Smak dymu - Anna Trojanowska - ebook + książka

Smak dymu ebook

Anna Trojanowska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O miłości w cieniu Wielkiej Wojny

Smak dymu to kontynuacja losów bohaterki świetnie przyjętego przez czytelników Piołunu na zapomnienie

Warszawa, rok 1914. Lea jest pewną siebie, energiczną kobietą, matką trójki dzieci. Pracuje w aptece i próbuje wprowadzić do niej zioła z własnego zbioru. Wydawałoby się, że niczego jej nie brakuje, a jednak nie czuje się szczęśliwa. Po dziesięciu latach małżeństwa z Wincentem z gorącego uczucia, które ich połączyło, niewiele zostało.

Gdy niespodziewanie nadarza się okazja, Lea wybiera się w podróż na daleką Syberię. Kiedy powraca do Warszawy, świat jest już inny, wybucha I wojna światowa, a Wincent pozostaje daleki, zajęty sprawami fabryki. Lea będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla niej najważniejsze, i jak odzyskać to, co wydawało się już stracone.

Anna Trojanowska – autorka powieści Piołun na zapomnienie (2018) oraz kryminału retro Człowiek z brzytwą (2018).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 941

Oceny
4,4 (63 oceny)
38
15
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ivona_malicka_enter

Nie oderwiesz się od lektury

kontynuacja "Piołun na zapomnienie", polecam, obyczajowo-kryminalna
00
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka bardzo polecam świetnie napisana i wspaniale przeczytania przez super lektorkę
00
Ojanina

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisano wartka fabula
00
Joawne

Dobrze spędzony czas

Historia ciekawa, jednak wydaje mi się, iż możnaby ją nieco streścić, od połowy już mi się dłużyła.
00
Doro1409

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, bardzo interusująco napisana książka, wspaniale przeczytana
00

Popularność




Anna Trojanowska Smak dymu ISBN Copyright © by Anna Trojanowska, 2020All rights reserved Redakcja Paulina Kaczmarek Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Opracowanie graficzne i techniczne Dymitr Miłowanow Wydanie I Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Część I

(wiosna — lato 1914)

Wincent Reutowicz wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy, obrócił go kilka razy w palcach, w końcu zapalił, a zapałkę odłożył do popielniczki. Przez chwilę smakował aromat dymu, po czym spojrzał na żonę, jakby właśnie dostrzegł na jej twarzy jeszcze jedną niedoskonałość.

— Dlaczego mnie oszukujesz? — zapytał.

W jego głosie nie było gniewu, tylko niesmak, że znów się na niej zawiódł. Lea okazała się dziedzicznie obciążona kłamstwem; było w niej tyle fałszywych słów, że nie mógł jej ufać. Nie to, żeby uważał kłamstwo za coś całkowicie nagannego czy nieprzyzwoitego. Aż tak to nie. Przeciwnie, jego zdaniem kłamstwa stanowiły czasem niezbędną korektę rzeczywistości. Działały niemal jak leki, przynosiły dobroczynne skutki dla higieny psychicznej, uwalniały od problemów, brzemienia winy czy innych przypadłości. W nadmiarze jednak okazywały się kłopotliwe i mogły uzależniać. I nie każdy potrafił kłamać. Wincent, jako człowiek poważny i trzeźwo patrzący na świat, znał bezpieczną miarę, ale jego żona Lea — rozchwiana emocjonalnie, niepewna własnych uczuć i zmienna jak pogoda w marcu — balansowała na granicy. Najczęściej patrzył na jej wykręty przez palce i wybaczał drobne potknięcia. Nadal przecież ją kochał, a nawet sypiał z nią w jednym łóżku, mimo że po dziesięciu latach małżeństwa i trojgu dzieciach trudno o gorące uczucia. Wspólna przestrzeń małżeńskiego łoża dawała mu jednak kontrolę nad jej ciałem. Ono nie kłamało, czytał z niego jak z otwartej księgi. Wystarczyło, że sprawdził, jak Lea zareaguje na jego bliskość, gdy przypomni, że jest jej mężem i ma do niej prawo. Kiedy wykręcała się bólem głowy czy brzucha, postem czy zmęczeniem, od razu zaczynał się zastanawiać, czy czegoś przed nim nie ukrywa. Bo Lea miała w sobie coś z na wpół oswojonej kotki, która od czasu do czasu lubi się wymykać z uładzonego świata i włóczyć gdzieś w sobie tylko znanych rewirach, zakamarkach nocy. Lea miała swoje większe i mniejsze sekrety, które go irytowały.

