nasz Ludek. Tyle człowiekowi wystarczy, zawsze tak uważałem. Aż nadto.
Jego głos nieco sposępniał. Takim tonem mówi się o trudnościach jako o smutnej prawdzie życiowej. Finn położył na stole ciemny chleb, informując mnie mimochodem, że bochenek został upieczony w ziemi dzięki ciepłu geotermalnemu. Oprócz chleba przyniósł ser i soloną rybę w ilościach wystarczających dla dwóch osób. Był całkiem wesoły i najwyraźniej zamierzał przyłączyć się do skromnej uczty.
– Dziękuję – powiedziałam.
Spojrzeliśmy na siebie ze skrępowaniem. Czułam, że należało powiedzieć coś innego – może zapytać o jego życie czy obowiązki albo zażartować ze swojej bezradności – ale nigdy nie radziłam sobie z tego rodzaju miłymi pogawędkami, a życie uczonej nie daje mi wielu okazji do praktyki.
– Chciałabym podziękować twojej matce za chleb – odezwałam się w końcu.
Może jestem złym sędzią ludzkich uczuć, ale mam wystarczająco dużo doświadczenia w popełnianiu gaf, by wiedzieć, że to była najgorsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć. Przystojna twarz Finna spochmurniała.
– Ja go upiekłem. Moja matka umarła ponad rok temu.
– Przepraszam. – Udałam zaskoczenie, bo Egilson zawarł tę informację w jednym ze swoich wcześniejszych listów. Jak można zapomnieć o takiej rzeczy, idiotko. – Cóż, masz talent. Ojciec pewnie jest dumny z twoich umiejętności.
Niestety ta niezręczna uwaga spotkała się z kolejnym grymasem na twarzy Finna, a ja domyśliłam się, że ojciec wcale nie jest dumny z talentów kulinarnych syna, może nawet uważa je za poniżające dla mężczyzny. Na szczęście chłopak wydawał się z gruntu życzliwy, bo odpowiedział, choć nieco oficjalnie:
– Mam nadzieję, że będzie pani smakował. Gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała, proszę wysłać wiadomość do dużego domu. Czy w pół do ósmej to odpowiednia pora na śniadanie?
– Tak. – Żałowałam tej odmiany po wcześniejszej swobodnej rozmowie. – Dziękuję.
– A to przyszło dwa dni temu. – Finn wyjął z kieszeni kopertę. – Co tydzień mamy dostawę poczty.
Sądząc po tonie, najwyraźniej uważał to za powód do dumy, więc zmusiłam się do uśmiechu i podziękowałam mu. Odwzajemnił uśmiech i wyszedł, mamrocząc coś o kurczakach.
Spojrzałam na list i w lewym górnym rogu zobaczyłam ozdobne pismo: „Biuro dr. Wendella Bambleby, Cambridge”, a pośrodku: „Dr Emily Wilde, domostwo Krystjana Egilsona, farmera, wieś Hrafnsvik, Ljosland”.
– Przeklęty Bambleby – mruknęłam.
Odłożyłam list, zbyt głodna, żeby się irytować. Zanim zabrałam się do posiłku, przygotowałam jedzenie dla Cienia, jak to było w naszym zwyczaju. Wzięłam barani stek z zewnętrznej piwnicy – do której skierował mnie Finn – i położyłam go na talerzu obok miski z wodą. Moje drogie zwierzę pożarło mięso bez narzekania, a ja usiadłam przy trzaskającym ogniu z herbatą, mocną i dymną, ale smaczną.
Czułam lekki żal, że tak kiepsko odwdzięczyłam się Finnowi za jego uprzejmość, ale nie żałowałam braku jego towarzystwa. Wcale go nie oczekiwałam.
Spojrzałam za okno. Las zaczynał się trochę wyżej na zboczu i sprawiał złowieszcze wrażenie ciemnej fali, która zaraz runie na mnie z góry. Ljosland ma niewiele drzew, jako że jego śmiertelni mieszkańcy w dużej mierze ogołocili tę subarktyczną krainę. Zachowało się jednak trochę lasów zamieszkanych – a przynajmniej tak sądzono – przez Ukrytych. Składają się one głównie ze skromnych brzóz omszonych oraz nielicznych jarzębin i wierzb. Nic nie wyrasta na dużą wysokość w miejscu tak zimnym, więc drzewa, które widziałam, były oczywiście karłowate i wciskały się pod osłonę górskiego zbocza. Ich wygląd hipnotyzował. Ludek jest tak wrośnięty w swoje otoczenie, jak głęboko sięgają najdłuższe korzenie3. Już nie mogłam się doczekać spotkania z istotami, które to niegościnne miejsce nazywały domem.
List Bambleby’ego leżał na stole i sprawiał wrażeniem, że emanuje niefrasobliwym spokojem, więc dokończyłam chleb (dobry i smakujący dymem), ser (również dobry i również smakujący dymem), sięgnęłam po kopertę i wsunęłam paznokieć pod brzeg.
Moja droga Emily. Mam nadzieję, że wygodnie urządziłaś się w swojej śnieżnej twierdzy i jesteś wesoła, kiedy ślęczysz nad książkami i brudzisz się atramentowymi kleksami, w każdym razie wesoła jak na ciebie, moja przyjaciółko. Choć wyjechałaś zaledwie kilka dni temu, wyznam, że tęsknię za stukotem twojej maszyny do pisania dobiegającym z drugiej strony korytarza, podczas gdy ty garbisz się nad nią przy zaciągniętych zasłonach niczym troll obmyślający pod mostem jakąś paskudną zemstę. Byłem tak przygnębiony bez twojego towarzystwa, że namalowałem mały portret (w załączeniu).
