29,99 zł
Panna detektyw na tropie kolejnej przygody.
Odważna. Inteligentna. Niezależna. Bystra. Taka właśnie jest Enola Holmes, młodsza siostra słynnego detektywa, która poszła w ślady Sherlocka i ma już na swoim koncie kilka rozwiązanych spraw.
W czwartym tomie cyklu Enola ponownie usiłuje pomóc lady Cecily. Tym razem stara znajoma próbuje uniknąć aranżowanego małżeństwa. Detektywka, stawiając na szali swoją wolność, angażuje w sprawę samego Sherlocka, choć przecież miała się przed nim ukrywać…
Czy misja ratunkowa się powiedzie? I czy Enola umknie braciom i odnajdzie matkę?
„Enola Holmes bije się lepiej niż większość mężczyzn, potrafi strzelać z łuku (...), a inteligencją zaskakuje nawet swojego brata Sherlocka”
– Kalina Mróz, „Wyborcza TV”
„Szczerze polecam wciągnąć się w ten z polotem wykreowany świat zarówno młodszym, jak i starszym!”
– Alicja Klebba, Lubimyczytać.pl
Powieści Nancy Springer o Enoli były nominowane do Edgar Award w kategorii powieść kryminalna dla młodzieży. Autorka opisała przygody młodszej siostry Sherlocka Holmesa, odważnie przeciwstawiającej się wiktoriańskim konwenansom, a fabułę swoich książek osadziła w uniwersum stworzonym przez Arthura Conan Doyle’a.
Ekranizacja pierwszego tomu „Enola Holmes i sprawa zaginionego markiza” z Millie Bobby Brown w roli tytułowej i Henrym Cavillem jako Sherlockiem była w 2020 roku wielkim hitem Netfliksa.
Tom piąty już wkrótce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 163
Dla mojej matki
N.S.
MAJ 1889 ROKU
Mija już ósmy miesiąc, odkąd dziewuszysko zaginęło...
– Dziewuszysko ma imię, mój drogi Mycrofcie – przerywa mu Sherlock, tłumiąc lekkie poirytowanie w głosie, pomny, że został zaproszony przez brata na kolację. Mycroft, mimo skłonności do samotniczego trybu życia, jest znakomitym gospodarzem i dopiero po podaniu pasztetu z grzywacza w cieście, polanego sosem żurawinowym, poruszył niemiłą kwestię zniknięcia ich młodocianej siostry, Enoli Holmes.
– Enola. Zresztą wcale nie zaginęła w zwykłym rozumieniu tego słowa – dodaje Sherlock cichszym, niemal przymilnym tonem. – Zbuntowała się, czmychnęła i robi wszystko, by nam się wymykać.
– Robi też różne inne rzeczy – uzupełnia Mycroft i stęka, oparłszy swój wydatny brzuch o kant blatu, by sięgnąć po kryształową karafkę.
Wiedząc, że Mycroft chce powiedzieć coś znaczącego, Sherlock czeka w milczeniu. Patrzy, jak starszy brat napełnia kieliszki znakomitym trunkiem, dzięki któremu trudny temat staje się łatwiejszy do przełknięcia. Obaj panowie rozpięli wykrochmalone na sztywno kołnierzyki i poluźnili czarne krawaty.
Mycroft upija łyk, po czym podejmuje wątek nieznoszącym sprzeciwu i nieco denerwującym tonem.
– Przez te osiem miesięcy przyczyniła się skutecznie do odszukania trzech zaginionych osób i postawienia trzech groźnych kryminalistów przed sądem.
– Zauważyłem to – przyznaje Sherlock. – I cóż z tego?
– Nie dostrzegasz pewnego niepokojącego rysu w jej poczynaniach?
– Ależ skąd! To czysty zbieg okoliczności. Przypadkowo trafiła na sprawę markiza Basilwethera. Odnalazła lady Cecily Alistair, niosąc pomoc ubogim w przebraniu zakonnicy. No i...
– I zupełnie przypadkowo ustaliła tożsamość porywacza?
Sherlock spuszcza oczy, słysząc kwaśną uwagę brata, po czym kontynuuje:
– No i pragnę zauważyć, że nie zaangażowałaby się w poszukiwania Watsona, gdyby jego osoba nie była ściśle powiązana ze mną.
