Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Informacje o zarazach przekazywano z ust do ust, przepisywano z księgi do księgi, dodając coś lub ujmując. Budząca strach cholera, napawająca lękiem dżuma, odrażający trąd, dziesiątkująca ludność ospa prawdziwa, tajemnicze gorączki krwotoczne z serca Afryki – to tylko niektóre przykłady chorób wywołujących epidemie. Jak sobie z nimi radzono? Co je powodowało? Jakie wierzenia, mity i teorie spiskowe narastały wokół pandemii? Jakie skutki przynosiła każda epidemia? Właśnie tego dowiecie się z tej książki.
Anna Trojanowska – historyk farmacji, autorka książek na temat historii leków naturalnych – grzybów leczniczych i surowców pochodzenia zwierzęcego oraz artykułów dotyczących lecznictwa ludowego, dawnych zasad żywienia i diet więziennych. Jej hobby to czytanie i pisanie książek.
Patroni medialni:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Epidemie. Krótka historia
Anna Trojanowska
© by Wydawnictwo RM, 2021Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska [email protected], www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy. Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli. Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]
ISBN 978-83-8151-547-6 ISBN 978-83-7243-541-5 (ePub) ISBN 978-83-7243-542-2 (mobi)
Edytor: Justyna MrowiecRedaktor prowadzący: Małgorzata HlalRedakcja: Justyna MrowiecKorekta: Beata Wójcik, Mirosława SzymańskaProjekt okładki: Grażyna JędrzejecIlustracje: Studio Graw z wykorzystaniem materiałów wikimedia.orgEdytor wersji elektronicznej: Tomasz ZajbtOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikcja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
Część I
„…oto koń trupio blady,a imię siedzącego na nim Śmierć,i Otchłań mu towarzyszyła.I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi,by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta”
Ap 6, 8
Śmierć – czwarty jeździec Apokalipsy w dawnych czasach nierzadko przybierał postać moru i roztaczał swoją władzę nad ziemią, by nękać ludzi i prowadzić ich w Otchłań – krainę zmarłych.
„Mór w Polsce”. „Mór w całej Europie”. „Powietrze morowe w Polsce i na Rusi”. Takie hasła bardzo często pojawiały się w starych kronikach, aktach miejskich i klasztornych. Informacje o zarazach przekazywano z ust do ust, przepisywano z księgi do księgi, dodając coś lub ujmując. Nie zawsze były dokładne i prawdziwe, ale nie ulega wątpliwości, że mór w Polsce, tak jak i w całej Europie, przez wieki zbierał niemałe śmiertelne żniwo i budził powszechną trwogę.
O morze pisał Jan Długosz (1415–1480) w Rocznikach, czyli kronikach sławnego Królestwa Polskiego. Wprawdzie spisywał je w XV wieku (1455–1480), ale zebrał w nich informacje dotyczące wcześniejszych stuleci, sięgając do początków państwa polskiego. Według słów Długosza w 1006 i 1007 roku „Głód, mór i zaraza okropna (luesque miserabilis) panowały tymi czasy nie tylko w Polsce, ale w całym prawie świecie i sprzątnąwszy mnóstwo ofiar, wyludniły wiele miast i włości”[1]. Sytuacja powtarzała się co kilka lat, kroniki są więc gęsto usiane wzmiankami o morach i plagach. Informacje te są jednak skąpe i trudno stwierdzić, czym był w rzeczywiście opisywany mór – chorobą zakaźną czy jakąś inną plagą, która spowodowała masowe zachorowania i śmierć ludności.
Więcej o morze można się dowiedzieć ze spisywanych w XVI–XVIII wieku prac medycznych. Były to zarówno tłumaczenia i kompilacje zagranicznych dzieł, jak i opisy obserwacji oraz doświadczeń autorów ksiąg. Często zawierało się w nich wszystko, co na temat moru było autorom wiadome – od próby definicji „morowego powietrza” przez skuteczne i sprawdzone specyfiki prezerwujące (zapobiegające) i lecznicze, aż po… modlitwy na czas moru.
Jednym z pierwszych polskich dzieł na ten temat był napisany po łacinie traktat Macieja z Miechowa, czyli Miechowity (ok. 1457–1523), lekarza, astrologa, profesora Akademii Krakowskiej. W dziele pt. Contra saevam pestem regimen accuratissimum [Szczegółowe przepisy o zabezpieczaniu się przed groźną dżumą] (1508) autor podał informacje dotyczące moru panującego w Krakowie w 1482 roku. O morze pisali też inni znani i mniej znani polscy medycy, m.in: Szymon z Łowicza (ok. 1512–ok. 1538): De praeservatione a pestilentia et ipsius cura [O środkach ochronnych przed zarazą i jej leczeniu] (1532); piszący u schyłku XVI wieku Piotr Umiastowski – Nauka o morowem powietrzu na czwory xięgi rozłożona (1591); szesnastowieczny medyk i cyrulik łomżyński Marcin Ruffus z Welca: Epitome opusculi. To iest gruntowna y dostateczna sprawa: o iadowidey y zaraźliwey niemocy Pestilemyey, albo morowego powietrza (1588) czy Marcin Ksawery Szumliński (?–1720), który opisał morowe powietrze panujące w Krakowie w latach 1707–1709.
Publikowano również poradniki i instrukcje zawierające przepisy, które miały uchronić ludność od zarazy. W 1613 roku Sebastian Petrycy (1554–1626), doktor medycyny i filozofii, wydał: Instructia Abo Nauka, Iak Się Sprawować Czasu moru. W XVIII wieku w Lesznie wyszła natomiast praca Abrahama Emmanuela Wolffa (ok. 1725–1784), generalnego sztabsmedyka wojsk królewskich i Rzeczypospolitej Polskiej: Traktacik o Powietrzu morowym dla Ludu Polskiego. Podobne instrukcje „dla ludu” pisano na zlecenie możnych i władz miejskich.
Dzieł tych powstało znacznie więcej, ich spis i omówienie przedstawił Franciszek Giedroyć (1860–1944) w pracy Mórw Polsce (w wiekach ubiegłych) (1899), z której zaczerpnęłam liczne informacje o morze w dawnej Polsce.
Mór, czyli morowe powietrze, dawniej nazywano też powietrzem (jak w słowach modlitwy „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie”) albo zarazą, łożnicą lub chorobą łożną, ale również epidemią – i ten termin dziś jest powszechnie używany.
Epidemia (według Ustawy z dnia 5 grudnia 2008 roku o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi) oznacza „wystąpienie na danym obszarze zakażeń lub zachorowań na chorobę zakaźną w liczbie wyraźnie większej niż we wcześniejszym okresie albo wystąpienie zakażeń lub chorób zakaźnych dotychczas niewystępujących”[2], natomiast choroby zakaźne to choroby wywołane przez biologiczne czynniki chorobotwórcze, które ze względu na charakter i sposób szerzenia się stanowią zagrożenie dla zdrowia publicznego.
W języku potocznym nadal funkcjonują też dawne określenia, jak zaraza i pomór. Nie budzą już grozy, nie mają takiego ładunku emocjonalnego jak kiedyś, bo do niedawna wydawało się, że stanowią odległą przeszłość i w cywilizowanym nowoczesnym świecie nie ma na nie miejsca. Tymczasem okazuje się, że trudno je powstrzymać nawet i w dzisiejszych czasach.
Dawne przekazy wskazują na to, że morowe powietrze zbierało śmiertelne żniwo podobnie jak głód i wojny i często im towarzyszyło. Wojna zazwyczaj pociągała za sobą głód, a ten prowadził do zarazy, z kolei zarazie towarzyszyła klęska głodu. Były to zjawiska silnie ze sobą związane. Nic więc dziwnego, że Mór, czyli Zarazę, obok Wojny, Głodu i Śmierci, uznawano za jednego z czterech jeźdźców Apokalipsy, którzy mają się pojawić, gdy nadejdzie koniec tego świata i czas Sądu Ostatecznego. Tak też jeźdźcy zostali przedstawieni na obrazach i rycinach, na przykład na słynnej rycinie Albrechta Dürera (1471–1528) Czterej jeźdźcy Apokalipsy.
Wzmianki o morze nękającym ludność Europy w wiekach średnich, a także późniejszych są jednak skąpe, mało dokładne, a często i mało wiarygodne. „Mór” był pojęciem nieprecyzyjnym, ponieważ lekarze nazywali tak nie tylko choroby, które dziś określa się jako zakaźne – mór mógł też powstawać na skutek głodu albo z innych przyczyn, na przykład zbiorowego zatrucia. Mógł przenieść się na zwierzęta, wtedy zazwyczaj, choć nie zawsze, mówiono o pomorze lub morze bydła czy ptactwa (jedna z dziesięciu plag egipskich), co w efekcie miało również tragiczne skutki. W kronikach nie brak więc wzmianek o morze i jego tragicznych konsekwencjach. Jan Długosz, autor Dziejów polskich ksiąg dwanaście (znanych również jako Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego) jest tu niezastąpiony; podaje na przykład że w latach 1221–1224 powodzie, głód i srogie powietrze trapiły Polskę, skutkiem czego wiele wsi i miasteczek zostało ogołoconych z ludności. Jednocześnie pomór padł na bydło. Z kolei w latach 1282–1283 głód, który panował w Polsce, Czechach i Niemczech, stał się przyczyną moru, ponieważ lud musiał się żywić chwastami, liśćmi drzew i innym „szkodliwym zielskiem”, a przez to „brał w siebie mimowolnie różne trucizny i zarazy”. Jakby tego było mało, ludność, której udało się przed tymi nieszczęściami uciec na Węgry, była sprzedawana barbarzyńcom w niewolę[3].
Opisując bliższe sobie czasy, kronikarze dysponowali dokładniejszymi informacjami na temat panującego moru i podawali więcej szczegółów. Możemy się więc dowiedzieć, co było przyczyną moru, gdzie i jak długo występował. Według Długosza w 1467 roku prawie we wszystkich krajach podległych Królestwu Polskiemu, a osobliwie Wielkiej Polsce, Mazowszu, Rusi, Podolu i części Śląska, powietrze szerzyło „zgubną zarazę, wiele wymorzyło ludzi i niemałą liczbę miast i wsi w pustynie przemieniło. Stąd (z braku rąk do pracy) w całej Polsce panował wielki niedostatek i drogość zboża i byłaby ta plaga dalej jeszcze się rozszerzyła, gdyby w czasie powietrza tyle nie wymarło ludzi”[4]. Natomiast Maciej z Miechowa zanotował, że podczas panującego w Krakowie moru w 1482 roku (od połowy czerwca do sierpnia) śmiertelność była tak duża, że w parafii Panny Maryi umierało dziennie 40–50 osób, w parafii św. Stefana po 30–40, podobnie w innych parafiach[5].
Z czasem podanie liczby ofiar stało się informacją określającą skalę moru, dowodem na to, że sytuacja była bardzo groźna, ale jednocześnie kontrolowana przez władze miasta. W XVI wieku te dane odnotowywano częściej, na przykład podczas moru, który panował w 1538 roku, w Gdańsku umarło sześć tysięcy osób zarażonych „powietrzem”, z kolei w Krakowie w 1543 roku zmarło 20 tysięcy mieszkańców, zaś w Poznaniu podczas zarazy panującej w okresie od św. Jana do końca 1568 roku w samym mieście było sześć tysięcy ofiar.
Z liczeniem ofiar bywało różnie, nie ustalono żadnych prawideł, które pozwoliłyby na przeprowadzanie porównań; przeinaczano też dane, zdarzało się więc, że kronikarze podawali skrajnie różne liczby dotyczące tego samego zdarzenia. I tak podczas zarazy, która gnębiła Gdańsk w 1548–1549 według jednych źródeł zmarło 40 tysięcy osób, a według innych – 20 tysięcy.