Spojrzałam na rysunek. Przedstawiał on moją, jak uznałam, niezbyt wierną podobiznę: siedzę w swoim gabinecie w Cambridge, z ciemnymi włosami spiętymi na czubku głowy, ale okropnie potarganymi (choć przyznaję, że faktycznie tak wyglądają, mam bowiem niedobry nawyk bawienia się włosami, kiedy pracuję), i z diabelskim wyrazem twarzy łypię na swoją maszynę do pisania. Bambleby miał nawet czelność narysować mnie ładną: powiększył zbyt głęboko osadzone oczy, a okrągłej twarzy nadał wyraz skupienia i inteligencji, które wyostrzyły mój zwyczajny profil. Bez wątpienia brakowało mu umiejętności, żeby stworzyć obraz kobiety, którą uznałby za nieatrakcyjną, nawet gdyby wcześniej rzeczoną kobietę widział.
Ja z pewnością nie byłam rozbawiona tą karykaturą. Nie, nie byłam.
Bambleby rozpisał się następnie o ostatnim zebraniu wydziału driadologii, na które zostałabym zaproszona jako wykładowczyni kontraktowa, a nie etatowa. Dołączył wiele zabawnych obserwacji na temat tego, jak pięknie światło odbijało się od nowego tupeciku profesora Thornthwaite’a. Pytał też, czy zgodziłabym się z jego teorią, że milczenie profesora Eddingtona na tego rodzaju zgromadzeniach sugeruje mistrzostwo w drzemkach z otwartymi oczami. W miarę czytania przyłapałam się na lekkim uśmieszku. Trudno nie dać się rozbawić Bambleby’emu. To jedna z rzeczy, których w nim najbardziej nie znoszę. To i fakt, że on uważa siebie za mojego najdroższego przyjaciela, co można uznać za prawdę tylko w tym sensie, że jest moim jedynym przyjacielem.
Jednym z powodów tego listu jest przypomnienie Ci, moja droga, że martwię się o Twoje bezpieczeństwo. Nie mówię o niezwykłych gatunkach zlodowaciałych faerie, które możesz spotkać, bo wiem, że pod tym względem sobie poradzisz, ale o surowości klimatu. Choć muszę wyznać, że miałem również drugi powód – fascynację znalezionymi przez Ciebie legendami o Ukrytych. Nalegam, byś pisała mi o swoich znaleziskach… choć jeśli pewne moje plany się urzeczywistnią, może się to okazać zbędne.
Zamarłam. Dobry Boże! Chyba nie zamierzał do mnie tutaj dołączyć? Ale co innego miałaby oznaczać taka uwaga?
Mój lęk trochę osłabł, kiedy odchyliłam się na oparcie fotela i wyobraziłam sobie, że Bambleby rzeczywiście zapuszcza się w miejsce takie jak Ljosland. Och, oczywiście prowadził wiele badań terenowych – niedawno zorganizował ekspedycję na Kaukaz, żeby sprawdzić doniesienia o tamtejszym miniaturowym gatunku Ludku, ale jego metody pracy przypominają raczej delegację. Bambleby zatrzymuje się w pierwszym miejscu, które może uchodzić za hotel, i stamtąd wydaje wskazówki małej armii studentów podążających za nim wszędzie. Jest bardzo ceniony w Cambridge za to, że łaskawie uznaje współautorstwo magistrantów w swoich publikacjach, ale ja wiem, co ci biedacy muszą znosić, więc byłoby czymś potwornym, gdyby tego nie robił.
Ja nie byłam w stanie przekonać choćby jednego z moich studentów, żeby towarzyszył mi do Hrafnsvik, i szczerze wątpię, żeby Bambleby, mimo swojego uroku, miał więcej szczęścia. Tak więc on nie przyjedzie.
Reszta listu składała się z zapewnień, że napisze słowo wstępne do mojej książki. Poczułam się trochę nieswojo – było to połączenie ulgi i urazy – bo choć nie chcę jego pomocy, zwłaszcza po tym, jak wyprzedził mnie z publikacją o odkryciu odmieńca geancannah, nie mogę zaprzeczyć, że propozycja jest cenna. Wendell Bambleby jest jednym z najwybitniejszych driadologów w Cambridge, a to znaczy, że jest jednym z najwybitniejszych driadologów na świecie. Rozprawa, którą wspólnie napisaliśmy, przystępna, ale wyczerpująca metaanaliza diety bałtyckich wróżek wodnych, zapewniła mi zaproszenie na dwie krajowe konferencje i stała się moją najczęściej cytowaną pracą.
Wrzuciłam papier do ognia, zdecydowana nie myśleć więcej o Bamblebym aż do przybycia następnego listu, co bez wątpienia nastąpi wkrótce, jeśli – według niego – nie odpowiem dostatecznie szybko.
Odwróciłam się do Cienia zwiniętego u moich stóp. Pies obserwował mnie poważnymi ciemnymi ślepiami, zatroskany o moje samopoczucie. Odkryłam na jego łapie kolejne odmrożenie, więc sięgnęłam po maść, którą kupiłam specjalnie dla niego. Poświęciłam również czas na rozczesanie jego długiego futra, aż z rozkoszy zamknął oczy.
Potem wyjęłam rękopis z kufra, odwinęłam go ostrożnie z opakowania ochronnego i położyłam na stole. Przekartkowałam strony, ciesząc się szelestem zapisanego papieru, i upewniając się, że wszystko jest w porządku.
