Epidemie. Krótka historia - Anna Trojanowska - ebook

Epidemie. Krótka historia ebook

Anna Trojanowska

4,5

Opis

Informacje o zarazach przekazywano z ust do ust, przepisywano z księgi do księgi, dodając coś lub ujmując. Budząca strach cholera, napawająca lękiem dżuma, odrażający trąd, dziesiątkująca ludność ospa prawdziwa, tajemnicze gorączki krwotoczne z serca Afryki – to tylko niektóre przykłady chorób wywołujących epidemie. Jak sobie z nimi radzono? Co je powodowało? Jakie wierzenia, mity i teorie spiskowe narastały wokół pandemii? Jakie skutki przynosiła każda epidemia? Właśnie tego dowiecie się z tej książki.

Anna Trojanowska – historyk farmacji, autorka książek na temat historii leków naturalnych – grzybów leczniczych i surowców pochodzenia zwierzęcego oraz artykułów dotyczących lecznictwa ludowego, dawnych zasad żywienia i diet więziennych. Jej hobby to czytanie i pisanie książek.

 

Patroni medialni:

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (20 ocen)
12
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Na faktach i wokół dociekań, ciekawa pozycja do zaczytania.
00

Popularność




Epidemie. Krótka historia

Anna Trojanowska

© by Wydawnictwo RM, 2021Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska [email protected], www.rm.com.pl

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]

ISBN 978-83-8151-547-6 ISBN 978-83-7243-541-5 (ePub) ISBN 978-83-7243-542-2 (mobi)

Edytor: Justyna MrowiecRedaktor prowadzący: Małgorzata HlalRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Beata Wójcik, Mirosława SzymańskaProjekt okładki: Grażyna JędrzejecIlustracje: Studio Graw z wykorzystaniem materiałów wikimedia.orgEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec

Część I

Plaga, mór, morowe powietrze, zaraza

„…oto koń tru­pio blady,a imię sie­dzą­cego na nim Śmierć,i Ot­chłań mu to­wa­rzy­szyła.I dano im wła­dzę nad czwartą czę­ścią ziemi,by za­bi­jali mie­czem i gło­dem, i mo­rem, i przez dzi­kie zwie­rzęta”

Ap 6, 8

Śmierć – czwarty jeź­dziec Apo­ka­lipsy w daw­nych cza­sach nie­rzadko przy­bie­rał po­stać moru i roz­ta­czał swoją wła­dzę nad zie­mią, by nę­kać lu­dzi i pro­wa­dzić ich w Ot­chłań – kra­inę zmar­łych.

„Mór w Pol­sce”. „Mór w ca­łej Eu­ro­pie”. „Po­wie­trze mo­rowe w Pol­sce i na Rusi”. Ta­kie ha­sła bar­dzo czę­sto po­ja­wiały się w sta­rych kro­ni­kach, ak­tach miej­skich i klasz­tor­nych. In­for­ma­cje o za­ra­zach prze­ka­zy­wano z ust do ust, prze­pi­sy­wano z księgi do księgi, do­da­jąc coś lub uj­mu­jąc. Nie za­wsze były do­kładne i praw­dziwe, ale nie ulega wąt­pli­wo­ści, że mór w Pol­sce, tak jak i w ca­łej Eu­ro­pie, przez wieki zbie­rał nie­małe śmier­telne żniwo i bu­dził po­wszechną trwogę.

O mo­rze pi­sał Jan Dłu­gosz (1415–1480) w Rocz­ni­kach, czyli kro­ni­kach sław­nego Kró­le­stwa Pol­skiego. Wpraw­dzie spi­sy­wał je w XV wieku (1455–1480), ale ze­brał w nich in­for­ma­cje do­ty­czące wcze­śniej­szych stu­leci, się­ga­jąc do po­cząt­ków pań­stwa pol­skiego. We­dług słów Dłu­go­sza w 1006 i 1007 roku „Głód, mór i za­raza okropna (lu­esque mi­se­ra­bi­lis) pa­no­wały tymi czasy nie tylko w Pol­sce, ale w ca­łym pra­wie świe­cie i sprząt­nąw­szy mnó­stwo ofiar, wy­lud­niły wiele miast i wło­ści”[1]. Sy­tu­acja po­wta­rzała się co kilka lat, kro­niki są więc gę­sto usiane wzmian­kami o mo­rach i pla­gach. In­for­ma­cje te są jed­nak skąpe i trudno stwier­dzić, czym był w rze­czy­wi­ście opi­sy­wany mór – cho­robą za­kaźną czy ja­kąś inną plagą, która spo­wo­do­wała ma­sowe za­cho­ro­wa­nia i śmierć lud­no­ści.

Wię­cej o mo­rze można się do­wie­dzieć ze spi­sy­wa­nych w XVI–XVIII wieku prac me­dycz­nych. Były to za­równo tłu­ma­cze­nia i kom­pi­la­cje za­gra­nicz­nych dzieł, jak i opisy ob­ser­wa­cji oraz do­świad­czeń au­to­rów ksiąg. Czę­sto za­wie­rało się w nich wszystko, co na te­mat moru było au­to­rom wia­dome – od próby de­fi­ni­cji „mo­ro­wego po­wie­trza” przez sku­teczne i spraw­dzone spe­cy­fiki pre­zer­wu­jące (za­po­bie­ga­jące) i lecz­ni­cze, aż po… mo­dli­twy na czas moru.

Jed­nym z pierw­szych pol­skich dzieł na ten te­mat był na­pi­sany po ła­ci­nie trak­tat Ma­cieja z Mie­chowa, czyli Mie­cho­wity (ok. 1457–1523), le­ka­rza, astro­loga, pro­fe­sora Aka­de­mii Kra­kow­skiej. W dziele pt. Con­tra sa­evam pe­stem re­gi­men ac­cu­ra­tis­si­mum [Szcze­gó­łowe prze­pisy o za­bez­pie­cza­niu się przed groźną dżumą] (1508) au­tor po­dał in­for­ma­cje do­ty­czące moru pa­nu­ją­cego w Kra­ko­wie w 1482 roku. O mo­rze pi­sali też inni znani i mniej znani pol­scy me­dycy, m.in: Szy­mon z Ło­wi­cza (ok. 1512–ok. 1538): De pra­ese­rva­tione a pe­sti­len­tia et ip­sius cura [O środ­kach ochron­nych przed za­razą i jej le­cze­niu] (1532); pi­szący u schyłku XVI wieku Piotr Umia­stow­ski – Na­uka o mo­ro­wem po­wie­trzu na czwory xięgi roz­ło­żona (1591); szes­na­sto­wieczny me­dyk i cy­ru­lik łom­żyń­ski Mar­cin Ruf­fus z We­lca: Epi­tome opu­sculi. To iest grun­towna y do­sta­teczna sprawa: o ia­do­wi­dey y za­raź­li­wey nie­mocy Pe­sti­le­myey, albo mo­ro­wego po­wie­trza (1588) czy Mar­cin Ksa­wery Szum­liń­ski (?–1720), który opi­sał mo­rowe po­wie­trze pa­nu­jące w Kra­ko­wie w la­tach 1707–1709.

Pu­bli­ko­wano rów­nież po­rad­niki i in­struk­cje za­wie­ra­jące prze­pisy, które miały uchro­nić lud­ność od za­razy. W 1613 roku Se­ba­stian Pe­trycy (1554–1626), dok­tor me­dy­cyny i fi­lo­zo­fii, wy­dał: In­struc­tia Abo Na­uka, Iak Się Spra­wo­wać Czasu moru. W XVIII wieku w Lesz­nie wy­szła na­to­miast praca Abra­hama Em­ma­nu­ela Wolffa (ok. 1725–1784), ge­ne­ral­nego sztab­sme­dyka wojsk kró­lew­skich i Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej: Trak­ta­cik o Po­wiet­rzu mo­ro­wym dla Ludu Pol­skiego. Po­dobne in­struk­cje „dla ludu” pi­sano na zle­ce­nie moż­nych i władz miej­skich.

Dzieł tych po­wstało znacz­nie wię­cej, ich spis i omó­wie­nie przed­sta­wił Fran­ci­szek Gie­droyć (1860–1944) w pracy Mórw Pol­sce (w wie­kach ubie­głych) (1899), z któ­rej za­czerp­nę­łam liczne in­for­ma­cje o mo­rze w daw­nej Pol­sce.

Mór, czyli mo­rowe po­wie­trze, daw­niej na­zy­wano też po­wiet­rzem (jak w sło­wach mo­dli­twy „Od po­wie­trza, głodu, ognia i wojny za­cho­waj nas, Pa­nie”) albo za­razą, łoż­nicą lub cho­robą łożną, ale rów­nież epi­de­mią – i ten ter­min dziś jest po­wszech­nie uży­wany.

Epi­de­mia (we­dług Ustawy z dnia 5 grud­nia 2008 roku o za­po­bie­ga­niu oraz zwal­cza­niu za­ka­żeń i cho­rób za­kaź­nych u lu­dzi) ozna­cza „wy­stą­pie­nie na da­nym ob­sza­rze za­ka­żeń lub za­cho­ro­wań na cho­robę za­kaźną w licz­bie wy­raź­nie więk­szej niż we wcze­śniej­szym okre­sie albo wy­stą­pie­nie za­ka­żeń lub cho­rób za­kaź­nych do­tych­czas nie­wy­stę­pu­ją­cych”[2], na­to­miast cho­roby za­kaźne to cho­roby wy­wo­łane przez bio­lo­giczne czyn­niki cho­ro­bo­twór­cze, które ze względu na cha­rak­ter i spo­sób sze­rze­nia się sta­no­wią za­gro­że­nie dla zdro­wia pu­blicz­nego.

W ję­zyku po­tocz­nym na­dal funk­cjo­nują też dawne okre­śle­nia, jak za­raza i po­mór. Nie bu­dzą już grozy, nie mają ta­kiego ła­dunku emo­cjo­nal­nego jak kie­dyś, bo do nie­dawna wy­da­wało się, że sta­no­wią od­le­głą prze­szłość i w cy­wi­li­zo­wa­nym no­wo­czes­nym świe­cie nie ma na nie miej­sca. Tym­cza­sem oka­zuje się, że trudno je po­wstrzy­mać na­wet i w dzi­siej­szych cza­sach.

Dawne prze­kazy wska­zują na to, że mo­rowe po­wie­trze zbie­rało śmier­telne żniwo po­dob­nie jak głód i wojny i czę­sto im to­wa­rzy­szyło. Wojna za­zwy­czaj po­cią­gała za sobą głód, a ten pro­wa­dził do za­razy, z ko­lei za­ra­zie to­wa­rzy­szyła klę­ska głodu. Były to zja­wi­ska sil­nie ze sobą zwią­zane. Nic więc dziw­nego, że Mór, czyli Za­razę, obok Wojny, Głodu i Śmierci, uzna­wano za jed­nego z czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy, któ­rzy mają się po­ja­wić, gdy na­dej­dzie ko­niec tego świata i czas Sądu Osta­tecz­nego. Tak też jeźdźcy zo­stali przed­sta­wieni na ob­ra­zach i ry­ci­nach, na przy­kład na słyn­nej ry­ci­nie Al­brechta Dürera (1471–1528) Czte­rej jeźdźcy Apo­ka­lipsy.

Wzmianki o mo­rze nę­ka­ją­cym lud­ność Eu­ropy w wie­kach śred­nich, a także póź­niej­szych są jed­nak skąpe, mało do­kładne, a czę­sto i mało wia­ry­godne. „Mór” był po­ję­ciem nie­pre­cy­zyj­nym, po­nie­waż le­ka­rze na­zy­wali tak nie tylko cho­roby, które dziś okre­śla się jako za­kaźne – mór mógł też po­wsta­wać na sku­tek głodu albo z in­nych przy­czyn, na przy­kład zbio­ro­wego za­tru­cia. Mógł prze­nieść się na zwie­rzęta, wtedy za­zwy­czaj, choć nie za­wsze, mó­wiono o po­mo­rze lub mo­rze by­dła czy ptac­twa (jedna z dzie­się­ciu plag egip­skich), co w efek­cie miało rów­nież tra­giczne skutki. W kro­ni­kach nie brak więc wzmia­nek o mo­rze i jego tra­gicz­nych kon­se­kwen­cjach. Jan Dłu­gosz, au­tor Dzie­jów pol­skich ksiąg dwa­na­ście (zna­nych rów­nież jako Rocz­niki, czyli kro­niki sław­nego Kró­le­stwa Pol­skiego) jest tu nie­za­stą­piony; po­daje na przy­kład że w la­tach 1221–1224 po­wo­dzie, głód i sro­gie po­wie­trze tra­piły Pol­skę, skut­kiem czego wiele wsi i mia­ste­czek zo­stało ogo­ło­co­nych z lud­no­ści. Jed­no­cze­śnie po­mór padł na by­dło. Z ko­lei w la­tach 1282–1283 głód, który pa­no­wał w Pol­sce, Cze­chach i Niem­czech, stał się przy­czyną moru, po­nie­waż lud mu­siał się ży­wić chwa­stami, li­śćmi drzew i in­nym „szko­dli­wym ziel­skiem”, a przez to „brał w sie­bie mi­mo­wol­nie różne tru­ci­zny i za­razy”. Jakby tego było mało, lud­ność, któ­rej udało się przed tymi nie­szczę­ściami uciec na Wę­gry, była sprze­da­wana bar­ba­rzyń­com w nie­wolę[3].

Opi­su­jąc bliż­sze so­bie czasy, kro­ni­ka­rze dys­po­no­wali do­kład­niej­szymi in­for­ma­cjami na te­mat pa­nu­ją­cego moru i po­da­wali wię­cej szcze­gó­łów. Mo­żemy się więc do­wie­dzieć, co było przy­czyną moru, gdzie i jak długo wy­stę­po­wał. We­dług Dłu­go­sza w 1467 roku pra­wie we wszyst­kich kra­jach pod­le­głych Kró­le­stwu Pol­skiemu, a oso­bli­wie Wiel­kiej Pol­sce, Ma­zow­szu, Rusi, Po­dolu i czę­ści Ślą­ska, po­wie­trze sze­rzyło „zgubną za­razę, wiele wy­mo­rzyło lu­dzi i nie­małą liczbę miast i wsi w pu­sty­nie prze­mie­niło. Stąd (z braku rąk do pracy) w ca­łej Pol­sce pa­no­wał wielki nie­do­sta­tek i dro­gość zboża i by­łaby ta plaga da­lej jesz­cze się roz­sze­rzyła, gdyby w cza­sie po­wie­trza tyle nie wy­marło lu­dzi”[4]. Na­to­miast Ma­ciej z Mie­chowa za­no­to­wał, że pod­czas pa­nu­ją­cego w Kra­ko­wie moru w 1482 roku (od po­łowy czerwca do sierp­nia) śmier­tel­ność była tak duża, że w pa­ra­fii Panny Ma­ryi umie­rało dzien­nie 40–50 osób, w pa­ra­fii św. Ste­fana po 30–40, po­dob­nie w in­nych pa­ra­fiach[5].

Z cza­sem po­da­nie liczby ofiar stało się in­for­ma­cją okre­śla­jącą skalę moru, do­wo­dem na to, że sy­tu­acja była bar­dzo groźna, ale jed­no­cze­śnie kon­tro­lo­wana przez wła­dze mia­sta. W XVI wieku te dane od­no­to­wy­wano czę­ściej, na przy­kład pod­czas moru, który pa­no­wał w 1538 roku, w Gdań­sku umarło sześć ty­sięcy osób za­ra­żo­nych „po­wie­trzem”, z ko­lei w Kra­ko­wie w 1543 roku zmarło 20 ty­sięcy miesz­kań­ców, zaś w Po­zna­niu pod­czas za­razy pa­nu­ją­cej w okre­sie od św. Jana do końca 1568 roku w sa­mym mie­ście było sześć ty­sięcy ofiar.

Z li­cze­niem ofiar by­wało róż­nie, nie usta­lono żad­nych pra­wi­deł, które po­zwo­li­łyby na prze­pro­wa­dza­nie po­rów­nań; prze­ina­czano też dane, zda­rzało się więc, że kro­ni­ka­rze po­da­wali skraj­nie różne liczby do­ty­czące tego sa­mego zda­rze­nia. I tak pod­czas za­razy, która gnę­biła Gdańsk w 1548–1549 we­dług jed­nych źró­deł zmarło 40 ty­sięcy osób, a we­dług in­nych – 20 ty­sięcy.