W wieku XVII i XVIII w kronikach pojawiało się coraz więcej informacji o kolejnych zarazach nękających i pustoszących kraje, ziemie i miasta, między innymi Poznań, Toruń, Gdańsk, Wilno, Lwów i Warszawę. Franciszek Maksymilian Sobieszczański (1814–1878) w Rysie historyczno-statystycznym wzrostu i stanu miasta Warszawy od czasów najdawniejszych aż do 1847 roku podał[6]: „Przez dwa lata do roku 1710 grasujące powietrze, do 30 000 mieszkańców sprzątnęło, a przy powtórzeniu tej straszliwej choroby w roku 1711, znowu chociaż słabiej śmiertelność szerzyła się. Okropny był natenczas stan Warszawy; wszyscy prawie ubożsi mieszkańcy wynieśli się w lasy i zarośla otaczające Wolę. Kościoły, pałace i domy opustoszały, a bujna trawa na najludniejszych przedtem ulicach porosła. Plaga ta do miesiąca lutego 1712 roku trwała, w Warszawie zaś na długi czas ślady po niej zostały”[7].
Można przypuszczać, że liczba zmarłych jest tu zawyżona, szacuje się, że na początku XVIII wieku w Warszawie mieszkało około 40 tysięcy osób. Autor powoływał się wprawdzie na świadka owych czasów i obrazowo przedstawił spustoszenie, jakie poczynił mór w stolicy, jednak trzeba mieć na uwadze to, że mógł mocno przeszacować.
Ćwierć wieku później, w 1737 roku, w Warszawie wybuchła zaraza, którą opisał Jakób Emilian Camuset (?–1739), lekarz królewski. I, jak na lekarza przystało, podał nieco medycznych szczegółów – wymienił objawy obserwowane u chorych; „Gorączki tegoroczne Warszawskie zaczynały się zwyczajnie od ciężkiego głowy bolenia, z ciężkiem osłabieniem zaraz z początku, womity niby w pacyencie przynaglaiąc, puls słaby y częsty sprawując, ciało nie barzo niby powierzchu paląc, ięzyk iednak suchy, y boleści około biodrow czyniąc, a w krotce głuchością y szaleństwem zmysły przyciskaiąc”[8]. Chorzy skarżyli się też na „ściśnienie serca”, bóle w okolicach bioder, męczyła ich biegunka, mieli trudności z oddychaniem i oddawaniem moczu, w końcu dochodziły konwulsje, zimne poty, a wkrótce następowała śmierć.
W kronikach, także w pracach medycznych, rzadko wymieniano nazwy chorób powodujących mór. Oprócz czarnej śmierci (dżumy), która dawała charakterystyczne objawy, niekiedy wspominano o angielskich potach albo zgniłej febrze (tyfusie plamistym?), francuskiej chorobie, czyli francy (kile), ospie i influenzie. Najczęściej jednak do XVIII wieku epidemie nazywano po prostu morem, zarazą, dżumą albo powietrzem. Dopiero w XIX wieku odkrycia z zakresu bakteriologii umożliwiły wyjaśnienie przyczyn chorób morowych i ułatwiły ich rozróżnienie, a w wieku XIX i XX – odkrycia z zakresu higieny, szczepienia i nowe leki pozwoliły na walkę z tymi chorobami. Zanim to jednak nastąpiło, funkcjonowało wiele różnych poglądów na temat moru. Im mniej wiedziano o chorobie, tym bardziej tajemnicza się wydawała, tak że w jej pojawieniu się doszukiwano się udziału czynników nieziemskich. Taka sytuacja skłaniała do snucia dziwnych i ryzykownych, z dzisiejszego punktu widzenia, hipotez dotyczących pochodzenia i natury moru, a także sposobów zapobiegania i leczenia.
Czym jest mór?
Czym jest morowe powietrze? Na to pytanie długo nie potrafiono znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Istota moru pozostawała niewidoczna i nieuchwytna, co powodowało, że wobec takiego zagrożenia ludzie czuli się zagubieni – nie wiedzieli, jak się przed nim uchronić i jak mu przeciwdziałać. Ratunkiem wydawały się jedynie modlitwa i ucieczka z miejsc „zapowietrzonych”. Nie każdy mógł jednak uciekać – medycy, a także duchowni pełniący posługę wśród chorych starali się więc uchwycić naturę morowego powietrza, zdefiniować je i rozpoznać.
Najstarsze określenia moru mówiły o powietrzu zepsutym i zjadliwym. Wraz z rozwojem wiedzy medycznej uległy one pewnym modyfikacjom, jednak najczęściej przyczyny moru upatrywano w zjadliwym, ostrym, żrącym czy też trującym powietrzu. Było ono bardzo przenikliwe, a skutki jego wdychania gwałtowne. Za czynnik rażący uznawano rodzaj nieuchwytnej „mgły gęstej”, „zaduch”, „jadowitą parę” czy też „wapory”. Morowe powietrze opisywano również jako potężną ognistą gorączkę, mającą w sobie jad, którym jak piorunem przenika ciała – zaraża nie tylko głowę, serce, wątrobę, ale i wszystkie inne członki, aż wreszcie zabija. Z kolei Piotr Umiastowski, autor jednego z szesnastowiecznych traktatów o morze, zwracał uwagę na dużą zaraźliwość i śmiertelność oraz łatwe rozprzestrzenianie się choroby morowej, która mogła trapić wiele krajów, królestw, księstw.
Medycy podkreślali skutki działania morowego powietrza na ludzi, wymieniając, w miarę postępów wiedzy, coraz bardziej subtelne struktury i mechanizmy ludzkiego organizmu niszczone przez zarazę. Według Ruffusa z Welca (1588) mór jest niemocą, która obejmuje serce i głowę, płuca, wątrobę i inne części ciała, tak że człowiek czuje zmęczenie i palący ogień, staje się otępiały, bezrozumny, a jeśli nie doczeka się pomocy, „na ostatek umarły”. Natomiast Jan Nepomucen Lucy (1750–1786), profesor Akademii Krakowskiej, w dysertacji (1775) zauważa, że subtelna trucizna moru najbardziej zaburza zmysły i wywołuje zmiany we krwi, a w końcu osłabia funkcje życiowe. Takie poglądy przetrwały do XIX wieku.
Zwiastuny moru
Podobnie jak chorobę w ciele człowieka zapowiadały pewne sygnały, tak w różnych znakach na niebie i ziemi dopatrywano się zwiastunów moru. Były to zazwyczaj zjawiska, które jednocześnie uznawano za przyczyny moru, na przykład zaćmienie Słońca, pojawienie się komety, meteorytów czy tzw. spadających gwiazd. Miały one sprawiać, że powietrze stawało się podatne na „przyjęcie” zarazy.
Do wybuchu epidemii mógł również prowadzić niekorzystny układ gwiazd lub planet. Astrolodzy, którzy często byli też lekarzami, mieli duże pole do popisu – stawiali prognostyki i horoskopy dla królów i możnych, dla miast i królestw, doszukując się złych układów planet (zwłaszcza Saturna i Marsa). Astrologia uznająca, że ludzkie losy są zapisane w księdze przyrody, czyli na niebie, była popularna zwłaszcza w średniowieczu i renesansie, wykładano ją na uniwersytetach i zaliczano do sztuk wyzwolonych. W XV i XVI wieku katedra astrologii funkcjonowała w Akademii Krakowskiej.
Niepokojące zjawiska występujące na ziemi również mogły zapowiadać zarazę. Człowiek, obserwując przyrodę, od której czuł się zależny, a której sił w pełni nie poznał, starał się wyczytać przyszłość, zwracając uwagę na klęski żywiołowe i anomalie pogodowe niszczące zbiory i powodujące nieurodzaj oraz głód. Szczególnie niebezpieczne wydawały się zjawiska związane z nadmiarem wilgoci (częste mgły, deszcze), a także wiatry wiejące z południa i wschodu i przynoszące masy wilgotnego powietrza. „Ciepłe i wilgotne powietrze – wynotował Giedroyć za Antonem Sznebergierem (1530–1581), autorem Książki o zachowaniu zdrowia człowieczego od zarazy morowej (1569) – deszcze w porze niewłaściwej, jesień pochmurna a pomimo to sucha, pogoda zmienna zwykle zapowiadają choroby śmiertelne, a więc mór również. Takież znaczenie mają: lato pochmurne a suche bez wiatrów, wiatry południowe, grzmoty i błyskawice w zimie, niemniej grzmot po raz pierwszy w roku rozlegający się w sobotę. Jeśli mór szerzy się w krajach sąsiednich, osobliwie na wschód od nas leżących, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przedostanie się do nas”[9].
Zwiastunami zarazy związanymi z żywiołem wody były powodzie, wylewy i pojawienie się martwych ryb.
Za złowróżbne znaki pochodzące z żywiołu ziemi uważano sytuacje, „[…] gdy często przychodzą na świat bliźnięta, panują biegunki, czerwonki, wrzody i »plaury« [zapewne pleury – zapalenie opłucnej, objawiające się kłuciem w boku] trapią ludność, kobiety często ronią bez oczywistej przyczyny, gdy zwierzęta, które w głębi ziemi żyją, na powierzchnię jej zbyt często wyłażą, zwierzęta dzikie i domowe gdy często zdychają, psy się wściekają, ptastwo opuszcza gniazda i precz odlatuje, lub zbyt nizko przebywa nad ziemią, gdy się pojawia mnóstwo much, komarów, motyli, pająków, koników i innego robactwa, khtore się z zagniłych smrodow y nieczystości mnoży, wężów i żab mnogość”[10].
Zły znak stanowiły też kwiaty kwitnące w niewłaściwym czasie, w dużej ilości i szybko więdnące oraz mnogość grzybów. Kilka takich znaków traktowano jako poważny sygnał ostrzegawczy zapowiadający zarazę.
Odbiegające od normy zjawiska dotyczące pogody, zwierząt, roślin i grzybów mogły być zapowiedzią nieurodzaju lub pomoru zwierząt. Często kojarzono je z wilgocią i rozkładem. W ciałach osób chorych miały zachodzić podobne procesy – rozkład, gnicie, psucie się. Niektóre choroby określa się wręcz jako zgniłe gorączki (tyfus). Te poglądy podkreślała zależność między porami roku a występowaniem epidemii, które zazwyczaj zimą wygasały, co tłumaczono tym, że mróz „zgniliźnie jest przeciwny”.
Przyczyny zarazy
Niewidoczne przyczyny moru długo pozostawały w sferze domysłów, wydawały się nie tylko groźne, ale i tajemnicze. Jadowitość czy też zjadliwość morowego powietrza musiała z czegoś wynikać. Jedną z najwcześniej wymienianych przyczyn epidemii był… gniew Boży i kara niebios za grzechy ludzkie. Stipendium peccati mors – zapłatą za grzech jest śmierć, przypominał Marcin Ruffus z Welca, dodając: „Bo kto nie chce słowa Bożego, które zowią po hebraysku Dabar, słuchać, y nie przymuie go, ten przez morowe powietrze karan być musi. […] Deber Keteb, są imiona dwu dyabłów, którym Pan Bóg osobliwie moc y rozkazanie dał: aby ludzi iadem powietrza morowego zarażali y zabijali”[11].