Manuskrypt jest ciężki, liczy teraz jakieś pięćset stron bez załączników, a i one z pewnością będą obszerne. Ale na tych stronicach, niczym okazy przypięte szpilkami i zamknięte za szkłem w muzealnej gablocie, są wszystkie gatunki faerie poznane przez człowieka: od zamieszkujących mgłę bogbanów z Orkadów, po złodziejskie gule znane jako l’hibou noir ze śródziemnomorskiej krainy Miarelle. Zostały ułożone w porządku alfabetycznym, opisane, uzupełnione dostępnymi danymi i fonetycznym przewodnikiem wymowy.
Dotknęłam stosu kartek, a następnie położyłam na nich przycisk do papieru – jeden z moich kamieni faerie, teraz oczywiście pozbawiony magii4. Obok niego pod kątem prostym umieściłam swoje ulubione pióro – z herbem Cambridge, prezent od uniwersytetu z okazji zatrudnienia – oraz linijkę i kałamarz. Z satysfakcją przyjrzałam się temu tableau.
Teraz, kiedy świat spowija całkowita ciemność typowa dla wsi na głębokiej prowincji, a moje powieki robią się ciężkie, idę do łóżka.
Zwykle sypiam kiepsko w obcych miejscach, ale zaskoczyłam samą siebie, śpiąc głęboko aż do momentu, kiedy Finn zapukał o siódmej trzydzieści.
Drżąc z zimna, wstałam z łóżka, które zajmowało niemal całą sypialnię. Jedyny piec znajdował się w głównym pomieszczeniu, a ogień prawie wygasł. Narzuciłam szlafrok na koszulę nocną i poczłapałam do drzwi z Cieniem następującym mi na pięty.
Finn powitał mnie w taki sam oficjalny sposób, w jaki poprzedniego dnia się pożegnał. Postawił na stole tacę z chlebem – jeszcze ciepłym, mimo marszu w chłodzie z głównego budynku farmy – a także miskę jakiegoś galaretowatego jogurtu i niepokojąco duże jajo ugotowane na twardo.
– Gęsie – wyjaśnił Finn. – Nie przegarnęła pani żaru wczoraj wieczorem?
Wyznałam, że nie mam pojęcia, co to znaczy, a on uprzejmie pokazał mi, jak układać drewno w piecu i rozgrzebywać węgle, żeby ciepło uwalniało się długo i równomiernie i żeby rano łatwiej było na nowo rozniecić ogień. Podziękowałam mu, być może z nadmiernym entuzjazmem, a on uśmiechnął się ciepło, jak na początku.
Zapytał o moje plany na ten dzień, a ja odpowiedziałam, że zamierzam poznać okolicę.
– Twój ojciec informował mnie w listach, że w Karrðarskogur można znaleźć najróżniejsze skrzaty, a także wróżki gromadne. Ze swoich badań nad nielicznymi relacjami o waszym Ludku wiem, że dworskie wróżki są bardziej skłonne do podróży, gdy spadnie śnieg, z czego wnoszę, że jeszcze przez kilka dni spotkanie ich będzie mało prawdopodobne.
Finn zrobił zdumioną minę.
– Czy mój ojciec faktycznie użył takich słów?
– Nie. „Skrzaty” i „gromadne wróżki” to nazwy dwóch największych podkategorii pospolitych faerie, wymyślone przez naukowców. Wy, jak sądzę, o pospolitych wróżkach mówicie „krasnale” albo „chochliki”, o ile w ogóle stosujecie jakiekolwiek rozróżnienia. Jak wiesz, one zwykle są małe jak dzieci, albo jeszcze mniejsze. Skrzaty są samotnikami i zazwyczaj mieszają się w ludzkie sprawy: kradzieże, drobne zaklęcia, błogosławieństwa. Faerie gromadne wędrują większymi grupami i przeważnie zajmują się tylko sobą.
Finn wolno pokiwał głową.
– W takim razie przypuszczam, że ma pani osobne słowo na „wysokie”?
– Tak, wszystkie przypominające człowieka istoty zaliczamy do kategorii dworskich, a zatem Ludek dzieli się na dwie główne grupy: dworskie i pospolite wróżki. Jeśli chodzi o te pierwsze, jest zbyt wiele podkategorii, żeby je wymienić, a ja nie mam pojęcia, czy któreś z nich obejmują stworzenia nazywane przez was wysokimi.
– Rzadko w ogóle je nazywamy – powiedział Finn. – To przynosi pecha.
– Nierzadkie przekonanie. Podobnie jak wśród Maltańczyków, choć ich dworskie faerie są ponadprzeciętnie dokuczliwe, jako że mają niefortunny zwyczaj zakradania się nocą do domów, żeby pożywić się organami śpiących.
Finn nie okazał zaskoczenia tym ponurym szczegółem, co mnie zdziwiło i zaintrygowało. Maltański Ludek jest wyjątkowo złośliwy. Pod tym względem nie ma sobie równych pośród faerie. Ciekawa byłam, jakie istoty zamieszkiwały tę niegościnną krainę.
– Pomyślałem, że najpierw będzie pani chciała się tutaj urządzić – rzucił Finn, z powątpiewaniem rozglądając się po chacie. – Dokończyć rozpakowywanie, zrobić jakieś zapasy. Przywitać się z sąsiadami. Zostanie tu pani przez jakiś czas.
Ta ostatnia rzecz przyprawiła mnie o dreszcz.
