Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I co, przepióreczko? Tak to już jest, kto wodzi innych na pokuszenie, ginie marnie…
Koniec XIX wieku. Letnie upały niemal obezwładniają mieszkańców niewielkiego miasta na Mazowszu. Od fabryki mączki kostnej snuje się woń rozkładu, w starym kościele kobiety modlą się o opiekę do świętej Magdaleny. Narasta atmosfera niepokoju, wieczorami strach wyjść z domu, ale zło nie kryje się w mroku, ono działa pod słońcem…
W Zakładzie Przyrodoleczniczym ginie młoda kuracjuszka. Komisarz Połżniewicz bada okoliczności jej śmierci. Wstępne oględziny wskazują na to, że było to samobójstwo, jednak przeprowadzający badania doktor uważa, że dziewczynę uduszono. Komisarz czuje, że coś przeoczył. Wie, że musi się spieszyć, żeby powstrzymać dusiciela przed następnym atakiem, ale musi też uporać się z ogarniającym go zwątpieniem i osamotnieniem. Następuje wyścig z czasem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Od razu wpadła mu w oko. Szczupła, niewysoka, o włosach błyszczących jak miedź, ale nie piękna, jeszcze nie. Jeszcze nie było w niej kobiecej próżności ani nieporadności dziecka, która tak go drażniła. Ile mogła mieć lat? Trzynaście, najwyżej czternaście. Przyglądał się jej, gdy razem z grupką młodych kuracjuszek szła przez ogród Zakładu Przyrodoleczniczego. Wcale nie wyglądała na chorą, była ruchliwa, ożywiona, pełna ciekawości życia. Poszedł za nią kawałek alejką i obserwował. Zaintrygowała go. Była w niej jakaś sprzeczność, wyczuwał to nawet na odległość. Wydawała się niepewna siebie, nieśmiała, ale w jej ruchach czaiła się siła młodego zwierzęcia, gibkość i sprężystość, która potrafiła przyciągać męską uwagę, omamić i uwieść. I te jej włosy… Ciężkie, grube warkocze sięgały aż za pas, działały na niego jak magnes, dlatego nie mógł oderwać od niej wzroku, chciałby jej dotknąć, złapać.
Kuracjuszki spacerowały w starej części parku, zacienionej i wybujałej, wymykającej się ogrodniczej dyscyplinie. Tam je zobaczył, wyglądały jak stadko przepiórek, płochliwych i nieroztropnych. Miedzianowłosa szła kilka kroków z tyłu, jakby za chwilę miała się od nich odłączyć. Przystanęła, zdjęła słomkowy kapelusz i poprawiła uczesanie. Kosmyk, który wysunął jej się z warkoczy, zamigotał w słońcu jasnym odcieniem czerwieni. Ta czerwień parzyła go w oczy, wślizgiwała mu się w myśli i wyostrzała zmysły. Była jak gorączka, gwałtowna i śmiertelna.
Nagle do ogrodu dotarł ostry metaliczny brzęk dzwonka, potem rozległ się energiczny, kobiecy głos: „Prosimy na podwieczorek!”. Na tarasie letniego pawilonu zapanowało ożywienie, kuracjusze zbierali się wokół stołu. Panie w jasnych sukniach, kilku panów, młodzieniec o bladej, nalanej twarzy i pokasłujący starszy jegomość sięgali po szklanki z kefirem, a potem leniwie zajmowali miejsca w fotelach i na leżakach. Miedzianowłosa dziewczyna też podeszła, wzięła szklankę, usiadła obok chudej kobiety, wypiła kilka łyków kefiru i spojrzała przed siebie. Wtedy go dostrzegła, przez chwilę patrzyła na niego zaintrygowana, potem wzruszyła ramionami i odwróciła głowę.
Nic jeszcze nie wie, ale takie jak ona mają to we krwi, od małego są skażone fałszem i grzesznymi myślami. U tej małej też dostrzegał ukrytą skazę, oszukańczą niezgodność. Nie dał się zwieść skromnej i niewinnej minie, pozornemu uśpieniu zmysłów, jej ciało mówiło co innego. Obserwował ją z leniwym uśmiechem, ale jego myśli nie były leniwe. W myślach zapędził się daleko, przygotowywał się do działania. Mógł się jeszcze wycofać, powinien to zrobić, jednak ta mała za bardzo go drażniła. I te jej włosy! Nie potrafił oderwać od nich oczu, przypominały mu miedziane druciki, którymi wędruje prąd galwaniczny, iskrzyło się w nich od napięcia. Czuł to w całym ciele, dreszcz prześlizgnął mu się po plecach i schodził falą gorąca aż do lędźwi.