Co dokładnie mogło wywołać gniew Boży, zazwyczaj nie wyszczególniano, można jednak podejrzewać, że były to przewinienia z „zestawu” siedmiu grzechów głównych, zwłaszcza rozwiązłość i wszelka rozpusta, które szczególnie piętnowano podczas epidemii. Na przykład w 1005 roku w Wenecji, gdy podczas moru umarli doża i jego żona, uznano, że ściągnęli na siebie karę niebios przez zbytek posługiwania się przy jedzeniu małymi widelcami i pozłacanymi łyżkami…
Być może obawą przed gniewem Bożym podyktowany był też nakaz zamykania na czas zarazy domów publicznych (zamtuzów) i wypędzania z miasta kobiet nierządnych. Wspominał o tym Umiastowski. Wyraźnie zaznaczono to także w wydanym w 1707 roku rozporządzeniu magistratu krakowskiego, w którym nakazano między innymi: „aby po domach szynkowych i kamienicach pijatyki, muzyki, tańce, zbyteczne stroje, schadzki niepotrzebne i wszelkie swawole gniew Boski ściągające ustały i aby osoby podejrzane i nierządne wygnane były”[12]. W XVII wieku w Warszawie za urządzanie w czasie moru biesiad, zabaw, którym towarzyszą śpiewy i muzyka, karano odsiadką w wieży.
Podejrzenia rzucano też na Żydów i osoby, które im sprzyjały. Według Sebastiana Śleszkowskiego, autora pracy: O ustrzeżeniu y leczeniu morowego powietrza, także gorączek iadowitych przymiotnych z petociami[13], nauka, każdemu wiekowi, płci y stanowi przysposobiona… (1623), zaraza morowa miała być karą Bożą za protekcję, jaką mieszczanie i szlachta okazywali Żydom[14].
Zjadliwe powietrze mogło powstawać także na skutek zakłóceń astronomicznych i meteorologicznych. Według Marcina Ruffusa z Welca „kiedy jedno Pan Bóg świat chce morowem powietrzem pokarać, tedy do tego używa i posyła swego Anioła […], albo wżdy niebieskiego zgromadzenia gwiazd, zwłaszcza Planet zwierzchnich. Którzy moc maią bardzo dziwną, od Pana Boga im nadaną, którey nad tym niskim światem używają, przez co zaraźliwe y jadowite zaduchy y mgły z wnętrzności ziemi, albo wiatry z południa albo od zachodu, niezdrowe wyciągają y pobudzają, stąd powietrze żywotne zarażone bywa, albo też ciągną złe mgły y zaraźliwe, z iezior smrodliwych, z bagnisk, z błot, y z kloak…”[15].
Astrolodzy badający wpływy planet na losy ludzi i ich zdrowie, także lekarze, którym poglądy te nie były obce, tłumaczyli powstanie morowego powietrza zaćmieniem Słońca bądź złym układem niektórych ciał niebieskich (położeniem naprzeciwko siebie czy pewnego rodzaju połączeniem – koniunkcją), które miały sprawiać, że planety i gwiazdy swymi ruchami i światłem przyciągały „rozmaite zimna, ciepła i mokra, i sucha [suchości] i zarażały powietrze jadem szkodliwem dla wszystkich stworzeń”[16]. Jednym z argumentów przemawiających za tym poglądem miało być występowanie moru, mimo że w powietrzu nie można było dostrzec żadnej widocznej zmiany. Przyczyna moru musiała pochodzić zatem z nieba, a był nią specyficzny bieg czy też układ ciał niebieskich, który powodował „uzjadliwianie” powietrza, lub też, jak wyjaśniał Umiastowski, samo powietrze nie miało w sobie jadu (bo wtedy wszystko, co tylko żyje, uległoby zarazie i śmierci), lecz ciała niebieskie mogły tak oddziaływać na organizm człowieka i różne rzeczy ziemskie, że te zaczynały wytwarzać w sobie trucizny.
Podobne poglądy powtarzano w XVII wieku. Wówczas przyczyn zarazy upatrywano również w pojawieniu się komety. Z jej ukazaniem się na niebie wiązano różne nieszczęścia i kataklizmy. Kometa mogła wyciągnąć z podziemi trujące wilgotności, a gdy gasła lub ulegała unicestwieniu, wtedy wyrzucała z siebie ów jad, zanieczyszczając nim powietrze.
W XVIII wieku teorie o wpływie planet na pojawienie się epidemii były już mniej popularne, dłużej utrzymały się koncepcje mówiące o tym, że przyczyny morowego powietrza mają ziemskie pochodzenie. Głównym źródłem skażenia powietrza miały być „wyziewy ziemskie”, które powstawały w gnijących trupach, bagnach, błotach i stojących wodach, a następnie były roznoszone przez wiatr. Do powstania zarazy mogły się przyczynić również warunki pogodowe, zwłaszcza niezwykle ciepła i wilgotna aura, która miała przyspieszać rozkład obumarłych szczątków. W XVII i XVIII wieku gnijąca materia, jady trupie, gazy i wyziewy bagienne były powszechnie uznawane za jedną z głównych przyczyn moru. Była to tzw. teoria miazmatów, która głosiła, że epidemie chorób zakaźnych są powodowane przez powietrze skażone miazmatami – szkodliwymi wyziewami o nieprzyjemnym zapachu pochodzącymi z rozkładu szczątków organicznych, i przenoszonymi w sprzyjających warunkach atmosferycznych na duże odległości. Stąd też, najpierw na zachodzie Europy, potem i w Europie Środkowej, zaczęto „wyprowadzać” cmentarze z terenów miast. Wprowadzono też przepisy dotyczące pochówku i urządzania cmentarzy, które należało tak zaplanować, aby układ alejek umożliwiał ich przewietrzanie. Określano nawet gatunki roślin, które powinno się sadzić na cmentarzach, by zniwelować szkodliwe jady trupie; należał do nich na przykład bez turecki. Powstawanie szkodliwych wyziewów uzależniano również od cech topograficznych terenu – bagien, błot czy rzek.
Inną przyczyną morowego powietrza była szarańcza, która co kilka lat nawiedzała kraj i niszczyła zbiory. I tak odnotowano, że latem 1475 roku w Małopolsce na pola spadła szarańcza, która zniszczyła wszystkie zboża i spowodowała głód. Uboga ludność, nie mając innego pożywienia, jadła wówczas chleb wypiekany z ziół i liści drzew. W rezultacie niewystarczające i złe odżywianie stało się przyczyną dużej liczby zgonów, co w konsekwencji doprowadziło do „zepsucia powietrza” i morowej zarazy. Podejrzewano również, że ogromna masa martwej szarańczy mogła swoim zgniłym smrodem zatruć powietrze i doprowadzić do moru. Wyjaśnienie było oczywiście prostsze: inwazja szarańczy stała się przyczyną głodu, który pociągnął za sobą śmierć wielu osób. Jeszcze innym wytłumaczeniem pojawienia się morowego powietrza miały być „nikczemne robaczki” pochodzące znad Morza Śródziemnego.
Trujące wyziewy nie musiały powstawać tam, gdzie wybuchała zaraza – według Abrahama Wolffa mór nigdy nie zaczynał się w Europie, lecz zawsze w innych częściach świata. Za jego źródło generalny sztabsmedyk wojsk królewskich uznał Egipt – to tam szkodliwe wyziewy powstawały na skutek wylewów Nilu, niosącego ze sobą ogromne masy szlamu i robactwa. Nieczystości te przy upalnej pogodzie szybko ulegały rozkładowi i skażały powietrze „zgniłymi waporami”. Z Egiptu powietrze przedostawało się do Stambułu, a stamtąd rozprzestrzeniało się po Europie. Niebezpieczne były też „kurzawy suche”, niosące ze sobą drobiny siarki, albo kurzawy mokre zaprawiane arszenikiem.
Jeszcze inną przyczyną moru, wymienianą w dziełach pochodzących z XVI–XVIII wieku, były szkodliwe substancje – jady, które powstawały w ciele człowieka pod wpływem złych wilgotności, złego trawienia, nadmiernego jedzenia i picia albo na skutek używania zepsutej żywności i złej wody czy też jedzenia głodowego, gdy z braku zboża (ziemniaki nie były jeszcze powszechnie uprawiane) żywiono się chlebem z żołędzi, z wysuszonych i rozdrobnionych pąków drzew, liści dębowych, a nawet ze starego poszycia dachowego.
Najwięcej obaw, podobnie jak i w obecnych czasach, budził jednak kontakt z chorymi – niebezpieczny był bezpośredni dotyk, a nawet widok chorego, a także przebywanie we wspólnych pomieszczeniach i korzystanie z przedmiotów używanych przez chorych albo pochodzących z okolic, gdzie występowała epidemia. Uważano, że najłatwiej jest się zarazić, dotykając ciała chorego lub zmarłego. Za szkodliwy uważano także wiatr owiewający chorych lub zmarłych. Lekarzom i osobom zajmującym się chorymi zalecano więc stawać tak, aby powietrze wpadające przez okno owiewało najpierw lekarza, a potem pacjentów.
Za najsłabsze źródło zarazy uważano natomiast przedmiot używany przez chorego. Ta sprawa budziła też sporo wątpliwości, widziano przecież ludzi, którzy nosili ubranie po ofiarach zarazy, a sami się nie zarażali. Wydawało się więc, że przenoszenie zarazy może zależeć od rodzaju materiału, z jakiego ten przedmiot (zazwyczaj ubranie) zostało zrobione. W osiemnastowiecznych dziełach odnotowano, że zaraza najłatwiej przenosi się przez futra, wyroby z konopi, jedwab, wełnę, len, pierze, a więc większość materiałów, z których wówczas robiono odzież, bieliznę i pościel. Przy czym przenoszenie zarazy na przedmioty zależało też od stanu powietrza „…tam bowiem, gdzie powietrze jest czyste, zaraźliwe cząsteczki rozlatują się tu i owdzie, a przeciwnie, z powietrzem zepsutem, zwłaszcza nad miarę wilgotnem i ciepłem, te same cząsteczki łączą się trwale”[17]. Zastanawiano się również, czy zwierzęta domowe mające kontakt z chorymi mogą przenosić zarazę, czy dotyczy to tylko przedmiotów.
O złośliwe rozprzestrzenianie zarazy podejrzewano też wrogów – najeźdźców oraz obcych kulturowo i niewiernych. Długosz odnotował, że przyczyną moru panującego na Rusi w latach 1287–1288 były wody zatrute przez Tatarów, którzy pustoszyli polskie ziemie. Z ciał pojmanych w jasyr i zabitych Polaków wydobywali serca, zaprawiali je truciznami i wrzucali do rzek i jezior. W późniejszym okresie podejrzenia skierowano na Żydów. Na przykład w 1588 roku podczas moru panującego na Litwie rozpowszechniano wieści, że chorobę roznieśli Żydzi, którzy kupili na jarmarku skóry bydła padłego z powodu morowego powietrza, a gdy kilku z kupujących zmarło, pochowano ich po kryjomu w obawie przed atakami i utratą towaru. O rozsiewanie zarazy podejrzewano również żebraków i włóczęgów, ale też lekarzy, cyrulików i grabarzy morowych, którzy mieli czerpać z tego niecne zyski. „Siewcy śmierci”, prawdziwi czy nie, bywali surowo karani. Najgłośniejszy w Polsce proces w sprawie o rozsiewanie dżumy odbył się w 1711 roku w Lublinie. Oskarżono wówczas trzech kopaczy grobów, a przyznanie do winy wymuszono na nich torturami. Zeznali wówczas, że zarazę rozsiewali, smarując drzwi domów i kamienic mózgiem wydobytym z rozbitych trupich głów. Zeznania odwołali, jednak nie uniknęli kary. Wszystkich stracono, ale w stosunkowo „łagodny” sposób – obcięciem rąk i głowy, które nabito na pal i wystawiono na widok publiczny. Takie przestępstwo karano zwykle w bardziej okrutny sposób – przypalaniem i rozrywaniem rozpalonymi kleszczami przez kilka dni oraz łamaniem kołem.