– Z akademickiej perspektywy wcale nie tak długo – zaprotestowałam. – Mam już wykupiony bilet powrotny, na frachtowiec odpływający pierwszego kwietnia. Będę bardzo zajęta. Niektórzy driadolodzy spędzają całe lata w terenie. – Chciałam dać Finnowi do zrozumienia, że zwykle zachowuję uprzejmy dystans wobec miejscowych. – A jeśli chodzi o sąsiadów, bez wątpienia spotkam ich dzisiaj w gospodzie.
Na twarzy Finna rozlał się szeroki uśmiech.
– Tak. Po zbiorach niektórzy rzadko stamtąd wychodzą. Uprzedzę Aud, że pani przyjdzie. I Ulfara. To jej mąż, on się tam wszystkim zajmuje. Jest całkiem miły, choć zimny jak ryba. Nie usłyszy pani od niego wiele słów.
Ten opis był dla mnie niezłą rekomendacją, choć nie powiedziałam tego na głos.
– Domyślam się, że Aud to… goði, tak? – Zawahałam się przy nieznanym słowie, które wskazywało, jak sądziłam, na kogoś w rodzaju wiejskiej przywódczyni.
Finn pokiwał głową.
– W dzisiejszych czasach to ceremonialna funkcja, ale lubimy podtrzymywać stare tradycje. Aud na pewno będzie mogła opowiedzieć pani dużo historii o Ukrytych. I wiem, że jej spodobają się pani opowieści o Londynie. Lubimy słuchać o świecie.
– Zobaczymy, co przyniesie wieczór. Moja wizyta może być jednak krótka. Zależnie od zmęczenia po całym dniu zajęć.
Finn nie wyglądał na zniechęconego.
– Jeśli będzie pani zmęczona, piwo Ulfara postawi panią na nogi. Niektórzy mówią, że trzeba je polubić, ale i tak rozgrzeje panią od środka i naoliwi język lepiej niż cokolwiek innego na świecie.
Zmusiłam się do skąpego uśmiechu. Spodziewałam się, że Finn wyjdzie, ale on stał i na mnie patrzył. Poznałam ten wyraz twarzy, bo widywałam go wcześniej. Była to mina człowieka, który bez powodzenia próbuje dopasować mnie do którejś ze znanych sobie kategorii kobiet.
– Skąd pani pochodzi, pani profesor? – zapytał Finn z nutą dawnej przyjacielskości.
Myślę, że on należy do typu ludzi, którzy nie potrafią długo utrzymywać kogoś na dystans.
– Mieszkam w Cambridge.
– Tak. Ale skąd jest pani rodzina?
Pohamowałam westchnienie.
– Dorastałam w Londynie. Mój brat nadal tam mieszka.
– Aha. – Finn się rozpogodził. – Jest pani sierotą?
– Nie.
Nie po raz pierwszy ktoś tak o mnie myślał. Przypuszczam, że ludzie często szukają sposobu, żeby mnie zrozumieć, a smutne dzieciństwo i zaniedbywanie jest dobrym wyjaśnieniem. W rzeczywistości moi rodzice żyją i są całkiem zwyczajni, choć nie jesteśmy ze sobą blisko. Oni nigdy nie wiedzieli, co o mnie myśleć. Kiedy czytałam książki z biblioteki dziadka – musiałam mieć wtedy jakieś osiem lat – i przychodziłam do nich z pewnymi trudnymi fragmentami, które udało mi się zapamiętać, spodziewałam się, że matka i ojciec mi je wyjaśnią. Oni jednak patrzyli na mnie, jakbym nagle stała się kimś obcym. Nie znałam dziadka – nie interesował się dziećmi ani niczym innym poza stowarzyszeniem folklorystów amatorów. Kiedy jednak umarł, a my odziedziczyliśmy po nim dom, jego książki stały się moimi najlepszymi przyjaciółmi. W historiach zamkniętych między okładkami i w miriadach gatunków Ludku przewijających się przez zapisane stronice było coś takiego, że każda tajemnica domagała się rozwiązania. Przypuszczam, że większość dzieci w pewnym momencie zakochuje się w elfach i wróżkach, ale w mojej fascynacji nigdy nie chodziło o magię czy spełnianie życzeń. Ludek, ze swoimi własnymi regułami i zwyczajami, był innym światem, więc dla dziecka, które zawsze czuło się nieprzystosowane do swojego, przyciąganie tamtego było nieodparte.
– Mieszkam w Cambridge, odkąd skończyłam piętnaście lat – powiedziałam. – Wtedy zaczęłam studia. To jest dla mnie dom.
– Rozumiem – mruknął Finn, choć widziałam, że wcale nie zrozumiał.
Kiedy wyszedł, rozpakowałam resztę rzeczy, co, jak się spodziewałam, zajęło mi tylko chwilę. Przywiozłam przecież zaledwie cztery suknie i trochę książek. Wionął od nich znajomy zapach Biblioteki Driadologii w Cambridge, a ja poczułam dreszcz tęsknoty za tym zatęchłym, starym miejscem, oazą ciszy i samotności, w której spędziłam wiele godzin.
Rozejrzałam się po małej chacie, która nadal pachniała owcami i była siedzibą wielu pająków snujących pajęczyny, ale nie miałam cierpliwości do prac domowych, tak więc niebawem zarzuciłam pomysł wielkiego sprzątania. Dom to tylko dach nad głową, a ten mógł dobrze mi służyć w takim stanie, w jakim był.