Nie mogę, upominał się w duchu. Nie potrafił jednak utrzymać w ryzach swojej wyobraźni, myśli wymykały mu się spod kontroli i krążyły jak drapieżne ptaki nad ofiarą. Co za włosy, powtarzał w kółko. Chciałby się w nich zanurzyć, poczuć ich miękkość i zapach.
Teraz będzie godzina odpoczynku, drzemka na tarasie. To dobre dla chorych, pomyślał niezadowolony. Znał tutejszy rozkład zajęć, czasami przyjeżdżał do Suchej Woli i nudził się jak mops. Podwieczorek, leżakowanie, a potem jeszcze wieczór muzyczny. Brzmi może nie najgorzej, ale w rzeczywistości to niczym nieukojona nuda. Porażająca i bezsensowna jak życie, któremu nie potrafią sprostać. A może warto zaczekać? Może coś z tego będzie? — zastanowił się, spoglądając w stronę pawilonu. Czuł ożywienie, niepokojące poruszenie zmysłów. Ta mała może być interesująca, z takimi włosami może omotać każdego. Jeszcze o tym nie wie, ale on znał kobiety o bujnych włosach, wiedział, że potrafią doprowadzić do szaleństwa, pozbawić rozumu, a nawet duszy, którą wyciągają włos po włosku, powoli, żeby bardziej bolało. A ta była wyjątkowa, nigdy nie widział takich rudych włosów, niemal czuł ich palący dotyk. Co będzie później, gdy pozwoli jej odejść i zostanie sam ze swymi rozdrażnionymi myślami? Nie może do tego dopuścić. Nie może.
Poszedł na tyły ogrodu i za obrośniętą wiciokrzewem altaną wypalił cygaro. Beznamiętnie obserwował żarzący się koniec i szary dym, który snuł się leniwie jak minuty popołudniowej drzemki. Starał się uspokoić. Przez ażurową ścianę spoglądał na alejkę i odległy zarys letniego pawilonu. Czekał.
Kiedy minął czas przeznaczony na odpoczynek, dziewczyna zeszła z tarasu. Wróciła do ogrodu, zatrzymała się przy rabacie z irysami i obejrzała za siebie, jakby chciała sprawdzić, czy nikt za nią nie przyszedł. Po chwili znikła za krzakami. Miał już za nią ruszyć, gdy w alejce znów mignęła mu kobieca postać. Była daleko, koło bzów tureckich. Czekał i obserwował, musiał się upewnić, dokąd pójdzie, a ona stała niezdecydowana, zapatrzona gdzieś w ogród. Gdyby nawet podeszła bliżej i spojrzała w jego kierunku, i tak by go nie zobaczyła, altana dobrze osłaniała go przed wścibskimi spojrzeniami. Ale nie mógł wyjść. Przeszkodziła mu.
Odeszła, gdy do ogrodu dotarły dźwięki muzyki. W salonie ktoś zaczął grać na fortepianie. Odczekał kilka minut, potem wyszedł na ścieżkę i rozejrzał się uważnie. Teraz nie było tu żywego ducha, ogród wydawał się opuszczony, tylko powietrze pulsowało zapachem kwiatów, wilgotnej ziemi i nawozu. Uciekła mi, pomyślał niezadowolony. Ze złości ściął kilka irysów jednym uderzeniem laski i ruszył przed siebie. Po kilkunastu metrach zatrzymał się, wśród przerośniętych krzaków zobaczył boczną ścieżkę. Prowadziła do budynków gospodarczych. Skręcił w nią, szedł powoli, ostrożnie, rozglądał się czujny jak myśliwy, który zgubił trop, ale wie, że zwierzyna jest w pobliżu. Jeszcze jej nie dostrzegł, nasłuchiwał. Z pawilonu docierały strzępy drażniącej melodii. Wstrzymał oddech, wyłowił cichy szelest, inny niż zwykłe odgłosy ogrodu. To był szmer zdradzający czyjąś obecność. Zrobił jeszcze dwa kroki i zatrzymał się przy jaśminach, szukając jej wzrokiem między prześwitami liści. Nie pomylił się, była kilka metrów dalej. Siedziała schowana za ścianą starej mleczarni, czytała książkę. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Lubił to uczucie podniecenia, lekki ścisk w gardle i ożywcze pulsowanie krwi, kiedy zbliżał się do celu. Obserwował ją przez chwilę, w myślach obliczał dzielące ich kroki. Wszystko wydawało się proste, musiał tylko działać szybko i sprawnie. Nie chciał, żeby krzyczała. Rozluźnił jedwabny fular i bezszelestnie wyszedł z cienia, żeby niepostrzeżenie podejść jak najbliżej.