Problemem związanym z przenoszeniem zarazy było również ustalenie okresu, w którym zaraza może się utrzymywać w człowieku i na przedmiotach używanych przez chorych. Człowiek mógł być nosicielem zarazy nie dłużej niż 40 dni (bo tyle przebywał Chrystus na pustyni). Natomiast utrzymywanie się zarazy na przedmiotach zależało od tego, czy miały one dostęp do powietrza. Gdy przechowywano je w pomieszczeniach przewietrzanych, po 30 dniach były wolne od morowego czynnika, a gdy w zamknięciu, czynnik taki mógł się utrzymywać do 15 lat.
Nie wszyscy byli jednakowo podatni na zarazę. Na ogół uważano, że zależy to od tzw. kompleksji, czyli budowy człowieka, a także temperamentu. Według teorii humoralnej o temperamencie decydował dominujący w ciele humor – czyli jeden z płynów ustrojowych: żółć, melancholia (zwana czarną żółcią), krew i flegma. Tak jak wilgotne i gorące powietrze ułatwiało procesy gnicia i szerzenie się zarazy, tak też nadmiar wilgotności i gorąca w ciele miał być powodem, dla którego pewne osoby łatwiej ulegały zarazie. Dotyczyło to na przykład kobiet, które częściej od mężczyzn zapadały na mór, ponieważ ich ciała, według ówczesnych poglądów, były pełne „złych wilgoci” (szczególnie podczas miesiączki). Tę szkodliwą cechę nasilało jedzenie owoców, których kobiety nie mogły sobie odmówić, a które uważano za szkodliwe podczas zarazy. Kobiety miały też słaby charakter – były bojaźliwe (osoby bojaźliwe łatwiej zapadały na choroby) i ciekawskie (nie mogą usiedzieć w miejscu). „Białogłowy są zawsze sposobniejsze do zachwycenia powietrza i z dyspozycji ciał ich, i też propter curiositatem [ciekawości] ich i biegania bezpiecznego do kościołów. Przeto najlepiej te gadzinę (!) z domu wysłać, chceszli, aby cię nie zaraziła” – radził siedemnastowieczny medyk, który podczas moru panującego w 1623 roku we Lwowie stracił „miłą małżonkę i córkę Katarzynę”[18].
Podobnie dzieci miały w ciałach dużo wilgoci i „gorącości”, a na dodatek cechowała je skłonność do „nieporządnego życia”, łatwo więc padały ofiarą zarazy. Natomiast ciężko pracujący fizycznie chorowali, dlatego że musieli częściej oddychać, a przez to wdychali więcej nieczystego powietrza. Szukano też innych czynników wpływających na podatność lub odporność na zarazę. Według Umiastowskiego była to „sposobność ciała ku zachwyceniu powietrza morowego”. Mogła to być jakaś utajona wada, powodująca, że serce nie było zdolne do odpędzania od siebie szkodliwych jadów.
Nieco inne predyspozycje do zachorowania wymieniali medycy w XVII i XVIII wieku. Według nich większą skłonność do zapadania na choroby mieli ludzie otyli, krwiści, bojaźliwi, ubodzy i niezachowujący właściwej diety (za mało pokarmów roślinnych i kwasów, natomiast za dużo mięsa, ryb lub „zepsutego chleba”). Bardziej odporne na zakażenie miały być natomiast osoby cierpiące na hemoroidy, chroniczne owrzodzenia, wysypki, choroby weneryczne – a więc ci, u których występowały objawy podobne do symptomów zarazy (wysypki, wrzody, krwawienia). Rzadziej zarażały się też osoby stosujące metody lecznicze ułatwiające pozbycie się choroby z organizmu, na przykład środki przeczyszczające lub tzw. zawłoki. Były to taśmy lub sznureczki przeciągnięte pod skórą w celu wywołania ropienia i tym sposobem odciągnięcia jadu choroby od narządów wewnętrznych. Niezbyt często mieli chorować melancholicy i cierpiący na kamienie moczowe. Zaobserwowano również, że osoby, które przeszły chorobę morową, rzadko zapadały na nią ponownie.
Objawy moru
W szesnastowiecznych medycznych pracach wymieniano wiele objawów, które obserwowano u chorych na zarazę. Większość z nich uznano potem za objawy niespecyficzne, mogące występować w przebiegu różnych chorób infekcyjnych. Były to: uczucie zimna i dreszcze, gorączka, ociężałość, ból i zawroty głowy, obłożony albo suchy język, pragnienie, uczucie goryczy w ustach, brak apetytu, skłonność do wymiotów. Medycy zwracali uwagę na wydaliny – wymioty mogły być krwawe, pot smrodliwy, odchody (biegunka, zaparcia) niezwykle cuchnące, mocz mętny, gęsty, śmierdzący (jak u konia). A to wszystko świadczyło o zepsuciu i toczącym się w organizmie procesie gnicia.
W miarę rozwoju choroby u chorego obserwowano: zaburzenia świadomości („odchodzenie od rozumu”), trudności z oddychaniem, słaby puls, bóle w okolicach serca; chorych męczyła bezsenność lub ciągła ospałość, w końcu pojawiała się puchlina oraz tzw. dymienice (nabrzmiałe węzły chłonne; patrz rozdział o dżumie) i wykwity skórne. Śmierć następowała zazwyczaj prędko.
Owe dymienice, czyli bolączki, oraz wrzody i wybroczyny, plamy i pęcherze, dostrzegalne na ciele chorych i zmarłych, uznano za objawy specyficzne morowego powietrza. Zmiany te budziły najwięcej obaw, starano się wytłumaczyć, dlaczego i w jaki sposób powstają. W 1552 roku wspominał o nich Jan Benedykt Solfa (1483–1564), lekarz i duchowny, jeden z najstarszych polskich autorów prac na temat moru. Powstawanie wrzodów i innych zmian na skórze uznał za sposób obrony organizmu przed jadem zarazy. Aby chronić narządy wewnętrzne, zwłaszcza serce (siedzibę siły żywotnej – spiritus vitalis, od której zależał przepływ krwi i ciepła w ciele), mózg i wątrobę, jad choroby miał być od nich odsuwany i wyrzucany na wierzch – ku skórze.
Możliwość wykonywania sekcji zwłok i poznawanie wewnętrznej budowy ciała ludzkiego odwróciły uwagę lekarzy od astrologii. Anatomia ożywiona (jeszcze nie fizjologia), która rozwinęła się w XVI i XVII wieku, nakierowała medyków na inne obszary, nie była to jednak łatwa droga do wiedzy. Jeden z pierwszych śmiałków, Miguel Servet (1511–1553), szesnastowieczny lekarz i teolog, który chciał poznać konstrukcję ciała ludzkiego i zgłębić mechanizm krążenia krwi i z równą wnikliwością badał Biblię, skończył na stosie wraz ze swoimi kacerskimi książkami. W drugiej połowie XVII wieku udało się rozpracować układ krążenia i wiedza ta została uznana przez większość lekarzy.
Układ krążenia nadal jednak przyciągał uwagę, a sekcja zwłok umożliwiała poznanie różnych jego nieprawidłowości. Zmieniło to również poglądy na pochodzenie i powstawanie wrzodów i plam powodowanych przez choroby morowe. W XVIII wieku główną rolę w tworzeniu wrzodów i zmian skórnych zaczęto przypisywać sercu i krwi. W wydanej w 1771 roku broszurce Rozumne powietrza przyczyny uznano, że objawy zarazy są spowodowane tworzeniem się zakrzepów krwi. Tłumaczono to w ten sposób: na skutek zapalenia („piekielnego ognia”) krew krzepła, zbijała się w bryły (zakrzepy), które wędrowały wraz z nią po całym ciele. Dlatego objawy choroby mogły się ujawniać w różnych częściach ciała – tam, gdzie skrzepy się zatrzymały. Jeśli zatrzymały się w sercu – chory odczuwał „wielką niespokojność, mdłość”, miał wolny puls i dochodziło do nagłej śmierci. Wymioty z dużą ilością żółci występowały, gdy skrzepy umiejscowiły się w wątrobie. Szaleństwo, otępienie, ospałość albo śpiączka pojawiały się, gdy skrzepy ulokowały się w mózgu.
Pogląd o dominującej roli skrzepów w powstawaniu objawów choroby miał swoje źródło w obserwacjach dokonanych podczas sekcji ofiar epidemii. Plamy, guzy i wrzody odnajdywano nie tylko na ciałach zmarłych, lecz także w narządach wewnętrznych.
Profilaktyka
Stosownie do wyobrażeń o naturze moru i skutkach, jakie wywołuje w organizmach chorych, starano się podjąć odpowiednie działania i wprowadzić środki zapobiegające zachorowaniu, a w razie zachorowania – leki. W poradnikach i pracach medycznych dotyczących moru zazwyczaj wymieniano wiele tego rodzaju środków (wypróbowanych, jak zapewniano), o których skuteczności sądzono zarówno na podstawie przesądów, jak i obserwacji dotyczących ludzkiego zdrowia.
Szesnastowieczni lekarze często ujmowali reguły profilaktyczne w formułkę określaną jako „pięciorakie F” – od łacińskich nazw: fatiga (wysiłek), fames (dieta), fructus (owoc), femina (kobieta), flatus (wiatr) – to tych pięciu „czynników” należało unikać.
Fatiga oznaczało, że nadmierny wysiłek w czasie morowego powietrza jest szkodliwy i trzeba się go wystrzegać. Nie chodziło o to, by nie podejmować żadnych działań, bezczynność była również niewskazana – mnożyła w ciele wilgoć i zgniłą materię, hamowała wypróżnienia (czyszczenie żywota) i prowadziła do osłabienia sił żywotnych. Zalecano lekką pracę czy raczej ruch na świeżym powietrzu z dala od chorych. Doradzano przechadzki, przejażdżki konne, czytanie, grę na instrumentach muzycznych, grę w warcaby, szachy, kości, a także śpiew i oglądanie ładnych przedmiotów. Natomiast bieganie, skakanie, tańce, szermierka i inne działania, które powodowały przyspieszenie oddechu, były niewskazane.
W czasie powietrza morowego należało zachować odpowiednią dietę (fames). Posiłki nie mogły być zbyt obfite ani zbyt gorące, ani zbyt zimne, a przyprawy powinny być stosowane z umiarem. Oprócz tego niektóre pokarmy zalecano, inne odradzano. Według szesnastowiecznych medyków powinno się spożywać pokarmy zdrowe, łatwostrawne, smaczne, kwaskowate, odżywcze („dobrą krew mnożące”) i przeciwdziałające powstawaniu zgniłości. Do takich pokarmów zaliczano biały chleb wypieczony z dobrej pszennej lub żytniej mąki, z dodatkiem czarnuszki lub anyżku, a z mięs cielęcinę, jagnięcinę, drób oraz dzikie ptactwo, ale tylko to, które jest związane z powietrzem, „które wiele lata” i przebywa w suchych miejscach. Należało unikać potraw klejowatych, lepkich i słodkich, które miały się przyczynić do powstania w organizmie „krwi czarnej i grubej”. Radzono, by wystrzegać się spożywania ptactwa wodnego, mięsa wieprzowego i każdego tłustego, ryb żyjących w stojących wodach, zwłaszcza linów, piskorzy i węgorzy, a także potraw mlecznych z wyjątkiem kwaśnego mleka, które pobudza apetyt i wzmacnia żołądek. Niewskazane były również niektóre warzywa, zwłaszcza powodujące problemy gastryczne (kapusta, groch, rzepa oraz szpinak). Jako napój najlepsza miała być czysta i świeża woda z odrobiną octu (dla ubogich).