Cień i ja dokończyliśmy śniadanie (dałam mu większą część gęsiego jaja), napełniłam manierkę wodą ze strumienia i włożyłam ją do plecaka razem z resztą chleba, aparatem fotograficznym, miarką i notesem.
Tak przygotowana do pracy w terenie, zajęłam się piecem zgodnie z instrukcjami Finna. Pogrzebaczem zaczęłam przegarniać żar, ale w pewnym momencie się zatrzymałam. Odsunęłam nadpalone polano, sięgnęłam do środka i wyjęłam list Bambleby’ego. Zdmuchnęłam z niego popiół i przebiegłam wzrokiem po eleganckiej kursywie. Papier był nietknięty.
Dorzuciłam drewna do żaru, roznieciłam płomienie i z powrotem wrzuciłam do nich list. Piec buchnął dymem, jakby list był nieprzyjemną przeszkodą, która utkwiła mu w gardle.
– Do diabła – mruknęłam, mrużąc oczy na widok ciężkiej papeterii nonszalancko łypiącej na mnie z płomieni. – Mam schować tę przeklętą rzecz pod poduszkę?
Tutaj powinnam chyba wspomnieć, że mam dziewięćdziesiąt pięć procent pewności, iż Wendell Bambleby nie jest człowiekiem.
Nie chodzi jedynie o zwykłą zawodową niechęć. Nieprawdopodobny list Bambleby’ego nie jest pierwszym dowodem wskazującym na jego prawdziwą naturę. Moje podejrzenia wzbudziło nasze pierwsze spotkanie przed kilku laty, kiedy zauważyłam, w jaki sposób Bambleby unika metalowych przedmiotów znajdujących się w pokoju, łącznie z udawaniem praworęczności, by nie mieć kontaktu ze ślubnymi obrączkami (Ludek jest bez wyjątku leworęczny). Nie mógł jednak przez cały czas trzymać się z dala od metalu, jako że tamta okazja obejmowała kolację, co oczywiście oznaczało obecność sztućców, sosjerek i tym podobnych rzeczy. Bambleby jednak całkiem dobrze panował nad dyskomfortem, co świadczyło o tym, że albo moje podejrzenia są nieuzasadnione, albo on ma królewskie pochodzenie, ponieważ tylko tacy są w stanie dotykać ludzkich wyrobów.
Żeby nie wyjść na nieufną, mogę zapewnić, że te obserwacje nie wystarczyły, by mnie przekonać. Przy kolejnych spotkaniach zwróciłam uwagę na różne drobiazgi, między innymi na jego sposób mówienia. Bambleby podobno urodził się w County Leane i wychował w Dublinie. I choć nie znam się na irlandzkich akcentach, jestem ekspertem od języka Ludku. Ma on wprawdzie wiele dialektów, ale również pewne uniwersalne brzmienia i barwy, a ja słyszę je czasami w głosie Bambleby’ego, gdy nie zachowuje ostrożności. Spędzaliśmy dużo czasu w swoim towarzystwie.
Jeśli on jest faerie, prawdopodobnie żyje wśród nas na wygnaniu, a nie jest to los niespotykany wśród arystokracji irlandzkich elfów. Ten gatunek nie wytrzymuje zbyt długo bez morderczego wujka albo żądnego władzy regenta. Istnieje wiele opowieści o wygnanych wróżkach i elfach. Podobno ich moc czasami zostaje ograniczona poprzez zaklęcie rzucone przez monarchę, co by wyjaśniało, dlaczego Bambleby musiał pogodzić się z życiem wśród śmiertelników, w dodatku niskiego pochodzenia. Jego wybór profesji może być częścią jakiegoś planu, którego nie potrafię odgadnąć, albo wynikać z natury Bambleby’ego, który postawił sobie za cel zdobycie zewnętrznego potwierdzenia własnej wiedzy.
Możliwe też, że się mylę. Uczony zawsze musi być gotowy to przyznać. Do refleksji zmusza mnie fakt, że żaden z moich kolegów nie podziela moich podejrzeń, nawet czcigodny Treharne, który od tak dawna prowadzi badania w terenie, że lubi żartować, iż pospolite wróżki już się nie chowają, kiedy on nadchodzi, bo nie widzą różnicy między nim a starym, zużytym meblem. Jeśli chodzi o te wszystkie opowieści o wygnanych wróżkach, to do tej pory nie zostały one potwierdzone. Prowadzi to do dwóch wniosków: albo banici są wyjątkowo zręczni w kamuflażu, albo te historie są nieprawdziwe.
Wyjęłam list z kominka, nadal nienaruszony, podarłam go na strzępy i zagrzebałam je w popiele. Potem usunęłam Bambleby’ego z myśli, zebrałam włosy w kok na czubku głowy (z którego niemal natychmiast zaczęły się wymykać) i narzuciłam na siebie płaszcz.
Widok na zewnątrz sprawił, że się zatrzymałam. Przede mną górski stok ciągnął się w dół niczym dywan zieleni, podkreślonej przez blask poranka barwiący chmury na różowo i złoto. Same góry były lekko ośnieżone, choć na błękitnym sklepieniu nie było już śladu zagrożenia. W oddali falowało morze, wielka bestia pokryta taflami kry lodowej.
Ruszyłam lekkim krokiem, podniesiona na duchu. Ponieważ zawsze lubiłam pracę w terenie, poczułam znajomy przypływ ekscytacji, gdy kontemplowałam rzeczony teren: przede mną leżało nieopisane terytorium naukowe, a ja byłam jedynym odkrywcą w promieniu wielu mil. To właśnie w takich chwilach od nowa zakochuję się w swojej profesji.