Zauważyła go, gdy był tuż przy niej. Poderwała się zaskoczona, sukienka podwinęła się jej do góry, odsłaniając chude nogi w sznurowanych letnich trzewikach. Książka upadła na ziemię.
— Nie lubisz muzyki, przepióreczko? — zapytał, patrząc na nią zachłannie.
Miała mały nos i trochę za duże usta, za to głowę ładnie ukształtowaną i osadzoną na długiej szyi. Twarz wydawała się dziecinna. Cała postać była delikatna i krucha, jedynie włosy płonęły jak ogień. Chciała coś odpowiedzieć, ale rozchyliła tylko usta i wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. Nie spodziewała się, że ją uderzy.
*
Kończył się jakiś smętny walc, kiedy strzepnął z siebie pyłki trawy, otarł twarz chustką, wygładził ubranie i wyszedł z cienia. Potem wydostał się na ścieżkę, bacznie obserwując, czy nikogo nie ma w pobliżu. Ścieżka była pusta, kuracjusze wciąż słuchali muzyki, z pawilonu dolatywały niewyraźne dźwięki. Stał i nasłuchiwał. Próbował wyrównać oddech, uspokoić myśli i oczyścić się z ostatnich śladów niedawnych zmagań. Nagle na ścieżce pojawiła się pokojówka. Spojrzała na niego przestraszona nieoczekiwanym spotkaniem, dygnęła i spytała:
— Przepraszam pana, czy nie było tu panny Ludwiki?
Mówiła bardzo cicho, jakby nie starczało jej sił na przełamanie nieśmiałości. Wpatrywała się w niego dużymi szarymi oczami pełnymi niepokoju.
— Panny Ludwiki? — zdziwił się odrobinę zbyt teatralnie, ale ona tego nie dostrzegła. — Nikogo nie widziałem — dodał już swobodnie i popatrzył na nią z zimnym uśmiechem.
— Przepraszam wielmożnego pana — odpowiedziała jeszcze ciszej, prawie szeptem. Dygnęła i odeszła pospiesznie.
— Co ty taka przestraszona, przepióreczko? — mruknął za nią.
Dziewczyna odwróciła głowę i zerknęła na niego niespokojnie, a potem pobiegła ścieżką przed siebie.
Wystraszyła się. Ale nie powiem, gdzie jest panna Ludwika. Lepiej, żeby tego nie wiedziała, pomyślał i ruszył w stronę pawilonu. Po paru krokach przystanął, zorientował się, że z kieszeni marynarki wystaje mu kawałek zielonej wstążki. Niezadowolony zgniótł ją w dłoni, po czym podszedł do kępy irysów i zakręcił ją na kwiatach. Drugą wepchnął głębiej do kieszeni i znowu poczuł jedwabistą gładkość włosów dziewczyny i zapach jej skóry: ostrą i lepką woń potu, odurzającą jak strach. Przypomniał sobie duże zielone oczy wpatrujące się w niego z trwogą i podziwem. Jak przepióreczka, pomyślał. Zupełnie jak przepióreczka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
— Bardzo niepokojąca sprawa, szanowny panie komisarzu! — Doktor Werner był wyraźnie poruszony. — Czułem się w obowiązku osobiście panu o tym zakomunikować. Uważam, że w tym przypadku jest coś dziwnego.
Była połowa maja, poniedziałek, jeden z tych sądnych dni, gdy nie ma chwili spokoju. Ranek jeszcze tego nie zapowiadał, ale wczesnym popołudniem nadeszły złe wieści. Komisarz policji kryminalnej, Kornel Połżniewicz, siedząc przy biurku w swoim gabinecie, z rezygnacją odłożył gazetę i spojrzał na doktora. Dopiero co zdążył wysłuchać informacji o samobójstwie młodej kuracjuszki w pobliskiej Suchej Woli i właśnie zamierzał wysłać tam swojego zastępcę. Teraz wyglądało na to, że będzie musiał zmienić plany i pojechać razem z nim, a nie miał na to najmniejszej ochoty.
— O czym pan mówi, doktorze?
— Mam poważne wątpliwości co do tego samobójstwa. Coś mi się w tym nie zgadza. — Doktor mówił podniesionym głosem i jednocześnie próbował poluzować kołnierzyk białej koszuli, który wrzynał mu się w szyję.
— Proszę usiąść i powiedzieć, co się panu nie zgadza.