Istotną kwestią pozostawała czystość wody, która powinna być bez smaku i zapachu, i bez osadu. Na poprawienie jej jakości – przemianę złej w dobrą – znano kilka sposobów. Najpewniejszym miało być zanurzenie w wodzie rogu jednorożca (zazwyczaj był to kieł narwala jednozębnego, któremu przypisywano uzdrawiające i niemal magiczne działanie), ewentualnie dodanie kilku kropli kwasu siarkowego, kilku listków bobkowych lub szczawiowych. Zamiast wody można było pić lekkie piwo lub kwaskowe białe wino (uważano, że kwaśne napoje działają chłodząco – hamują gorączkę). Rano warto było też wypić łyżkę wódki z korzeniami poprawiającymi trawienie. Podobne zalecenia na temat żywienia w czasie moru, oparte głównie na teorii humoralnej, powtarzali lekarze w XVII i XVIII wieku.
Profilaktycznie zakazywano spożywania owoców (fructus), choć nie wszystkich. Nie było też zgodności, które są szkodliwe, a które nie; na przykład Miechowita do szkodliwych zaliczał wiśnie, gruszki i jabłka. W XVII i XVIII wieku nie przykładano już do tego zakazu zbyt wielkiej wagi, ale w XIX wieku podejrzewano, że niedojrzałe owoce mogą powodować cholerę.
Czwarte „F” w profilaktycznych zakazach to femina, czyli kobieta. Kobiet, a raczej cielesnych stosunków z nimi, należało unikać lub zachować w tych sprawach umiar. W XVI wieku większość lekarzy uważała, że rozsądnie dawkowane uciechy zmysłowe mogą korzystnie wpływać na męskie zdrowie, gdyż podczas stosunku usuwany jest z ciała nadmiar nasienia, które to, gdy nie zostanie usunięte, może się psuć – gnić i prowadzić do poważnych schorzeń. Zalecano jednak tylko „porządną” miłość małżeńską, która według Umiastowskiego, oprócz płodzenia dzieci, oddala próżne myśli, uśmierza gniew, dodaje powagi i stateczności oraz sprawia, że ciało staje się lekkie. Należało jej zażywać kilka godzin po posiłku i przystojnie. „A ona zaś porządna miłość małżeństwa świętego płod ku czci a ku chwale Panu Bogu płodzi, ciało lekkie czyni, zmocnienia dodawa, myśli panuiące próżne oddala, śmiałości dostępnie y przez onę gniew zbytni bywa uśmierzony, stateczność y powagę stanowi, mnoży: Melancholiey y inszym chorobom iest barzo pożyteczna pomierna. A zaś z zbyteczney srogie choroby y przypadki rozmaite pochodzą. Przeto ludzie rozumni rozumnie, nie iako bestye bezrozumne, z popędliwością cielesną maią się obchodzić… Tedy Wenery w godzinę albo w sześć, albo w siedm po iedzeniu, gdzieby tego potrzeba była, przystoynie y pomiernie zażyć, a nie bestyalsko iako koń albo muł, iako bezrozumni niektórzy czynią”[19].
Używanie Wenus poza małżeństwem miało przynosić same szkody – zatracenie duszy, zdrowia i majątku. Na temat zdrowia kobiet się nie wypowiadano.
Nie tylko stosunki pozamałżeńskie były dla mężczyzn niebezpieczne. Przestrzegano również przed zapowietrzonymi morem kobietami, zwłaszcza tymi, które miesiączkowały, gdyż od jednego ich spojrzenia nadzwyczaj łatwo można się było zarazić. Taką przestrogę zamieścił w wydanej w 1679 roku broszurce na temat powietrza morowego Marcin Jerzy Sokołowski archiatra (naczelny lekarz) kaliski.
Morowe powietrze mogło być roznoszone przez ludzi, ale też napływało niesione przez wiatr (flatus). Z tego względu niektóre wiatry uważano za szczególnie szkodliwe i trzeba było zamykać przed nimi okna. W XVI wieku za niebezpieczne uznawano wiatry wiejące z tej strony, z której przyszła zaraza, a także wiatry znad stojącej wody, jezior, bagien i kloak. Szkodliwe były też wiatry od południa i zachodu, a więc ciepłe i wilgotne. Wiatry z północy i wschodu nie miały szkodliwego działania, z tej strony można było więc otwierać okna. W XVII i XVIII wieku za szkodliwe uznawano jedynie wiatry wiejące od strony zapowietrzonej oraz znad bagien i błot.
Oprócz wskazań, czego należy sie wystrzegać podczas zarazy, dawano też wskazówki dotyczące tego, co należy robić, by uniknąć moru. Zalecenia dotyczyły oczyszczenia pomieszczeń i ciała. Był to tzw. drugi szereg „pięciorakiego F”. Należały do niego: phlebotomia (upust krwi), fuga (ucieczka), focus (ogień), fricatio (rozumiane jako ruch), fluxus (upływ złych wilgotności).
Phlebotomia, czyli upust krwi, to zabieg często stosowany w różnych schorzeniach, w których miało dochodzić do tzw. zapalenia, czyli przekrwienia narządów lub części ciała. Obserwacje poczynione podczas sekcji osób zmarłych na mór, u których widziano przekrwione błony śluzowe, krwawe wybroczyny, zakrzepy itd., niejako potwierdzały, że upust krwi jest właściwym zabiegiem leczniczym. Stosowano go u osób chorych, dotkniętych zarazą, rzadziej w celach profilaktycznych. Zalecano ten zabieg zwłaszcza osobom krwistym – u których występował nadmiar krwi, co miało objawiać się na przykład snami o krwi i czerwonych rzeczach.
Puszczaniem krwi rządziły pewne reguły – wykonanie zabiegu miało być uzależnione nie tylko od wieku, kondycji czy usposobienia pacjenta, ale też od faz Księżyca i położenia planet. Wykazy odpowiednich dni do tego zabiegu drukowano w kalendarzach i broszurach, na przykład w 1568 roku władze Poznania przygotowały dla mieszkańców wskazania, kiedy należy krew puścić, z której żyły, ile i jakich jeszcze używać leków, aby zaraza się ich nie imała.
Fuga – ucieczka – była jednak najlepszym środkiem zabezpieczającym przed morowym powietrzem. Kto mógł, na czas zarazy uchodził z miasta, opuszczał zapowietrzoną okolicę. Trzeba było uchodzić szybko i daleko, wracać zaś nierychło; zalecenie to ujmowano w formie wierszyka: „To troie zwykło w ludziach powietrze wytracać: Wnet, daleko, nierychło: wyiść, uchodzić, wracać”[20]. Ucieczka miała być lepszym sposobem uniknięcia zarazy niż wszystkie leki apteczne. Uciekali zwłaszcza możni, udając się do swoich posiadłości położonych poza strefą zapowietrzoną. Jagiellonowie szukali schronienia na Litwie uznawanej za bezpieczniejszą, mniej ludną i położoną bardziej na północ, a więc z dala od zgubnych mas morowego powietrza, które napływało z południa. W 1425 roku Władysław Jagiełło wyjechał na Litwę wraz z dworem, a gdy zaraza dotarła i tam, schronił się w puszczy. I choć uniknął zarazy, to podczas łowów w Białowieży złamał nogę i kurował się potem przez kilka miesięcy w Krasnymstawie. Również Kazimierz Jagiellończyk podczas moru, który w 1467 roku panował w Wielkiej Polsce, na Mazowszu, Rusi, Podolu i w części Śląska, wyjechał na Litwę. Wyjazdy nie były jednak regułą, wszystko zależało od rozwoju epidemii. W późniejszym okresie królowie wyjeżdżali zazwyczaj do rezydencji położonych blisko stolicy. W 1543 roku, gdy powietrze morowe wisiało nad Krakowem, odroczono obrady sejmu piotrkowskiego, a król Zygmunt I z królową oraz Elżbietą, żoną syna Zygmunta, schronił się na zamku w Zatorze. Kiedy zaś i tam sytuacja stała się niepewna, udał się do Wielowsi w Sandomierskiem (obecnie część Tarnobrzega). Z kolei Zygmunt III Waza podczas zarazy, która dotarła do Warszawy na początku października 1624 roku i do maja następnego roku zabrała dwa tysiące ofiar, przeniósł się do dworu w pobliskim Ujazdowie; w tym też roku rozpoczął tam budowę Zamku Ujazdowskiego.
Możni, podobnie jak królowie, wyjeżdżali do wiejskich rezydencji – tam, gdzie było zdrowe powietrze. Ponieważ największe nasilenie moru przypadało zwykle na miesiące letnie, ubożsi, którzy uchodzili z miasta, kryli się w lasach. Tak było podczas zarazy panującej w Warszawie w latach 1708–1711. Nie wszyscy jednak mogli opuścić swoje miejsce zamieszkania; w mieście musiały zostać służby porządkowe oraz osoby, które opiekowały się chorymi, a także księża, lekarze, cyrulicy i grabarze.
Ogień – focus – niszczył wszelką zarazę i uzdrawiał atmosferę. Aby oczyścić powietrze w domu, należało więc palić w kominku. Szczególnie korzystne właściwości przypisywano ogniowi z niektórych gatunków drzew zawierających dużo żywicy, jak cyprysowego, jałowcowego, sosnowego, lub gatunków uważanych za mocne i zdrowe, na przykład dąb i jesion. Dla wzmocnienia efektu można było dodać do ognia aromatycznych ziół, które uwalniając lotne cząsteczki do otoczenia, miały oczyszczać powietrze. Stosowano je także do okadzania mieszkań. Używano ziół o silnej woni, takich jak: jałowiec, piołun, mięta, dzięgiel, majeranek, lawenda, róża, ruta, rozmaryn, liście bobkowe, oraz korzenia omanu, któremu przypisywano silne działanie przeciwmorowe. Powietrze w mieszkaniach oczyszczano także za pomocą skórek cytrynowych i pomarańczowych oraz substancji, których zwykle używano do kadzideł – bursztynu, kamfory, mirry lub piżma. Zapachowe zioła rozsypywano również w domach i wkładano do pościeli. Jeżeli ktoś nie miał takich możliwości, zalecano, aby spalał w izbie trochę prochu lub siarki, w ostateczności mógł lać ocet na rozpalone kamienie.
Zwracano również uwagę na przygotowanie izby, w której sypiano. Miała ona być czysta i dobrze „opatrzona”, aby morowe powietrze nie miało do niej dostępu. Powietrze w tym pokoju należało „czyścić” dwa razy dziennie, stosując kadzenie lub spalanie aromatycznych substancji. Radzono, by często zmieniać pościel, a do łóżka wkładać poduszeczki z pachnącymi ziołami.
Siedemnastowieczni lekarze zwracali także uwagę na fluxus, czyli odpływ złych wilgotności i nieczystości. Zakładano, że wraz z potem, moczem i kałem usuwa się z ciała i krwi wszelkie plugawości. Dbano zatem o niezbędne do zachowania zdrowia umiarkowane poty, regularne wypróżnienia i oddawanie moczu. Jeśli któraś z tych funkcji była zakłócona, trzeba było ją pobudzić. Przede wszystkim jednak należało do tego nie dopuszczać – stosować odpowiednią dietę, dbać o zdrowy sen i umysł pogodny, wesoły, gdyż zakłócenia w tych sprawach prowadziły do mnożenia złych humorów. Trzeba było zatem się kłaść przed północą i spać 6–8 godzin. Zbyt długi sen był niezdrowy – napełniał głowy nieczystością (fluksem) i mnożył w ciele niezdrowe wilgotności. Nie służyły zdrowiu również drzemki w ciągu dnia, zwłaszcza zaraz po jedzeniu, gdyż i one prowadziły do powstawania w ciele złych wilgotności, a ponadto wywoływały: obrzmienia śledziony, gorączki, wrzody, krosty, brak apetytu, gnuśność. Mogli sobie na nie pozwolić jedynie ludzie do nich przyzwyczajeni.
Gdy doszło jednak do tego, że w ciele zgromadziły się jakieś szkodliwe nieczystości, trzeba było je szybko usunąć, stosując środki napotne, moczopędne i przeczyszczające. By wywołać lekkie poty, zalecano umiarkowany ruch na czczo na świeżym powietrzu lub picie napotnych ziół i ciepłe kąpiele nóg. W celu oczyszczenia głowy i płuc z nieczystości należało odksztuszać wszelkie zalegające w nich wydzieliny. Kobiety powinny też pilnować, aby ich „czyszczenia miesięczne” były regularne (do XIX wieku utrzymywał się pogląd, że miesiączki usuwają z ciała kobiet zanieczyszczenia, wspomagając w ten sposób układ oddechowy i transpirację, które u pań są słabsze niż u mężczyzn). Z kolei cierpiący na hemoroidy nie powinni tamować krwawień, gdyż tą drogą ciało miało usuwać zanieczyszczenia.
Bardziej drastycznym środkiem było przypalanie skóry na ramieniu lub nodze rozżarzonym żelazem, stosowanie tzw. apertury lub fontaneli (specjalnie zrobionych ran utrzymywanych w stanie wrzodzenia) bądź plastrów pryszczących, czyli wezykatorii. Takie plastry zawierały drażniące składniki, zazwyczaj kantarydy (muszki hiszpańskie) powodujące powstanie na skórze pęcherzy, które następnie utrzymywano w stanie ropienia. Zabiegi te miały odciągnąć chorobowe jady od narządów wewnętrznych i usunąć toksyny – jad choroby z organizmu.
Specyficzne poglądy na temat oczyszczania ciała dotyczyły także zażywania kąpieli i łaźni, których w czasie zarazy należało unikać. Polecano natomiast obmywanie ciała wodą z octem lub wódką różaną, a także dbanie o czystość ubrań, noszenie ubiorów z tkanin gładkich, lnianych lub jedwabnych i unikanie futer oraz wełny. Wolff w Traktaciku o Powietrzu morowym… miał specjalne zalecenia dla mieszkańców wsi: „Iż największa część pospólstwa osobliwie na wsi mieszkającego wcale nic o ochędóstwie nie wie, gdyż niemal wszyscy ci mizeracy nigdy potu, który ich ustawiczna praca oblewa nie ścierają, ani też z teyże przyczyny bielizny nie odmieniają, ztąd niby jednę na ciele skórę więcey mają niż ci którzy ciało swe pieszczą, y próżnowaniem się tylko zabawiają, taż nieczystość z potów pochodząca zalepia tym mizerakom pory, y hamuye Transpiracją nieznaczną: dla czego nieuchronnie potrzebną jest rzeczą, aby ciało ciepłą wodą zmieszaną z winnym octem i solą było obmyte i przetarte. […] Przez to się pory otwierają, y Naturze która przy tej zarazie wszystkie swe łoży siły, aby jad na wierzch ciała wywabiła, droga się toruje”[21]. Dopiero po obmyciu ciała należało zażywać środki napotne.
Nie mniej ważne od dbałości o czystość było zachowanie spokoju ducha. Powiedzenie: w zdrowym ciele – zdrowy duch działało w obie strony – niezdrowe myśli, gniew, smutek i troski mogły być przyczyną chorób, zwłaszcza gdy powietrze było morowe. Strach miał ściągać krew do serca i powodować jego rozdęcie; gniew natomiast burzył krew, wywołując w niej bliżej nieokreślone szkodliwe zmiany. Najbardziej niebezpieczne było jednak myślenie o zarazie. Lęk przed zarażeniem u osób bojaźliwych mógł prowadzić do śmierci ze strachu, u wrażliwych powodował, że czuli się chorzy, a taki stan ducha przyciągał do nich choroby. Wszelkie nadmierne emocje, nawet te pozytywne, które naruszały spokój ducha, w czasie moru były niebezpieczne. Podobne poglądy utrzymywały się również w XVIII wieku.
Driakiew i ocet czterech złodziei
Oprócz zakazów i zaleceń dotyczących zachowania się w czasie zarazy stosowano różnorodne środki lecznicze i profilaktyczne. Należały do nich aromatyczne zioła, na przykład korzeń biedrzeńca, dzięgla, kozłka, korzeń i ziele lubczyka, piołun, a także przyprawy: anyż, cynamon, goździki, imbir, pieprz oraz zaprawione nimi wódki i octy.
Za znakomity lek przeciw zarazie uchodził dzięgiel, czyli arcydzięgiel (Angelica archangelica). Łacińska nazwa rośliny wywodzi się od słowa „archanioł” i wskazuje na wielką moc, którą jej przypisywano. Korzeń dzięgielowy wchodził w skład wielu specyfików, stosowano go także jako środek zabezpieczający przed zarazą – żuto, noszono na piersi, a roztarty dodawano do ciepłego wina, które należało wypić na czczo. Innym popularnym surowcem leczniczym przeciwmorowym był korzeń kozłka lekarskiego (Valeriana officinalis L.). Stosowano go podobnie jak dzięgiel – żuto lub sproszkowany dodawano do wina. Dobrze było też nosić go przy sobie, a pigułki z aromatycznymi ziołami zażywać przed wyjściem z domu. Roztartym korzeniem i liśćmi okładano wrzody.
Skuteczny miał być też korzeń pięciornika kurzego ziela (Potentilla erecta L. Raeusch), użyty w dowolny sposób. Lek ten miał „wywodzić” zarazę z ciała przez poty, ochraniać serce i jego siły żywotne, przeciwdziałać gniciu i uzjadliwianiu płynów ustrojowych (przyrodzonych wilgotności) oraz wysuszać i trawić już te zmienione. Polecano go zwłaszcza w angielskich potach (tyfusie). Podobne zastosowanie jako środek leczniczy i profilaktyczny miały korzenie roślin z rodzaju biedrzeniec (Pimpinella sp.). Chorym doradzano noszenie korzenia zawieszonego na szyi, tak aby leżał na piersiach. Stosowano też wódkę z biedrzeńca, korzenie smażone w cukrze i pastylki biedrzeńcowe.
Zalecanym środkiem chroniącym przed zarazą, zwłaszcza dla ubogich, była cebula oraz czosnek, któremu przypisywano szczególne działanie – miał goić ranę po ukąszeniu żmii (usuwać jad), działał przeciw pasożytom jelitowym, chronił przed truciznami – uważano więc, że równie skutecznie będzie chronił od morowego powietrza.
Innym sposobem zabezpieczenia się od zarazy było picie na czczo własnego moczu. Był to środek popularny wśród ludu, stosowany także przy ukąszeniu żmii, lekarze go nie odradzali.
W XVII wieku uznaniem cieszyły się wieloskładnikowe specyfiki, które zalecano w różnych schorzeniach, a także profilaktycznie. Podczas moru panującego w Warszawie w latach 1624–1625 ówczesny burmistrz powietrzny, aptekarz Łukasz Drewno (po 1565–1652), podał przepis na środek chroniący od zarazy, wyrabiany w zamkowej aptece. W skład specyfiku, który zażywano przed wyjściem z domu, wchodziły: suszone figi, orzechy włoskie, owoc jałowca, liście ruty, owoce lauru (wawrzynu szlachetnego), korzeń kokornaka okrągłolistnego, korzeń omanu, biedrzeńca, kozłka, arcydzięgla, mirra i miód. Była to zatem mieszanka składników o działaniu wykrztuśnym, moczopędnym, odkażającym, bakteriobójczym, uspokajającym i regulującym pracę przewodu pokarmowego.
Popularnym środkiem był też tzw. ocet czterech złodziei. Według legendy nazwę swą zawdzięcza czterem złoczyńcom, którzy okradali chorych i zmarłych na zarazę, a sami jej nie ulegali dzięki stosowaniu aromatycznego octu. Przestępców schwytano, ale za ujawnienie składu tego specyfiku darowano im życie. Ocet przygotowywano z pachnących ziół i przypraw: ziela piołunu, rozmarynu, szałwii, mięty, ruty, kwitu lawendowego, czosnku, dzięgla, korzenia tataraku, cynamonu, goździków, gałki muszkatołowej oraz kamfory i octu winnego. Stosowano go wewnętrznie i zewnętrznie. Codziennie na czczo przyjmowano po łyżeczce takiego octu. Służył on też do obmywania i nacierania twarzy i nosa, można go było nosić przy sobie i często wąchać.
Słynnymi specyfikami znanymi w starożytności i uważanymi za panacea były teriak, driakiew i mitrydat. To leki zawierające kilkadziesiąt składników o różnym działaniu, głównie surowców aromatycznych. Uważano je za antidotum na wszelkie trucizny i stosowano także podczas zarazy. Słynna była driakiew wenecka – w jej skład wchodziło około 60 składników, a przygotowanie eliksiru, obwarowane regułami, odbywało się publicznie i podlegało kontroli. W Polsce uznaniem cieszyła się driakiew toruńska, wyrabiana przez aptekarza Pawła Guldeniusza (1588–1658). Podczas zarazy panującej w 1629 roku w Toruniu Guldeniusz opracował specjalną recepturę tego specyfiku i jako jeden z dwóch aptekarzy w Polsce posiadał oficjalne zezwolenie na przyrządzanie driakwi. Przygotowywano ją z 89 składników, a wśród nich znalazło się opium, skutecznie zatrzymujące biegunki i uśmierzające bóle.
Driakiew (Scabiosa L.) to także rodzaj rośliny zielnej, niektóre jej gatunki występują w Polsce i były wykorzystywane w leczeniu moru. Driakwi polnej używano w postaci soku i wódki, a świeże ziele przykładano na morówki – wrzody, które dzięki temu zielu już w trzy godziny miały być otwarte, a jad z nich wyciągnięty. Natomiast świeże ziele utłuczone z sadłem ułatwiało gojenie się pękniętych wrzodów.
Innym rodzajem odtrutki niwelującej jad zarazy był tzw. kamień bezoar (besahar), znajdywany we wnętrznościach wielbłądów jednogarbnych i innych zwierząt. Bezoary powstają w żołądkach zwierząt z niestrawionych resztek pokarmu, włókien roślinnych i połkniętej sierści. Występują głównie u przeżuwaczy, zwłaszcza u lamy i kozy bezoarowej. Przypisywano im szczególną moc i używano ich jako antidotum na wszelkie trucizny i jady. Były też często podrabiane.
Różnymi sposobami starano się również nie dopuścić do wdychania zakażonego powietrza. Najbardziej popularne były środki o silnym zapachu, podobne do tych, które stosowano do okadzania mieszkań. Specjalnego zabezpieczenia wymagały osoby zajmujące się chorymi i pochówkiem zmarłych. Zalecano im trzymać w ustach pigułkę z aromatycznymi substancjami, na przykład z żywicą mastyksową i ambrą. Lekarze niekiedy nosili specjalne maski przypominające dziób ptaka, w których umieszczano gąbki nasączone zapachowymi specyfikami. Grabarze mieli zaś co rano zażywać gałkę wielkości orzecha laskowego przygotowaną ze świeżej smoły, goździków, gałki muszkatowej i ziół – cytwaru, białego dyptanu, piołunu i suchych liści dębowych. Podobne zabezpieczenia stosowali mieszkańcy zapowietrzonych terenów. Przed wyjściem z domu okolice nosa i uszu smarowali aromatycznymi olejkami. Woreczki z mieszanką pachnących ziół nosili przy sobie zawieszone na szyi, tak by dotykały gołego ciała w okolicy serca, a będąc w zagrożonych miejscach, przytykali je do nosa i wąchali. Pomocne miało być też wąchanie pomarańczy i cytryn.