Cień dreptał u mojego boku w górę stoku, obwąchując grzyby albo topniejący śnieg. Owce łypały na mnie z charakterystycznym niepokojem, ale pozbawionym ciekawości. Na widok psa zapanowało wśród nich lekkie poruszenie, lecz on minął je, bardziej zainteresowany węszeniem niż wełnianymi głazami, które znał ze swoich rewirów wokół Cambridge, a owce szybko go zignorowały.
Wkrótce otoczył mnie las. Nie wszystkie drzewa były karłowate, a miejscami tworzyły nawet gęstą, ciemną kopułę nad wąską ścieżką.
Większość ranka spędziłam na badaniu obrzeży, wchodząc w gęstwinę i wychodząc z niej. Zauważyłam kręgi grzybów, niezwykłe wzory utworzone przez mchy, zagłębienia gruntu, w których kwiaty rosły gęsto, i miejsca, gdzie zmieniały się kolory, a drzewa wydawały się ciemniejsze i bardziej chropowate, zupełnie jakby piły coś innego niż wodę. Z małej niecki otoczonej nierównym terenem unosiła się dziwna mgła. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to gorące źródło. Nad nim na skalnej półce stało kilka drewnianych figurek, część porośniętych mchem. Dostrzegłam również mały stosik czegoś, co rozpoznałam jako karmelki, słono-słodkie cukierki z Ljosland, które tak lubili niektórzy marynarze.
Po zrobieniu zdjęć zanurzyłam dłoń w źródełku. Było przyjemnie ciepłe. W mojej głowie zrodziła się pokusa, bo nie kąpałam się porządnie, odkąd opuściłam Cambridge, i sól podróży czułam na sobie niczym drugą skórę. Szybko jednak odepchnęłam tę myśl; nie powinnam hasać rozebrana w nieznajomej okolicy.
Nagle z lasu za mną dobiegł cichy dźwięk, rodzaj bębnienia, jakby z konarów kapała woda. Natychmiast stałam się czujna, ale nie okazałam tego po sobie. Cień uniósł łeb znad źródełka i zaczął węszyć. Wiedział, czego się od niego oczekuje. Usiadł i obserwował mnie.
Niektórzy ludzie myślą, że Ludek zapowiada się dzwonkami albo pieśnią, ale faktem jest, że nigdy ich nie słychać, jeśli nie chcą być usłyszani. Gdyby zbliżało się do was jakieś zwierzę, prawdopodobnie dotarłby do waszych uszu szelest liści albo trzaskanie gałązek. Jeśli podchodzi do was faerie, możecie nie usłyszeć nic albo jedynie najsubtelniejsze wariacje odgłosów natury. Opanowanie niezbędnych umiejętności obserwacji wymaga lat szkolenia.
Pogoda nadal była dobra. Udając znużoną wędrowniczkę, która podziwia widoki, co nie wymagało ode mnie dużego wysiłku, powiodłam wzrokiem wzdłuż skraju lasu. Nie zdziwiłam się, kiedy nie dostrzegłam śladu obserwatora, nie licząc zaskoczonej, popiskującej wiewiórki i ptaków kreślących na niebie runiczne znaki.
Nie wychodząc z roli, zzułam buty i zanurzyłam stopy w ciepłej wodzie. Przez chwilę przeglądałam w myślach katalog alpejskich skrzatów, zwłaszcza tych, które mieszkają w pobliżu źródeł, oraz wzorce ich zachowań.
Sięgnęłam do plecaka, w którym trzymam różne drobiazgi zgromadzone przez lata. Tylko co teraz wybrać? Niektóre dary są dobrze przyjmowane przez wróżki w wielu regionach, inne stanowią obrazę. Wiem o francuskim driadologu, który został doprowadzony do szaleństwa przez obiekty swoich badań, kiedy dał im w prezencie bochenek chleba, a ten szybko zaczął pleśnieć (choć badacz o tym nie wiedział). Ich złośliwość wynikająca z obrazy jest niemal równie powszechna jak kapryśność.
Zdecydowałam się na małe porcelanowe pudełko z wyborem tureckich smakołyków. Gusty Ludku są bardzo różne, ale ja znam tylko jeden odnotowany przypadek, kiedy dar w postaci słodyczy został źle przyjęty. Umieściłam pudełeczko na półce skalnej i dołożyłam do niego jeden z moich nielicznych klejnotów – diament z naszyjnika, który odziedziczyłam po babci. Takie prezenty rezerwuję tylko na okazje szczególne: niektóre pospolite faerie pożądają klejnotów, inne nie wiedzą, co z nimi robić.
Zaczęłam nucić piosenkę.
Są nocą i są dniem,
Są wiatrem i są liściem.
Kładą śnieg na dachach i szron na podeście.
Zbierają ślady stóp i niosą je na plecach.
Jaki dar jest większy niż ich przyjaźń?
Jakie ostrze tnie głębiej niż ich wrogość?
Moje tłumaczenie jest nieporadne; nie mam ucha do poezji. Śpiewałam w języku, w którym napisano piosenkę, a który prozaiczni uczeni nazywają po prostu fae. Jest to rozwlekła, zawoalowana mowa, tak że wypowiedzenie tego samego zdania trwa dwa razy dłużej niż po angielsku, z wieloma sprzecznymi regułami, lecz nie ma w świecie śmiertelników piękniejszego języka. Jakimś dziwnym trafem – który budzi dużą konsternację wśród zwolenników Teorii Tysiąca Wysp5 – Ludek mówi takim samym językiem w każdym kraju i regionie, który zamieszkuje, i choć akcenty oraz idiomy się różnią, dialekty nigdy nie są tak odmienne, by utrudniały wzajemne zrozumienie.
Dwa razy zaśpiewałam piosenkę, której nauczyłam się od pewnego hobgoblina z Somerset, i pozwoliłam, by mój głos zlał się z wiatrem. Dokonałam stosownej prezentacji, więc włożyłam buty i odeszłam.
Cień i ja zostawiliśmy Karrðarskogur za sobą i skierowaliśmy się w stronę gór nierówną drogą wijącą się na północ od wioski. Zapewne był to szlak używany przez hodowców owiec, a ja podążałam nim aż do jego końca. Postanowiłam iść jeszcze dalej, choć grunt miejscami stawał się grząski od topniejącego śniegu. W końcu moja determinacja została nagrodzona, kiedy wspięłam się na wierzchołek jednego z niższych wzniesień.
Widok w dużej części zasłaniało następne, dużo wyższe pasmo, poszarpane, wyrastające z zielonej ziemi i okryte lodową szatą. Ljosland jest labiryntem gór, fiordów, lodowców i wszelkiego rodzaju ostrych formacji wrogich człowiekowi. Między szczytami teren opadał zapewne w stronę dolin, pełnych rozpadlin i zasłanych głazami.
Zatrzymałam się na wierzchołku, żeby przez chwilę napawać się swoim osiągnięciem, a potem poczynić wpis w dzienniku. Ludek nie trzyma się wyłącznie lasów, a ja wiem z korespondencji z Krystjanem, że wielu Ljoslandczyków uważa wulkaniczne skały znaczące tutejszy krajobraz za drzwi do królestwa wróżek i elfów. Zwróciłam uwagę na największy głaz oraz inne, które wzbudziły moje zainteresowanie z wielu powodów, na przykład wyszczerbionych szczytów czy wiele mówiących śladów obecności płynącej wody lub grzybów.
Dzień się kończył. Byłam ubłocona, zmarznięta i bardzo szczęśliwa. Wytyczyłam granice, w których miałam prowadzić badania, i nawiązałam kontakt z co najmniej jedną pospolitą wróżką. Oczywiście było możliwe, że skrzaty z Ljosland żywiły się wyłącznie solą morską oraz liśćmi i widok klejnotów uważały za równie obraźliwy jak żelaza, i że z całych sił nienawidziły muzyki. Uznałam jednak, że to mało prawdopodobne i, co więcej, że mają one wiele cech wspólnych z Ludkiem innych północnych krain, na przykład Alver, górskiego regionu Norwegii. Bambleby był w tej kwestii sceptyczny. Cóż, zobaczymy, które z nas ma rację.
Chętnie wymówiłabym się od wizyty w gospodzie, ale wędrówka sprawiła, że bardzo zgłodniałam. Moje zadowolenie trochę przygasło, kiedy skierowałam kroki ku wiosce.
Gospoda była dobrze usytuowana w centrum wsi, choć ta ostatnia kwestia wydawała się dyskusyjna, zważywszy na bezładny charakter Hrafnsvik: nieuporządkowanego skupiska domów i szop. Na zewnątrz zebrała się grupka palących mężczyzn. Wśród nich zobaczyłam Krystjana i Finna.
– Voilà! – odezwał się starszy Egilson, co wywołało śmiech jego towarzyszy. – Dobry wieczór, profesor Wilde. Była pani dzisiaj na polowaniu? Gdzie siatka na motyle?
Jeszcze więcej śmiechu. Finn posłał ojcu posępne spojrzenie. Do mnie się uśmiechnął i skierował do drzwi.
Wydawało się, że w gospodzie stłoczyła się cała wioska. Dzieci szalały po całej izbie, karcone bez przekonania, podczas gdy starsi zgromadzili się wokół ogromnego kominka. Było tu przytulnie, jak we wszystkich tego rodzaju przybytkach od Anglii po Rosję: półmrok i blask ognia, tłok i kuchenne zapachy, sufit podtrzymywany przez belki, które wyglądały na zrobione z drewna wyrzuconego na brzeg. W miejscu nad barem, gdzie na kontynencie można zobaczyć jelenie rogi, wisiała ogromna szczęka wieloryba.
Finn zaczął obchodzić izbę i mnie przedstawiać, co okazało się łatwym zadaniem, bo większość obecnych przerwała rozmowy i odwróciła głowy w chwili, gdy weszłam. Nieoczekiwanie byłam wdzięczna za obecność Finna; nienawidzę podchodzenia do obcych, nawet jeśli nie ma między nami bariery językowej. Oczywiście przez ostatni rok nauczyłam się trochę ljoslandzkiego, ale jedynie na tyle, na ile się dało bez pomocy rodzimego użytkownika języka.
– To Lilja Johanasdottir – powiedział Finn. – Nasza drwalka. Za domem ma alfurrokk, drzwi do świata faerie. Widziano, jak wychodzą z nich krasnale.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Miała szerokie ramiona, okrągłe, czerwone policzki i kaskadę lnianych włosów. Była piękna.
– Miło panią poznać, pani profesor.
Wymieniłyśmy uścisk dłoni. Jej ręce były duże, pokryte niezliczonymi odciskami. Zapytałam ją, gdzie mieszka, żebym mogła zbadać to miejsce. Drwalka wyglądała na zaskoczoną.
– Aud nie będzie miała nic przeciwko temu, tak myślę – odezwał się pośpiesznie Finn.
Zdziwiłam się.
– Chyba nie ma powodu, żeby się sprzeciwiać? – zapytał.
– Wszystko w porządku, Finnie – zapewniła go Lilja. – Chętnie powitam panią w moim domu, pani profesor.
Równie powściągliwie zachowało się kilkoro innych mieszkańców wsi, choć w każdym wypadku Finn, uśmiechnięty i uprzejmy, łagodził sytuację. Przyszło mi na myśl, że miejscowi nie w pełni rozumieją cel mojej wizyty, choć było jasne, że Krystjan nie ukrywał szczegółów naszej korespondencji.
W końcu dotarliśmy do stolika goði. Aud Hallasdottir przerwała rozmowę z dwiema kobietami o surowym wyglądzie i uśmiechnęła się do mnie. Raptem znalazłam się w jej ciasnych objęciach. Po chwili Aud się odsunęła, nadal trzymając dłonie na moich ramionach, i oznajmiła, że będę jadać u nich kolacje o dogodnej dla mnie porze. Zgodziłam się i dodałam, że Finn wspomniał mi o jej wiedzy na temat Ukrytych. Z góry wyraziłam wdzięczność za wszelkie informacje, którymi mogłaby się ze mną podzielić.
Uśmiech zamarł na twarzy Finna, a Aud zmrużyła oczy. Była niską, tęgą kobietą z dwiema głębokimi zmarszczkami na czole – jedyną widoczną oznaką wieku. Miałam tylko chwilę, żeby się zastanowić, gdzie popełniłam błąd, bo goði skinęła głową i powiedziała:
– Oczywiście, profesor Wilde. Proszę usiąść i pozwolić, żeby mój mąż panią obsłużył. Robi doskonałe grzane wino. Musi pani zabrać butelkę ze sobą do domu. Byłam w chacie Krystjana i wiem, jakie tam są przeciągi.
Uprzejmie odpowiedziałam, że jest bardzo miła, ale uparłam się, że będę płacić za posiłki. Z zasady staram się nie przyjmować tego rodzaju prezentów od miejscowych, kiedy prowadzę badania terenowe, ponieważ wolę unikać stronniczości. Każda wioska ma swoje skandale związane z Ludkiem, tajemnicze ciąże i tym podobne historie, a moim zadaniem jako uczonej jest nie cenzurowanie, lecz decydowanie na podstawie naukowej wartości, które relacje włączyć do swoich prac. Oczywiście bez nazwisk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Oczywiście istnieją dokładne kompendia obejmujące poszczególne regiony, na przykład: Przewodnik po rosyjskim folklorze Vladimira Foleya albo Żelazna droga: dziennik podróży kolejowej przez inne krainy Windermere Scott, ale jest to relacja z jej wojaży, z natury bardzo wybiórcza (Scott osłabia swoją wiarygodność, dołączając niedorzeczne opisy spotkań z duchami). [wróć]
2.Eseje o metafolklorze Esther May Halliwell zawierają przegląd tego, jak ewoluował nasz sposób myślenia w tej kwestii: od sceptycyzmu Oświecenia, kiedy to opowieści o wróżkach były dla zrozumienia Ludku uważane za drugorzędne – jeśli nie całkowicie nieistotne – wobec empirycznych dowodów, po współczesne stanowisko, że te historie są elementarne dla faerie). [wróć]
3. Oczywiście odnoszę się tutaj do teorii Wilsona Blythe’a, powszechnie akceptowanej przez driadologów i często określanej jako blythiańska szkoła myśli. Napisano na jej temat liczne przewodniki, ale zasadniczo Blythe uważa Ludek za element świata natury, który zyskał świadomość dzięki nieznanym procesom. Według blythiańskiej teorii są oni związani ze swoim środowiskiem w taki sposób, że ludzie mogą mieć jedynie nadzieję, że go zrozumieją. [wróć]
4. Kamienie faerie można znaleźć w wielu regionach, najwięcej jednak jest ich w Kornwalii i na wyspie Man. Są niepozorne z wyglądu i trudne do rozpoznania dla niewprawnego oka, a ich najbardziej charakterystyczną cechą jest idealna okrągłość. Wydaje się, że pierwotnie gromadzono je jako uroki do późniejszego użytku lub jako podarunki. Przewodnik po elfickich kamieniach w Europie Zachodniej Danielle de Grey z 1850 roku jest uznanym źródłem. (Zdaję sobie sprawę, że wielu dzisiejszych driadologów pomija badania de Grey ze względu na związane z nią liczne skandale, ale jakąkolwiek osobą by ona nie była, uważam ją za skrupulatną uczoną). Kamień faerie z pęknięciem jest niegroźny. Kamienia nietkniętego nie powinno się dotykać i należy zawiadomić o nim ICAD, Międzynarodową Radę Arkanologów i Driadologów. [wróć]
5. Teoria ta zakłada, że każde królestwo wróżek istnieje na oddzielnej fizycznej płaszczyźnie. Faerie mogą przy rzadkich okazjach podróżować z jednego królestwa do drugiego, ale inni uczeni twierdzą, że historycznie mają one ze sobą niewiele wspólnego. Ja sama uważam tę hipotezę za nonsens, ale jest ona nadal popularna wśród starszego pokolenia driadologów, którzy są szefami wydziałów i piszą podręczniki gęsto nafaszerowane odnośnikami, dlatego prawdopodobnie będzie nam ona towarzyszyć jeszcze przez jakiś czas. [wróć]