Komisarz wskazał krzesło i dyskretnie spojrzał na zegarek. Przeczuwał, że doktor zrobi mu wykład z medycyny sądowej, by w końcu oznajmić, że samobójczyni miała krzywo zapiętą suknię. Szczegóły bywały istotne, ale aby wyłożyć prostą rzecz, doktor Werner potrzebował sporo czasu.
Werner był człowiekiem drobiazgowym, czasami aż do przesady, co nie wpływało korzystnie na jego układy z podwładnymi, ale jeśli diabeł tkwił w szczegółach, to właśnie doktor Werner potrafił go wykryć. Od lat pełnił funkcję głównego lekarza miejskiego i przeprowadzał badania na potrzeby policji. Był człowiekiem poważnym i cieszącym się szacunkiem, ale raczej nudnym i staroświeckim. Niemodne były zarówno jego poglądy dotyczące terapii i postępowania z chorymi, jak i jego wygląd, a zwłaszcza wyrudziały i z trudem dopinający się surdut oraz siwiejące bokobrody. Teraz, kiedy uporał się z guzikiem i odpiął kołnierzyk, odetchnął z ulgą, po czym podciągnął nieco nogawki spodni, żeby kolana się nie wypychały. Usiadł, a w istocie opadł na krzesło, i mówił dalej:
— Doktor Libaszko jest tam lekarzem zdrojowym. Jest przekonany, że to samobójstwo. Może tak to wygląda na pierwszy rzut oka, lecz ja nie poprzestaję na pobieżnych oględzinach, panie kolego. Różne rzeczy widziałem w swojej pracy i nie dam się zwieść — zapewnił. — Może mi pan wierzyć, że w tej sprawie jest coś podejrzanego. A ten Libaszko to kompletny ignorant w takich sprawach. Niech pan sobie wyobrazi, że on nawet dobrze nie obejrzał zwłok, a przecież stanowisko głównego lekarza zdrojowego do czegoś zobowiązuje! Ale nie, on się brzydzi trupów. Pajac i ignorant! — dodał z błyskiem oburzenia w oczach.
Werner znany był również z tego, że lubił udowadniać swoją wyższość nad młodszymi kolegami po fachu. Komisarz nie zdziwił się więc słowami krytyki pod adresem Libaszki, z niepokojem obserwował jednak coraz bardziej czerwoną twarz doktora.
— Pojechałem tam z rana — kontynuował Werner — i przeprowadziłem dokładne oględziny. Dokładne, rozumiesz pan, panie kolego, i nie podoba mi się to, co zobaczyłem!
Komisarz potarł ręką gładko ogolony policzek i skrzywił się, wyczuwając pod palcem krostkę.
— Coś konkretnego pan zauważył — zapytał lekko zniecierpliwiony — czy to tylko ogólne wrażenie?
— Teraz, jak się nad tym zastanawiam, szanowny panie kolego, cała sprawa wydaje mi się dziwna. Ślady na szyi ofiary są dość nietypowe. Uważam, że nie mogłyby powstać, gdyby ona rzeczywiście sama się powiesiła. Plamy opadowe też dają do myślenia — przedstawił swoje wątpliwości. — Jestem przekonany, że jest tu jakaś niezgodność.
— Przypuszcza pan, że to nie było samobójstwo?
Doktor spojrzał czujnie na komisarza.
— Tego nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale podejrzewam, że okoliczności śmierci tej dziewczyny były inne. I w tej sytuacji absolutnie nie mogę podpisać protokołu, który podsunął mi Libaszko. Moim zdaniem konieczne jest dokładne śledztwo. Może gdybym widział ułożenie ciała na miejscu zdarzenia, mógłbym wypowiedzieć się precyzyjniej, ale ten Libaszko nie uznał za stosowne poczekać na mnie i kazał przenieść trupa. Kompletny ignorant! — mówił coraz bardziej poirytowany doktor.
— Wolałbym, żeby pan się mylił — przyznał z westchnieniem komisarz, przeczuwając komplikacje.
Miał za sobą blisko dwadzieścia lat służby w policji kryminalnej, ale wciąż był pełen energii i determinacji. Z uporem godnym orderu (co najmniej trzeciej klasy) dążył do poznania prawdy, starając się zgłębić ciemną stronę natury ludzkiej i równie mroczne uczynki. Przez lata służby zdobył niemałe doświadczenie. Wyrobił sobie również pewne nawyki: przyzwyczaił się do picia zielonej herbaty podczas służby i czytania porannej prasy, którą woźny starannie układał mu na biurku, i lubił to robić we względnym spokoju. Przyzwyczaił się też do niektórych współpracowników. Do tego grona zaliczał doktora Wernera; znał go od lat i wiedział, że jego opinii zasadniczo można ufać. Jest nieco staroświecki, ale skrupulatny i raczej się nie myli, to mu trzeba przyznać.