– Nie masz pojęcia, jak i z jakich przyczyn się w to zaangażowała. I wciąż nie wiesz, jakim cudem go odnalazła.
– To prawda – przyznaje Sherlock. – Nie mam. – Częściowo w wyniku łagodzącego działania wiekowego porto serwowanego przez brata i częściowo wskutek upływu czasu oraz pewnych wydarzeń, do których doszło, myśl o zbiegłej siostrze nie wywołuje w nim już ukłucia smutku i jeszcze większego niepokoju. – I nie był to wcale pierwszy raz, kiedy mnie przechytrzyła – stwierdza niemal z dumą.
– Ba! I co jej przyjdzie z tego sprytu i zuchwalstwa, kiedy stanie się kobietą?
– Raczej niewiele, jak sądzę. Jest nieodrodną córką naszej matki sufrażystki. Ale dobre chociaż to, że przestałem się już obawiać o jej bezpieczeństwo. Jak widać, potrafi całkiem nieźle o siebie zadbać.
Mycroft macha ręką, jakby oganiał się od natrętnego owada.
– Ależ nie w tym rzecz – mówi. – Stawką jest przyszłość tej dziewczyny, a nie to, jak sobie radzi z doraźnymi kłopotami. Co ją czeka za kilka lat? Żaden majętny dżentelmen nie zechce pojąć za żonę tak niezależnej osóbki angażującej się w ściganie przestępców.
– Ma dopiero czternaście lat – zauważa cierpliwie Sherlock. – Nie wątpię, że kiedy stanie się panną na wydaniu, zaniecha ukrywania sztyletu pod gorsetem.
Krzaczaste brwi Mycrofta unoszą się nagle.
– Łudzisz się, że w końcu ulegnie konwenansom? Ty, który wzgardziłeś osiągnięciem tytułu w uznanej dziedzinie nauki, by wypracować sobie własne powołanie i źródło utrzymania?
Pierwszy i jedyny prywatny detektyw do wynajęcia zbywa brata lekceważącym gestem.
– Jest przedstawicielką samic, mój drogi Mycrofcie. Biologiczny imperatyw przypisany jej płci zmusi ją do założenia gniazdka i prokreacji. Pierwsze symptomy budzącej się kobiecości zmuszą ją...
– Ba! Duby smalone! – Mycrof daje w końcu upust nagromadzonej żółci. – Czy naprawdę uważasz, że nasza zbuntowana siostrzyczka ustatkuje się u boku męża?
– No a co, twoim zdaniem, zrobi? – odparowuje Sherlock. Wielki detektyw nie nawykł do tego, by jego wywody określano mianem „dubów smalonych”. – Może zechce poświęcić się bez reszty szukaniu zaginionych i tropieniu złoczyńców?
– Bardzo możliwe.
– Wierzysz, że się tym zajmie zawodowo? Jako moja konkurentka? – Rozsierdzenie ustępuje rozbawieniu i Sherlock zaczyna chichotać.
– Nie wykluczałbym takiej opcji. – Mycroft kwituje słowa brata ściszonym głosem.
– Zaraz stwierdzisz, że zacznie palić cygara. – Sherlock zanosi się teraz szczerym śmiechem. – Czyżbyś zapomniał, że nasza siostra to tylko krnąbrne dziecko? Nie możesz jej podejrzewać o taką celowość działań. Banialuki, mój drogi Mycrofcie. Banialuki.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jak dotąd jedynymi klientami biura doktora Ragostina, naukowca perdytorysty, byli: korpulentna podstarzała wdowa, której uciekł piesek kanapowy, przerażona lady, której zginął bezcenny rubin rżnięty w kształt serca, podarowany jej przez męża, i generał, któremu zaginęła najdroższa pamiątka z wojny krymskiej, konkretnie podziurawiona kulami kość udowa z podpisem lekarza z lazaretu, który przeprowadził amputację kończyny.
Błahostki! Cała moja energia powinna być teraz skierowana na znacznie ważniejszy cel: odszukanie mamy. Wiedziałam, że dołączyła do Cyganów, i obiecałam sobie, że wiosną ją odszukam. Nie po to, aby jej czynić wyrzuty czy do czegokolwiek przymuszać, ale po to, by znów nawiązać kontakt ze swoim... z amputowanym członkiem rodziny, jeśli można się tak wyrazić.
I nagle nastał maj, a ja nie poczyniłam żadnych starań, żeby odszukać mamę. Dlaczego? Nie wiem. Zatrzymały mnie w Londynie sprawy zawodowe.
Sprawy zawodowe? Piesek kanapowy, klejnot i kość udowa?
Cóż, klient nasz pan, powtarzałam sobie. Rzecz jasna, nie było wskazań (ani możliwości), by którykolwiek z interesantów został przedstawiony prześwietnemu (i fikcyjnemu) doktorowi Ragostinowi. Wystarczyło, że jego zaufana asystentka, panna Ivy Meshle, odniosła zbolałej wdowie zgubę, uroczego kędzierzawego spaniela, uprowadzonego przez osławionego hodowcę z Whitechapel, rozmnażającego kradzione psy rodowodowe. Panna Meshle rozwikłała także tajemnicę zaginionego rubinu, każąc wspiąć się chłopakowi na rosnącą przed oknami poszkodowanej lipę i zajrzeć do gniazda urzędującej tam sroki. (Ach, jakże marzyłam o tym, żeby wdrapać się na drzewo osobiście! Jednak poczucie przyzwoitości okazało się silniejsze). Ale na oprawioną za szkłem część generalskiej kończyny dolnej natrafiłam, kiedy zaangażowałam się w bardziej intrygującą i – jak się okazało – niecierpiącą zwłoki sprawę.
Z rumieńcem wstydu muszę wyznać, że rozpoczęła się ona od spotkania w nowo pobudowanym przybytku przy Oxford Street, odwiedzanym tłumnie przez damy robiące zakupy w ekskluzywnych sklepach tej części miasta. Nazwy tego miejsca nie wspominano w towarzystwie mężczyzn. Był to pierwszy w Londynie damski szalet publiczny.
Wspaniała innowacja, świadcząca o taktownym uznaniu faktu, że dobrze urodzone panie nie musiały przesiadywać całymi dniami we własnym, zaopatrzonym w kanalizację zaciszu domowym. Warto było zapłacić pensa, kiedy przynagliła potrzeba, chociaż była to kwota, która pokryłaby dziecku z East Endu dzienny koszt chleba, mleka i nauki w szkole. Wysoka opłata była gwarancją tego, że z urządzeń korzystały tylko i wyłącznie panie z wyższych sfer. Ale bywało, że zaglądały tam także przedstawicielki mas pracujących, jak choćby panna Ivy Meshle, ze swoimi dopinanymi loczkami i nieszytymi na miarę ubiorami, będącymi tanim echem obowiązującej mody.
Tego dnia nie poszłam tam jednak we wcieleniu nieco wyzywającej Ivy Meshle. Poszukiwania zawiodły mnie do Muzeum Brytyjskiego – odwiedzanego, ku mojemu niezadowoleniu, przez obydwu moich braci. Wcieliłam się zatem w postać naukowczyni. Zwinęłam myszowate włosy w koczek i ukryłam swą pociągłą, ziemistą twarz za okularami w grubych czarnych oprawkach. Dzięki nim, mimo że zmniejszały mój wydatny nos, mogłam się poruszać bez obaw o nagabywanie, ponieważ żaden szanujący się mężczyzna nie spojrzałby na okularnicę. Odziana w skromną, pozbawioną jakichkolwiek ozdób suknię z nietaniej, acz szaroburej serży, w równie nierzucającym się w oczy kapeluszu na głowie, przysiadłam na chwilę w gustownym saloniku Umywalni dla Dam. Wśród siedzisk wykładanych ciemną skórą i ozdób ze sztucznego marmuru mogłam się rozkoszować przyjemnym poczuciem pewności, że nie trafią tu za mną ani Sherlock, ani Mycroft.
Jak dotąd nie miałam zresztą powodów do obaw – naukowczynie nie budzą zbyt wielkiego zachwytu wśród męskiej części mieszkańców Londynu – tutaj jednak byłam całkowicie bezpieczna, ponieważ znużone robieniem sprawunków damy często szukały chwili wytchnienia w mrocznym chłodzie wykładanej gipsem poczekalni przed udaniem się na dalsze łowy w ulicznym pyle i skwarze.
Zabrzęczał dzwoneczek i posługaczka przeszła przez salonik, by otworzyć drzwi. Do wnętrza wkroczyły trzy panie. Przeszły tuż obok mnie, ponieważ siedziałam na wybitej rudawym pluszem kanapce przy wejściu. Nie podniosłam, rzecz jasna, wzroku znad gazety i pewnie w ogóle nie zwróciłabym na nie uwagi, gdyby nie to, że wyczułam coś bardzo niepokojącego. Kobiety wniosły ze sobą jakąś dziwną atmosferę napięcia.
Słyszałam jedynie szelest jedwabnych halek i nic poza tym. Panie nie odzywały się do siebie.
Zaintrygowana sytuacją oderwałam oczy od gazety, nie unosząc przy tym jednak głowy (przyglądanie się komuś świadczyłoby o skandalicznym braku wychowania). Niewiele jednak mogłam wyczytać, patrząc na ich plecy.
Dwie strojne niewiasty, ciągnąc za sobą ogony obfitych spódnic, prowadziły między sobą młodszą i znacznie szczuplejszą osobę w najmodniejszym paryskim stroju – doprawdy po raz pierwszy ujrzałam spódnicę o tym fasonie na żywej osobie, a nie na manekinie w witrynie sklepu. Ciężkie fałdy cytrynowego trenu spływały z obowiązkowej wciąż tiurniury, jednak sama spódnica, o głębszej żółtawozielonej barwie, była ściągnięta pośrodku ukrytymi tasiemkami, tworząc na wysokości kolan coś w rodzaju drugiej, wciętej talii. Niżej znów się rozlewała szeroko na boki, układając się na kształt dzwonu, spod którego jednak nie było widać obuwia. Zdawało się, że dziewczyna sunie po podłodze, nie poruszając stopami. Ściśnięta w kolanach spódnica zmuszała ją do stawiania drobnych, co najwyżej dziesięciocalowych kroków. Mrużąc oczy, przyglądałam się młodej osóbce. Choć była szczuplutka i pozbawiona jakże pożądanej talii osy, wydała mi się uroczą istotą. Przypominała spętaną sarenkę. Wiedziałam, że zdrowy rozsądek często ponosi klęskę w starciu z narzucanymi przez żurnale wymogami – gorsety, krynoliny, tiurniury – jednak tym razem miałam chyba do czynienia z jakąś oszalałą niewolnicą mody, która dobrowolnie pozbawiła się możności swobodnego chodzenia.
Kiedy cała trójka zbliżała się powoli do drzwi właściwego przybytku, dziewczyna nagle stanęła.
– Chodźże, dziecko – zakomenderowała jedna z matron.
Młoda kobieta w dzwonowatej spódnicy nie posłuchała jednak polecenia i – w sposób pozbawiony jakiegokolwiek wdzięku – usiadła. A raczej klapnęła ciężko, omal się przy tym nie przewracając, na jeden z obitych ciemną skórą foteli ustawionych pod przeciwległą ścianą.
I kiedy odwróciła się w moją stronę, omal nie sapnęłam z zaskoczenia – przecież ja ją znam! Nie mogło być mowy o pomyłce, zbyt mocno wryły mi się w pamięć nasze wspólne przygody, poczucie siostrzanej solidarności, moje przerażenie na widok napastnika z garotą... Widok tej wrażliwej, uduchowionej twarzy wręcz mnie zahipnotyzował. Była to córka baroneta, leworęczna lady, którą w swoim czasie odnalazłam i ocaliłam przed złym losem – jaśnie panienka Cecily Alistair we własnej osobie.
Jej towarzyszki były mi zupełnie nieznane. A gdzie matka Cecily, przeurocza lady Theodora?
Jeśli zaś chodzi o samą lady Cecily... tej zimy widziałam ją zmarzniętą, wygłodniałą i odzianą w łachmany, bez cienia blasku w pięknych oczach, ale nie byłam ani trochę przygotowana na to, co ujrzałam teraz. Jej twarz była jeszcze bardziej wymizerowana, a wzrok jeszcze bardziej zbolały. Zacisnęła zęby, jej pełne wargi zwęziły się na znak protestu i rzuciła górującym nad nią herod- -babom dzikie i rozpaczliwe spojrzenie pełne buntu.
– O nie, moja panno – odezwała się jedna z kobiet nieznoszącym sprzeciwu tonem, z którego wynikało, że jest kimś więcej niż przyzwoitką: czyżby babką albo ciotką? – Idziesz z nami. – Chwyciła siedzącą lady pod rękę, a jej towarzyszka zrobiła to samo z drugiej strony.
Ja tymczasem zdążyłam już podnieść głowę i przypatrywałam się temu wszystkiemu bez zażenowania. Na szczęście obie matrony nie patrzyły w moją stronę, skupiwszy całą uwagę na siedzącej w fotelu szesnastolatce.
Lady Cecily odpowiedziała cichym głosem:
– Nie zmusicie mnie do tego – i wcisnęła się głębiej w fotel, gniotąc cytrynowe ozdóbki, spuściwszy nisko głowę. Gdyby jej prześladowczynie chciały, żeby wstała, musiałyby teraz siłą postawić ją na nogi, a wtedy zapewne doszłoby do szarpaniny. Myślę, że powstrzymały się przed użyciem przemocy ze względu na moją obecność. Szybko wetknęłam nos z powrotem w gazetę, bo damulki nie były w ciemię bite.
– No cóż – odezwała się jedna z nich kwaśnym tonem. – Trzeba będzie korzystać z przybytku na zmianę.
– Idź – odpowiedziała jej druga. – Ja zostanę przy niej.
I pierwsza jejmość udała się do wygódki sama. Kiedy rozległ się trzask zamykanych drzwi, ponownie oderwałam wzrok od gazety. Druga matrona sadowiła się właśnie na pobliskim fotelu. Jej uwagę zaprzątnęła na chwilę kwestia jak najuważniejszego ułożenia kunsztownie drapowanego krepdeszynu. Wykorzystała to lady Cecily, uniosła głowę i jak więzień, szukający drogi ucieczki, omiotła pomieszczenie spojrzeniem.
I rozpoznała mnie. Chociaż widziałyśmy się tylko raz, owej nocy, kiedy porywacz omal jej nie zabił, zapamiętała mnie. Trzask! – jakby ktoś z bicza strzelił – tak wielka była energia zderzenia się naszych spojrzeń. Równie szybko lady Cecily spuściła oczy, by ukryć przed prześladowczynią rozszerzone źrenice.
Zrobiłam to samo, zastanawiając się, czy zapamiętała, jak się nazywam, kiedy impulsywnie i nie bacząc na niebezpieczeństwo podałam jej swoje prawdziwe imię i nazwisko. A wszystko dlatego, że z miejsca poczułam siostrzaną więź z tą nieszczęśliwą genialną istotą, z córką baroneta dotkniętą rozdwojeniem jaźni, z leworęczną artystką otwartą na cierpienie nędzarzy, oddającą je w niezwykłych szkicach wykonanych węglem, zmuszaną jednak, by grać przed socjetą potulną praworęczną lady Cecily.
Ale przecież wiedziałam o niej nieporównanie więcej niż ona o mnie. Wyobrażam sobie, że tamtej pełnej grozy nocy tajemnicza postać w czarnej pelerynie z pewnością wydała jej się niemal zjawą. Stąd niedowierzanie, kiedy ujrzała mnie znowu w biały dzień. I być może nadzieja, że znów jej pomogę, ratując z kolejnej nieznanej mi jeszcze opresji.
Co się może z nią znowu dziać? Odłożyłam gazetę, jakby znużyło mnie czytanie, i zaczęłam się zastanawiać nad desperacją, którą zobaczyłam w ciemnych oczach lady Cecily, nad bladością jej wychudzonej twarzyczki, nad pozbawionymi blasku włosami, zaczesanymi gładko nad czołem i zwieńczonymi prostym słomkowym kapeluszem marynarskim.
Kiedy chwilę później ponownie odważyłam się na nią spojrzeć, trzymała w dłoni wachlarzyk.
Wyjątkowo osobliwy wachlarz o jednolitej cukierkoworóżowej barwie – okropnie pospolity – i zupełnie niepasujący do jej żółtych wstążek, limonkowej sukni czy bucików i rękawiczek z kremowej koźlęcej skórki. Ktoś, kto nosi drogą i modną spódnicę z najprzedniejszego mięciutkiego diagonalu utrzymanego w żółtawozielonkawych barwach, nie powinien się pokazywać z wachlarzem zrobionym ze zwykłych patyczków oklejonych złożonym w harmonijkę papierem i ozdobionym tandetnymi farbowanymi na różowo piórkami.
Towarzysząca młodej kobiecie matrona zajęła pobliski fotel, umożliwiający baczną obserwację podopiecznej, i skwitowała sytuację cierpkim tonem:
– Doprawdy, nigdy nie zrozumiem, czemu uparłaś się nosić ze sobą to paskudztwo, chociaż podarowałam ci taki piękny wachlarz z kremowego jedwabiu rozpiętego na rzeźbionym w kości słoniowej stelażu i zrobionego igłową koroneczką.
Nie bacząc na te słowa, lady Cecily rozłożyła swój różowy cudaczny przedmiot i zaczęła nim wachlować twarz. Zauważyłam, że trzymała go w lewej dłoni – znaczący szczegół: wolała pokazać swoje prawdziwe oblicze, zamiast się podporządkować wymogom przyzwoitości. Spostrzegłam także, że ustawiła wachlarz w taki sposób, by utworzył barierę między nią a nadzorczynią. Zaimprowizowany ulotny kamuflaż pozwolił jej nawiązać ze mną kontakt wzrokowy i w tej samej chwili, zupełnie jakby przez nieuwagę, musnęła wachlarzem czoło.
Od razu zrozumiałam znaczenie tego gestu: miej się na baczności. Język wachlarzy został wymyślony na potrzeby młodych zakochanych pragnących prowadzić flirt w obecności przyzwoitek. I choć sama nigdy nie byłam obiektem męskich westchnień – i raczej nie miałam nadziei, że się kiedyś nim stanę – to jeszcze w niewinnych czasach swojego dzieciństwa w Ferndell Hall, słuchając uszczypliwych uwag mojej mamy, zabawiałam się, podglądając innych.
Nie zdradziwszy się żadnym gestem, westchnęłam cicho, jakby dokuczyły mi upał i zmęczenie, po czym sięgnęłam do obszernej kieszeni ukrytej pod suto drapowaną suknią i wyciągnęłam z niej własny wachlarz, który zawsze mi towarzyszył, jednak nie jako narzędzie elegantki czy kokietki – służył mi wyłącznie do chłodzenia twarzy. Był z brązowego batystu, skromny, acz w dobrym tonie. Rozpostarłam go, ale nie całkowicie – trochę więcej niż w połowie, by zasygnalizować przyjaźń.
Tymczasem matrona, która udała się za potrzebą, wróciła z sekretnego pomieszczenia. Jej towarzyszka podniosła się, by pójść w jej ślady. Lady Cecily wykorzystała chwilę ich nieuwagi, wprawiając wachlarz w szybki trzepot, znamionujący poruszenie i rozpacz.
Oparłam swój brązowy wachlarz o prawy policzek. Tak. Przekazałam jej, iż rozumiem, że coś jest na rzeczy.
– Posługuj się prawą ręką – warknęła matrona, sadowiąc się w fotelu – i odłóż tę idiotyczną zabawkę.
Lady Cecily znieruchomiała, jednak nie wykonała polecenia.
– Odłóż to, mówię! – powiedziała apodyktycznym tonem jej... porywaczka? Miałam wrażenie, że obie damy trzymają ją w niewoli.
– Nie. To mnie bawi – odparła lady Cecily.
– Nie? – W głosie starszej, zażywnej kobiety zabrzmia-ła groźba, która po chwili ustąpiła rezygnacji: – No dobrze, bądź nieposłuszna. Ale tylko w tej jednej sprawie. – Nie podniosła na krnąbrną podopieczną głosu, przeciwnie, ściszyła go, mamrocząc dalej jakieś ponure słowa, których nie zdołałam rozpoznać. Siedziała sztywna jak drąg – jej bujna kibić była ściśnięta do granic możliwości gorsetem pod strojną suknią – zwrócona do mnie profi-lem. A ja, choć osobom postronnym mogłam się wydać zmęczona i spragniona namiastki ochłody, czułam się jak pies myśliwski, który zwąchał trop, i wyostrzyłam wszystkie zmysły. Przyglądając się uważnie siedzącej naprzeciwko damulce, by móc ją w razie potrzeby rozpoznać, zauważyłam, że w sumie niewiele się różniła od tej, która była chwilowo nieobecna: obie wyróżniały się pewną subtelnością niektórych rysów, kontrastujących z szerokością i mięsistością twarzy. Cienkie łukowate brwi, małe noski, wąskie wargi. Doprawdy, były do siebie tak podobne, że z dużym prawdopodobieństwem mogłam założyć, iż mam do czynienia z siostrami, może nawet bliźniaczymi. Owszem, włosy jednej z nich były nieco bardziej przyprószone siwizną, sądząc po niewielkim ich fragmencie niezasłoniętym przez wspaniały i olbrzymi kapelusz, tak przechylony i tak misternie powykręcany, że liliowate kwiaty psizęba znalazły się pod jego rondem.
– ...choćby to miało nam zabrać cały dzień. – Jej głos zwiększył moc w miarę narastania złości. – Panna młoda musi mieć wyprawę i będziesz ją miała.
– Nie zmusicie mnie, żebym w tym chodziła – odparła hardo lady Cecily.
– To się jeszcze okaże. Wychodzimy – powiedziała dama, kiedy druga z pań wychynęła zza drzwi toalety, sygnalizując swą gotowość uniesionym parasolem.
Lady Cecily wstała bez słowa, trzymając szeroko rozpostarty wachlarz na wysokości twarzy. Był to znak przywołujący nieśmiałego wielbiciela, oznaczający tyle co: Podejdź do mnie. Jednak gestowi towarzyszyło błagalne spojrzenie ciemnych oczu rzucone mi sponad różowych piórek. Co to mogło oznaczać?
Nie opuszczaj mnie w niedoli.
Pomóż mi.
Z największą ochotą, pomyślałam, stukając w prawy policzek. Zgoda. Tylko jak?
Uwolnij mnie.
Z czego?
– Schowasz wreszcie tę przeklętą zabawkę do kieszeni?!
Lady Cecily opuściła jednak tylko rękę trzymającą wachlarz na wysokość bioder. Dwie matrony ustawiły się strategicznie po obu stronach nieszczęsnej i ruszyły z nią w stronę wyjścia, przy którym siedziałam, walcząc z natłokiem myśli. Lady Cecily trzymała teraz zamknięty wachlarz za sam sznureczek, wprawiając go w ruch wirowy, kolejne ostrzeżenie o istniejącym zagrożeniu. Uważaj. Obserwują nas.
Zależało jej zatem na utrzymaniu tajemnicy. Dlatego też, kiedy mnie mijały, udałam całkowitą obojętność, wbijając wzrok w wyjątkowo szpetną martwą naturę wiszącą w złoconej ramie na przeciwległej ścianie. Jednocześnie cały czas gorączkowo obmyślałam plan, jak za nimi podążyć, jak się dowiedzieć, dokąd...
Bum! Kanapka, na której siedziałam, aż się zatrzęsła, a przed oczyma mignęła mi smuga cytrusowych barw – lady Cecily, która zachwiała się na nogach spętanych idiotycznie wąską spódnicą, omal nie runęła na mnie z impetem. Towarzyszące jej skwaszone niewiasty natychmiast przywróciły ją do pionu i wyprowadziły na zewnątrz, bez słowa przeprosin.
Gdyby zaszczyciły mnie choć jednym spojrzeniem, to być może zobaczyłyby to samo co ja: na siedzisku obok mnie leżał różowy papierowy wachlarz.