34,99 zł
Kolejna dowcipna i inteligentna powieść z serii kryminałów retro, której bohaterka Enola, ulubienica nastolatek, śmiało radzi sobie w wiktoriańskim Londynie, ścigając złoczyńców i rywalizując z własnym bratem, słynnym detektywem Sherlockiem Holmesem.
W ósmej prowadzonej przez siebie sprawie Enola pomaga swojej przyjaciółce lady Cecily uwolnić się spod kurateli okrutnego ojca, odkrywając tym samym jego mroczną tajemnicę.
Enola mieszka samodzielnie w Londynie i pracuje jako perdytorystka. Takiej swobody może jej pozazdrościć lady Cecily, uwięziona w domu przez ojca tyrana. Wygląda na to, że przyjaciółka, którą Enola już dwa razy uchroniła przed zgubnymi planami baroneta, znów potrzebuje jej pomocy.
Młoda detektywka urządza brawurową ucieczkę i ukrywa lady Cecily w swym sekretnym biurze. Niestety matka dziewczyny zatrudnia samego Sherlocka Holmesa do odnalezienia córki, a ten uwija się błyskawicznie. To jednak dopiero początek prawdziwych kłopotów – Lady Cecily znika ponownie, co gorsza, tym razem sama w brutalnej rzeczywistości bezlitosnego Londynu. Enola wie, że musi działać szybko, bo skrywana przed światem podwójna osobowość przyjaciółki może wpędzić ją w jeszcze większe kłopoty.
Dwie świetne ekranizacje przygód Enoli Holmes z Millie Bobby Brown w roli tytułowej i Henrym Cavillem jako Sherlockiem należą do najchętniej oglądanych filmów na platformie Netflix, która zapowiedziała kontynuację serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 190
Dla Jaimego Fernanda Pintyz wyrazami miłości
PROLOG
Siedemnastoletnia lady Cecily Alistair zacisnęła dłoń wokół drutu do dziergania i z furią wydrapała jego szpikulcem toporną, naturalnej wielkości karykaturę swojego ojca na wewnętrznej stronie zamkniętych na klucz drzwi sypialni. Była bosa, a za jedyne odzienie służyła jej koszula nocna. Cofnęła się, żeby ocenić podobiznę krępego jegomościa o nalanej twarzy, powstałą z brązowych, upstrzonych drzazgami rys na białej farbie. Mogłaby osiągnąć lepszy efekt, gdyby miała do dyspozycji farbę lub węgiel, jednak ojciec zabrał jej wszystko, kiedy ją tu przed tygodniem uwięził. Nie pozwolił zatrzymać dzienników, ołówków i piór, nawet książek do czytania, zostawił jej tylko druty i włóczkę, wiedząc doskonale, że córka nie pała i nigdy nie pałała miłością do damskich robótek.
Zanim to się wydarzyło, zaledwie rok wcześniej, była posłuszną, choć może niekoniecznie szczęśliwą dorastającą panną, a jej jedynym zmartwieniem było szykowanie się do prezentacji przed królową. Polegało ono na ćwiczeniu sztuki dygania niemalże do samej ziemi tak, by nie drgnęło żadne z trzech długich białych piór sterczących groteskowo z ufryzowanej głowy. Drugim stojącym przed nią zadaniem było – po rozpoczęciu „bywania” na salonach w roli debiutantki – znalezienie odpowiednio bogatego i utytułowanego męża.
Wspominając tamte czasy, lady Cecily ujęła w palce drut niczym strzałkę do rzutków i posłała go w wyimaginowany cel, czyli serce ojca – a może raczej miejsce, w którym powinno się znajdować.
Nie marzyła szczególnie o „bywaniu” ani o małżeństwie, wykazywała jednak gotowość do zaaprobowania rodzicielskich planów. No bo przecież to nie ona je przekreśliła. To nie jej wina, że została niedawno zahipnotyzowana i uprowadzona.
Pocisk lady Cecily odbił się z brzękiem od zamkniętych drzwi, chybiając celu.
Zmarszczyła brwi, podniosła drut z zamiarem ponowienia próby i nie po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, dlaczego zachowywała się tak potulnie i ulegle, dlaczego została tak dogłębnie ubezwłasnowolniona przez... owszem, przez oczekiwania rodziców, ale także, co bardziej niepokojące, przez moc sprawczą złoczyńcy. Charyzmatyczny porywacz użył metody Mesmera i pewnie nigdy by się nie wyrwała spod jego władzy, gdyby nie dziwna, nad wiek wyrośnięta zuchowata dziewczyna o imieniu Enola, która wyłoniła się z mroków nocy, by po oswobodzeniu Cecily i ocaleniu jej życia zniknąć ponownie w ciemności, jakby była upiorem.
Enola: tajemnica. Jej imię czytane wspak brzmiało „alone” (samotna). Nad Kopciuszkem czuwała jej matka chrzestna, czyli wróżka, a w życiu Cecily pojawiła się dość ekscentryczna siostra chrzestna.
Gdyby życie było bajką, panna Alistair wróciłaby do domu i żyła dalej długo i szczęśliwie, ale rzeczywistość okazała się inna. Papa piorunował i grzmiał, chociaż między jego córką a porywaczem nie zaszło absolutnie nic poza tym, że bandyta ją głodził, zmuszał do pracy, no i usiłował pozbawić życia. Jednakże dla papy i dla większości eleganckiego światka był to skandal, który sprawił, że Cecily, niewinna ofiara, stała się nagle zbrukanym i splamionym, czyli trzeciorzędnym materiałem na żonę. Już nigdy nie można jej będzie przedstawić na królewskim dworze, nigdy nie będzie debiutantką i żaden arystokratyczny kandydat na męża nie zwróci na nią uwagi.
Papa nie dał jej nawet czasu na ochłonięcie po tamtej gehennie i powierzył sprawowanie nad nią pieczy swoim dwóm wstrętnym siostrom, uknuwszy przedtem spisek mający na celu wyswatanie jej przypominającemu ropuchę kuzynowi. Kochający tatuś omal nie dopiął swego i byłby zmusił ją jak niewolnicę do zawarcia małżeństwa, gdyby nie to, że wskutek fortunnego zbiegu okoliczności udało jej się przekazać Enoli zaszyfrowaną wiadomość, choć widoki na ratunek były znikome. W dniu swojego ślubu Cecily była już tak wycieńczona głodem i zmaltretowana, że dałaby się zawlec na ceremonię jak bezwolna szmaciana lalka. I połączyłaby się dożywotnio z nienawistnym sobie człowiekiem, gdyby znów nie interweniowała Enola.
Zjawiła się w ostatniej chwili niczym bohaterski książę z baśni (na pewno dorównywała mu wzrostem). Tamtego dnia Cecily dowiedziała się przy okazji o wiele więcej na jej temat, ponieważ Enola przekazała ją w ręce swego brata, którym okazał się nikt inny jak słynny detektyw Sherlock Holmes! Tajemnicza Enola stała się Enolą Holmes, a w oczach Cecily także... tak, w jakiś przedziwny sposób Enola stała się jej najdroższą przyjaciółką, chociaż spotkały się zaledwie dwa razy w życiu, w styczniu i w maju... No dobrze, trzy razy, jeśli liczyć nieme spotkanie w pierwszym londyńskim przybytku dla dam.
Sherlock Holmes zadbał o to, by Cecily trafiła pod bezpieczne skrzydła swojej matki, i przez chwilę mogło się wydawać, że sprawy przybiorą pomyślniejszy obrót. Jednak w krótkim czasie papa odszukał obie panie, zmusił je do powrotu pod swój dach, po czym uwięził córkę w jej własnej sypialni, zapowiadając, że wyda ją za mąż przy pierwszej nadarzającej się sposobności bez względu na tożsamość męża i okoliczności zaręczyn. I nie dość, że w ramach kary pozbawił Cecily książek i możliwości tworzenia, to jeszcze, chcąc uniemożliwić jej ucieczkę, zabrał jej wszystkie ubrania dzienne.
I dlatego w połowie tamtego słonecznego październikowego popołudnia miała na sobie jedynie koszulę nocną i nic lepszego do roboty niż wyskrobywanie wielkiej podobizny swego spasionego ojca na wewnętrznej stronie drzwi pokoju, w którym ją przetrzymywano.
Dłoń trzymająca drut zacisnęła się w pięść. Jednak zamiast ponownie rzucić zaimprowizowanym orężem do celu, Cecily podeszła do drzwi i wbiła – tym razem celnie – szpikulec w drewno. A potem, wyciągnąwszy go i posługując się dalej zakazaną lewą dłonią, metodycznie dźgała raz po raz wizerunek sir Eustace’a Alistaira, baroneta.
ROZDZIAŁ PIERWSZYPaździernik 1889
Kiedy w ten słoneczny październikowy dzionek wysiadałam z dorożki, ogarnęła mnie wzmożona radość życia. Wreszcie przysłano mi z drukarni nowe bilety wizytowe, na których widniały moje prawdziwe imię i nazwisko: Enola Holmes. Miałam na sobie nowiutką poloneskę o wiśniowej barwie i wybierałam się z wizytą do swojej najlepszej przyjaciółki, z którą miałyśmy mnóstwo spraw do obgadania. Bardzo wiele się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania sprzed kilku miesięcy.
Po pierwsze i najważniejsze, nie byłam już uciekinierką ściganą przez moich starszych braci, Sherlocka i Mycrofta Holmesów. Od pamiętnego czerwcowego dnia sprzed ponad roku, kiedy to zniknęła nasza matka, nie ustawali w wysiłkach, by wziąć mnie w karby, posłać na pensję dla panien i wcielić w życie inne podobnie opresyjne plany, a ja nie ustawałam w wysiłkach, by nie dać się im schwytać. A jednak wskutek moich przygód – a raczej moich osiągnięć – w końcu zawarli ze mną rozejm i zgodzili się, że ja – Enola Eudoria Hadassah Holmes! – jestem całkowicie zdolna do samodzielnego bytowania, mimo że nie osiągnęłam jeszcze pełnoletności.
Ponadto – co znacznie ważniejsze – udało się nam we troje ustalić, gdzie przebywała nasza matka. Otrzymaliśmy bowiem od niej list z wyjaśnieniami, z którego wynikało, iż pożegnała się już z doczesnym światem, jednak przedtem, wiedząc, że jej dni są policzone, postanowiła spędzić ostatnie chwile w spokoju, rzuciwszy wyzwanie dławiącym jej wolność wymogom życia towarzyskiego. Spoczęła w nieoznakowanej mogile, my natomiast mieliśmy się wystrzegać noszenia ośmieszających i zrytualizowanych czarnych strojów na znak żałoby po stracie matki.
Skutkiem tej serii wydarzeń – pojednania się z braćmi i osierocenia przez rodzicielkę – uznałam, że najwyższy czas, że tak powiem, zaczerpnąć tchu i odpocząć nieco od mojego młodzieńczego, acz nieco nazbyt awanturniczego życia. Wynajęłam nieduży pokój w Klubie dla Pań (instytucji, która nawet w oczach Mycrofta dawała mi pełnię bezpieczeństwa z racji tego, że jej progi były niedostępne dla przedstawicieli płci męskiej). Zawiesiłam na bliżej nieokreślony czas praktykę w zawodzie naukowczyni-perdytorystki specjalizującej się w odnajdywaniu tego, co zaginione. Koniec z przesiadywaniem w biurze doktora Ragostina. Postanowiłam wykorzystać zaoszczędzony czas na uczestnictwo w odczytach odbywających się w Londyńskiej Akademii dla Kobiet, by zgłębiać, i to z wielkim upodobaniem, tajniki nauk ścisłych, w szczególności zaś algebry, geometrii i nauk przyrodniczych. Co więcej, spodobało mi się utrzymywanie kontaktów towarzyskich czy też raczej fraternizowanie się z braćmi, zwłaszcza z Sherlockiem. Pogłębianie naszej znajomości było wyjątkowo intrygującym procesem.
Przyznam się także, że w tym czasie odkryłam również rozkosz płynącą z robienia zakupów. Ku mojej wielkiej radości okazało się, że „figura klepsydry” odchodzi wreszcie do lamusa! I zbiegło to się w czasie z rezygnacją z noszenia wypełniaczy bioder i uzdatniaczy biustu, by stać się mniej rozpoznawalną dla braci. Mogłam spokojnie odłożyć je do szafy! Aż wreszcie nadszedł ten wyjątkowy dzień, który poświęciłam na odwiedzanie kolejnych sklepów z damskimi fatałaszkami w towarzystwie moich nowo poznanych przyjaciółek Tish i Flossie, nabyłam bardzo nowoczesny w kroju strój, w którym mogłam się zaprezentować światu jako nikt inny tylko szczupła i wysoka ja. Do szczęścia brakowało mi jedynie spotkania z moją najlepszą przyjaciółką, lady Cecily Alistair.
Tak, jakimś przedziwnym sposobem stała się najdroższą mojemu sercu znajomą, mimo że widziałyśmy się tylko dwa razy w życiu, w styczniu tego roku, a potem w maju... No dobrze, trzy razy, jeśli liczyć spotkanie w publicznym szalecie.
Pokonawszy pewnym krokiem ścieżkę z ułożonego w wymyślne wzory klinkieru, wystukałam radosne „tuk, tuk, tuk” kołatką wiszącą na drzwiach wejściowych rezydencji Alistairów.
Po nieco przedłużającej się chwili drzwi skrzypnęły, ukazując w wąskiej szczelinie typowego kamerdynera o kamiennej twarzy. Wręczając mu swoją wizytówkę, spytałam tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Czy zastałam lady Cecily?
– Lady Cecily nie życzy sobie żadnych gości – oznajmił, szykując się do zamknięcia drzwi.
– Chwileczkę! – Zrobiłam krok w jego stronę i wsunęłam stopę za próg, uniemożliwiając mu ich zatrzaśnięcie. Jeśli nawet Cecily ucięła sobie drzemkę, z pewnością nie zechce się pozbawić przyjemności spotkania ze mną. – Proszę przekazać pani moją wizytówkę i sami się przekonamy, że zmieni zdanie – powiedziałam służącemu.
Nie sięgnąwszy nawet po srebrną tackę, powtórzył twardo:
– Lady Cecily nie życzy sobie żadnych gości.
Mimo że dzień był ciepły i słoneczny– rzadko obserwowane w Londynie zjawisko, zwłaszcza jesienią – przeszył mnie zimny i mroczny dreszcz spowodowany nagłym niepokojem o lady Cecily. Co to wszystko ma znaczyć? Przyniósłszy z sobą na świat leworęczność, co było w wyższych sferach wyjątkowym nieszczęściem, lady Cecily została poddana jeszcze bardziej drakońskiej dyscyplinie niż większość dobrze urodzonych panien. Rodzina postawiła sobie za punkt honoru uformowanie z niej skromnej, posłusznej i w pełni praworęcznej ozdoby salonów. A jednak dziewczyna w największej tajemnicy przejawiała oznaki buntu, kreśląc lewą dłonią ekspresyjne szkice węglem i wypracowując sobie dwa zupełnie odmienne charaktery pisma. No i dwa usposobienia: jedno pełne słodyczy i godne damy, drugie przejawiające zapędy reformatorskie. Czyżby zdradziła się przed rodziną ze swoimi poglądami i z tego powodu wpadła w tarapaty? A może działo się coś o wiele bardziej złowróżbnego? Pamiętam swoje pełne smutku zaskoczenie na wieść o tym, że matka Cecily wróciła do Londynu, by pojednać się z mężem. A może „pojednać się” wcale nie jest odpowiednim określeniem tego, co zaszło?
Zwróciłam się ponownie do kamerdynera o kamiennej twarzy:
– W takim razie pragnę zamienić kilka słów z lady Theodorą. – I znów wyciągnęłam w jego stronę wizytówkę.
A on i tym razem nie zaszczycił jej uwagą.
– Jaśnie pani nikogo nie przyjmuje.
Co się za tym wszystkim kryje? Lady Theodora nie przyjmuje wizyt towarzyskich? Coś mi się tu bardzo nie podoba.
– W imię Boga i Mehetabel! – zawołałam, tracąc cierpliwość. – Doskonale pan wie, że kogo jak kogo, ale mnie akurat przyjmie. Czyżby mnie pan nie pamiętał? – Zaokrągliłam i skuliłam ramiona, pochyliłam głowę, wbiłam wzrok w podłogę i przyjąwszy pozę dobrze wychowanego wróbelka, stałam się panią Ragostin, która zaoferowała niedawno lady Theodorze pomocną dłoń w kryzysowej sytuacji. – Nie pamięta mnie pan? – powtórzyłam szczebiotliwie, by po chwili wyprostować się jak struna i zmierzyć kamerdynera karcącym wzrokiem spod ronda mojego słomkowego kapelusza. – No? – warknęłam.
Najwyraźniej mój występ wstrząsnął nim do głębi, ponieważ w rzeźbionej w marmurze facjacie coś drgnęło i pękło, a jego władcza postawa nieco skruszała.
– Panno... ehm... Ragostin... pani. To znaczy, tego... przykazano mi, cobym nikogo nie wpuszczał, najmocniej panią przepraszam, ale tak mi przykazał sam sir Eustace. – Wystudiowane słownictwo i intonacja przepadły bez śladu. – Nie wolno mi nawet tknąć paninej wizytówki, bo wylecę z roboty.
– Sir Eustace tak panu przykazał! – powtórzyłam jak echo zdjęta strachem i odruchowo uniosłam odzianą w skórkową rękawiczkę dłoń do ust, przypomniawszy sobie, że o ojcu lady Cecily nie krążyły żadne pochlebne opinie w przeciwieństwie do mnóstwa krytycznych.
Nieszczęsny służący aż się wzdrygnął.
– Och nie, panienko, nie chciałem przez to powiedzieć, że...
Uznałam, że nie warto czekać na informację, czego kamerdyner nie chciał mi przez to powiedzieć. Oszołomiona i pełna obaw odwróciłam się na pięcie, zeszłam po stopniach i podreptałam spiesznie do czekającej na mnie przy krawężniku dorożki.
Siedzący na wyżynach kozła woźnica pozwolił sobie na niezwykłą poufałość i zagadnął z niepokojem:
– Mieliśmy pecha, panno Enolu?
Darzyłam go szczególną sympatią od czasu, gdy użyczył mi swojego pojazdu wraz z niezwykle zmyślnym koniem o imieniu Kasztanek, toteż bardzo często korzystałam z jego usług.
– Dubeltowego pecha, Haroldzie – odpowiedziałam. Wprawdzie przedstawiał się wszystkim jako Arry, wolałam jednak zwracać się do niego pełnym imieniem. – Bądź łaskaw odwieźć mnie do domu.
Kamerdyner Alistairów mógłby wysnuć z naszej wymiany zdań (o ile nas podsłuchiwał), że skutecznie się mnie pozbył. Ale jeśli tak pomyślał, to się srodze mylił. Postanowiłam spotkać się z lady Cecily i odbyć z nią rozmowę – za wszelką cenę, niezależnie od środków, nim nastąpi kolejny dzień.
Usadowiwszy się w dwukółce, wygładziłam materiał swojej wąskiej spódnicy i westchnęłam. Strój, w którym wybrałam się na miasto, nie miał żadnych kieszeni i jedynym miejscem, gdzie mogłam upchnąć niezbędne na sytuacje awaryjne akcesoria, był zapinany gors. I kto mógłby przypuszczać, że nagle zatęsknię za wierzchnimi spódnicami, tiurniurami i stelażami, które w każdej chwili można było wykorzystać jako skrytki! Trzeba będzie ruszyć głową i znaleźć alternatywne rozwiązania na tajne misje w terenie.
Powróciwszy do Klubu dla Pań, nie udałam się na górę do wynajmowanego tam pokoju. Zamiast tego rozpięłam swoją poloneskę, ściągnęłam z głowy kapelusz, chwyciłam go za wstążki i machając nim niedbale, udając rozleniwienie, przeszłam wolnym krokiem przez czytelnię i bibliotekę, uśmiechając się do mijanych pań, które jedna po drugiej podnosiły głowę znad książek, by na mnie spojrzeć. Łaskawy czytelnik musi zrozumieć, że był to pierwszy w Londynie, a być może i na świecie klub skupiający wyłącznie osoby płci żeńskiej. Po przekroczeniu progu naszej twierdzy mogłyśmy zachowywać się swobodnie, nie czując lęku przed krwiożerczymi samcami ludzkiego gatunku czy wymogami etykiety. Członkinie klubu odpowiadały mi uśmiechem, nawet te, którym mnie oficjalnie nie przedstawiono.
Ponieważ nie wypatrzyłam jeszcze osoby, z którą chciałam porozmawiać, podążałam dalej, pozdrawiając skinieniem głowy panie, które znałam z widzenia, minęłam herbaciarnię, gdzie królowały delikatne sprzęty i ozdoby w japońskim stylu, a następnie przeszłam przez pokój karciany do przytulnego, pełnego perkalowych draperii saloniku... i tam wreszcie ją dostrzegłam. Stała przy oknie. Tak, to ona. Wysoka starsza pani, która zafascynowała mnie od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałam.
Nie uszłaby niczyjej uwagi niezależnie od otoczenia, a to ze względu na ubiór: miała na sobie miękko układającą się, lejącą suknię z materiału o barwie płatków słonecznika, skrojoną zgodnie z zasadami estetyzmu, a jej długie siwe włosy spływały falującą kaskadą na plecy. Nie miałam pojęcia, kim jest, ale bardzo chciałam ją poznać, odkąd podsłuchałam, jak rozprawia z grupką wyjątkowo światłych przyjaciółek o mojej matce.
Znała mamę.