— Jest jeszcze coś — dodał Werner, a w jego głosie znów pojawiła się nuta wzburzenia.
— Ślady gwałtu? — Komisarz skupił wzrok na twarzy rozmówcy.
— Nie, gwałtu nie było, ale zauważyłem innego rodzaju ślady, wyglądają jak ugryzienie — stwierdził Werner.
Komisarz uniósł lekko brwi.
— Ugryzienie?
— Tak, na szyi i na udzie są ślady zębów — wyjaśniał doktor. — Jestem przekonany, że to są ludzkie zęby. Dlatego uważam, że trzeba dokładnie zbadać okoliczności śmierci tej dziewczyny.
— Interesujące. A jak Libaszko tłumaczy te ugryzienia?
— On uważa, że to nie ma związku ze śmiercią, że mogły powstać wcześniej — prychnął lekceważąco Werner. — Nie chcę podważać jego kwalifikacji, ale w takich podejrzanych przypadkach doktor Libaszko najwyraźniej nie ma dostatecznego doświadczenia ani, że się tak wyrażę, bystrego oka. Tu trzeba lat pracy, żeby wyrobić sobie właściwy osąd i prawidłowo kojarzyć fakty. Nie wystarczy dobra szkoła i prywatna praktyka, szanowny panie kolego. Liczy się doświadczenie!
Komisarz pokiwał głową. Nie chciał rozwijać tego wątku. Doskonale znał poglądy Wernera w kwestii doświadczenia nabywanego z czasem, czyli co najmniej po dwudziestu latach rzetelnej i mało płatnej pracy.
— Coś jeszcze, doktorze? — zapytał i znów spojrzał na zegarek.
— Faktycznie to nie wszystko, szanowny panie komisarzu. Jest jeszcze inny niepokojący szczegół. Ktoś obciął jej włosy — powiedział, patrząc komisarzowi w oczy, jakby chciał wyczulić go na ten fakt. — Nie wiem, co o tym sądzić.
— Obciął włosy? Jest pan pewien, że to stało się właśnie wtedy, tego dnia?
— Nie mam co do tego wątpliwości.
— Rzeczywiście dziwne. Nie przypominam sobie, żebym miał do czynienia z podobnym przypadkiem. — Komisarz przez chwilę zastanawiał się, obracając w palcach wieczne pióro, jakby to miało odświeżyć mu pamięć. — Innych śladów pan nie znalazł? Na ubraniu nic nie ma?
— Nie. Nic nie zwróciło mojej uwagi. Ale to wszystko bardzo mi się nie podoba, panie kolego, i czułem się w obowiązku powiadomić pana o moich podejrzeniach. Wiem, że pan zajmie się tym z należytą uwagą — powiedział z naciskiem, po czym dodał już bardziej poufałym tonem: — Pan lubi znać prawdę, pan tego nie zostawi.
Okoliczności samobójstwa, które wcześniej zrelacjonował komisarzowi jego zastępca, Szymon Drużyński, wydawały się początkowo banalne. W niedzielę jedna z kuracjuszek Zakładu Przyrodoleczniczego, niespełna piętnastoletnia Ludwika Mandlewicz, wyszła po podwieczorku do ogrodu i przepadła. Podwieczorek zaczął się o piątej, o szóstej rozpoczął się wieczór muzyczny, na którym Ludwika się nie pojawiła. Nieco po szóstej jedna z pokojówek poszła sprawdzić, co się dzieje z dziewczyną. Nie znalazła jej ani w pokoju, ani w ogrodzie, nie było jej również na kolacji, toteż rozpoczęto poszukiwania. Jednak dopiero następnego dnia, wcześnie rano ogrodnik znalazł ją koło starej mleczarni w gospodarstwie prowadzonym przy zakładzie. Z daleka ciało nie było widoczne, ogrodnik zauważył je, dopiero kiedy zatrzymał się koło schodów do piwnicy i spojrzał na dół. Wyglądało, jakby dziewczyna siedziała przy drzwiach, tylko głowa nienaturalnie opadła jej na bok. Na szyi miała pętlę z szarfy od sukienki, której drugi koniec zawiązany był na zardzewiałym haku tkwiącym przy wejściu do piwnicy. Doktor Libaszko uznał, że dziewczyna popełniła samobójstwo, kazał zabrać ciało, ale dla formalności poprosił o obdukcję Wernera. Ten przyjechał, dokonał oględzin i miał sporo wątpliwości. A teraz komisarz musiał przyznać, że sprawa wygląda podejrzanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki