29,99 zł
Piąta część przygód młodej detektywki
Seria książek o Enoli Holmes jest naprawdę niezwykła – każda kolejna książka, jest jeszcze lepsza od poprzedniej. Nancy Springer fascynujące przygody bohaterki osadza w znakomicie oddanym, wiktoriańskim Londynie, co sprawia, że jej powieści ekscytują czytelników ze wszystkich pokoleń.
Jaka szkoda, że Conan Doyle nie może poznać tej historii. Byłby zachwycony!
Enola Holmes nie ma typowej rodziny. Jej matka jest nieobecna, a sporadyczne spotkania z bratem to najwięcej, na co może liczyć. Dlatego bardzo przywiązuje się do swojej ujmującej gospodyni, pani Tupper. Można powiedzieć, że kobieta zastępuje jej matkę.
Niestety, pewnego dnia pani Tupper zostaje porwana.
Kiedy Enola to odkrywa, postanawia za wszelką cenę ją odnaleźć. Kto i dlaczego mógłby chcieć porwać staruszkę? Wskazówką może być list z pogróżkami, który dostała kilka dni wcześniej. Zagadka jest bardzo trudna, a do odkrycia wiele – również tajemnic z życia pani Tupper. Czy i tym razem śledztwo sprytnej detektywki zakończy się sukcesem? I co z tym wszystkim wspólnego ma Florence Nightdale, najsłynniejsza pielęgniarka w historii?
„Gdybym miała córkę, czytałabym jej powieści o Enoli Holmes od kołyski! Mam dwóch synów, ale i tak chętnie poczytam im, co wyprawiała ta dziewczyna, bo wszystkim dzieciakom życzę takiego podejścia do życia!” Joanna Dżbik-Kluge
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 147
Dla mojej matkiN.S.
SCUTARI, TURCJA 1855
(Osoby o słabych nerwach mogą przejść od razu do rozdziału pierwszego)
Na górującym ponad portem wzgórzu stoi wielki kwadratowy budynek, w którym mieściły się kiedyś koszary tureckiej armii, a w którym dziś można zobaczyć piekło na ziemi. Fetor rozdętych trupów – krowich, końskich, ludzkich – unoszących się na falach morza jest niczym w porównaniu ze smrodem bijącym z wnętrz tego murowanego czworoboku. Na kamiennych posadzkach ułożono ciasno rannych, chorych i konających mężczyzn, głównie młodych brytyjskich żołnierzy. Dla wielu z nich zabrakło słomy na posłanie czy koca na okrycie. Ale akurat w tym piekle na ziemi panuje względny spokój, pacjenci są bowiem tak zrozpaczeni, bezbronni i słabi, że cierpią w niemal całkowitej ciszy, by umierać potem tysiącami wskutek infekcji, gangreny lub epidemii cholery.
Pośród leżących bez czucia i z małą nadzieją na dożycie kolejnego poranka znalazł się młodzieniec mający zaledwie dwadzieścia lat. Obok przykucnęła przerażona dziewczyna, jeszcze młodsza niż on – jego poślubiona przed niespełna rokiem żona, która trafiła wraz z nim do tego przerażającego miejsca. Większość żon przybyła tu w ślad za towarzyszami życia i wlekła się potem za oddziałami z niemowlętami w ramionach. Wojakom nie stworzono bowiem możliwości przesyłania żołdu do kraju, skazując pozostawione tam kobiety na przymieranie głodem.
Wiele z nich głoduje i tutaj.
Wpatrzona w umierającego męża dziewczyna cierpi w rozedrganej i cichej atmosferze rozpaczy, tak charakterystycznej dla Scutari, a ponieważ napatrzyła się już na śmierć, ma świadomość, że kres jej własnych dni może być równie bliski. Brakuje jej odwagi, by uwierzyć, że nowe życie, które nosi w swoim wynędzniałym ciele, może mieć szanse na przetrwanie.
Trochę dalej kobieta w bezkształtnym szarym kitlu i czepku na głowie przemywa oczy innemu pacjentowi, usuwając z nich zaschniętą ropę. Zespół oddanych pacjentom pielęgniarek, które przybyły niedawno z Anglii, zdołał w niewielkim stopniu poprawić warunki panujące w Scutari. Kobiety szorują zapaskudzoną podłogę, myją pokryte brudem męskie ciała, wyparzają zawszone koce we wrzątku. Żołnierzowi o ropiejących oczach grozi wprawdzie utrata wzroku, lecz może się uważać za szczęściarza, ponieważ mniej niż połowa podopiecznych lazaretu Scutari dożywa wypisu.
– Staraj się nie dotykać teraz powiek – tłumaczy mu pielęgniarka – choćby cię bardzo korciło, nie wcieraj sobie w oczy tego plugastwa.
W labiryncie korytarzy, liczących łącznie osiem mil, pojawia się inna pielęgniarka, szczupła kobieta o arystokratycznych rysach twarzy. Niesie w dłoniach lampę, ponieważ zbliża się pora zmierzchu. Jej pociągła twarz olśniewa symetrią rysów, jednocześnie tchnie słodyczą i spokojem. Włosy, przedzielone pośrodku idealnym przedziałkiem i nakryte zawiązanym pod brodą koronkowym czepkiem, spływają na ramiona jak dwa brązowe skrzydła. Kobieta kroczy powoli, przystając co chwilę przy posłaniu któregoś z pacjentów, by przemówić cichym i melodyjnym głosem:
– List do twojej matki został wysłany, Higgins... Nie ma za co, to nic takiego.
– Czy coś dziś jadłeś, O’Reilly? – pyta. – Świetnie. Jutro załatwię ci koc.
– Czy użyłeś świeżej gąbki, Walters? – zwraca się do innego pacjenta.
Zatrzymuje się przy siostrze zajętej pielęgnacją ślepnącego żołnierza.
– Doskonale – komentuje. – A teraz wracaj do kwatery, robi się ciemno.
Pielęgniarka znika, a dama z lampą idzie dalej, by przystanąć obok rozdygotanej dziewczyny siedzącej na ziemi u boku nieprzytomnego męża. Przyjrzawszy się mu, dama odstawia lampę, przyklęka na zimnej kamiennej posadzce, układa obnażone sine stopy rannego na własnych kolanach i zaczyna je energicznie masować, by je choć trochę rozgrzać.
– Tylko w ten sposób mogę mu pomóc – mówi do dziewczyny, która siedzi obok w milczeniu, z oczami rozszerzonymi strachem. – A na ciebie już czas, moje dziecko. Możesz tu wrócić jutro rano.
Wymizerowana młoda żona obrzuca ją niemym, błagalnym spojrzeniem.
Kobieta odpowiada na nie tak, jakby usłyszała wyrażoną w słowach prośbę.
– Wiem, że chciałabyś przy nim zostać, dziecko, ale obowiązuje tu zasada, że w nocy na oddziale nie może być żadnych kobiet. Jeśli złamiemy zakaz, wojskowi oddelegują nas do kuchni albo, gorzej, każą wracać do Anglii. – Mówi to spokojnie, ani na chwilę nie podnosząc głosu. W jej szczupłej twarzy nie sposób dojrzeć śladów zmęczenia, niechęci czy frustracji. Mimo grozy wypowiadanych słów kobieta zachowuje anielski spokój: – Gdyby tak się stało, nieszczęśnicy zostaną pozbawieni jakiejkolwiek opieki, nawet za dnia. Więc musimy opuścić lazaret. Rozumiemy się?
Zakłada, że dziewczyna ją słyszy, i dochodzi do wniosku, że jej słowa spotkały się ze zrozumieniem. Ta pozostaje w bezruchu. W jej oczach nie widać buntu, jedynie pełne rozpaczy znużenie.
– Chodźmy. – Ułożywszy stopy konającego z powrotem na posadzce, starsza z kobiet podnosi lampę i wstaje. – Pójdziemy razem, oświetlę ci drogę. – Wyciąga do dziewczyny wolną rękę.
Młoda mężatka reaguje na kojący, pełen ciepła uścisk. Kobieta z lampą pomaga jej się podnieść. Przez chwilę obie stoją w bezruchu nad – chyba należałoby użyć tego słowa – ciałem.
Dziewczyna trzy razy rozchyla cienkie wargi, zanim szybko i jękliwie wyrzuci z siebie bezradne i niepotrzebne słowa:
– On jest moim mężem.
– Wiem, kochanie, ale i tak nie możesz...
– To dobry człowiek – ciągnie dziewczyna, najwyraźniej nie słysząc słów zakazu. – Nosi nazwisko Tupper. Thomas Tupper. Ktoś powinien o tym wiedzieć oprócz mnie.
– Ależ oczywiście – uspokaja ją dama z lampą. Ci, którzy przeżyją pobyt w Scutari, będą później wspominać kojące brzmienie jej cichego głosu. – Ale teraz czas stąd iść, pani Thomasowo Tupper.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Panno Meshle – powiedziała pani Tupper, odbierając ode mnie pusty talerz – gdyby miała panna wolną chwilę na pogaduszki...
Zanim moja starszawa, głucha jak pień gospodyni zdążyła dokończyć, poczułam przypływ niezwykłego zainteresowania. Nie dość, że zwróciła się do mnie cichym i stłumionym głosem, zamiast – jak to miała w zwyczaju – wykrzyczeć swoją kwestię, to jeszcze ni stąd, ni zowąd objawiła nagłą chęć nawiązania rozmowy. Prośba o „pogaduszki” była dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Na ogół pod koniec niewymyślnej kolacji (dziś – ponieważ zaczął się sezon na dymkę – uraczyła mnie zupą rybno-cebulową i leguminą z chleba) kiwałam jej w podzięce głową i udawałam się do swojego pokoju, gdzie mogłam się wyplątać ze wszystkich bufek, ozdóbek i rozmaitych wypełniaczy składających się na „pannę Meshle”. Potem, lekka jak piórko, mogłam się zapaść w miękki fotel i oparłszy stopy na podnóżku, oddać się błogiemu lenistwu.
– Chciałabym zasięgnąć porady – ciągnęła pani Tupper. Odstawiła bezceremonialnie białą fajansową wazę na piec jak pierwszy lepszy garnek, a zaraz potem wrzuciła zeskrobane resztki puddingu do pomyj zamiast do kociej miseczki.
Umierałam z ciekawości, żeby się dowiedzieć, co ją trapi, więc skinęłam głową i poświadczyłam gestem dłoni pełną gotowość wysłuchania dalszego ciągu.
– Usiądźmy – zaproponowała pani Tupper.
Wprawdzie od dłuższego czasu siedziałam przy stole, jednak podniosłam się, by przejść do skromniutkiej „części salonowej” mieszczącej się na parterze. Dom pani Tupper, choć czyściutki, był niewiele więcej niż prostą chatynką. Zajęłam miejsce na krześle, pani Tupper zaś przysiadła na brzeżku wypchanej końskim włosiem sofy i wbiła we mnie świdrujące spojrzenie wodnistych szarych oczek.
– Nic mi do tego, ale zauważyłam, że panna wcale nie jest taką cichą wodą – stwierdziła, jakby usprawiedliwiając fakt, że zwierza się tak młodej osobie. – Zdaje się, że panna udaje tylko skromną, pracującą młodą kobietę. Bywa, że zmienia się panna a to w żebraczkę, a to w szlachetnie urodzoną damę. Czasem też zadaje sobie panna mnóstwo trudu, żeby wyjść na miasto w przebraniu zakonnicy...
Słowa te wprawiły mnie w popłoch, czego nawet nie próbowałam ukryć. Moja gospodyni miała o tym wszystkim nie wiedzieć. Gdyby choć echo jej spostrzeżeń dotarło do moich braci, Mycrofta i Sherlocka, natychmiast ustaliliby mój adres na londyńskim East Endzie, a moja wolność zostałaby poważnie zagrożona.
Pani Tupper jednakże zdawała się nie dostrzegać mej konsternacji i mówiła dalej:
– ...pod osłoną nocy, żeby pomagać biedakom, którzy marzną i przymierają głodem. Skąd panna ma na to środki, licho raczy wiedzieć. – Przyjrzała mi się badawczo, zadzierając głowę, ponieważ nigdy nie grzeszyła wysokim wzrostem, a wdowi garb dodatkowo ujmował jej cali, po czym dodała: – Bardzo dobra z pani osóbka, panno Meshle, czy jak tam się panna naprawdę nazywa.
– Enola Holmes – wyszeptałam odruchowo. Na szczęście nie było możliwości, żeby moja gospodyni mogła to usłyszeć. Poczciwina ciągnęła swój wywód, nie zorientowawszy się nawet, co powiedziałam.
– I widać, że nie da sobie panna w kaszę dmuchać, więc mam nadzieję, że mi panna pomoże.
Jakże często ona sama spieszyła mi z pomocą, sprawując nade mną opiekę, kiedy dopadały mnie przeziębienie albo gorączka! Zdarzyło się nawet, że opatrywała mi rany zadane przez napastnika z garotą. Tak, mogę śmiało powiedzieć, że ta zacna kobieta mi matkowała. Wprawdzie nie było mi dane poznać, czym jest serdeczna troska prawdziwej matki, jednak wiem, że pani Tupper – pilnująca, bym zjadła na śniadanie kaszankę, i podnosząca mnie na duchu podczas moich napadów melancholii – z całą pewnością zachowywała się jak na rodzicielkę przystało. Oczywiście, że chciałam jej pomóc.
– Wielkie nieba! – zakrzyknęłam, wychylając się w jej stronę. – Cóż się stało?
Kobiecina pogrzebała w kieszeni fartucha, by po chwili wydobyć z niej list (dostarczony, jak się domyślałam, poranną pocztą), po czym wyciągnęła go w moją stronę. Kiwając głową i gestykulując zamaszyście, jakbym to ja była dotknięta głuchotą, ponaglała mnie, bym otworzyła kopertę i zapoznała się z jej zawartością.
Za oknem (z którego pani Tupper była bardzo dumna, jako że otwory okienne były obłożone podatkiem) światło dzienne zaczynało już szarzeć, jednak zapisane czarnym tuszem litery wiadomości aż biły w oczy. Nigdy w życiu nie widziałam tak napastliwie skreślonych słów. Duże litery były kanciaste i ostro zakończone, jakby ktoś zamiast pióra posłużył się bronią. Każda smuga tuszu przypominała z jednego końca maczugę, a z drugiego rapier. Tekst zaś brzmiał następująco:
GOŁĘBIU POCZTOWY, DOSTARCZ NATYCHMIAST WIADOMOŚĆ OD PTASIEGO MÓŻDŻKU ALBO POŻAŁUJESZ, ŻE OPUŚCIŁAŚ KIEDYŚ SCUTARI!
Scutari? Przeczytałam treść pisma dwukrotnie i wydała mi się pozbawiona sensu, pominąwszy fakt, że zawierała groźbę. Sam tekst budził niepokój, jednak jeszcze bardziej przerażająca była widoczna furia, z jaką autor przelał słowa na papier.
– Czy rozpoznaje pani charakter pisma? – spytałam.
– Hę? – Pani Tupper przyłożyła do ucha trąbkę.
Wrzasnęłam prosto w jej wylot:
– Czy rozpoznaje pani charakter pisma?
Zadałam to pytanie, domyślając się odpowiedzi. Gdyby anonimowy nadawca czuł, że może zostać zidentyfikowany, starałby się zmienić kształt liter albo powycinałby je z gazet i nakleił, jak to czynili złoczyńcy w podrzędnych powieścidłach.
– Że jak? Czy znałam tego, co pisał? Niby skąd?
Niech to licho porwie. W takich chwilach zawsze żałowałam, że nie mogę jej podsunąć kartki z zapisanym pytaniem. Jednak, jak większość prostych ludzi, pani Tupper ledwo zdołałaby przesylabizować tekst, nic z niego nie rozumiejąc.
– Charakter pisma! – podjęłam kolejną próbę.
– W życiu takiego nie widziałam. Przecież bym zapamiętała takie nastroszone kulfony. – Zatrzepotała rękoma, dając wyraz przestrachowi i zdziwieniu. – Myślę, że wziął mnie za kogoś innego.
– Możliwe. – Powiedziałam to bez przekonania, ponieważ nazwisko Tupper nie należało do pospolitych. Ba, nie znałam poza moją gospodynią nikogo, kto by je nosił. Ale przecież odziedziczyła je po nieżyjącym od lat mężu, który być może miał w Londynie jakichś krewnych. – Czy pan Tupper miał rodzinę?
– Hę? – Trąbka znów powędrowała w stronę ucha.
– Pan Tupper! – ryknęłam.
– Umarł w Scutari. – Moja gospodyni skuliła się i objęła ramionami, jakby w ciepło majowego wieczoru wdarł się nagle chłodny przeciąg. – Mija już prawie trzydzieści pięć lat, ale nigdy tego nie zapomnę. Okropne miejsce. Jakby piekło zstąpiło na ziemię.
Moje plecy przywarły z powrotem do oparcia niewygodnego krzesła. Zamilkłam, złorzecząc w duchu na własną niedomyślność. Scutari. No jasne. Kwatera Brytyjczyków stacjonujących w Turcji podczas wojny krymskiej.
Postanowiłam się upewnić.
– Czy pan Tupper służył w wojsku? – spytałam.
– Hę?
Oszczędzę łaskawemu czytelnikowi dalszego ciągu i streszczę pokrótce to, co mi wdowa po panu Tupperze relacjonowała przez kilka kolejnych godzin w wyjątkowo chaotyczny sposób. Trudno się jej dziwić – bądź co bądź był to jeden z najbardziej pogmatwanych konfliktów zbrojnych, jakie zrodziła głupota ludzka. Anglia i Francja Napoleona III weszły w nieoczekiwany sojusz, by u boku pogańskiej Turcji zewrzeć szyki przeciwko słabnącej w szybkim tempie Rosji. Przekonanie: „Nie wolno racji dochodzić, Ni stawiać pytań zbędnych; Tylko słuchać i ginąć”[1] posłało tysiące żołnierzy pod grad pocisków w imię walki o zapomniany przez Boga półwysep na Morzu Czarnym zwany Krymem, zamieszkiwany głównie przez wszy wielkości pająków, wielkie, tłuste i skoczne pchły oraz szczury tak potężnych rozmiarów, że teriery uciekały na ich widok w popłochu.
Tymczasem pan Tupper (jak wyjaśniła mi pani Tupper) trafił na Krym z chęci zysku, jako markietan, czyli handlarz wędrowny. Wiele z wysyłanych w oficjalnych dostawach towarów ginęło w drodze na front, ponieważ rozkradali je nieuczciwi pośrednicy. Zwietrzywszy łatwy pieniądz, młodzieniec ruszył w podróż, zabierając ze sobą świeżo poślubioną żonę. Oboje byli jeszcze niemal dziećmi. Obserwowali przedtem żony oficerów opuszczające kraj w towarzystwie służby, jadące powozami pełnymi sreber i pościeli, jakby wyjazd na wojnę był wypadem na wieś. Za wojskiem ciągnęły tysiące kobiet, od markietanek po siostry miłosierdzia. Żadna z nich nie przeczuwała, że wkrótce podzieli los mężczyzn i straci życie.
Tyle że żołnierze nie padali na polu walki, lecz wskutek chorób.
– Zmogła go krymska febra – tłumaczyła mi pani Tupper. – Mój Thomas leżał bez przytomności, a z uszu, oczu, ust i nosa ciekła mu krew. Chciałam mu pomóc i opłaciłam kilku miejscowych żebraków, żeby załadowali go na wóz zaprzężony w woły, a potem zawiozłam go do wielkiego lazaretu w Scutari. – Potrząsnęła smętnie głową na wspomnienie własnej naiwności. – Myślałam, że może dochtory i pielęgniarki postawią go na nogi. Mówili, że właśnie przyjechał tam nowy transport pielęgniarek z Anglii.
Jak się później dowiedziałam, pielęgniarki podporządkowano wojskowym chirurgom, którzy nie tylko traktowali je jak wścibskie baby w męskim świecie, ale też podejrzewali, że kobiety hołdujące głupiutkim wyobrażeniom na temat opieki nad rannymi wojakami zostały przysłane do Turcji za sprawą cywilnych spiskowców w celu zdyskredytowania umiejętności lekarzy. Armia nałożyła na te naprzykrzające się panie niezliczone ograniczenia. Przykładowo, w imię dobrych obyczajów kobietom nie wolno było przebywać w szpitalu po zmierzchu.
Każdego ranka musiały więc wynosić zwłoki tych, którzy zmarli poprzedniej nocy.
W tym także pana Tuppera.
– Oporządziłam go trochę, zaszyłam w pled, a oni wrzucili go do jednego dołu z trzydziestoma innymi, którzy oddali tej nocy ducha – powiedziała pani Tupper, by zaraz potem wyjaśnić, że cały ich dobytek, to jest towary jej męża, namiot, konie pociągowe, rozpłynął się w powietrzu rozdrapany przez hieny wojenne.
Pozostawiona bez środków umożliwiających jej powrót do Anglii, dołączyła do podobnych sobie istot strąconych na samo dno piekła, jakim było Scutari. Pod dawnymi koszarami, w których ulokowano szpital, wił się labirynt podziemnych korytarzy. Tam pani Tupper znalazła schronienie u boku innych wdów, osieroconych dzieci, porzuconych przez rodziny kalekich starych wieśniaków i różnego autoramentu nędzarzy, których grono właśnie powiększyła.
– Sama też niedomagałam, nie powiem.
Jednakże zamiast rozwinąć tę jakże interesującą myśl, pani Tupper podniosła się, by zapalić kilka świec. Pokręciwszy się po pokoju (a było to dla kogoś w jej wieku sporym wyzwaniem, liczyła sobie bowiem dobrze ponad pięćdziesiąt wiosen!), podeszła do komody i otworzyła stojącą na honorowym miejscu rzeźbioną drewnianą szkatułkę, która już od dawna mnie intrygowała. Wyciągnęła z niej wyblakłą fotografię i podeszła do mnie, by mi ją pokazać.
– Zdjęli pana Tuppera i mnie w dniu naszego ślubu – oznajmiła, kiedy przyglądałam się dwojgu upozowanym młodym ludziom w cudacznych strojach z połowy stulecia.
Chłopak miał pod brodą zawiązany na kokardę halsztuk, spódnica dziewczyny rozpięta była na konstrukcji z obręczy zwanej krynoliną, przypominającej odwróconą miskę. Moja poczciwa gospodyni przestroiła się od razu na rzewny ton wspomnień, zapominając o przerażającym liście, który skłonił ją do zwierzeń.
Spróbowałam przekierować tok jej myśli na złowieszcze czarne pismo, wrzeszcząc w czaszę trąbki:
– Co ma pani dostarczyć? Jaką wiadomość? Komu?
– A ja wiem? – Klapnęła ponownie na sofę i oplotła się chudymi ramionami. – Myślę i myślę, i po prostu nie wiem! Ale straciłam wtedy dziecko i w ogóle, więc mogłam zapomnieć.
Opanowało mnie dziwne, przyprawiające o zawrót głowy wrażenie, że świat stanął na głowie. Zaniemówiłam. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić... Moja kochana stara gospodyni, która całymi dniami pichciła ogony wołowe i ozdabiała poszewki szydełkowymi koronkami, odbyła w czasach młodości podróż do barbarzyńskiego kraju, straciła męża, a potem „sama niedomagała”.
Pani Tupper najwyraźniej zauważyła malującą się na mojej twarzy dezorientację.
– Urodziło się martwe – wyjaśniła. – I nie dziwota, bo sama byłam na wpół zagłodzona. Chodziłam w łachmanach, nie miałam tam w podziemiach żadnego posłania, a zresztą spać się i tak nie dało, bo szczury zaraz podgryzały palce. – Skuliła się, oplotła mocniej ramionami i zaczęła się kołysać w przód i w tył. – Miejsce z piekła rodem. Ludziska popadali w wariactwo. Jeden taki zabrał moje maleństwo i cisnął w morskie fale. Byłam pewna, że i ja tam sczeznę z nędzy i żałości. Było mi już wszystko jedno.
– Jak się pani stamtąd wyrwała? – wyszeptałam.
Tym razem nie musiałam podnosić głosu, ponieważ moja gospodyni doskonale zrozumiała, o co pytam. Może wyczytała to z wyrazu mojej twarzy, może z ruchu warg.
– Była wśród pielęgniarek pewna angielska dama – powiedziała. – Dziwne, przez tyle lat w ogóle o niej nie myślałam. A była już wtedy bardzo znana, żołnierze nazywali ją Damą z Lampą. Dzień w dzień niańczyła setki rannych niczym matka. Jak i dlaczego znalazła czas, żeby się nade mną ulitować? To był cud. – Wpatrujące się we mnie wodniste źrenice pani Tupper wydawały się nieobecne, jakby wspomnienia przeniosły ją w odległą przeszłość. – Może doszły ją słuchy, że nie chcę się zgodzić... – Pergaminową twarz mojej gospodyni okrasił rumieniec. – Nie godziłam się na to, w przeciwieństwie do markietanek. Większość kobiet z podziemi była gotowa na wszystko, byle zdobyć coś do jedzenia albo kilka pensów. Nie potępiam ich za to, ale sama nie umiałam się przemóc... Może to był powód. Cokolwiek się za tym kryło, pewnego dnia posłała po mnie jednego z kalekich chłopców, których przygarnęła. Miała pokój w narożnej wieży, z trudem wdrapałam się tam po schodach. W środku było pewnie ze sto osób, wszyscy gadali po francusku albo w innej mowie. Wchodzili i wychodzili, nieśli mokre gąbki, szarpie, guziki od koszul, cytryny, jodynę, swetry z włóczki, ciepłe czapki i Bóg wie co jeszcze. Miała tam cały magazyn tych rzeczy.
– Jak się nazywała? – zamruczałam, usiłując sobie przypomnieć nazwisko, bo słyszałam już o tej wspaniałej Angielce, mimo że moja znajomość dziejów wojny krymskiej pozostawiała wiele do życzenia. Podstawę mojego wykształcenia stanowiła biblioteka po ojcu, w której królowały dzieła Sokratesa, Platona, Arystotelesa i im podobnych.
– Dopilnowała, żebym miała wikt i opierunek – ciągnęła z zachwytem pani Tupper. – Podarowała mi eleganckie ubrania, o wiele lepsze niż te, w których brałam ślub, a potem załatwiła mi przeprawę do kraju i opłaciła wszystko z własnej kieszeni. I była na tyle łaskawa, żeby bawić mnie rozmową, chociaż prawie nic z tego, co do mnie mówiła, nie rozumiałam. Już wtedy byłam przygłucha, ale nikomu się do tego nie przyznawałam, bo myślałam, że mi to przejdzie. A wszystkiemu winna kanonada pod Sewastopolem, kiedy pan Tupper i ja wieźliśmy żołnierzom brandy, a rosyjskie damy obsiadły wzgórze z parasolkami i koszami piknikowymi, przyglądając się bitwie jak jakiemuś przedstawieniu z muzyką.
Wielkie nieba! Była na polu bitwy? Moja drobna, stareńka gospodyni?
Nie wiedząc, co myśleć ani jaki nadać bieg uciekającemu w coraz to nowe dygresje przesłuchaniu, raz jeszcze wzięłam do ręki dostarczone przez listonosza tajemnicze pismo i podstawiłam jej pod nos.
– Pani Tupper – powiedziałam błagalnie – może jednak coś pani świta?
Potrząsnęła gwałtownie głową.
– Nie mam pojęcia! – krzyknęła. – To się kupy nie trzyma. Byłam tam nikim!
„Bardzo dzielnym nikim”, dopowiedziałam w myślach. Pozostawało jednak faktem, że była zwykłą kobietą, której losy pokrzyżowała wojna. Kim więc był tajemniczy korespondent – bo sądząc po szaleńczej zamaszystości pisma, musiał być mężczyzną – i czego od niej chce? I to właśnie teraz, po trzydziestu czterech latach?
Chociaż wiedziałam, że moja ciekawość być może pozostanie niezaspokojona, poczułam, że mam obowiązek pomóc pani Tupper w rozwikłaniu tej zagadki.
PRZYPISY