Innym sposobem, by nie dopuścić zarazy do wnętrza ciała, było trzymanie w ustach szlachetnego lub półszlachetnego kamienia, takiego jak: topaz, rubin, granat, szafir, szmaragd, diament, albo korali, perły, kawałka kości słoniowej czy rogu jednorożca. Można było również nosić przy sobie amulety apteczne – chociażby zamkniętą w łupinie laskowego orzecha rtęć, której alchemicy przypisywali nadzwyczajne właściwości, lub arszenik używany jako trucizna, ale też środek niedopuszczający do rozkładu substancji organicznych (stosowany na przykład do preparowania ciał zwierząt i konserwowania zwłok), a więc mające działanie przeciwgnilne. Znano wiele zabiegów i amuletów o różnym pochodzeniu, których używano w celu wzmocnienia serca i oczyszczania krwi. Popularne były też amulety religijne: krzyżyki karawakowe robione na kształt stawianej na krańcach wsi karawaki, czyli krzyża chroniącego od zarazy, oraz specjalne monety ze słowami modlitwy.
Leczenie chorych na mór było zadaniem niewdzięcznym i niebezpiecznym, rzadko kończyło się powodzeniem. Mimo wysiłków lekarzy pacjenci często umierali, istniało też duże ryzyko zarażenia się od nich. Chorzy ratowali się modlitwą, ubodzy szukali pomocy w szpitalach (nie były to szpitale w dzisiejszym rozumieniu, ale tworzone przy niektórych klasztorach przytułki dla kalek i chorych). Szukano też przepisów na leki przeciwmorowe w poradnikach, kupowano specyfiki w aptekach i klasztorach, a w końcu, jeśli ktoś mógł sobie na to pozwolić, wzywano medyka.
Cała kuracja nie ograniczała się do podania jednego specyfiku, była bardziej złożona. Wybór środka leczniczego zależał od stadium choroby. Na początku zaczynano od upustu krwi (stosując nacięcie żył lub bańki cięte), by odciągnąć jadowitą krew od serca i usunąć jad choroby z organizmu. Ten sam efekt (odciągnięcie jadu od serca i narządów wewnętrznych) miały wywoływać plastry pryszczące. Organizm oczyszczano również, stosując środki przeczyszczające (na przykład pigułki Ruffa z aloesem i mirrą), lewatywy oraz środki wymiotne i napotne, a następnie leki, które miały przeciwdziałać szkodliwym skutkom pozostającego w organizmie jadu i chronić przed nim serce.
Ponieważ, stwierdzono doświadczalnie, że leki i zabiegi lecznicze nie były wystarczające do zwalczenia zarazy, aby wspomóc siły organizmu w walce z chorobą, należało zachować odpowiednią dietę. Przypominała ona dietę zalecaną w celach profilaktycznych i polegała na podawaniu chorym pożywnych, wzmacniających potraw, a unikaniu tych, które mnożą w organizmie złe wilgotności i przyczyniają się do powstawania zgnilizny. Zalecano, aby chory, nawet gdy nie ma apetytu, jadł często, ale tylko lekkostrawne potrawy, głównie bezmięsne, choć niektórzy lekarze (jak Umiastowski) dopuszczali potrawkę z kapłona lub jarząbka albo kurczę z agrestem. Polecano głównie tzw. tyzanny, czyli polewkę jęczmienną bądź owsianą, czasem z dodatkiem ziół. Oprócz polewek, które miały działać napotnie, zalecano gotowane owoce – śliwki i wiśnie. Do picia najlepsza była woda przegotowana z octem albo lekkie piwo – napoje chłodzące, gaszące pragnienie i gorączkę. Picie wina odradzano, ponieważ obciążało głowę i rozpalało krew.
Zestaw leków i środków zapobiegawczych zalecanych przez osiemnastowiecznych lekarzy był skromniejszy. Rzadziej stosowano upusty krwi, używano głównie środków wymiotnych, na przykład ipekakuana (inaczej wymiotnica prawdziwa), przeczyszczających i napotnych. Profilaktycznie zalecano palenie tytoniu, choć nie w obecności chorego, by nie zaciągać się skażonym powietrzem. Przebywając w pobliżu chorego, można było żuć korzeń omanu lub biedrzeńca w celu pobudzenia wydzielania śliny, którą należało wypluwać.
Rokowanie
Chorym na morową zarazę najczęściej wróżono tragiczny koniec, mimo to lekarze starali się wychwycić symptomy, które mogły potwierdzić te przewidywania, bądź takie, które wskazywałyby, że choroba się cofa. Szesnastowieczni medycy opierali swoje rokowania na oznakach złych i dobrych. Do tych pierwszych zaliczali szybki spadek sił zaraz na początku choroby, przyśpieszony bądź zmienny puls, wodnisty i mętny mocz, niezdrowy zapach z ust i obawę przed śmiercią. Umiastowski dodał do tego inne niepokojące oznaki, jak nieustający ból głowy, zimne i cuchnące poty, cuchnący, tłusty kał, a w wymiocinach obecność śmierdzących zielonych, czerwonych lub czarnych mas. Do złych znaków zaliczano także wrzody i krosty, które pojawiały się i znikały. Te objawy miały świadczyć o tym, że siły chorego słabną, szkodliwe jady nie są usuwane, lecz zagnieździły się w jego ciele. O zbliżającej się śmierci świadczyły zaś zmiany widoczne na twarzy – skóra (zwłaszcza na czole) stawała się wówczas napięta i czerniała. Natomiast oznaką przezwyciężenia choroby było odzyskanie przez chorego apetytu i nadziei na wyzdrowienie.
W XVII i XVIII wieku więcej uwagi poświęcano obserwacji zmian skórnych – wrzodów, dymienic i plam. Ich pojawienie się lekarze uznawali za pozytywny objaw, świadczący o usuwaniu jadowitej materii z ciała na zewnątrz. Jeśli zmiany te samoczynnie się cofały, uważano to za zły znak. Zazwyczaj jednak zastrzegali przy tym, że nie można znakom zbytnio ufać i przewidzieć, co się stanie z chorym. Uciekano się więc do różnych prób, które miały być bardziej niezawodne od obserwacji objawów choroby.
Lekiem i środkiem, który można było wykorzystać do takich prób, była zachwalana w XVI wieku, a opisana już przez Awicennę (perskiego lekarza i uczonego żyjącego na przełomie X i XI wieku, twórcę Kanonu medycyny), mieszanka składająca się z wody różanej, białego wina i ziemi armeńskiej (rodzaj glinki, którą leczono zatrucia i choroby żołądka). Gdy chory po przyjęciu tego specyfiku wymiotował, było to złym znakiem, a gdy „zatrzymał” lekarstwo w sobie, uważano za oznakę zdrowienia. Próbę należało powtarzać.
Rokowania formułowano także na podstawie przeżywalności ptaków – gołębi lub kurczaków, które żywe przykładano do dymienic. Innym sprawdzianem był test z moczem chorego – należało wylać go na rosnące pokrzywy, jeśli nie zwiędły i pozostały zielone, chory miał wyzdrowieć, jeśli zwiędły i zgniły, taki sam los czekał chorego. Można było też dodać do moczu odrobinę mleka kobiety, która karmi syna: „jeżeli to mleko na dół upadnie, tedy y chory do grobu wpadnie”[22]. W późniejszym okresie podobne próby „na przeżycie” stosowano w lecznictwie ludowym, zwłaszcza u chorych na gruźlicę.
Przepisy na czas zarazy
Aż do panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego główny ciężar ochrony ludności przed morowym powietrzem spoczywał na królu i marszałku koronnym oraz na lokalnych władzach – starostach lub właścicielach dóbr. Na czas zarazy każde miasto ogłaszało przepisy dotyczące utrzymywania porządku i czystości w mieście, postępowania z chorymi, grzebania zmarłych, ochrony zdrowych. Podawano je do wiadomości publicznej. Odczytywano na mieście przy wtórze trąb, przestrzegając jednocześnie, że kto nie zastosuje się do owych przepisów, będzie ukarany.
W miastach na czas zarazy powoływano specjalnych urzędników – tzw. burmistrzów powietrznych lub morowych, których obowiązkiem było podejmowanie działań służących powstrzymaniu zarazy i ograniczeniu jej skutków. Musieli zatem zorganizować izolację i opiekę dla chorych, pochówek zmarłych oraz zabezpieczyć zdrowych mieszkańców przed powietrzem morowym. Urząd ten powierzano zaufanym i godnym osobom o różnej profesji. W Warszawie w latach 1624 i 1625 burmistrzem morowym był aptekarz Łukasz Drewno. W Poznaniu w 1652 roku funkcję tę sprawował duchowny, ks. kanonik Wolski. Jednym z krakowskich burmistrzów mających dozór nad „wszelkimi czynnościami około zapowietrzonych” został Jan Gaudenty Zacherla, rajca miejski, który był również kupcem korzennym i sekretarzem królewskim, a podczas epidemii w 1677 roku przeprowadził spis ofiar zarazy (według owego spisu zmarło wówczas ponad 21 tysięcy osób).
Do obsługi chorych burmistrz morowy i władze miasta musiały zatrudnić lekarzy, cyrulików, posługaczy oraz tragarzy do transportu zmarłych i grabarzy. Na ich utrzymanie i wynagrodzenie, a także na żywność i lekarstwa dla chorych przeznaczano specjalne fundusze – zwykle opodatkowywano na ten cel mieszkańców miasta, jak to miało miejsce na przykład podczas epidemii panującej w 1653 roku w Warszawie. Wówczas król Jan Kazimierz nakazał burmistrzom Starej i Nowej Warszawy zebrać od wszystkich mieszkańców miasta (jednak z wyjątkiem duchownych i szlachty) sześć tysięcy złotych. Podobne rozwiązania stosowano w innych miastach. W Krakowie podczas moru w 1707 roku wyznaczono „kolektorów jałmużny”, którzy zbierali pieniądze od mieszkańców, i nikt nie mógł opuścić miasta, jeśli nie złożył stosownego datku na walkę z zarazą. Wyznaczeni dozorcy pilnowali porządku w mieście i usuwania nieczystości, zwłaszcza tych, które wydzielały złe wyziewy. Zabronione było wyrzucanie na ulicę zgniłych odpadków warzyw, wnętrzności zabitych zwierząt, a także wypuszczania świń, żeby nie chodziły samopas. Władze miały również pilnować, aby sprzedawana w mieście żywność była świeża i czysta. Zepsutą trzeba było niszczyć. Woda dostarczana do picia musiała być czysta i zdrowa, a ubogim należało zapewnić odpowiednią ilość jedzenia. Zalecano też, aby mieszkania wietrzyć od północy, od południa zaś (strony, skąd przychodziła zaraza) nie można było otwierać okien. Niekiedy, zwłaszcza jesienią i zimą, na ulicach i placach palono ogniska, by ogień odmienił (odgonił) złe wiatry i osuszył złe wilgotności. Powietrze starano się oczyścić, paląc siarkę, proch, drzewa żywiczne, wonne zioła, a nawet strzelając z armat. Jak w rzeczywistości wyglądało przestrzeganie tych zaleceń, trudno dociec, władze miejskie nie pozostawały jednak bezczynne.
Najważniejsza była izolacja – starano się nie wpuścić do miasta zarazy. Z tego powodu grody zamykano przed podejrzanymi przyjezdnymi i towarami, zamykano też domy, a nawet ulice, na których pojawiła się choroba. Chorych izolowano w domach lub wywożono do lazaretów, czyli szpitali, zwykle urządzonych w tym celu poza murami miasta. Na przykład podczas zrazy panującej w 1652 roku w Toruniu na polu za miastem zbudowano domki, do których przesiedlano chorych. W Warszawie w 1605 roku zapadających na morowe powietrze przewożono czółnem na położoną na Wiśle wyspę – Kępę Polkowską (dziś nieistniejącą). Ponownie wykorzystano wyspę podczas epidemii w latach 1624–1625, chorych umieszczano wówczas w pobudowanych w tym celu siedmiu chatach. Łodziami dostarczano im żywność i lekarstwa, a wynajęty kucharz gotował im posiłki. Również podczas epidemii w latach 1708–1712 chorych wywieziono z Warszawy, tym razem za miasto, gdzie zapewniono im opiekę.
W protokołach bractwa św. Benona zanotowano: „Podczas pierwszego powietrza [w 1708 roku] z miłosierdzia Boskiego jedyną był pociechą dla zapowietrzonych pan Adam Bucholtz komendant miasta Warszawy, z którego dyspozycyi zapowietrzeni w pole wyprowadzeni byli i żywnością ile możności opatrzeni, jako też innemi potrzebami. Do służenia zaś w potrzebach zapowietrzonym, obrał się pater Henryk kapelan bractwa śgo Benona; on odwiedzał wszystkich chorych, i napełniwszy różnemi pokarmami wór swój, zanosił w pole i rozdawał zapowietrzonym. Poświęcenie się księdza Henryka tak było przykładne i wzbudzające, że mieszkańcy widzieli krew przeciekającą się przez jego obuwie ze zbytniej fatygi. Bractwo śgo Benona wspierało jego usiłowania, i sprawiwszy wóz zbierało ofiary w mieście, wożąc je zapowietrzonym. […] ażeby bliżej zapowietrzonych znajdował się [ksiądz Henryk], obrał sobie mieszkanie na Nalewkach, i tam w końcu zarazy życia dokonał”[23].
Każdy przypadek choroby czy śmierci należało obowiązkowo zgłaszać. W Krakowie w 1680 roku nakazano na przykład: „[…] ktokolwiek miałby chorego w domu, na iakążkolwiek chorobę chorzeiącego, aby zaraz tak o choruiących iako ieśliby się kto roschorował, dawał znać do vrzędu radzieckiego krakowskiego”[24]. Do zgłoszonych przypadków zachorowań lub śmierci wysyłano chirurga, który przeprowadzał oględziny chorego lub zmarłego, aby stwierdzić, czy jest to ofiara moru.
Środki ostrożności zachowywano także, gdy moru nie było jeszcze w mieście, lecz panował w okolicy oraz po jego wygaśnięciu, gdy istniała obawa, że choroba powróci. Lekarz lub inne osoby do tego wyznaczone miały kontrolować sytuację, sprawdzać przypadki podejrzanych zgonów – gdy kilka osób zmarło w tym samym domu w krótkim czasie, przeprowadzano w nim rewizje lekarskie, by ocenić, czy nie jest to zaraza. Ukrywanie choroby lub śmierci w domu groziło poważnymi konsekwencjami. W 1678 roku, kiedy dozór nad stłumieniem gasnącej już epidemii w Warszawie objął podstoli warszawski Jan Kazimierz Szymanowski (? – po 1698), za zatajenie choroby groziła grzywna, a za zatajenie zgonu – śmierć. Właściciel lub zarządzający domem, którego obowiązkiem było zgłaszanie takich przypadków, miał zawisnąć na szubienicy ustawionej przed swoją posiadłością.
Domy zapowietrzone, czyli takie, w których ktoś zachorował lub zmarł na zarazę, także klasztory i domy zakonne, były zamykane i oznaczane krzyżami. Nawet to postępowanie regulowały przepisy. W 1568 roku w Poznaniu wydano rozporządzenie, aby domy, w których ludzie „zapowietrzyli się”, były zamknięte „z przodu i z tyłu”, żeby nikt nie mógł z nich wyjść. Mieszkańcy pozostawali w izolacji przez określony czas – na przykład cztery tygodnie lub 40 dni. Kara śmierci groziła temu, kto opuścił dom i przebywał między zdrowymi, narażając ich na niebezpieczeństwo zarazy. Wejść pilnowali stróże, którzy mieli też dbać o to, aby zamkniętym dostarczano to, czego potrzeba „ku żywności i ku lekarstwu”. W przypadku osób ubogich zaopatrzenie odbywało się na koszt miasta. Prawdopodobnie jednak nie zawsze przestrzegano tego obowiązku i zamknięci w domu cierpieli głód.
Niekiedy zamykano całe ulice, zagradzając je palisadami, jak to miało miejsce w Warszawie w latach moru 1624–1625. Innym rozwiązaniem było wysiedlenie mieszkańców zapowietrzonego domu, których traktowano jako osoby potencjalnie chore, i wywożono za miasto na kwarantannę. Lekarze zalecali, aby za murami miasta budować domy – szopy, do których należało wysiedlać podejrzanych o chorobę i „wietrzyć” ich za miastem przez sześć tygodni. Trafiały tam także osoby o wątpliwej moralności – ludzie swawolni, których podejrzewano o roznoszenie chorób – włóczędzy, żebracy i kobiety nierządne.
Po przejściu zarazy zapowietrzone domy musiały być oczyszczone. I te działania władze miast starały się uporządkować, wydając przepisy i instrukcje. W 1770 roku z polecenia marszałka Stanisława Lubomirskiego (1722–1783) opublikowano Sposób oczyszczania domów, izb, łóżek, stołów, stołków, naczyń kuchennych, sukien i tego wszystkiego, czegoby człowiek przy teraźniejszej szerzącej się zarazie w chorobie zażywał, już to w niej leżąc, już z przyczyny jej umierając. Zgodnie z instrukcją należało nie tylko otwierać drzwi i okna, lecz także zerwać gonty z dachu, aby wiatr, mróz i śnieg miały do domu jak najlepszy dostęp i oczyściły go od zarazy. Drewniane podłogi, drzwi, okiennice trzeba było wyheblować lub wyługować, sprzęty drewniane wywietrzyć, wyszorować piaskiem, obmyć gorącym ługiem, ściany umyć i pobielić wapnem. Gdy oczyszczone sprzęty wniesiono do domu, dom należało zamknąć i przez kilka dni okadzać siarką, a na podłodze rozsypać pokrojone korzenie tataraku. Dopiero po tych zabiegach można było ponownie zamieszkać w czterech ścianach, ale przez jakiś czas codziennie należało kadzić pomieszczenia octem, prochem, kadzidłem lub jałowcem.
W instrukcjach wskazywano też, co zrobić z osobistymi rzeczami po zmarłym. Jeśli nie miały dużej wartości, najlepiej było je spalić, pozostałe cenniejsze – wietrzyć. Tę sprawę poruszył nawet król Zygmunt III. W rozporządzeniu z 1591 roku, kierowanym do rajców krakowskich, zalecił, by szaty i sprzęty z domów, w których pokazało się morowe powietrze i których mogła chwycić się zaraza, zanim będą ponownie użyte, wywietrzyć i wystawić na mróz. Podobne zarządzenie wydał burmistrz Krakowa w styczniu 1623 roku. Rzeczy zapowietrzone należało wystawić na działanie mrozu – wywiesić na kijach i drągach ustawionych w tym celu na dachu lub w ogrodzie „ku wyczyszczeniu i wysuszeniu ich z tejże zarazy”[25]. Urzędnicy mieli sprawdzać, czy rozkaz jest wypełniany. Opornym, którzy by go zlekceważyli lub nie dopuszczali do rewizji zapowietrzonych rzeczy, groziły utrata wszystkich dóbr i wygnanie z miasta. W XVIII wieku rzeczy po zmarłych podczas epidemii zalecano palić, zwłaszcza pościel i ubranie, w których człowiek dokonał żywota. Także używane przez niego kołdry z pierza lub wełniane oraz futra powinny być spalone i to pod gołym niebem, z dala od siedzib ludzkich. Pozostałe przedmioty należało wietrzyć, a potem okadzić siarką, a ubrania z lnu i konopi moczyć w wodzie.
Problemem były również ubrania ściągnięte przez grabarzy ze zmarłych i sprzedawane nieświadomym ich pochodzenia ludziom. Ten proceder był surowo karany, nawet gardłem (śmiercią przez powieszenie), a skonfiskowane szaty palono. W wielu miastach podczas moru zakazywano też sprzedawania i kupowania rzeczy używanych, tzw. fantów. Szczególną uwagę zwracano na Żydów, którzy zajmowali się handlem ubraniami z drugiej ręki.
Miasto dla ochrony przed zarazą zamykano. Otaczano je wałami, pasem zaoranej ziemi, zamykano bramy, a straż nie wpuszczała nikogo, kto nie miał stosownego zaświadczenia, że przybywa z okolic wolnych od zarazy (salubris aurae – z miejsc, gdzie panuje zdrowe powietrze). Miało to zapewnić mieszkańcom ochronę przed morem, ale prowadziło też do konfliktów. Na przykład w 1541 roku w Poznaniu zamknięto bramy miasta, odgradzając się od dotkniętych epidemią przedmieść, a tym samym uniemożliwiono wejście do miasta członkom kapituły poznańskiej i klerykom. Kapituła rzuciła za to klątwę na Poznań i skazała go na zapłacenie tysiąca marek kary.
Szczególnie narażone na epidemie były miasta portowe oraz leżące na szlakach handlowych. By ustrzec się przed chorobami przywożonymi z dalekich stron, stosowano kwarantannę. Przyjmuje się, że pierwsze tego rodzaju rozwiązania wprowadzono w sycylijskiej Ragusie, gdy w 1377 roku rada miasta postanowiła zakazać statkom przybywającym z obszaru dotkniętego zarazą wejścia do portu. Marynarze i pasażerowie byli przetrzymywani na pobliskiej skalnej wyspie (isola – wł. ‘wyspa’, od tego słowa wywodzi się określenie „izolacja”) przez 30 dni. Przez ten czas nikt nie mógł się do nich zbliżyć oprócz służb, które dostarczały im żywność. Jeśli w ciągu miesiąca nikt z przyjezdnych nie zachorował, ich statek mógł wpłynąć do portu, a kupcy mogli sprzedawać swoje towary. Izolacja okazała się skutecznym sposobem ochrony miasta przed zarazą i została wprowadzona także w Wenecji, Pizie, Genui i w innych miastach basenu Morza Śródziemnego.
Termin „kwarantanna” pochodzi z języka włoskiego quarant i oznacza ‘czterdzieści’ – ale to w Marsylii okres izolacji przedłużono do 40 dni (być może sugerowano się liczbą dni, które Mojżesz, a także Jezus spędzili na pustyni). W 1397 roku w klasztorze na Ragusie założono stację kwarantanny, nieco później wybudowano tam lazaret składający się z ośmiu budynków. Osoby poddane kwarantannie przetrzymywano w nim jak w więzieniu. Były one pod stałą obserwacją i nie mogły opuszczać szpitala. Jeśli w lazarecie przebywali chorzy, przetrzymywani razem z nimi zdrowi najczęściej zarażali się i umierali. Dopiero w początkach XV wieku w Wenecji zaczęto oddzielać chorych od zdrowych poddanych kwarantannie. Chorych izolowano w szpitalu morowym znajdującym się w klasztorze Nazareth położonym na lagunie. Zdrowych na innej wyspie, której do końca okresu kwarantanny nie można było opuszczać pod karą śmierci. W Wenecji wprowadzono również pass a porto