W wieku XVII i XVIII w kro­ni­kach po­ja­wiało się co­raz wię­cej in­for­ma­cji o ko­lej­nych za­ra­zach nę­ka­ją­cych i pu­sto­szą­cych kraje, zie­mie i mia­sta, mię­dzy in­nymi Po­znań, To­ruń, Gdańsk, Wilno, Lwów i War­szawę. Fran­ci­szek Mak­sy­mi­lian So­biesz­czań­ski (1814–1878) w Ry­sie hi­sto­ryczno-sta­ty­stycz­nym wzro­stu i stanu mia­sta War­szawy od cza­sów naj­daw­niej­szych aż do 1847 roku po­dał[6]: „Przez dwa lata do roku 1710 gra­su­jące po­wie­trze, do 30 000 miesz­kań­ców sprząt­nęło, a przy po­wtó­rze­niu tej strasz­li­wej cho­roby w roku 1711, znowu cho­ciaż sła­biej śmier­tel­ność sze­rzyła się. Okropny był na­ten­czas stan War­szawy; wszy­scy pra­wie ubożsi miesz­kańcy wy­nie­śli się w lasy i za­ro­śla ota­cza­jące Wolę. Ko­ścioły, pa­łace i domy opu­sto­szały, a bujna trawa na naj­lud­niej­szych przed­tem uli­cach po­ro­sła. Plaga ta do mie­siąca lu­tego 1712 roku trwała, w War­sza­wie zaś na długi czas ślady po niej zo­stały”[7].

Można przy­pusz­czać, że liczba zmar­łych jest tu za­wy­żona, sza­cuje się, że na po­czątku XVIII wieku w War­sza­wie miesz­kało około 40 ty­sięcy osób. Au­tor po­wo­ły­wał się wpraw­dzie na świadka owych cza­sów i ob­ra­zowo przed­sta­wił spu­sto­sze­nie, ja­kie po­czy­nił mór w sto­licy, jed­nak trzeba mieć na uwa­dze to, że mógł mocno prze­sza­co­wać.

Ćwierć wieku póź­niej, w 1737 roku, w War­sza­wie wy­bu­chła za­raza, którą opi­sał Ja­kób Emi­lian Ca­mu­set (?–1739), le­karz kró­lew­ski. I, jak na le­ka­rza przy­stało, po­dał nieco me­dycz­nych szcze­gó­łów – wy­mie­nił ob­jawy ob­ser­wo­wane u cho­rych; „Go­rączki te­go­roczne War­szaw­skie za­czy­nały się zwy­czaj­nie od cięż­kiego głowy bo­le­nia, z cięż­kiem osła­bie­niem za­raz z po­czątku, wo­mity niby w pa­cy­en­cie przy­na­gla­iąc, puls słaby y czę­sty spra­wu­jąc, ciało nie ba­rzo niby po­wierz­chu pa­ląc, ię­zyk ied­nak su­chy, y bo­le­ści około bio­drow czy­niąc, a w krotce głu­cho­ścią y sza­leń­stwem zmy­sły przy­ci­ska­iąc”[8]. Cho­rzy skar­żyli się też na „ści­śnie­nie serca”, bóle w oko­li­cach bio­der, mę­czyła ich bie­gunka, mieli trud­no­ści z od­dy­cha­niem i od­da­wa­niem mo­czu, w końcu do­cho­dziły kon­wul­sje, zimne poty, a wkrótce na­stę­po­wała śmierć.

W kro­ni­kach, także w pra­cach me­dycz­nych, rzadko wy­mie­niano na­zwy cho­rób po­wo­du­ją­cych mór. Oprócz czar­nej śmierci (dżumy), która da­wała cha­rak­te­ry­styczne ob­jawy, nie­kiedy wspo­mi­nano o an­giel­skich po­tach albo zgni­łej fe­brze (ty­fu­sie pla­mi­stym?), fran­cu­skiej cho­ro­bie, czyli francy (kile), ospie i in­flu­en­zie. Naj­czę­ściej jed­nak do XVIII wieku epi­de­mie na­zy­wano po pro­stu mo­rem, za­razą, dżumą albo po­wie­trzem. Do­piero w XIX wieku od­kry­cia z za­kresu bak­te­rio­lo­gii umoż­li­wiły wy­ja­śnie­nie przy­czyn cho­rób mo­ro­wych i uła­twiły ich roz­róż­nie­nie, a w wieku XIX i XX – od­kry­cia z za­kresu hi­gieny, szcze­pie­nia i nowe leki po­zwo­liły na walkę z tymi cho­ro­bami. Za­nim to jed­nak na­stą­piło, funk­cjo­no­wało wiele róż­nych po­glą­dów na te­mat moru. Im mniej wie­dziano o cho­ro­bie, tym bar­dziej ta­jem­ni­cza się wy­da­wała, tak że w jej po­ja­wie­niu się do­szu­ki­wano się udziału czyn­ni­ków nie­ziem­skich. Taka sy­tu­acja skła­niała do snu­cia dziw­nych i ry­zy­kow­nych, z dzi­siej­szego punktu wi­dze­nia, hi­po­tez do­ty­czą­cych po­cho­dze­nia i na­tury moru, a także spo­so­bów za­po­bie­ga­nia i le­cze­nia.

Czym jest mór?

Czym jest mo­rowe po­wie­trze? Na to py­ta­nie długo nie po­tra­fiono zna­leźć za­do­wa­la­ją­cej od­po­wie­dzi. Istota moru po­zo­sta­wała nie­wi­doczna i nie­uchwytna, co po­wo­do­wało, że wo­bec ta­kiego za­gro­że­nia lu­dzie czuli się za­gu­bieni – nie wie­dzieli, jak się przed nim uchro­nić i jak mu prze­ciw­dzia­łać. Ra­tun­kiem wy­da­wały się je­dy­nie mo­dli­twa i ucieczka z miejsc „za­po­wie­trzo­nych”. Nie każdy mógł jed­nak ucie­kać – me­dycy, a także du­chowni peł­niący po­sługę wśród cho­rych sta­rali się więc uchwy­cić na­turę mo­ro­wego po­wie­trza, zde­fi­nio­wać je i roz­po­znać.

Naj­star­sze okre­śle­nia moru mó­wiły o po­wie­trzu ze­psu­tym i zja­dli­wym. Wraz z roz­wo­jem wie­dzy me­dycz­nej ule­gły one pew­nym mo­dy­fi­ka­cjom, jed­nak naj­czę­ściej przy­czyny moru upa­try­wano w zja­dli­wym, ostrym, żrą­cym czy też tru­ją­cym po­wiet­rzu. Było ono bar­dzo prze­ni­kliwe, a skutki jego wdy­cha­nia gwał­towne. Za czyn­nik ra­żący uzna­wano ro­dzaj nie­uchwyt­nej „mgły gę­stej”, „za­duch”, „ja­do­witą parę” czy też „wa­pory”. Mo­rowe po­wie­trze opi­sy­wano rów­nież jako po­tężną ogni­stą go­rączkę, ma­jącą w so­bie jad, któ­rym jak pio­ru­nem prze­nika ciała – za­raża nie tylko głowę, serce, wą­trobę, ale i wszyst­kie inne członki, aż wresz­cie za­bija. Z ko­lei Piotr Umia­stow­ski, au­tor jed­nego z szes­na­sto­wiecz­nych trak­ta­tów o mo­rze, zwra­cał uwagę na dużą za­raź­li­wość i śmier­tel­ność oraz ła­twe roz­prze­strze­nia­nie się cho­roby mo­ro­wej, która mo­gła tra­pić wiele kra­jów, kró­lestw, księstw.

Me­dycy pod­kre­ślali skutki dzia­ła­nia mo­ro­wego po­wie­trza na lu­dzi, wy­mie­nia­jąc, w miarę po­stę­pów wie­dzy, co­raz bar­dziej sub­telne struk­tury i me­cha­ni­zmy ludz­kiego or­ga­ni­zmu nisz­czone przez za­razę. We­dług Ruf­fusa z We­lca (1588) mór jest nie­mocą, która obej­muje serce i głowę, płuca, wą­trobę i inne czę­ści ciała, tak że czło­wiek czuje zmę­cze­nie i pa­lący ogień, staje się otę­piały, bez­ro­zumny, a je­śli nie do­czeka się po­mocy, „na osta­tek umarły”. Na­to­miast Jan Ne­po­mu­cen Lucy (1750–1786), pro­fe­sor Aka­de­mii Kra­kow­skiej, w dy­ser­ta­cji (1775) za­uważa, że sub­telna tru­ci­zna moru naj­bar­dziej za­bu­rza zmy­sły i wy­wo­łuje zmiany we krwi, a w końcu osła­bia funk­cje ży­ciowe. Ta­kie po­glądy prze­trwały do XIX wieku.

Zwiastuny moru

Po­dob­nie jak cho­robę w ciele czło­wieka za­po­wia­dały pewne sy­gnały, tak w róż­nych zna­kach na nie­bie i ziemi do­pa­try­wano się zwia­stu­nów moru. Były to za­zwy­czaj zja­wi­ska, które jed­no­cze­śnie uzna­wano za przy­czyny moru, na przy­kład za­ćmie­nie Słońca, po­ja­wie­nie się ko­mety, me­te­ory­tów czy tzw. spa­da­ją­cych gwiazd. Miały one spra­wiać, że po­wie­trze sta­wało się po­datne na „przy­ję­cie” za­razy.

Do wy­bu­chu epi­de­mii mógł rów­nież pro­wa­dzić nie­ko­rzystny układ gwiazd lub pla­net. Astro­lo­dzy, któ­rzy czę­sto byli też le­ka­rzami, mieli duże pole do po­pisu – sta­wiali pro­gno­styki i ho­ro­skopy dla kró­lów i moż­nych, dla miast i kró­lestw, do­szu­ku­jąc się złych ukła­dów pla­net (zwłasz­cza Sa­turna i Marsa). Astro­lo­gia uzna­jąca, że ludz­kie losy są za­pi­sane w księ­dze przy­rody, czyli na nie­bie, była po­pu­larna zwłasz­cza w śre­dnio­wie­czu i re­ne­san­sie, wy­kła­dano ją na uni­wer­sy­te­tach i za­li­czano do sztuk wy­zwo­lo­nych. W XV i XVI wieku ka­te­dra astro­lo­gii funk­cjo­no­wała w Aka­de­mii Kra­kow­skiej.

Nie­po­ko­jące zja­wi­ska wy­stę­pu­jące na ziemi rów­nież mo­gły za­po­wia­dać za­razę. Czło­wiek, ob­ser­wu­jąc przy­rodę, od któ­rej czuł się za­leżny, a któ­rej sił w pełni nie po­znał, sta­rał się wy­czy­tać przy­szłość, zwra­ca­jąc uwagę na klę­ski ży­wio­łowe i ano­ma­lie po­go­dowe nisz­czące zbiory i po­wo­du­jące nie­uro­dzaj oraz głód. Szcze­gól­nie nie­bez­pieczne wy­da­wały się zja­wi­ska zwią­zane z nad­mia­rem wil­goci (czę­ste mgły, desz­cze), a także wia­try wie­jące z po­łu­dnia i wschodu i przy­no­szące masy wil­got­nego po­wie­trza. „Cie­płe i wil­gotne po­wie­trze – wy­no­to­wał Gie­droyć za An­to­nem Szne­ber­gie­rem (1530–1581), au­to­rem Książki o za­cho­wa­niu zdro­wia czło­wie­czego od za­razy mo­ro­wej (1569) – desz­cze w po­rze nie­wła­ści­wej, je­sień po­chmurna a po­mimo to su­cha, po­goda zmienna zwy­kle za­po­wia­dają cho­roby śmier­telne, a więc mór rów­nież. Ta­kież zna­cze­nie mają: lato po­chmurne a su­che bez wia­trów, wia­try po­łu­dniowe, grzmoty i bły­ska­wice w zi­mie, nie­mniej grzmot po raz pierw­szy w roku roz­le­ga­jący się w so­botę. Je­śli mór sze­rzy się w kra­jach są­sied­nich, oso­bli­wie na wschód od nas le­żą­cych, to we­dle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa prze­do­sta­nie się do nas”[9].

Zwia­stu­nami za­razy zwią­za­nymi z ży­wio­łem wody były po­wo­dzie, wy­lewy i po­ja­wie­nie się mar­twych ryb.

Za zło­wróżbne znaki po­cho­dzące z ży­wiołu ziemi uwa­żano sy­tu­acje, „[…] gdy czę­sto przy­cho­dzą na świat bliź­nięta, pa­nują bie­gunki, czer­wonki, wrzody i »plaury« [za­pewne pleury – za­pa­le­nie opłuc­nej, ob­ja­wia­jące się kłu­ciem w boku] tra­pią lud­ność, ko­biety czę­sto ro­nią bez oczy­wi­stej przy­czyny, gdy zwie­rzęta, które w głębi ziemi żyją, na po­wierzch­nię jej zbyt czę­sto wy­łażą, zwie­rzęta dzi­kie i do­mowe gdy czę­sto zdy­chają, psy się wście­kają, pta­stwo opusz­cza gniazda i precz od­la­tuje, lub zbyt nizko prze­bywa nad zie­mią, gdy się po­ja­wia mnó­stwo much, ko­ma­rów, mo­tyli, pa­ją­ków, ko­ni­ków i in­nego ro­bac­twa, khtore się z za­gni­łych smro­dow y nie­czy­sto­ści mnoży, wę­żów i żab mno­gość”[10].

Zły znak sta­no­wiły też kwiaty kwit­nące w nie­wła­ści­wym cza­sie, w du­żej ilo­ści i szybko więd­nące oraz mno­gość grzy­bów. Kilka ta­kich zna­ków trak­to­wano jako po­ważny sy­gnał ostrze­gaw­czy za­po­wia­da­jący za­razę.

Od­bie­ga­jące od normy zja­wi­ska do­ty­czące po­gody, zwie­rząt, ro­ślin i grzy­bów mo­gły być za­po­wie­dzią nie­uro­dzaju lub po­moru zwie­rząt. Czę­sto ko­ja­rzono je z wil­go­cią i roz­kła­dem. W cia­łach osób cho­rych miały za­cho­dzić po­dobne pro­cesy – roz­kład, gni­cie, psu­cie się. Nie­które cho­roby okre­śla się wręcz jako zgniłe go­rączki (ty­fus). Te po­glądy pod­kre­ślała za­leż­ność mię­dzy po­rami roku a wy­stę­po­wa­niem epi­de­mii, które za­zwy­czaj zimą wy­ga­sały, co tłu­ma­czono tym, że mróz „zgni­liź­nie jest prze­ciwny”.

Przyczyny zarazy

Nie­wi­doczne przy­czyny moru długo po­zo­sta­wały w sfe­rze do­my­słów, wy­da­wały się nie tylko groźne, ale i ta­jem­ni­cze. Ja­do­wi­tość czy też zja­dli­wość mo­ro­wego po­wie­trza mu­siała z cze­goś wy­ni­kać. Jedną z naj­wcze­śniej wy­mie­nia­nych przy­czyn epi­de­mii był… gniew Boży i kara nie­bios za grze­chy ludz­kie. Sti­pen­dium pec­cati mors – za­płatą za grzech jest śmierć, przy­po­mi­nał Mar­cin Ruf­fus z We­lca, do­da­jąc: „Bo kto nie chce słowa Bo­żego, które zo­wią po he­bray­sku Da­bar, słu­chać, y nie przy­muie go, ten przez mo­rowe po­wie­trze ka­ran być musi. […] De­ber Ke­teb, są imiona dwu dy­abłów, któ­rym Pan Bóg oso­bli­wie moc y roz­ka­za­nie dał: aby lu­dzi ia­dem po­wie­trza mo­ro­wego za­ra­żali y za­bi­jali”[11].

Co do­kład­nie mo­gło wy­wo­łać gniew Boży, za­zwy­czaj nie wy­szcze­gól­niano, można jed­nak po­dej­rze­wać, że były to prze­wi­nie­nia z „ze­stawu” sied­miu grze­chów głów­nych, zwłasz­cza roz­wią­złość i wszelka roz­pu­sta, które szcze­gól­nie pięt­no­wano pod­czas epi­de­mii. Na przy­kład w 1005 roku w We­ne­cji, gdy pod­czas moru umarli doża i jego żona, uznano, że ścią­gnęli na sie­bie karę nie­bios przez zby­tek po­słu­gi­wa­nia się przy je­dze­niu ma­łymi wi­del­cami i po­zła­ca­nymi łyż­kami…

Być może obawą przed gnie­wem Bo­żym po­dyk­to­wany był też na­kaz za­my­ka­nia na czas za­razy do­mów pu­blicz­nych (za­mtu­zów) i wy­pę­dza­nia z mia­sta ko­biet nie­rząd­nych. Wspo­mi­nał o tym Umia­stow­ski. Wy­raź­nie za­zna­czono to także w wy­da­nym w 1707 roku roz­po­rzą­dze­niu ma­gi­stratu kra­kow­skiego, w któ­rym na­ka­zano mię­dzy in­nymi: „aby po do­mach szyn­ko­wych i ka­mie­ni­cach pi­ja­tyki, mu­zyki, tańce, zby­teczne stroje, schadzki nie­po­trzebne i wszel­kie swa­wole gniew Bo­ski ścią­ga­jące ustały i aby osoby po­dej­rzane i nie­rządne wy­gnane były”[12]. W XVII wieku w War­sza­wie za urzą­dza­nie w cza­sie moru bie­siad, za­baw, któ­rym to­wa­rzy­szą śpiewy i mu­zyka, ka­rano od­siadką w wieży.

Po­dej­rze­nia rzu­cano też na Ży­dów i osoby, które im sprzy­jały. We­dług Se­ba­stiana Ślesz­kow­skiego, au­tora pracy: O ustrze­że­niu y le­cze­niu mo­ro­wego po­wie­trza, także go­rą­czek ia­do­wi­tych przy­miot­nych z pe­to­ciami[13], na­uka, każ­demu wie­kowi, płci y sta­nowi przy­spo­so­biona… (1623), za­raza mo­rowa miała być karą Bożą za pro­tek­cję, jaką miesz­cza­nie i szlachta oka­zy­wali Ży­dom[14].

Zja­dliwe po­wie­trze mo­gło po­wsta­wać także na sku­tek za­kłó­ceń astro­no­micz­nych i me­te­oro­lo­gicz­nych. We­dług Mar­cina Ruf­fusa z We­lca „kiedy jedno Pan Bóg świat chce mo­ro­wem po­wiet­rzem po­ka­rać, tedy do tego używa i po­syła swego Anioła […], albo wżdy nie­bie­skiego zgro­ma­dze­nia gwiazd, zwłasz­cza Pla­net zwierzch­nich. Któ­rzy moc maią bar­dzo dziwną, od Pana Boga im nadaną, któ­rey nad tym ni­skim świa­tem uży­wają, przez co za­raź­liwe y ja­do­wite za­du­chy y mgły z wnętrz­no­ści ziemi, albo wia­try z po­łu­dnia albo od za­chodu, nie­zdrowe wy­cią­gają y po­bu­dzają, stąd po­wie­trze ży­wotne za­ra­żone bywa, albo też cią­gną złe mgły y za­raź­liwe, z ie­zior smro­dli­wych, z ba­gnisk, z błot, y z kloak…”[15].

Astro­lo­dzy ba­da­jący wpływy pla­net na losy lu­dzi i ich zdro­wie, także le­ka­rze, któ­rym po­glądy te nie były obce, tłu­ma­czyli po­wsta­nie mo­ro­wego po­wie­trza za­ćmie­niem Słońca bądź złym ukła­dem nie­któ­rych ciał nie­bie­skich (po­ło­że­niem na­prze­ciwko sie­bie czy pew­nego ro­dzaju po­łą­cze­niem – ko­niunk­cją), które miały spra­wiać, że pla­nety i gwiazdy swymi ru­chami i świa­tłem przy­cią­gały „roz­ma­ite zimna, cie­pła i mo­kra, i su­cha [su­cho­ści] i za­ra­żały po­wie­trze ja­dem szko­dli­wem dla wszyst­kich stwo­rzeń”[16]. Jed­nym z ar­gu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych za tym po­glą­dem miało być wy­stę­po­wa­nie moru, mimo że w po­wie­trzu nie można było do­strzec żad­nej wi­docz­nej zmiany. Przy­czyna moru mu­siała po­cho­dzić za­tem z nieba, a był nią spe­cy­ficzny bieg czy też układ ciał nie­bie­skich, który po­wo­do­wał „uzja­dli­wia­nie” po­wie­trza, lub też, jak wy­ja­śniał Umia­stow­ski, samo po­wie­trze nie miało w so­bie jadu (bo wtedy wszystko, co tylko żyje, uleg­łoby za­ra­zie i śmierci), lecz ciała nie­bie­skie mo­gły tak od­dzia­ły­wać na or­ga­nizm czło­wieka i różne rze­czy ziem­skie, że te za­czy­nały wy­twa­rzać w so­bie tru­ci­zny.

Po­dobne po­glądy po­wta­rzano w XVII wieku. Wów­czas przy­czyn za­razy upa­try­wano rów­nież w po­ja­wie­niu się ko­mety. Z jej uka­za­niem się na nie­bie wią­zano różne nie­szczę­ścia i ka­ta­kli­zmy. Ko­meta mo­gła wy­cią­gnąć z pod­ziemi tru­jące wil­got­no­ści, a gdy ga­sła lub ule­gała uni­ce­stwie­niu, wtedy wy­rzu­cała z sie­bie ów jad, za­nie­czysz­cza­jąc nim po­wie­trze.

W XVIII wieku teo­rie o wpły­wie pla­net na po­ja­wie­nie się epi­de­mii były już mniej po­pu­larne, dłu­żej utrzy­mały się kon­cep­cje mó­wiące o tym, że przy­czyny mo­ro­wego po­wie­trza mają ziem­skie po­cho­dze­nie. Głów­nym źró­dłem ska­że­nia po­wie­trza miały być „wy­ziewy ziem­skie”, które po­wsta­wały w gni­ją­cych tru­pach, ba­gnach, bło­tach i sto­ją­cych wo­dach, a na­stęp­nie były roz­no­szone przez wiatr. Do po­wsta­nia za­razy mo­gły się przy­czy­nić rów­nież wa­runki po­go­dowe, zwłasz­cza nie­zwy­kle cie­pła i wil­gotna aura, która miała przy­spie­szać roz­kład ob­umar­łych szcząt­ków. W XVII i XVIII wieku gni­jąca ma­te­ria, jady tru­pie, gazy i wy­ziewy ba­gienne były po­wszech­nie uzna­wane za jedną z głów­nych przy­czyn moru. Była to tzw. teo­ria mia­zma­tów, która gło­siła, że epi­de­mie cho­rób za­kaź­nych są po­wo­do­wane przez po­wie­trze ska­żone mia­zma­tami – szko­dli­wymi wy­zie­wami o nie­przy­jem­nym za­pa­chu po­cho­dzą­cymi z roz­kładu szcząt­ków or­ga­nicz­nych, i prze­no­szo­nymi w sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach at­mos­fe­rycz­nych na duże od­le­gło­ści. Stąd też, naj­pierw na za­cho­dzie Eu­ropy, po­tem i w Eu­ro­pie Środ­ko­wej, za­częto „wy­pro­wa­dzać” cmen­ta­rze z te­re­nów miast. Wpro­wa­dzono też prze­pisy do­ty­czące po­chówku i urzą­dza­nia cmen­ta­rzy, które na­le­żało tak za­pla­no­wać, aby układ ale­jek umoż­li­wiał ich prze­wie­trza­nie. Okre­ślano na­wet ga­tunki ro­ślin, które po­winno się sa­dzić na cmen­ta­rzach, by zni­we­lo­wać szko­dliwe jady tru­pie; na­le­żał do nich na przy­kład bez tu­recki. Po­wsta­wa­nie szko­dli­wych wy­zie­wów uza­leż­niano rów­nież od cech to­po­gra­ficz­nych te­renu – ba­gien, błot czy rzek.

Inną przy­czyną mo­ro­wego po­wie­trza była sza­rań­cza, która co kilka lat na­wie­dzała kraj i nisz­czyła zbiory. I tak od­no­to­wano, że la­tem 1475 roku w Ma­ło­pol­sce na pola spa­dła sza­rań­cza, która znisz­czyła wszyst­kie zboża i spo­wo­do­wała głód. Uboga lud­ność, nie ma­jąc in­nego po­ży­wie­nia, ja­dła wów­czas chleb wy­pie­kany z ziół i li­ści drzew. W re­zul­ta­cie nie­wy­star­cza­jące i złe od­ży­wia­nie stało się przy­czyną du­żej liczby zgo­nów, co w kon­se­kwen­cji do­pro­wa­dziło do „ze­psu­cia po­wie­trza” i mo­ro­wej za­razy. Po­dej­rze­wano rów­nież, że ogromna masa mar­twej sza­rań­czy mo­gła swoim zgni­łym smro­dem za­truć po­wie­trze i do­pro­wa­dzić do moru. Wy­ja­śnie­nie było oczy­wi­ście prost­sze: in­wa­zja sza­rań­czy stała się przy­czyną głodu, który po­cią­gnął za sobą śmierć wielu osób. Jesz­cze in­nym wy­tłu­ma­cze­niem po­ja­wie­nia się mo­ro­wego po­wie­trza miały być „nik­czemne ro­baczki” po­cho­dzące znad Mo­rza Śród­ziem­nego.

Tru­jące wy­ziewy nie mu­siały po­wsta­wać tam, gdzie wy­bu­chała za­raza – we­dług Abra­hama Wolffa mór ni­gdy nie za­czy­nał się w Eu­ro­pie, lecz za­wsze w in­nych czę­ściach świata. Za jego źró­dło ge­ne­ralny sztab­sme­dyk wojsk kró­lew­skich uznał Egipt – to tam szko­dliwe wy­ziewy po­wsta­wały na sku­tek wy­le­wów Nilu, nio­są­cego ze sobą ogromne masy szlamu i ro­bac­twa. Nie­czy­sto­ści te przy upal­nej po­go­dzie szybko ule­gały roz­kła­dowi i ska­żały po­wie­trze „zgni­łymi wa­po­rami”. Z Egiptu po­wie­trze prze­do­sta­wało się do Stam­bułu, a stam­tąd roz­prze­strze­niało się po Eu­ro­pie. Nie­bez­pieczne były też „ku­rzawy su­che”, nio­sące ze sobą dro­biny siarki, albo ku­rzawy mo­kre za­pra­wiane ar­sze­ni­kiem.

Jesz­cze inną przy­czyną moru, wy­mie­nianą w dzie­łach po­cho­dzą­cych z XVI–XVIII wieku, były szko­dliwe sub­stan­cje – jady, które po­wsta­wały w ciele czło­wieka pod wpły­wem złych wil­got­no­ści, złego tra­wie­nia, nad­mier­nego je­dze­nia i pi­cia albo na sku­tek uży­wa­nia ze­psu­tej żyw­no­ści i złej wody czy też je­dze­nia gło­do­wego, gdy z braku zboża (ziem­niaki nie były jesz­cze po­wszech­nie upra­wiane) ży­wiono się chle­bem z żo­łę­dzi, z wy­su­szo­nych i roz­drob­nio­nych pą­ków drzew, li­ści dę­bo­wych, a na­wet ze sta­rego po­szy­cia da­cho­wego.

Naj­wię­cej obaw, po­dob­nie jak i w obec­nych cza­sach, bu­dził jed­nak kon­takt z cho­rymi – nie­bez­pieczny był bez­po­średni do­tyk, a na­wet wi­dok cho­rego, a także prze­by­wa­nie we wspól­nych po­miesz­cze­niach i ko­rzy­sta­nie z przed­mio­tów uży­wa­nych przez cho­rych albo po­cho­dzą­cych z oko­lic, gdzie wy­stę­po­wała epi­de­mia. Uwa­żano, że naj­ła­twiej jest się za­ra­zić, do­ty­ka­jąc ciała cho­rego lub zmar­łego. Za szko­dliwy uwa­żano także wiatr owie­wa­jący cho­rych lub zmar­łych. Le­ka­rzom i oso­bom zaj­mu­ją­cym się cho­rymi za­le­cano więc sta­wać tak, aby po­wie­trze wpa­da­jące przez okno owie­wało naj­pierw le­ka­rza, a po­tem pa­cjen­tów.

Za naj­słab­sze źró­dło za­razy uwa­żano na­to­miast przed­miot uży­wany przez cho­rego. Ta sprawa bu­dziła też sporo wąt­pli­wo­ści, wi­dziano prze­cież lu­dzi, któ­rzy no­sili ubra­nie po ofia­rach za­razy, a sami się nie za­ra­żali. Wy­da­wało się więc, że prze­no­sze­nie za­razy może za­le­żeć od ro­dzaju ma­te­riału, z ja­kiego ten przed­miot (za­zwy­czaj ubra­nie) zo­stało zro­bione. W osiem­na­sto­wiecz­nych dzie­łach od­no­to­wano, że za­raza naj­ła­twiej prze­nosi się przez fu­tra, wy­roby z ko­nopi, je­dwab, wełnę, len, pie­rze, a więc więk­szość ma­te­ria­łów, z któ­rych wów­czas ro­biono odzież, bie­li­znę i po­ściel. Przy czym prze­no­sze­nie za­razy na przed­mioty za­le­żało też od stanu po­wie­trza „…tam bo­wiem, gdzie po­wie­trze jest czy­ste, za­raź­liwe czą­steczki roz­la­tują się tu i owdzie, a prze­ciw­nie, z po­wie­trzem ze­psu­tem, zwłasz­cza nad miarę wil­got­nem i cie­płem, te same czą­steczki łą­czą się trwale”[17]. Za­sta­na­wiano się rów­nież, czy zwie­rzęta do­mowe ma­jące kon­takt z cho­rymi mogą prze­no­sić za­razę, czy do­ty­czy to tylko przed­mio­tów.

O zło­śliwe roz­prze­strze­nia­nie za­razy po­dej­rze­wano też wro­gów – na­jeźdź­ców oraz ob­cych kul­tu­rowo i nie­wier­nych. Dłu­gosz od­no­to­wał, że przy­czyną moru pa­nu­ją­cego na Rusi w la­tach 1287–1288 były wody za­trute przez Ta­ta­rów, któ­rzy pu­sto­szyli pol­skie zie­mie. Z ciał poj­ma­nych w ja­syr i za­bi­tych Po­la­ków wy­do­by­wali serca, za­pra­wiali je tru­ci­znami i wrzu­cali do rzek i je­zior. W póź­niej­szym okre­sie po­dej­rze­nia skie­ro­wano na Ży­dów. Na przy­kład w 1588 roku pod­czas moru pa­nu­ją­cego na Li­twie roz­po­wszech­niano wie­ści, że cho­robę roz­nie­śli Ży­dzi, któ­rzy ku­pili na jar­marku skóry by­dła pa­dłego z po­wodu mo­ro­wego po­wie­trza, a gdy kilku z ku­pu­ją­cych zmarło, po­cho­wano ich po kry­jomu w oba­wie przed ata­kami i utratą to­waru. O roz­sie­wa­nie za­razy po­dej­rze­wano rów­nież że­bra­ków i włó­czę­gów, ale też le­ka­rzy, cy­ru­li­ków i gra­ba­rzy mo­ro­wych, któ­rzy mieli czer­pać z tego nie­cne zy­ski. „Siewcy śmierci”, praw­dziwi czy nie, by­wali su­rowo ka­rani. Naj­gło­śniej­szy w Pol­sce pro­ces w spra­wie o roz­sie­wa­nie dżumy od­był się w 1711 roku w Lu­bli­nie. Oskar­żono wów­czas trzech ko­pa­czy gro­bów, a przy­zna­nie do winy wy­mu­szono na nich tor­tu­rami. Ze­znali wów­czas, że za­razę roz­sie­wali, sma­ru­jąc drzwi do­mów i ka­mie­nic mó­zgiem wy­do­by­tym z roz­bi­tych tru­pich głów. Ze­zna­nia od­wo­łali, jed­nak nie unik­nęli kary. Wszyst­kich stra­cono, ale w sto­sun­kowo „ła­godny” spo­sób – ob­cię­ciem rąk i głowy, które na­bito na pal i wy­sta­wiono na wi­dok pu­bliczny. Ta­kie prze­stęp­stwo ka­rano zwy­kle w bar­dziej okrutny spo­sób – przy­pa­la­niem i roz­ry­wa­niem roz­pa­lo­nymi klesz­czami przez kilka dni oraz ła­ma­niem ko­łem.

Pro­ble­mem zwią­za­nym z prze­no­sze­niem za­razy było rów­nież usta­le­nie okresu, w któ­rym za­raza może się utrzy­my­wać w czło­wieku i na przed­mio­tach uży­wa­nych przez cho­rych. Czło­wiek mógł być no­si­cie­lem za­razy nie dłu­żej niż 40 dni (bo tyle prze­by­wał Chry­stus na pu­styni). Na­to­miast utrzy­my­wa­nie się za­razy na przed­mio­tach za­le­żało od tego, czy miały one do­stęp do po­wie­trza. Gdy prze­cho­wy­wano je w po­miesz­cze­niach prze­wie­trza­nych, po 30 dniach były wolne od mo­ro­wego czyn­nika, a gdy w za­mknię­ciu, czyn­nik taki mógł się utrzy­my­wać do 15 lat.

Nie wszy­scy byli jed­na­kowo po­datni na za­razę. Na ogół uwa­żano, że za­leży to od tzw. kom­plek­sji, czyli bu­dowy czło­wieka, a także tem­pe­ra­mentu. We­dług teo­rii hu­mo­ral­nej o tem­pe­ra­men­cie de­cy­do­wał do­mi­nu­jący w ciele hu­mor – czyli je­den z pły­nów ustro­jo­wych: żółć, me­lan­cho­lia (zwana czarną żół­cią), krew i flegma. Tak jak wil­gotne i go­rące po­wie­trze uła­twiało pro­cesy gni­cia i sze­rze­nie się za­razy, tak też nad­miar wil­got­no­ści i go­rąca w ciele miał być po­wo­dem, dla któ­rego pewne osoby ła­twiej ule­gały za­ra­zie. Do­ty­czyło to na przy­kład ko­biet, które czę­ściej od męż­czyzn za­pa­dały na mór, po­nie­waż ich ciała, we­dług ów­czes­nych po­glą­dów, były pełne „złych wil­goci” (szcze­gól­nie pod­czas mie­siączki). Tę szko­dliwą ce­chę na­si­lało je­dze­nie owo­ców, któ­rych ko­biety nie mo­gły so­bie od­mó­wić, a które uwa­żano za szkod­liwe pod­czas za­razy. Ko­biety miały też słaby cha­rak­ter – były bo­jaź­liwe (osoby bo­jaź­liwe ła­twiej za­pa­dały na cho­roby) i cie­kaw­skie (nie mogą usie­dzieć w miej­scu). „Bia­ło­głowy są za­wsze spo­sob­niej­sze do za­chwy­ce­nia po­wie­trza i z dys­po­zy­cji ciał ich, i też prop­ter cu­rio­si­ta­tem [cie­ka­wo­ści] ich i bie­ga­nia bez­piecz­nego do ko­ścio­łów. Przeto naj­le­piej te ga­dzinę (!) z domu wy­słać, chceszli, aby cię nie za­ra­ziła” – ra­dził sie­dem­na­sto­wieczny me­dyk, który pod­czas moru pa­nu­ją­cego w 1623 roku we Lwo­wie stra­cił „miłą mał­żonkę i córkę Ka­ta­rzynę”[18].

Po­dob­nie dzieci miały w cia­łach dużo wil­goci i „go­rą­co­ści”, a na do­da­tek ce­cho­wała je skłon­ność do „nie­po­rząd­nego ży­cia”, ła­two więc pa­dały ofiarą za­razy. Na­to­miast ciężko pra­cu­jący fi­zycz­nie cho­ro­wali, dla­tego że mu­sieli czę­ściej od­dy­chać, a przez to wdy­chali wię­cej nie­czy­stego po­wie­trza. Szu­kano też in­nych czyn­ni­ków wpły­wa­ją­cych na po­dat­ność lub od­por­ność na za­razę. We­dług Umia­stow­skiego była to „spo­sob­ność ciała ku za­chwy­ce­niu po­wie­trza mo­ro­wego”. Mo­gła to być ja­kaś uta­jona wada, po­wo­du­jąca, że serce nie było zdolne do od­pę­dza­nia od sie­bie szko­dli­wych ja­dów.

Nieco inne pre­dys­po­zy­cje do za­cho­ro­wa­nia wy­mie­niali me­dycy w XVII i XVIII wieku. We­dług nich więk­szą skłon­ność do za­pa­da­nia na cho­roby mieli lu­dzie otyli, krwi­ści, bo­jaź­liwi, ubo­dzy i nie­za­cho­wu­jący wła­ści­wej diety (za mało po­kar­mów ro­ślin­nych i kwa­sów, na­to­miast za dużo mięsa, ryb lub „ze­psu­tego chleba”). Bar­dziej od­porne na za­ka­że­nie miały być na­to­miast osoby cier­piące na he­mo­ro­idy, chro­niczne owrzo­dze­nia, wy­sypki, cho­roby we­ne­ryczne – a więc ci, u któ­rych wy­stę­po­wały ob­jawy po­dobne do symp­to­mów za­razy (wy­sypki, wrzody, krwa­wie­nia). Rza­dziej za­ra­żały się też osoby sto­su­jące me­tody lecz­ni­cze uła­twia­jące po­zby­cie się cho­roby z or­ga­ni­zmu, na przy­kład środki prze­czysz­cza­jące lub tzw. za­włoki. Były to ta­śmy lub sznu­reczki prze­cią­gnięte pod skórą w celu wy­wo­ła­nia ro­pie­nia i tym spo­so­bem od­cią­gnię­cia jadu cho­roby od na­rzą­dów we­wnętrz­nych. Nie­zbyt czę­sto mieli cho­ro­wać me­lan­cho­licy i cier­piący na ka­mie­nie mo­czowe. Za­ob­ser­wo­wano rów­nież, że osoby, które prze­szły cho­robę mo­rową, rzadko za­pa­dały na nią po­now­nie.

Objawy moru

W szes­na­sto­wiecz­nych me­dycz­nych pra­cach wy­mie­niano wiele ob­ja­wów, które ob­ser­wo­wano u cho­rych na za­razę. Więk­szość z nich uznano po­tem za ob­jawy nie­spe­cy­ficzne, mo­gące wy­stę­po­wać w prze­biegu róż­nych cho­rób in­fek­cyj­nych. Były to: uczu­cie zimna i dresz­cze, go­rączka, ocię­ża­łość, ból i za­wroty głowy, ob­ło­żony albo su­chy ję­zyk, pra­gnie­nie, uczu­cie go­ry­czy w ustach, brak ape­tytu, skłon­ność do wy­mio­tów. Me­dycy zwra­cali uwagę na wy­da­liny – wy­mioty mo­gły być krwawe, pot smro­dliwy, od­chody (bie­gunka, za­par­cia) nie­zwy­kle cuch­nące, mocz mętny, gę­sty, śmier­dzący (jak u ko­nia). A to wszystko świad­czyło o ze­psu­ciu i to­czą­cym się w or­ga­ni­zmie pro­ce­sie gni­cia.

W miarę roz­woju cho­roby u cho­rego ob­ser­wo­wano: za­bu­rze­nia świa­do­mo­ści („od­cho­dze­nie od ro­zumu”), trud­no­ści z od­dy­cha­niem, słaby puls, bóle w oko­li­cach serca; cho­rych mę­czyła bez­sen­ność lub cią­gła ospa­łość, w końcu po­ja­wiała się pu­chlina oraz tzw. dy­mie­nice (na­brzmiałe wę­zły chłonne; patrz roz­dział o dżu­mie) i wy­kwity skórne. Śmierć na­stę­po­wała za­zwy­czaj prędko.

Owe dy­mie­nice, czyli bo­lączki, oraz wrzody i wy­bro­czyny, plamy i pę­che­rze, do­strze­galne na ciele cho­rych i zmar­łych, uznano za ob­jawy spe­cy­ficzne mo­ro­wego po­wie­trza. Zmiany te bu­dziły naj­wię­cej obaw, sta­rano się wy­tłu­ma­czyć, dla­czego i w jaki spo­sób po­wstają. W 1552 roku wspo­mi­nał o nich Jan Be­ne­dykt Solfa (1483–1564), le­karz i du­chowny, je­den z naj­star­szych pol­skich au­to­rów prac na te­mat moru. Po­wsta­wa­nie wrzo­dów i in­nych zmian na skó­rze uznał za spo­sób obrony or­ga­ni­zmu przed ja­dem za­razy. Aby chro­nić na­rządy we­wnętrzne, zwłasz­cza serce (sie­dzibę siły ży­wot­nej – spi­ri­tus vi­ta­lis, od któ­rej za­le­żał prze­pływ krwi i cie­pła w ciele), mózg i wą­trobę, jad cho­roby miał być od nich od­su­wany i wy­rzu­cany na wierzch – ku skó­rze.

Moż­li­wość wy­ko­ny­wa­nia sek­cji zwłok i po­zna­wa­nie we­wnętrz­nej bu­dowy ciała ludz­kiego od­wró­ciły uwagę le­ka­rzy od astro­lo­gii. Ana­to­mia oży­wiona (jesz­cze nie fi­zjo­lo­gia), która roz­wi­nęła się w XVI i XVII wieku, na­kie­ro­wała me­dy­ków na inne ob­szary, nie była to jed­nak ła­twa droga do wie­dzy. Je­den z pierw­szych śmiał­ków, Mi­guel Se­rvet (1511–1553), szes­na­sto­wieczny le­karz i teo­log, który chciał po­znać kon­struk­cję ciała ludz­kiego i zgłę­bić me­cha­nizm krą­że­nia krwi i z równą wni­kli­wo­ścią ba­dał Bi­blię, skoń­czył na sto­sie wraz ze swo­imi ka­cer­skimi książ­kami. W dru­giej po­ło­wie XVII wieku udało się roz­pra­co­wać układ krą­że­nia i wie­dza ta zo­stała uznana przez więk­szość le­ka­rzy.

Układ krą­że­nia na­dal jed­nak przy­cią­gał uwagę, a sek­cja zwłok umoż­li­wiała po­zna­nie róż­nych jego nie­pra­wi­dło­wo­ści. Zmie­niło to rów­nież po­glądy na po­cho­dze­nie i po­wsta­wa­nie wrzo­dów i plam po­wo­do­wa­nych przez cho­roby mo­rowe. W XVIII wieku główną rolę w two­rze­niu wrzo­dów i zmian skór­nych za­częto przy­pi­sy­wać sercu i krwi. W wy­da­nej w 1771 roku bro­szurce Ro­zumne po­wie­trza przy­czyny uznano, że ob­jawy za­razy są spo­wo­do­wane two­rze­niem się za­krze­pów krwi. Tłu­ma­czono to w ten spo­sób: na sku­tek za­pa­le­nia („pie­kiel­nego ognia”) krew krze­pła, zbi­jała się w bryły (za­krzepy), które wę­dro­wały wraz z nią po ca­łym ciele. Dla­tego ob­jawy cho­roby mo­gły się ujaw­niać w róż­nych czę­ściach ciała – tam, gdzie skrzepy się za­trzy­mały. Je­śli za­trzy­mały się w sercu – chory od­czu­wał „wielką nie­spo­koj­ność, mdłość”, miał wolny puls i do­cho­dziło do na­głej śmierci. Wy­mioty z dużą ilo­ścią żółci wy­stę­po­wały, gdy skrzepy umiej­sco­wiły się w wą­tro­bie. Sza­leń­stwo, otę­pie­nie, ospa­łość albo śpiączka po­ja­wiały się, gdy skrzepy ulo­ko­wały się w mó­zgu.

Po­gląd o do­mi­nu­ją­cej roli skrze­pów w po­wsta­wa­niu ob­ja­wów cho­roby miał swoje źró­dło w ob­ser­wa­cjach do­ko­na­nych pod­czas sek­cji ofiar epi­de­mii. Plamy, guzy i wrzody od­naj­dy­wano nie tylko na cia­łach zmar­łych, lecz także w na­rzą­dach we­wnętrz­nych.

Profilaktyka

Sto­sow­nie do wy­obra­żeń o na­tu­rze moru i skut­kach, ja­kie wy­wo­łuje w or­ga­ni­zmach cho­rych, sta­rano się pod­jąć od­po­wied­nie dzia­ła­nia i wpro­wa­dzić środki za­po­bie­ga­jące za­cho­ro­wa­niu, a w ra­zie za­cho­ro­wa­nia – leki. W po­rad­ni­kach i pra­cach me­dycz­nych do­ty­czą­cych moru za­zwy­czaj wy­mie­niano wiele tego ro­dzaju środ­ków (wy­pró­bo­wa­nych, jak za­pew­niano), o któ­rych sku­tecz­no­ści są­dzono za­równo na pod­sta­wie prze­są­dów, jak i ob­ser­wa­cji do­ty­czą­cych ludz­kiego zdro­wia.

Szes­na­sto­wieczni le­ka­rze czę­sto uj­mo­wali re­guły pro­fi­lak­tyczne w for­mułkę okre­ślaną jako „pię­cio­ra­kie F” – od ła­ciń­skich nazw: fa­tiga (wy­si­łek), fa­mes (dieta), fruc­tus (owoc), fe­mina (ko­bieta), fla­tus (wiatr) – to tych pię­ciu „czyn­ni­ków” na­le­żało uni­kać.

Fa­tiga ozna­czało, że nad­mierny wy­si­łek w cza­sie mo­ro­wego po­wie­trza jest szko­dliwy i trzeba się go wy­strze­gać. Nie cho­dziło o to, by nie po­dej­mo­wać żad­nych dzia­łań, bez­czyn­ność była rów­nież nie­wska­zana – mno­żyła w ciele wil­goć i zgniłą ma­te­rię, ha­mo­wała wy­próż­nie­nia (czysz­cze­nie ży­wota) i pro­wa­dziła do osła­bie­nia sił ży­wot­nych. Za­le­cano lekką pracę czy ra­czej ruch na świe­żym po­wie­trzu z dala od cho­rych. Do­ra­dzano prze­chadzki, prze­jażdżki konne, czy­ta­nie, grę na in­stru­men­tach mu­zycz­nych, grę w war­caby, sza­chy, ko­ści, a także śpiew i oglą­da­nie ład­nych przed­mio­tów. Na­to­miast bie­ga­nie, ska­ka­nie, tańce, szer­mierka i inne dzia­ła­nia, które po­wo­do­wały przy­spie­sze­nie od­de­chu, były nie­wska­zane.

W cza­sie po­wie­trza mo­ro­wego na­le­żało za­cho­wać od­po­wied­nią dietę (fa­mes). Po­siłki nie mo­gły być zbyt ob­fite ani zbyt go­rące, ani zbyt zimne, a przy­prawy po­winny być sto­so­wane z umia­rem. Oprócz tego nie­które po­karmy za­le­cano, inne od­ra­dzano. We­dług szes­na­sto­wiecz­nych me­dy­ków po­winno się spo­ży­wać po­karmy zdrowe, ła­two­strawne, smaczne, kwa­sko­wate, od­żyw­cze („do­brą krew mno­żące”) i prze­ciw­dzia­ła­jące po­wsta­wa­niu zgni­ło­ści. Do ta­kich po­kar­mów za­li­czano biały chleb wy­pie­czony z do­brej pszen­nej lub żyt­niej mąki, z do­dat­kiem czar­nuszki lub anyżku, a z mięs cie­lę­cinę, ja­gnię­cinę, drób oraz dzi­kie ptac­two, ale tylko to, które jest zwią­zane z po­wie­trzem, „które wiele lata” i prze­bywa w su­chych miej­scach. Na­le­żało uni­kać po­traw kle­jo­wa­tych, lep­kich i słod­kich, które miały się przy­czy­nić do po­wsta­nia w or­ga­ni­zmie „krwi czar­nej i gru­bej”. Ra­dzono, by wy­strze­gać się spo­ży­wa­nia ptac­twa wod­nego, mięsa wie­przo­wego i każ­dego tłu­stego, ryb ży­ją­cych w sto­ją­cych wo­dach, zwłasz­cza li­nów, pi­sko­rzy i wę­go­rzy, a także po­traw mlecz­nych z wy­jąt­kiem kwa­śnego mleka, które po­bu­dza ape­tyt i wzmac­nia żo­łą­dek. Nie­wska­zane były rów­nież nie­które wa­rzywa, zwłasz­cza po­wo­du­jące pro­blemy ga­stryczne (ka­pu­sta, groch, rzepa oraz szpi­nak). Jako na­pój naj­lep­sza miała być czy­sta i świeża woda z odro­biną octu (dla ubo­gich).

Istotną kwe­stią po­zo­sta­wała czy­stość wody, która po­winna być bez smaku i za­pa­chu, i bez osadu. Na po­pra­wie­nie jej ja­ko­ści – prze­mianę złej w do­brą – znano kilka spo­so­bów. Naj­pew­niej­szym miało być za­nu­rze­nie w wo­dzie rogu jed­no­rożca (za­zwy­czaj był to kieł na­rwala jed­no­zęb­nego, któ­remu przy­pi­sy­wano uzdra­wia­jące i nie­mal ma­giczne dzia­ła­nie), ewen­tu­al­nie do­da­nie kilku kro­pli kwasu siar­ko­wego, kilku list­ków bob­ko­wych lub szcza­wio­wych. Za­miast wody można było pić lek­kie piwo lub kwa­skowe białe wino (uwa­żano, że kwa­śne na­poje dzia­łają chło­dząco – ha­mują go­rączkę). Rano warto było też wy­pić łyżkę wódki z ko­rze­niami po­pra­wia­ją­cymi tra­wie­nie. Po­dobne za­le­ce­nia na te­mat ży­wie­nia w cza­sie moru, oparte głów­nie na teo­rii hu­mo­ral­nej, po­wta­rzali le­ka­rze w XVII i XVIII wieku.

Pro­fi­lak­tycz­nie za­ka­zy­wano spo­ży­wa­nia owo­ców (fruc­tus), choć nie wszyst­kich. Nie było też zgod­no­ści, które są szko­dliwe, a które nie; na przy­kład Mie­cho­wita do szko­dli­wych za­li­czał wi­śnie, gruszki i jabłka. W XVII i XVIII wieku nie przy­kła­dano już do tego za­kazu zbyt wiel­kiej wagi, ale w XIX wieku po­dej­rze­wano, że nie­doj­rzałe owoce mogą po­wo­do­wać cho­lerę.

Czwarte „F” w pro­fi­lak­tycz­nych za­ka­zach to fe­mina, czyli ko­bieta. Ko­biet, a ra­czej cie­le­snych sto­sun­ków z nimi, na­le­żało uni­kać lub za­cho­wać w tych spra­wach umiar. W XVI wieku więk­szość le­ka­rzy uwa­żała, że roz­sąd­nie daw­ko­wane ucie­chy zmy­słowe mogą ko­rzyst­nie wpły­wać na mę­skie zdro­wie, gdyż pod­czas sto­sunku usu­wany jest z ciała nad­miar na­sie­nia, które to, gdy nie zo­sta­nie usu­nięte, może się psuć – gnić i pro­wa­dzić do po­waż­nych scho­rzeń. Za­le­cano jed­nak tylko „po­rządną” mi­łość mał­żeń­ską, która we­dług Umia­stow­skiego, oprócz pło­dze­nia dzieci, od­dala próżne my­śli, uśmie­rza gniew, do­daje po­wagi i sta­tecz­no­ści oraz spra­wia, że ciało staje się lek­kie. Na­le­żało jej za­ży­wać kilka go­dzin po po­siłku i przy­stoj­nie. „A ona zaś po­rządna mi­łość mał­żeń­stwa świę­tego płod ku czci a ku chwale Panu Bogu pło­dzi, ciało lek­kie czyni, zmoc­nie­nia do­dawa, my­śli pa­nu­iące próżne od­dala, śmia­ło­ści do­stęp­nie y przez onę gniew zbytni bywa uśmie­rzony, sta­tecz­ność y po­wagę sta­nowi, mnoży: Me­lan­cho­liey y in­szym cho­ro­bom iest ba­rzo po­ży­teczna po­mierna. A zaś z zby­tecz­ney sro­gie cho­roby y przy­padki roz­ma­ite po­cho­dzą. Przeto lu­dzie ro­zumni ro­zum­nie, nie iako be­stye bez­ro­zumne, z po­pęd­li­wo­ścią cie­le­sną maią się ob­cho­dzić… Tedy We­nery w go­dzinę albo w sześć, albo w siedm po ie­dze­niu, gdzieby tego po­trzeba była, przy­stoy­nie y po­mier­nie za­żyć, a nie be­sty­al­sko iako koń albo muł, iako bez­ro­zumni nie­któ­rzy czy­nią”[19].

Uży­wa­nie We­nus poza mał­żeń­stwem miało przy­no­sić same szkody – za­tra­ce­nie du­szy, zdro­wia i ma­jątku. Na te­mat zdro­wia ko­biet się nie wy­po­wia­dano.

Nie tylko sto­sunki po­za­mał­żeń­skie były dla męż­czyzn nie­bez­pieczne. Prze­strze­gano rów­nież przed za­po­wie­trzo­nymi mo­rem ko­bie­tami, zwłasz­cza tymi, które mie­siącz­ko­wały, gdyż od jed­nego ich spoj­rze­nia nad­zwy­czaj ła­two można się było za­ra­zić. Taką prze­strogę za­mie­ścił w wy­da­nej w 1679 roku bro­szurce na te­mat po­wie­trza mo­ro­wego Mar­cin Je­rzy So­ko­łow­ski ar­chia­tra (na­czelny le­karz) ka­li­ski.

Mo­rowe po­wie­trze mo­gło być roz­no­szone przez lu­dzi, ale też na­pły­wało nie­sione przez wiatr (fla­tus). Z tego względu nie­które wia­try uwa­żano za szcze­gól­nie szko­dliwe i trzeba było za­my­kać przed nimi okna. W XVI wieku za nie­bez­pieczne uzna­wano wiat­ry wie­jące z tej strony, z któ­rej przy­szła za­raza, a także wia­try znad sto­ją­cej wody, je­zior, ba­gien i kloak. Szko­dliwe były też wia­try od po­łu­dnia i za­chodu, a więc cie­płe i wil­gotne. Wia­try z pół­nocy i wschodu nie miały szko­dli­wego dzia­ła­nia, z tej strony można było więc otwie­rać okna. W XVII i XVIII wieku za szkod­liwe uzna­wano je­dy­nie wia­try wie­jące od strony za­po­wie­trzo­nej oraz znad ba­gien i błot.

Oprócz wska­zań, czego na­leży sie wy­strze­gać pod­czas za­razy, da­wano też wska­zówki do­ty­czące tego, co na­leży ro­bić, by unik­nąć moru. Za­le­ce­nia do­ty­czyły oczysz­cze­nia po­miesz­czeń i ciała. Był to tzw. drugi sze­reg „pię­cio­ra­kiego F”. Na­le­żały do niego: phle­bo­to­mia (upust krwi), fuga (ucieczka), fo­cus (ogień), fri­ca­tio (ro­zu­miane jako ruch), flu­xus (upływ złych wil­got­no­ści).

Phle­bo­to­mia, czyli upust krwi, to za­bieg czę­sto sto­so­wany w róż­nych scho­rze­niach, w któ­rych miało do­cho­dzić do tzw. za­pa­le­nia, czyli prze­krwie­nia na­rzą­dów lub czę­ści ciała. Ob­ser­wa­cje po­czy­nione pod­czas sek­cji osób zmar­łych na mór, u któ­rych wi­dziano prze­krwione błony ślu­zowe, krwawe wy­bro­czyny, za­krzepy itd., nie­jako po­twier­dzały, że upust krwi jest wła­ści­wym za­bie­giem lecz­ni­czym. Sto­so­wano go u osób cho­rych, do­tknię­tych za­razą, rza­dziej w ce­lach pro­fi­lak­tycz­nych. Za­le­cano ten za­bieg zwłasz­cza oso­bom krwi­stym – u któ­rych wy­stę­po­wał nad­miar krwi, co miało ob­ja­wiać się na przy­kład snami o krwi i czer­wo­nych rze­czach.

Pusz­cza­niem krwi rzą­dziły pewne re­guły – wy­ko­na­nie za­biegu miało być uza­leż­nione nie tylko od wieku, kon­dy­cji czy uspo­so­bie­nia pa­cjenta, ale też od faz Księ­życa i po­ło­że­nia pla­net. Wy­kazy od­po­wied­nich dni do tego za­biegu dru­ko­wano w ka­len­da­rzach i bro­szu­rach, na przy­kład w 1568 roku wła­dze Po­zna­nia przy­go­to­wały dla miesz­kań­ców wska­za­nia, kiedy na­leży krew pu­ścić, z któ­rej żyły, ile i ja­kich jesz­cze uży­wać le­ków, aby za­raza się ich nie imała.

Fuga – ucieczka – była jed­nak naj­lep­szym środ­kiem za­bez­pie­cza­ją­cym przed mo­ro­wym po­wie­trzem. Kto mógł, na czas za­razy ucho­dził z mia­sta, opusz­czał za­po­wie­trzoną oko­licę. Trzeba było ucho­dzić szybko i da­leko, wra­cać zaś nie­ry­chło; za­le­ce­nie to uj­mo­wano w for­mie wier­szyka: „To troie zwy­kło w lu­dziach po­wie­trze wy­tra­cać: Wnet, da­leko, nie­ry­chło: wy­iść, ucho­dzić, wra­cać”[20]. Ucieczka miała być lep­szym spo­so­bem unik­nię­cia za­razy niż wszyst­kie leki ap­teczne. Ucie­kali zwłasz­cza możni, uda­jąc się do swo­ich po­sia­dło­ści po­ło­żo­nych poza strefą za­po­wie­trzoną. Ja­giel­lo­no­wie szu­kali schro­nie­nia na Li­twie uzna­wa­nej za bez­piecz­niej­szą, mniej ludną i po­ło­żoną bar­dziej na pół­noc, a więc z dala od zgub­nych mas mo­ro­wego po­wie­trza, które na­pły­wało z po­łu­dnia. W 1425 roku Wła­dy­sław Ja­giełło wy­je­chał na Li­twę wraz z dwo­rem, a gdy za­raza do­tarła i tam, schro­nił się w pusz­czy. I choć unik­nął za­razy, to pod­czas ło­wów w Bia­ło­wieży zła­mał nogę i ku­ro­wał się po­tem przez kilka mie­sięcy w Kra­snym­sta­wie. Rów­nież Ka­zi­mierz Ja­giel­loń­czyk pod­czas moru, który w 1467 roku pa­no­wał w Wiel­kiej Pol­sce, na Ma­zow­szu, Rusi, Po­dolu i w czę­ści Ślą­ska, wy­je­chał na Li­twę. Wy­jazdy nie były jed­nak re­gułą, wszystko za­le­żało od roz­woju epi­de­mii. W póź­niej­szym okre­sie kró­lo­wie wy­jeż­dżali za­zwy­czaj do re­zy­den­cji po­ło­żo­nych bli­sko sto­licy. W 1543 roku, gdy po­wie­trze mo­rowe wi­siało nad Kra­ko­wem, od­ro­czono ob­rady sejmu piotr­kow­skiego, a król Zyg­munt I z kró­lową oraz Elż­bietą, żoną syna Zyg­munta, schro­nił się na zamku w Za­to­rze. Kiedy zaś i tam sy­tu­acja stała się nie­pewna, udał się do Wie­lowsi w San­do­mier­skiem (obec­nie część Tar­no­brzega). Z ko­lei Zyg­munt III Waza pod­czas za­razy, która do­tarła do War­szawy na po­czątku paź­dzier­nika 1624 roku i do maja na­stęp­nego roku za­brała dwa ty­siące ofiar, prze­niósł się do dworu w po­bli­skim Ujaz­do­wie; w tym też roku roz­po­czął tam bu­dowę Zamku Ujaz­dow­skiego.

Możni, po­dob­nie jak kró­lo­wie, wy­jeż­dżali do wiej­skich re­zy­den­cji – tam, gdzie było zdrowe po­wie­trze. Po­nie­waż naj­więk­sze na­si­le­nie moru przy­pa­dało zwy­kle na mie­siące let­nie, ubożsi, któ­rzy ucho­dzili z mia­sta, kryli się w la­sach. Tak było pod­czas za­razy pa­nu­ją­cej w War­sza­wie w la­tach 1708–1711. Nie wszy­scy jed­nak mo­gli opu­ścić swoje miej­sce za­miesz­ka­nia; w mie­ście mu­siały zo­stać służby po­rząd­kowe oraz osoby, które opie­ko­wały się cho­rymi, a także księża, le­ka­rze, cy­ru­licy i gra­ba­rze.

Ogień – fo­cus – nisz­czył wszelką za­razę i uzdra­wiał at­mos­ferę. Aby oczy­ścić po­wie­trze w domu, na­le­żało więc pa­lić w ko­minku. Szcze­gól­nie ko­rzystne wła­ści­wo­ści przy­pi­sy­wano ogniowi z nie­któ­rych ga­tun­ków drzew za­wie­ra­ją­cych dużo ży­wicy, jak cy­pry­so­wego, ja­łow­co­wego, so­sno­wego, lub ga­tun­ków uwa­ża­nych za mocne i zdrowe, na przy­kład dąb i je­sion. Dla wzmoc­nie­nia efektu można było do­dać do ognia aro­ma­tycz­nych ziół, które uwal­nia­jąc lotne czą­steczki do oto­cze­nia, miały oczysz­czać po­wie­trze. Sto­so­wano je także do oka­dza­nia miesz­kań. Uży­wano ziół o sil­nej woni, ta­kich jak: ja­ło­wiec, pio­łun, mięta, dzię­giel, ma­je­ra­nek, la­wenda, róża, ruta, roz­ma­ryn, li­ście bob­kowe, oraz ko­rze­nia omanu, któ­remu przy­pi­sy­wano silne dzia­ła­nie prze­ciw­mo­rowe. Po­wie­trze w miesz­ka­niach oczysz­czano także za po­mocą skó­rek cy­try­no­wych i po­ma­rań­czo­wych oraz sub­stan­cji, któ­rych zwy­kle uży­wano do ka­dzi­deł – bursz­tynu, kam­fory, mirry lub piżma. Za­pa­chowe zioła roz­sy­py­wano rów­nież w do­mach i wkła­dano do po­ścieli. Je­żeli ktoś nie miał ta­kich moż­li­wo­ści, za­le­cano, aby spa­lał w izbie tro­chę pro­chu lub siarki, w osta­tecz­no­ści mógł lać ocet na roz­pa­lone ka­mie­nie.

Zwra­cano rów­nież uwagę na przy­go­to­wa­nie izby, w któ­rej sy­piano. Miała ona być czy­sta i do­brze „opa­trzona”, aby mo­rowe po­wie­trze nie miało do niej do­stępu. Po­wie­trze w tym po­koju na­le­żało „czy­ścić” dwa razy dzien­nie, sto­su­jąc ka­dze­nie lub spa­la­nie aro­ma­tycz­nych sub­stan­cji. Ra­dzono, by czę­sto zmie­niać po­ściel, a do łóżka wkła­dać po­du­szeczki z pach­ną­cymi zio­łami.

Sie­dem­na­sto­wieczni le­ka­rze zwra­cali także uwagę na flu­xus, czyli od­pływ złych wil­got­no­ści i nie­czy­sto­ści. Za­kła­dano, że wraz z po­tem, mo­czem i ka­łem usuwa się z ciała i krwi wszel­kie plu­ga­wo­ści. Dbano za­tem o nie­zbędne do za­cho­wa­nia zdro­wia umiar­ko­wane poty, re­gu­larne wy­próż­nie­nia i od­da­wa­nie mo­czu. Je­śli któ­raś z tych funk­cji była za­kłó­cona, trzeba było ją po­bu­dzić. Przede wszyst­kim jed­nak na­le­żało do tego nie do­pusz­czać – sto­so­wać od­po­wied­nią dietę, dbać o zdrowy sen i umysł po­godny, we­soły, gdyż za­kłó­ce­nia w tych spra­wach pro­wa­dziły do mno­że­nia złych hu­mo­rów. Trzeba było za­tem się kłaść przed pół­nocą i spać 6–8 go­dzin. Zbyt długi sen był nie­zdrowy – na­peł­niał głowy nie­czy­sto­ścią (fluk­sem) i mno­żył w ciele nie­zdrowe wil­got­no­ści. Nie słu­żyły zdro­wiu rów­nież drzemki w ciągu dnia, zwłasz­cza za­raz po je­dze­niu, gdyż i one pro­wa­dziły do po­wsta­wa­nia w ciele złych wil­got­no­ści, a po­nadto wy­wo­ły­wały: obrzmie­nia śle­dziony, go­rączki, wrzody, kro­sty, brak ape­tytu, gnu­śność. Mo­gli so­bie na nie po­zwo­lić je­dy­nie lu­dzie do nich przy­zwy­cza­jeni.

Gdy do­szło jed­nak do tego, że w ciele zgro­ma­dziły się ja­kieś szko­dliwe nie­czy­sto­ści, trzeba było je szybko usu­nąć, sto­su­jąc środki na­po­tne, mo­czo­pędne i prze­czysz­cza­jące. By wy­wo­łać lek­kie poty, za­le­cano umiar­ko­wany ruch na czczo na świe­żym po­wie­trzu lub pi­cie na­po­tnych ziół i cie­płe ką­piele nóg. W celu oczysz­cze­nia głowy i płuc z nie­czy­sto­ści na­le­żało od­ksztu­szać wszel­kie za­le­ga­jące w nich wy­dzie­liny. Ko­biety po­winny też pil­no­wać, aby ich „czysz­cze­nia mie­sięczne” były re­gu­larne (do XIX wieku utrzy­my­wał się po­gląd, że mie­siączki usu­wają z ciała ko­biet za­nie­czysz­cze­nia, wspo­ma­ga­jąc w ten spo­sób układ od­de­chowy i trans­pi­ra­cję, które u pań są słab­sze niż u męż­czyzn). Z ko­lei cier­piący na he­mo­ro­idy nie po­winni ta­mo­wać krwa­wień, gdyż tą drogą ciało miało usu­wać za­nie­czysz­cze­nia.

Bar­dziej dra­stycz­nym środ­kiem było przy­pa­la­nie skóry na ra­mie­niu lub no­dze roz­ża­rzo­nym że­la­zem, sto­so­wa­nie tzw. aper­tury lub fon­ta­neli (spe­cjal­nie zro­bio­nych ran utrzy­my­wa­nych w sta­nie wrzo­dze­nia) bądź pla­strów prysz­czą­cych, czyli we­zy­ka­to­rii. Ta­kie pla­stry za­wie­rały draż­niące skład­niki, za­zwy­czaj kan­ta­rydy (muszki hisz­pań­skie) po­wo­du­jące po­wsta­nie na skó­rze pę­che­rzy, które na­stęp­nie utrzy­my­wano w sta­nie ro­pie­nia. Za­biegi te miały od­cią­gnąć cho­ro­bowe jady od na­rzą­dów we­wnętrz­nych i usu­nąć tok­syny – jad cho­roby z or­ga­ni­zmu.

Spe­cy­ficzne po­glądy na te­mat oczysz­cza­nia ciała do­ty­czyły także za­ży­wa­nia ką­pieli i łaźni, któ­rych w cza­sie za­razy na­le­żało uni­kać. Po­le­cano na­to­miast ob­my­wa­nie ciała wodą z octem lub wódką ró­żaną, a także dba­nie o czy­stość ubrań, no­sze­nie ubio­rów z tka­nin gład­kich, lnia­nych lub je­dwab­nych i uni­ka­nie fu­ter oraz wełny. Wolff w Trak­ta­ciku o Po­wie­trzu mo­ro­wym… miał spe­cjalne za­le­ce­nia dla miesz­kań­ców wsi: „Iż naj­więk­sza część po­spól­stwa oso­bli­wie na wsi miesz­ka­ją­cego wcale nic o ochę­dó­stwie nie wie, gdyż nie­mal wszy­scy ci mi­ze­racy ni­gdy potu, który ich usta­wiczna praca ob­lewa nie ście­rają, ani też z teyże przy­czyny bie­li­zny nie od­mie­niają, ztąd niby jednę na ciele skórę wię­cey mają niż ci któ­rzy ciało swe piesz­czą, y próż­no­wa­niem się tylko za­ba­wiają, taż nie­czy­stość z po­tów po­cho­dząca za­le­pia tym mi­ze­ra­kom pory, y ha­muye Trans­pi­ra­cją nie­znaczną: dla czego nie­uchron­nie po­trzebną jest rze­czą, aby ciało cie­płą wodą zmie­szaną z win­nym octem i solą było ob­myte i prze­tarte. […] Przez to się pory otwie­rają, y Na­tu­rze która przy tej za­ra­zie wszyst­kie swe łoży siły, aby jad na wierzch ciała wy­wa­biła, droga się to­ruje”[21]. Do­piero po ob­my­ciu ciała na­le­żało za­ży­wać środki na­po­tne.

Nie mniej ważne od dba­ło­ści o czy­stość było za­cho­wa­nie spo­koju du­cha. Po­wie­dze­nie: w zdro­wym ciele – zdrowy duch dzia­łało w obie strony – nie­zdrowe my­śli, gniew, smu­tek i tro­ski mo­gły być przy­czyną cho­rób, zwłasz­cza gdy po­wie­trze było mo­rowe. Strach miał ścią­gać krew do serca i po­wo­do­wać jego roz­dę­cie; gniew na­to­miast bu­rzył krew, wy­wo­łu­jąc w niej bli­żej nie­okre­ślone szko­dliwe zmiany. Naj­bar­dziej nie­bez­pieczne było jed­nak my­śle­nie o za­ra­zie. Lęk przed za­ra­że­niem u osób bo­jaź­li­wych mógł pro­wa­dzić do śmierci ze stra­chu, u wraż­li­wych po­wo­do­wał, że czuli się cho­rzy, a taki stan du­cha przy­cią­gał do nich cho­roby. Wszel­kie nad­mierne emo­cje, na­wet te po­zy­tywne, które na­ru­szały spo­kój du­cha, w cza­sie moru były nie­bez­pieczne. Po­dobne po­glądy utrzy­my­wały się rów­nież w XVIII wieku.

Driakiew i ocet czterech złodziei

Oprócz za­ka­zów i za­le­ceń do­ty­czą­cych za­cho­wa­nia się w cza­sie za­razy sto­so­wano róż­no­rodne środki lecz­ni­cze i pro­fi­lak­tyczne. Na­le­żały do nich aro­ma­tyczne zioła, na przy­kład ko­rzeń bie­drzeńca, dzię­gla, ko­złka, ko­rzeń i ziele lub­czyka, pio­łun, a także przy­prawy: anyż, cy­na­mon, goź­dziki, im­bir, pieprz oraz za­pra­wione nimi wódki i octy.

Za zna­ko­mity lek prze­ciw za­ra­zie ucho­dził dzię­giel, czyli ar­cy­dzię­giel (An­ge­lica ar­chan­ge­lica). Ła­ciń­ska na­zwa ro­śliny wy­wo­dzi się od słowa „ar­cha­nioł” i wska­zuje na wielką moc, którą jej przy­pi­sy­wano. Ko­rzeń dzię­gie­lowy wcho­dził w skład wielu spe­cy­fi­ków, sto­so­wano go także jako śro­dek za­bez­pie­cza­jący przed za­razą – żuto, no­szono na piersi, a roz­tarty do­da­wano do cie­płego wina, które na­le­żało wy­pić na czczo. In­nym po­pu­lar­nym su­row­cem lecz­ni­czym prze­ciw­mo­ro­wym był ko­rzeń ko­złka le­kar­skiego (Va­le­riana of­fi­ci­na­lis L.). Sto­so­wano go po­dob­nie jak dzię­giel – żuto lub sprosz­ko­wany do­da­wano do wina. Do­brze było też no­sić go przy so­bie, a pi­gułki z aro­ma­tycz­nymi zio­łami za­ży­wać przed wyj­ściem z domu. Roz­tar­tym ko­rze­niem i li­śćmi okła­dano wrzody.

Sku­teczny miał być też ko­rzeń pię­cior­nika ku­rzego ziela (Po­ten­tilla erecta L. Ra­eusch), użyty w do­wolny spo­sób. Lek ten miał „wy­wo­dzić” za­razę z ciała przez poty, ochra­niać serce i jego siły ży­wotne, prze­ciw­dzia­łać gni­ciu i uzja­dli­wia­niu pły­nów ustro­jo­wych (przy­ro­dzo­nych wil­got­no­ści) oraz wy­su­szać i tra­wić już te zmie­nione. Po­le­cano go zwłasz­cza w an­giel­skich po­tach (ty­fu­sie). Po­dobne za­sto­so­wa­nie jako śro­dek lecz­ni­czy i pro­fi­lak­tyczny miały ko­rze­nie ro­ślin z ro­dzaju bie­drze­niec (Pim­pi­nella sp.). Cho­rym do­ra­dzano no­sze­nie ko­rze­nia za­wie­szo­nego na szyi, tak aby le­żał na pier­siach. Sto­so­wano też wódkę z bie­drzeńca, ko­rze­nie sma­żone w cu­krze i pa­stylki bie­drzeń­cowe.

Za­le­ca­nym środ­kiem chro­nią­cym przed za­razą, zwłasz­cza dla ubo­gich, była ce­bula oraz czo­snek, któ­remu przy­pi­sy­wano szcze­gólne dzia­ła­nie – miał goić ranę po uką­sze­niu żmii (usu­wać jad), dzia­łał prze­ciw pa­so­ży­tom je­li­to­wym, chro­nił przed tru­ci­znami – uwa­żano więc, że rów­nie sku­tecz­nie bę­dzie chro­nił od mo­ro­wego po­wie­trza.

In­nym spo­so­bem za­bez­pie­cze­nia się od za­razy było pi­cie na czczo wła­snego mo­czu. Był to śro­dek po­pu­larny wśród ludu, sto­so­wany także przy uką­sze­niu żmii, le­ka­rze go nie od­ra­dzali.

W XVII wieku uzna­niem cie­szyły się wie­lo­skład­ni­kowe spe­cy­fiki, które za­le­cano w róż­nych scho­rze­niach, a także profi­lak­tycz­nie. Pod­czas moru pa­nu­ją­cego w War­sza­wie w la­tach 1624–1625 ów­cze­sny bur­mistrz po­wietrzny, ap­te­karz Łu­kasz Drewno (po 1565–1652), po­dał prze­pis na śro­dek chro­niący od za­razy, wy­ra­biany w zam­ko­wej ap­tece. W skład spe­cy­fiku, który za­ży­wano przed wyj­ściem z domu, wcho­dziły: su­szone figi, orze­chy wło­skie, owoc ja­łowca, li­ście ruty, owoce lauru (waw­rzynu szla­chet­nego), ko­rzeń ko­kor­naka okrą­gło­list­nego, ko­rzeń omanu, bie­drzeńca, ko­złka, ar­cy­dzię­gla, mirra i miód. Była to za­tem mie­szanka skład­ni­ków o dzia­ła­niu wy­krztu­śnym, mo­czo­pęd­nym, od­ka­ża­ją­cym, bak­te­rio­bój­czym, uspo­ka­ja­ją­cym i re­gu­lu­ją­cym pracę prze­wodu po­kar­mo­wego.

Po­pu­lar­nym środ­kiem był też tzw. ocet czte­rech zło­dziei. We­dług le­gendy na­zwę swą za­wdzię­cza czte­rem zło­czyń­com, któ­rzy okra­dali cho­rych i zmar­łych na za­razę, a sami jej nie ule­gali dzięki sto­so­wa­niu aro­ma­tycz­nego octu. Prze­stęp­ców schwy­tano, ale za ujaw­nie­nie składu tego spe­cy­fiku da­ro­wano im ży­cie. Ocet przy­go­to­wy­wano z pach­ną­cych ziół i przy­praw: ziela pio­łunu, roz­ma­rynu, szał­wii, mięty, ruty, kwitu la­wen­do­wego, czosnku, dzię­gla, ko­rze­nia ta­ta­raku, cy­na­monu, goź­dzi­ków, gałki musz­ka­to­ło­wej oraz kam­fory i octu win­nego. Sto­so­wano go we­wnętrz­nie i ze­wnętrz­nie. Co­dzien­nie na czczo przyj­mo­wano po ły­żeczce ta­kiego octu. Słu­żył on też do ob­my­wa­nia i na­cie­ra­nia twa­rzy i nosa, można go było no­sić przy so­bie i czę­sto wą­chać.

Słyn­nymi spe­cy­fi­kami zna­nymi w sta­ro­żyt­no­ści i uwa­ża­nymi za pa­na­cea były te­riak, dria­kiew i mi­try­dat. To leki za­wie­ra­jące kil­ka­dzie­siąt skład­ni­ków o róż­nym dzia­ła­niu, głów­nie su­row­ców aro­ma­tycz­nych. Uwa­żano je za an­ti­do­tum na wszel­kie tru­ci­zny i sto­so­wano także pod­czas za­razy. Słynna była dria­kiew we­necka – w jej skład wcho­dziło około 60 skład­ni­ków, a przy­go­to­wa­nie elik­siru, ob­wa­ro­wane re­gu­łami, od­by­wało się pu­blicz­nie i pod­le­gało kon­troli. W Pol­sce uzna­niem cie­szyła się dria­kiew to­ruń­ska, wy­ra­biana przez ap­te­ka­rza Pawła Gul­de­niu­sza (1588–1658). Pod­czas za­razy pa­nu­ją­cej w 1629 roku w To­ru­niu Gul­de­niusz opra­co­wał spe­cjalną re­cep­turę tego spe­cy­fiku i jako je­den z dwóch ap­te­ka­rzy w Pol­sce po­sia­dał ofi­cjalne ze­zwo­le­nie na przy­rzą­dza­nie dria­kwi. Przy­go­to­wy­wano ją z 89 skład­ni­ków, a wśród nich zna­la­zło się opium, sku­tecz­nie za­trzy­mu­jące bie­gunki i uśmie­rza­jące bóle.

Dria­kiew (Sca­biosa L.) to także ro­dzaj ro­śliny ziel­nej, nie­które jej ga­tunki wy­stę­pują w Pol­sce i były wy­ko­rzy­sty­wane w le­cze­niu moru. Dria­kwi po­lnej uży­wano w po­staci soku i wódki, a świeże ziele przy­kła­dano na mo­rówki – wrzody, które dzięki temu zielu już w trzy go­dziny miały być otwarte, a jad z nich wy­cią­gnięty. Na­to­miast świeże ziele utłu­czone z sa­dłem uła­twiało go­je­nie się pęk­nię­tych wrzo­dów.

In­nym ro­dza­jem od­trutki ni­we­lu­ją­cej jad za­razy był tzw. ka­mień bez­oar (be­sa­har), znaj­dy­wany we wnętrz­no­ściach wiel­błą­dów jed­no­garb­nych i in­nych zwie­rząt. Bez­oary po­wstają w żo­łąd­kach zwie­rząt z nie­stra­wio­nych resz­tek po­karmu, włó­kien ro­ślin­nych i po­łknię­tej sier­ści. Wy­stę­pują głów­nie u prze­żu­wa­czy, zwłasz­cza u lamy i kozy bez­oaro­wej. Przy­pi­sy­wano im szcze­gólną moc i uży­wano ich jako an­ti­do­tum na wszel­kie tru­ci­zny i jady. Były też czę­sto pod­ra­biane.

Róż­nymi spo­so­bami sta­rano się rów­nież nie do­pu­ścić do wdy­cha­nia za­ka­żo­nego po­wie­trza. Naj­bar­dziej po­pu­larne były środki o sil­nym za­pa­chu, po­dobne do tych, które sto­so­wano do oka­dza­nia miesz­kań. Spe­cjal­nego za­bez­pie­cze­nia wy­ma­gały osoby zaj­mu­jące się cho­rymi i po­chów­kiem zmar­łych. Za­le­cano im trzy­mać w ustach pi­gułkę z aro­ma­tycz­nymi sub­stan­cjami, na przy­kład z ży­wicą ma­styk­sową i am­brą. Le­ka­rze nie­kiedy no­sili spe­cjalne ma­ski przy­po­mi­na­jące dziób ptaka, w któ­rych umiesz­czano gąbki na­są­czone za­pa­cho­wymi spe­cy­fi­kami. Gra­ba­rze mieli zaś co rano za­ży­wać gałkę wiel­ko­ści orze­cha la­sko­wego przy­go­to­waną ze świe­żej smoły, goź­dzi­ków, gałki musz­ka­to­wej i ziół – cy­twaru, bia­łego dyp­tanu, pio­łunu i su­chych li­ści dę­bo­wych. Po­dobne za­bez­pie­cze­nia sto­so­wali miesz­kańcy za­po­wie­trzo­nych te­re­nów. Przed wyj­ściem z domu oko­lice nosa i uszu sma­ro­wali aro­ma­tycz­nymi olej­kami. Wo­reczki z mie­szanką pach­ną­cych ziół no­sili przy so­bie za­wie­szone na szyi, tak by do­ty­kały go­łego ciała w oko­licy serca, a bę­dąc w za­gro­żo­nych miej­scach, przy­ty­kali je do nosa i wą­chali. Po­mocne miało być też wą­cha­nie po­ma­rań­czy i cy­tryn.

In­nym spo­so­bem, by nie do­pu­ścić za­razy do wnę­trza ciała, było trzy­ma­nie w ustach szla­chet­nego lub pół­sz­la­chet­nego ka­mie­nia, ta­kiego jak: to­paz, ru­bin, gra­nat, sza­fir, szma­ragd, dia­ment, albo ko­rali, perły, ka­wałka ko­ści sło­nio­wej czy rogu jed­no­rożca. Można było rów­nież no­sić przy so­bie amu­lety ap­teczne – cho­ciażby za­mkniętą w łu­pi­nie la­sko­wego orze­cha rtęć, któ­rej al­che­micy przy­pi­sy­wali nad­zwy­czajne wła­ści­wo­ści, lub ar­sze­nik uży­wany jako tru­ci­zna, ale też śro­dek nie­do­pusz­cza­jący do roz­kładu sub­stan­cji or­ga­nicz­nych (sto­so­wany na przy­kład do pre­pa­ro­wa­nia ciał zwie­rząt i kon­ser­wo­wa­nia zwłok), a więc ma­jące dzia­ła­nie prze­ciw­gnilne. Znano wiele za­bie­gów i amu­le­tów o róż­nym po­cho­dze­niu, któ­rych uży­wano w celu wzmoc­nie­nia serca i oczysz­cza­nia krwi. Po­pu­larne były też amu­lety re­li­gijne: krzy­żyki ka­ra­wa­kowe ro­bione na kształt sta­wia­nej na krań­cach wsi ka­ra­waki, czyli krzyża chro­nią­cego od za­razy, oraz spe­cjalne mo­nety ze sło­wami mo­dli­twy.

Le­cze­nie cho­rych na mór było za­da­niem nie­wdzięcz­nym i nie­bez­piecz­nym, rzadko koń­czyło się po­wo­dze­niem. Mimo wy­sił­ków le­ka­rzy pa­cjenci czę­sto umie­rali, ist­niało też duże ry­zyko za­ra­że­nia się od nich. Cho­rzy ra­to­wali się mo­dli­twą, ubo­dzy szu­kali po­mocy w szpi­ta­lach (nie były to szpi­tale w dzi­siej­szym ro­zu­mie­niu, ale two­rzone przy nie­któ­rych klasz­to­rach przy­tułki dla ka­lek i cho­rych). Szu­kano też prze­pi­sów na leki prze­ciw­mo­rowe w po­rad­ni­kach, ku­po­wano spe­cy­fiki w ap­te­kach i klasz­to­rach, a w końcu, je­śli ktoś mógł so­bie na to po­zwo­lić, wzy­wano me­dyka.

Cała ku­ra­cja nie ogra­ni­czała się do po­da­nia jed­nego spe­cy­fiku, była bar­dziej zło­żona. Wy­bór środka lecz­ni­czego za­le­żał od sta­dium cho­roby. Na po­czątku za­czy­nano od upu­stu krwi (sto­su­jąc na­cię­cie żył lub bańki cięte), by od­cią­gnąć ja­do­witą krew od serca i usu­nąć jad cho­roby z or­ga­ni­zmu. Ten sam efekt (od­cią­gnię­cie jadu od serca i na­rzą­dów we­wnętrz­nych) miały wy­wo­ły­wać pla­stry prysz­czące. Or­ga­nizm oczysz­czano rów­nież, sto­su­jąc środki prze­czysz­cza­jące (na przy­kład pi­gułki Ruffa z alo­esem i mirrą), le­wa­tywy oraz środki wy­miotne i na­po­tne, a na­stęp­nie leki, które miały prze­ciw­dzia­łać szko­dli­wym skut­kom po­zo­sta­ją­cego w or­ga­ni­zmie jadu i chro­nić przed nim serce.

Po­nie­waż, stwier­dzono do­świad­czal­nie, że leki i za­biegi lecz­ni­cze nie były wy­star­cza­jące do zwal­cze­nia za­razy, aby wspo­móc siły or­ga­ni­zmu w walce z cho­robą, na­le­żało za­cho­wać od­po­wied­nią dietę. Przy­po­mi­nała ona dietę za­le­caną w ce­lach pro­fi­lak­tycz­nych i po­le­gała na po­da­wa­niu cho­rym po­żyw­nych, wzmac­nia­ją­cych po­traw, a uni­ka­niu tych, które mnożą w or­ga­ni­zmie złe wil­got­no­ści i przy­czy­niają się do po­wsta­wa­nia zgni­li­zny. Za­le­cano, aby chory, na­wet gdy nie ma ape­tytu, jadł czę­sto, ale tylko lek­ko­strawne po­trawy, głów­nie bez­mię­sne, choć nie­któ­rzy le­ka­rze (jak Umia­stow­ski) do­pusz­czali po­trawkę z ka­płona lub ja­rząbka albo kur­czę z agre­stem. Po­le­cano głów­nie tzw. ty­zanny, czyli po­lewkę jęcz­mienną bądź owsianą, cza­sem z do­dat­kiem ziół. Oprócz po­le­wek, które miały dzia­łać na­po­tnie, za­le­cano go­to­wane owoce – śliwki i wi­śnie. Do pi­cia naj­lep­sza była woda prze­go­to­wana z octem albo lek­kie piwo – na­poje chło­dzące, ga­szące pra­gnie­nie i go­rączkę. Pi­cie wina od­ra­dzano, po­nie­waż ob­cią­żało głowę i roz­pa­lało krew.

Ze­staw le­ków i środ­ków za­po­bie­gaw­czych za­le­ca­nych przez osiem­na­sto­wiecz­nych le­ka­rzy był skrom­niej­szy. Rza­dziej sto­so­wano upu­sty krwi, uży­wano głów­nie środ­ków wy­miot­nych, na przy­kład ipe­ka­ku­ana (ina­czej wy­miot­nica praw­dziwa), prze­czysz­cza­ją­cych i na­po­tnych. Pro­fi­lak­tycz­nie za­le­cano pa­le­nie ty­to­niu, choć nie w obec­no­ści cho­rego, by nie za­cią­gać się ska­żo­nym po­wie­trzem. Prze­by­wa­jąc w po­bliżu cho­rego, można było żuć ko­rzeń omanu lub bie­drzeńca w celu po­bu­dze­nia wy­dzie­la­nia śliny, którą na­le­żało wy­plu­wać.

Ro­ko­wa­nie

Cho­rym na mo­rową za­razę naj­czę­ściej wró­żono tra­giczny ko­niec, mimo to le­ka­rze sta­rali się wy­chwy­cić symp­tomy, które mo­gły po­twier­dzić te prze­wi­dy­wa­nia, bądź ta­kie, które wska­zy­wa­łyby, że cho­roba się cofa. Szes­na­sto­wieczni me­dycy opie­rali swoje ro­ko­wa­nia na ozna­kach złych i do­brych. Do tych pierw­szych za­li­czali szybki spa­dek sił za­raz na po­czątku cho­roby, przy­śpie­szony bądź zmienny puls, wod­ni­sty i mętny mocz, nie­zdrowy za­pach z ust i obawę przed śmier­cią. Umia­stow­ski do­dał do tego inne nie­po­ko­jące oznaki, jak nie­usta­jący ból głowy, zimne i cuch­nące poty, cuch­nący, tłu­sty kał, a w wy­mio­ci­nach obec­ność śmier­dzą­cych zie­lo­nych, czer­wo­nych lub czar­nych mas. Do złych zna­ków za­li­czano także wrzody i kro­sty, które po­ja­wiały się i zni­kały. Te ob­jawy miały świad­czyć o tym, że siły cho­rego słabną, szko­dliwe jady nie są usu­wane, lecz za­gnieź­dziły się w jego ciele. O zbli­ża­ją­cej się śmierci świad­czyły zaś zmiany wi­doczne na twa­rzy – skóra (zwłasz­cza na czole) sta­wała się wów­czas na­pięta i czer­niała. Na­to­miast oznaką prze­zwy­cię­że­nia cho­roby było od­zy­ska­nie przez cho­rego ape­tytu i na­dziei na wy­zdro­wie­nie.

W XVII i XVIII wieku wię­cej uwagi po­świę­cano ob­ser­wa­cji zmian skór­nych – wrzo­dów, dy­mie­nic i plam. Ich po­ja­wie­nie się le­ka­rze uzna­wali za po­zy­tywny ob­jaw, świad­czący o usu­wa­niu ja­do­wi­tej ma­te­rii z ciała na ze­wnątrz. Je­śli zmiany te sa­mo­czyn­nie się co­fały, uwa­żano to za zły znak. Za­zwy­czaj jed­nak za­strze­gali przy tym, że nie można zna­kom zbyt­nio ufać i prze­wi­dzieć, co się sta­nie z cho­rym. Ucie­kano się więc do róż­nych prób, które miały być bar­dziej nie­za­wodne od ob­ser­wa­cji ob­ja­wów cho­roby.

Le­kiem i środ­kiem, który można było wy­ko­rzy­stać do ta­kich prób, była za­chwa­lana w XVI wieku, a opi­sana już przez Awi­cennę (per­skiego le­ka­rza i uczo­nego ży­ją­cego na prze­ło­mie X i XI wieku, twórcę Ka­nonu me­dy­cyny), mie­szanka skła­da­jąca się z wody ró­ża­nej, bia­łego wina i ziemi ar­meń­skiej (ro­dzaj glinki, którą le­czono za­tru­cia i cho­roby żo­łądka). Gdy chory po przy­ję­ciu tego spe­cy­fiku wy­mio­to­wał, było to złym zna­kiem, a gdy „za­trzy­mał” le­kar­stwo w so­bie, uwa­żano za oznakę zdro­wie­nia. Próbę na­le­żało po­wta­rzać.

Ro­ko­wa­nia for­mu­ło­wano także na pod­sta­wie prze­ży­wal­no­ści pta­ków – go­łębi lub kur­cza­ków, które żywe przy­kła­dano do dy­mie­nic. In­nym spraw­dzia­nem był test z mo­czem cho­rego – na­le­żało wy­lać go na ro­snące po­krzywy, je­śli nie zwię­dły i po­zo­stały zie­lone, chory miał wy­zdro­wieć, je­śli zwię­dły i zgniły, taki sam los cze­kał cho­rego. Można było też do­dać do mo­czu odro­binę mleka ko­biety, która karmi syna: „je­żeli to mleko na dół upad­nie, tedy y chory do grobu wpad­nie”[22]. W póź­niej­szym okre­sie po­dobne próby „na prze­ży­cie” sto­so­wano w lecz­nic­twie lu­do­wym, zwłasz­cza u cho­rych na gruź­licę.

Przepisy na czas zarazy

Aż do pa­no­wa­nia Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego główny cię­żar ochrony lud­no­ści przed mo­ro­wym po­wie­trzem spo­czy­wał na królu i mar­szałku ko­ron­nym oraz na lo­kal­nych wła­dzach – sta­ro­stach lub wła­ści­cie­lach dóbr. Na czas za­razy każde mia­sto ogła­szało prze­pisy do­ty­czące utrzy­my­wa­nia po­rządku i czy­sto­ści w mie­ście, po­stę­po­wa­nia z cho­rymi, grze­ba­nia zmar­łych, ochrony zdro­wych. Po­da­wano je do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej. Od­czy­ty­wano na mie­ście przy wtó­rze trąb, prze­strze­ga­jąc jed­no­cze­śnie, że kto nie za­sto­suje się do owych prze­pi­sów, bę­dzie uka­rany.

W mia­stach na czas za­razy po­wo­ły­wano spe­cjal­nych urzęd­ni­ków – tzw. bur­mi­strzów po­wietrz­nych lub mo­ro­wych, któ­rych obo­wiąz­kiem było po­dej­mo­wa­nie dzia­łań słu­żą­cych po­wstrzy­ma­niu za­razy i ogra­ni­cze­niu jej skut­ków. Mu­sieli za­tem zor­ga­ni­zo­wać izo­la­cję i opiekę dla cho­rych, po­chó­wek zmar­łych oraz za­bez­pie­czyć zdro­wych miesz­kań­ców przed po­wie­trzem mo­ro­wym. Urząd ten po­wie­rzano za­ufa­nym i god­nym oso­bom o róż­nej pro­fe­sji. W War­sza­wie w la­tach 1624 i 1625 bur­mi­strzem mo­ro­wym był ap­te­karz Łu­kasz Drewno. W Po­zna­niu w 1652 roku funk­cję tę spra­wo­wał du­chowny, ks. ka­no­nik Wol­ski. Jed­nym z kra­kow­skich bur­mi­strzów ma­ją­cych do­zór nad „wszel­kimi czyn­no­ściami około za­po­wie­trzo­nych” zo­stał Jan Gau­denty Za­cherla, rajca miej­ski, który był rów­nież kup­cem ko­rzen­nym i se­kre­ta­rzem kró­lew­skim, a pod­czas epi­de­mii w 1677 roku prze­pro­wa­dził spis ofiar za­razy (we­dług owego spisu zmarło wów­czas po­nad 21 ty­sięcy osób).

Do ob­sługi cho­rych bur­mistrz mo­rowy i wła­dze mia­sta mu­siały za­trud­nić le­ka­rzy, cy­ru­li­ków, po­słu­ga­czy oraz tra­ga­rzy do trans­portu zmar­łych i gra­ba­rzy. Na ich utrzy­ma­nie i wy­na­gro­dze­nie, a także na żyw­ność i le­kar­stwa dla cho­rych prze­zna­czano spe­cjalne fun­du­sze – zwy­kle opo­dat­ko­wy­wano na ten cel miesz­kań­ców mia­sta, jak to miało miej­sce na przy­kład pod­czas epi­de­mii pa­nu­ją­cej w 1653 roku w War­sza­wie. Wów­czas król Jan Ka­zi­mierz na­ka­zał bur­mi­strzom Sta­rej i No­wej War­szawy ze­brać od wszyst­kich miesz­kań­ców mia­sta (jed­nak z wy­jąt­kiem du­chow­nych i szlachty) sześć ty­sięcy zło­tych. Po­dobne roz­wią­za­nia sto­so­wano w in­nych mia­stach. W Kra­ko­wie pod­czas moru w 1707 roku wy­zna­czono „ko­lek­to­rów jał­mużny”, któ­rzy zbie­rali pie­nią­dze od miesz­kań­ców, i nikt nie mógł opu­ścić mia­sta, je­śli nie zło­żył sto­sow­nego datku na walkę z za­razą. Wy­zna­czeni do­zorcy pil­no­wali po­rządku w mie­ście i usu­wa­nia nie­czy­sto­ści, zwłasz­cza tych, które wy­dzie­lały złe wy­ziewy. Za­bro­nione było wy­rzu­ca­nie na ulicę zgni­łych od­pad­ków wa­rzyw, wnętrz­no­ści za­bi­tych zwie­rząt, a także wy­pusz­cza­nia świń, żeby nie cho­dziły sa­mo­pas. Wła­dze miały rów­nież pil­no­wać, aby sprze­da­wana w mie­ście żyw­ność była świeża i czy­sta. Ze­psutą trzeba było nisz­czyć. Woda do­star­czana do pi­cia mu­siała być czy­sta i zdrowa, a ubo­gim na­le­żało za­pew­nić od­po­wied­nią ilość je­dze­nia. Za­le­cano też, aby miesz­ka­nia wie­trzyć od pół­nocy, od po­łu­dnia zaś (strony, skąd przy­cho­dziła za­raza) nie można było otwie­rać okien. Nie­kiedy, zwłasz­cza je­sie­nią i zimą, na uli­cach i pla­cach pa­lono ogni­ska, by ogień od­mie­nił (od­go­nił) złe wia­try i osu­szył złe wil­got­no­ści. Po­wie­trze sta­rano się oczy­ścić, pa­ląc siarkę, proch, drzewa ży­wiczne, wonne zioła, a na­wet strze­la­jąc z ar­mat. Jak w rze­czy­wi­sto­ści wy­glą­dało prze­strze­ga­nie tych za­le­ceń, trudno do­ciec, wła­dze miej­skie nie po­zo­sta­wały jed­nak bez­czynne.

Naj­waż­niej­sza była izo­la­cja – sta­rano się nie wpu­ścić do mia­sta za­razy. Z tego po­wodu grody za­my­kano przed po­dej­rza­nymi przy­jezd­nymi i to­wa­rami, za­my­kano też domy, a na­wet ulice, na któ­rych po­ja­wiła się cho­roba. Cho­rych izo­lo­wano w do­mach lub wy­wo­żono do la­za­re­tów, czyli szpi­tali, zwy­kle urzą­dzo­nych w tym celu poza mu­rami mia­sta. Na przy­kład pod­czas zrazy pa­nu­ją­cej w 1652 roku w To­ru­niu na polu za mia­stem zbu­do­wano domki, do któ­rych prze­sie­dlano cho­rych. W War­sza­wie w 1605 roku za­pa­da­ją­cych na mo­rowe po­wie­trze prze­wo­żono czół­nem na po­ło­żoną na Wi­śle wy­spę – Kępę Po­lkow­ską (dziś nie­ist­nie­jącą). Po­now­nie wy­ko­rzy­stano wy­spę pod­czas epi­de­mii w la­tach 1624–1625, cho­rych umiesz­czano wów­czas w po­bu­do­wa­nych w tym celu sied­miu cha­tach. Ło­dziami do­star­czano im żyw­ność i le­kar­stwa, a wy­na­jęty ku­charz go­to­wał im po­siłki. Rów­nież pod­czas epi­de­mii w la­tach 1708–1712 cho­rych wy­wie­ziono z War­szawy, tym ra­zem za mia­sto, gdzie za­pew­niono im opiekę.

W pro­to­ko­łach brac­twa św. Be­nona za­no­to­wano: „Pod­czas pierw­szego po­wie­trza [w 1708 roku] z mi­ło­sier­dzia Bo­skiego je­dyną był po­cie­chą dla za­po­wie­trzo­nych pan Adam Bu­choltz ko­men­dant mia­sta War­szawy, z któ­rego dys­po­zy­cyi za­po­wie­trzeni w pole wy­pro­wa­dzeni byli i żyw­no­ścią ile moż­no­ści opa­trzeni, jako też in­nemi po­trze­bami. Do słu­że­nia zaś w po­trze­bach za­po­wie­trzo­nym, ob­rał się pa­ter Hen­ryk ka­pe­lan brac­twa śgo Be­nona; on od­wie­dzał wszyst­kich cho­rych, i na­peł­niw­szy róż­nemi po­kar­mami wór swój, za­no­sił w pole i roz­da­wał za­po­wie­trzo­nym. Po­świę­ce­nie się księ­dza Hen­ryka tak było przy­kładne i wzbu­dza­jące, że miesz­kańcy wi­dzieli krew prze­cie­ka­jącą się przez jego obu­wie ze zbyt­niej fa­tygi. Brac­two śgo Be­nona wspie­rało jego usi­ło­wa­nia, i spra­wiw­szy wóz zbie­rało ofiary w mie­ście, wo­żąc je za­po­wie­trzo­nym. […] ażeby bli­żej za­po­wie­trzo­nych znaj­do­wał się [ksiądz Hen­ryk], ob­rał so­bie miesz­ka­nie na Na­lew­kach, i tam w końcu za­razy ży­cia do­ko­nał”[23].

Każdy przy­pa­dek cho­roby czy śmierci na­le­żało obo­wiąz­kowo zgła­szać. W Kra­ko­wie w 1680 roku na­ka­zano na przy­kład: „[…] kto­kol­wiek miałby cho­rego w domu, na ia­kąż­kol­wiek cho­robę cho­rze­ią­cego, aby za­raz tak o cho­ru­ią­cych iako ie­śliby się kto ro­scho­ro­wał, da­wał znać do vrzędu ra­dziec­kiego kra­kow­skiego”[24]. Do zgło­szo­nych przy­pad­ków za­cho­ro­wań lub śmierci wy­sy­łano chi­rurga, który prze­pro­wa­dzał oglę­dziny cho­rego lub zmar­łego, aby stwier­dzić, czy jest to ofiara moru.

Środki ostroż­no­ści za­cho­wy­wano także, gdy moru nie było jesz­cze w mie­ście, lecz pa­no­wał w oko­licy oraz po jego wy­gaś­nię­ciu, gdy ist­niała obawa, że cho­roba po­wróci. Le­karz lub inne osoby do tego wy­zna­czone miały kon­tro­lo­wać sy­tu­ację, spraw­dzać przy­padki po­dej­rza­nych zgo­nów – gdy kilka osób zmarło w tym sa­mym domu w krót­kim cza­sie, prze­pro­wa­dzano w nim re­wi­zje le­kar­skie, by oce­nić, czy nie jest to za­raza. Ukry­wa­nie cho­roby lub śmierci w domu gro­ziło po­waż­nymi kon­se­kwen­cjami. W 1678 roku, kiedy do­zór nad stłu­mie­niem ga­sną­cej już epi­de­mii w War­sza­wie ob­jął pod­stoli war­szaw­ski Jan Ka­zi­mierz Szy­ma­now­ski (? – po 1698), za za­ta­je­nie cho­roby gro­ziła grzywna, a za za­ta­je­nie zgonu – śmierć. Wła­ści­ciel lub za­rzą­dza­jący do­mem, któ­rego obo­wiąz­kiem było zgła­sza­nie ta­kich przy­pad­ków, miał za­wis­nąć na szu­bie­nicy usta­wio­nej przed swoją po­sia­dło­ścią.

Domy za­po­wie­trzone, czyli ta­kie, w któ­rych ktoś za­cho­ro­wał lub zmarł na za­razę, także klasz­tory i domy za­konne, były za­my­kane i ozna­czane krzy­żami. Na­wet to po­stę­po­wa­nie re­gu­lo­wały prze­pisy. W 1568 roku w Po­zna­niu wy­dano roz­po­rzą­dze­nie, aby domy, w któ­rych lu­dzie „za­po­wie­trzyli się”, były za­mknięte „z przodu i z tyłu”, żeby nikt nie mógł z nich wyjść. Miesz­kańcy po­zo­sta­wali w izo­la­cji przez okre­ślony czas – na przy­kład cztery ty­go­dnie lub 40 dni. Kara śmierci gro­ziła temu, kto opu­ścił dom i prze­by­wał mię­dzy zdro­wymi, na­ra­ża­jąc ich na nie­bez­pie­czeń­stwo za­razy. Wejść pil­no­wali stróże, któ­rzy mieli też dbać o to, aby za­mknię­tym do­star­czano to, czego po­trzeba „ku żyw­no­ści i ku le­kar­stwu”. W przy­padku osób ubo­gich za­opa­trze­nie od­by­wało się na koszt mia­sta. Praw­do­po­dob­nie jed­nak nie za­wsze prze­strze­gano tego obo­wiązku i za­mknięci w domu cier­pieli głód.

Nie­kiedy za­my­kano całe ulice, za­gra­dza­jąc je pa­li­sa­dami, jak to miało miej­sce w War­sza­wie w la­tach moru 1624–1625. In­nym roz­wią­za­niem było wy­sie­dle­nie miesz­kań­ców za­po­wie­trzo­nego domu, któ­rych trak­to­wano jako osoby po­ten­cjal­nie chore, i wy­wo­żono za mia­sto na kwa­ran­tannę. Le­ka­rze za­le­cali, aby za mu­rami mia­sta bu­do­wać domy – szopy, do któ­rych na­le­żało wy­sie­dlać po­dej­rza­nych o cho­robę i „wie­trzyć” ich za mia­stem przez sześć ty­go­dni. Tra­fiały tam także osoby o wąt­pli­wej mo­ral­no­ści – lu­dzie swa­wolni, któ­rych po­dej­rze­wano o roz­no­sze­nie cho­rób – włó­czę­dzy, że­bracy i ko­biety nie­rządne.

Po przej­ściu za­razy za­po­wie­trzone domy mu­siały być oczysz­czone. I te dzia­ła­nia wła­dze miast sta­rały się upo­rząd­ko­wać, wy­da­jąc prze­pisy i in­struk­cje. W 1770 roku z po­le­ce­nia mar­szałka Sta­ni­sława Lu­bo­mir­skiego (1722–1783) opu­bli­ko­wano Spo­sób oczysz­cza­nia do­mów, izb, łó­żek, sto­łów, stoł­ków, na­czyń ku­chen­nych, su­kien i tego wszyst­kiego, cze­goby czło­wiek przy te­raź­niej­szej sze­rzą­cej się za­ra­zie w cho­ro­bie za­ży­wał, już to w niej le­żąc, już z przy­czyny jej umie­ra­jąc. Zgod­nie z in­struk­cją na­le­żało nie tylko otwie­rać drzwi i okna, lecz także ze­rwać gonty z da­chu, aby wiatr, mróz i śnieg miały do domu jak naj­lep­szy do­stęp i oczy­ściły go od za­razy. Drew­niane pod­łogi, drzwi, okien­nice trzeba było wy­he­blo­wać lub wy­łu­go­wać, sprzęty drew­niane wy­wie­trzyć, wy­szo­ro­wać pia­skiem, ob­myć go­rą­cym łu­giem, ściany umyć i po­bie­lić wap­nem. Gdy oczysz­czone sprzęty wnie­siono do domu, dom na­le­żało za­mknąć i przez kilka dni oka­dzać siarką, a na pod­ło­dze roz­sy­pać po­kro­jone ko­rze­nie ta­ta­raku. Do­piero po tych za­bie­gach można było po­now­nie za­miesz­kać w czte­rech ścia­nach, ale przez ja­kiś czas co­dzien­nie na­le­żało ka­dzić po­miesz­cze­nia octem, pro­chem, ka­dzi­dłem lub ja­łow­cem.

W in­struk­cjach wska­zy­wano też, co zro­bić z oso­bi­stymi rze­czami po zmar­łym. Je­śli nie miały du­żej war­to­ści, naj­le­piej było je spa­lić, po­zo­stałe cen­niej­sze – wie­trzyć. Tę sprawę po­ru­szył na­wet król Zyg­munt III. W roz­po­rzą­dze­niu z 1591 roku, kie­ro­wa­nym do raj­ców kra­kow­skich, za­le­cił, by szaty i sprzęty z do­mów, w któ­rych po­ka­zało się mo­rowe po­wie­trze i któ­rych mo­gła chwy­cić się za­raza, za­nim będą po­now­nie użyte, wy­wie­trzyć i wy­sta­wić na mróz. Po­dobne za­rzą­dze­nie wy­dał bur­mistrz Kra­kowa w stycz­niu 1623 roku. Rze­czy za­po­wie­trzone na­le­żało wy­sta­wić na dzia­ła­nie mrozu – wy­wie­sić na ki­jach i drą­gach usta­wio­nych w tym celu na da­chu lub w ogro­dzie „ku wy­czysz­cze­niu i wy­su­sze­niu ich z tejże za­razy”[25]. Urzęd­nicy mieli spraw­dzać, czy roz­kaz jest wy­peł­niany. Opor­nym, któ­rzy by go zlek­ce­wa­żyli lub nie do­pusz­czali do re­wi­zji za­po­wie­trzo­nych rze­czy, gro­ziły utrata wszyst­kich dóbr i wy­gna­nie z mia­sta. W XVIII wieku rze­czy po zmar­łych pod­czas epi­de­mii za­le­cano pa­lić, zwłasz­cza po­ściel i ubra­nie, w któ­rych czło­wiek do­ko­nał ży­wota. Także uży­wane przez niego koł­dry z pie­rza lub weł­niane oraz fu­tra po­winny być spa­lone i to pod go­łym nie­bem, z dala od sie­dzib ludz­kich. Po­zo­stałe przed­mioty na­le­żało wie­trzyć, a po­tem oka­dzić siarką, a ubra­nia z lnu i ko­nopi mo­czyć w wo­dzie.

Pro­ble­mem były rów­nież ubra­nia ścią­gnięte przez gra­ba­rzy ze zmar­łych i sprze­da­wane nie­świa­do­mym ich po­cho­dze­nia lu­dziom. Ten pro­ce­der był su­rowo ka­rany, na­wet gar­dłem (śmier­cią przez po­wie­sze­nie), a skon­fi­sko­wane szaty pa­lono. W wielu mia­stach pod­czas moru za­ka­zy­wano też sprze­da­wa­nia i ku­po­wa­nia rze­czy uży­wa­nych, tzw. fan­tów. Szcze­gólną uwagę zwra­cano na Ży­dów, któ­rzy zaj­mo­wali się han­dlem ubra­niami z dru­giej ręki.

Mia­sto dla ochrony przed za­razą za­my­kano. Ota­czano je wa­łami, pa­sem za­ora­nej ziemi, za­my­kano bramy, a straż nie wpusz­czała ni­kogo, kto nie miał sto­sow­nego za­świad­cze­nia, że przy­bywa z oko­lic wol­nych od za­razy (sa­lu­bris au­rae – z miejsc, gdzie pa­nuje zdrowe po­wie­trze). Miało to za­pew­nić miesz­kań­com ochronę przed mo­rem, ale pro­wa­dziło też do kon­flik­tów. Na przy­kład w 1541 roku w Po­zna­niu za­mknięto bramy mia­sta, od­gra­dza­jąc się od do­tknię­tych epi­de­mią przed­mieść, a tym sa­mym unie­moż­li­wiono wej­ście do mia­sta człon­kom ka­pi­tuły po­znań­skiej i kle­ry­kom. Ka­pi­tuła rzu­ciła za to klą­twę na Po­znań i ska­zała go na za­pła­ce­nie ty­siąca ma­rek kary.

Szcze­gól­nie na­ra­żone na epi­de­mie były mia­sta por­towe oraz le­żące na szla­kach han­dlo­wych. By ustrzec się przed cho­ro­bami przy­wo­żo­nymi z da­le­kich stron, sto­so­wano kwa­ran­tannę. Przyj­muje się, że pierw­sze tego ro­dzaju roz­wią­za­nia wpro­wa­dzono w sy­cy­lij­skiej Ra­gu­sie, gdy w 1377 roku rada mia­sta po­sta­no­wiła za­ka­zać stat­kom przy­by­wa­ją­cym z ob­szaru do­tknię­tego za­razą wej­ścia do portu. Ma­ry­na­rze i pa­sa­że­ro­wie byli prze­trzy­my­wani na po­bli­skiej skal­nej wy­spie (isola – wł. ‘wy­spa’, od tego słowa wy­wo­dzi się okre­śle­nie „izo­la­cja”) przez 30 dni. Przez ten czas nikt nie mógł się do nich zbli­żyć oprócz służb, które do­star­czały im żyw­ność. Je­śli w ciągu mie­siąca nikt z przy­jezd­nych nie za­cho­ro­wał, ich sta­tek mógł wpły­nąć do portu, a kupcy mo­gli sprze­da­wać swoje to­wary. Izo­la­cja oka­zała się sku­tecz­nym spo­so­bem ochrony mia­sta przed za­razą i zo­stała wpro­wa­dzona także w We­ne­cji, Pi­zie, Ge­nui i w in­nych mia­stach ba­senu Mo­rza Śród­ziem­nego.

Ter­min „kwa­ran­tanna” po­cho­dzi z ję­zyka wło­skiego qu­arant i ozna­cza ‘czter­dzie­ści’ – ale to w Mar­sy­lii okres izo­la­cji prze­dłu­żono do 40 dni (być może su­ge­ro­wano się liczbą dni, które Moj­żesz, a także Je­zus spę­dzili na pu­styni). W 1397 roku w klasz­to­rze na Ra­gu­sie za­ło­żono sta­cję kwa­ran­tanny, nieco póź­niej wy­bu­do­wano tam la­za­ret skła­da­jący się z ośmiu bu­dyn­ków. Osoby pod­dane kwa­ran­tan­nie prze­trzy­my­wano w nim jak w wię­zie­niu. Były one pod stałą ob­ser­wa­cją i nie mo­gły opusz­czać szpi­tala. Je­śli w la­za­re­cie prze­by­wali cho­rzy, prze­trzy­my­wani ra­zem z nimi zdrowi naj­czę­ściej za­ra­żali się i umie­rali. Do­piero w po­cząt­kach XV wieku w We­ne­cji za­częto od­dzie­lać cho­rych od zdro­wych pod­da­nych kwa­ran­tan­nie. Cho­rych izo­lo­wano w szpi­talu mo­ro­wym znaj­du­ją­cym się w klasz­to­rze Na­za­reth po­ło­żo­nym na la­gu­nie. Zdro­wych na in­nej wy­spie, któ­rej do końca okresu kwa­ran­tanny nie można było opusz­czać pod karą śmierci. W We­ne­cji wpro­wa­dzono rów­nież pass a porto