A zaczęło się całkiem niewinnie. Cóż złego może być w filiżance kawy i kieliszku likieru czy wina wypitych w eleganckiej warszawskiej cukierni? Tak właśnie myślała Lea, kiedy siedziała u Lourse’a i popijała kawę z delikatnej filiżanki. Zgrabnym ruchem odstawiła ją na spodeczek i półświadomie dotknęła broszki przy kołnierzyku nowej jedwabnej bluzki. Kość słoniowa to nie był jej ulubiony kolor, ale bluzka świetnie pasowała do wiśniowego żakietu i spódnicy o długości oscylującej wokół magicznej linii „do kostki”. Poza tym kapelusz, duży jak parasol, miał przybranie w tym samym kolorze. Zwykle się tak nie ubierała, ale dziś specjalnie się wystroiła. Co w tym złego? Wincent nie musi o wszystkim wiedzieć. On czasami jest taki staroświecki i zupełnie nieżyciowy. Po co go drażnić?

I faktycznie by się nie dowiedział, gdyby akurat tamtędy nie przechodził i nie zobaczył jej przez okno cukierni. Bo okna mieli tam ogromne, a w kwietniu 1914 roku było już całkiem ciepło. Wiosenne słońce zaglądało przez duże szyby od południa i oświetlało wnętrze błyszczące od złoceń i luster. Lea siedziała przy jednym z tych okien, a naprzeciw niej siedział Aleksander Trichonow i z lubością zajadał ciastko nasączone ponczem. Lea przyglądała mu się z rozbawieniem. Odkąd go znała, czyli niemal od dwudziestu lat, zawsze lubił słodycze i zajadał je z takim ukontentowaniem, jakby był małym chłopcem, który zakradł się do spiżarni. Spojrzała w okno. Zupełnie nie myślała wtedy o Wincencie — nie przyszło jej do głowy, że o tej porze może iść Krakowskim Przedmieściem, powinien być przecież w fabryce. Wcale go też nie zauważyła, zauważyła natomiast promień słoneczny, który na obrzeżu szyby rozbił się na barwną tęczę. Tęcza to dobry znak, pomyślała i odprężyła się. Nie musi przecież nic robić; Trichonow sprawdzi, o co chodzi, i Mania się uspokoi. Wszystko wróci do normy, będzie tak jak dawniej, jak przed świętami.

Bo kłopoty zaczęły się w święta, kiedy do Lei przyjechała jej starsza siostra, Mania. Wcześniej było spokojnie. Chociaż jak się nad tym dobrze zastanowić, to w Wielkim Poście coś już wisiało w powietrzu, jakieś zawiązki katastrofy, z których coś mogło się rozwinąć, ale mogło też rozejść się po kościach. Lea nie zwracała na to uwagi.

— Pani aptekarzowa, pani widziała, jak słońce zachodzi czerwono? — zagadnęła ją kiedyś stara Jaszowa, żona stróża, która podobno była głucha, ale wszystkie plotki i pogłoski wchłaniała jak gąbka. — Jezusie Nazareński, myślałam, że to krew rozlała się po niebie. Stary mówi, że to na wiatr, ale ja tam swoje wiem. Na wiatr jest inne, a to inne. I z tego jak nic będzie jakieś nieszczęście — biadoliła, podpierając się o wysłużoną miotłę.

O nieszczęściu mówiła też Agata, która od lat była za gosposię u Lei i niejedno już w życiu widziała. Agata była wyczulona na zło czające się dookoła, na uroki, uroczne oczy i złe języki, miała dar dostrzegania anomalii, odstępstw od normy i złowróżbnych znaków. Bóg jeden wie, gdzie się tego nauczyła, ale z ulicznego gwaru, z kłótni i codziennych pyskówek na targu wyławiała same najstraszniejsze przepowiednie, najbardziej makabryczne historie i przynosiła do domu razem z koszem pełnym zakupów.

— Dziwne rzeczy słychać na mieście, psze pani. Dziś na rynku jeden chłop spod Łomianek, taki czerwony na pysku, pewnie pijus, powiedział, że we wsi urodziło się cielę o dwóch głowach — opowiadała z przejęciem, obierając kartofle.

Było też dziecko o trzech rękach i czarne ptaki, które wpadły do sadzawki, a może z niej wyfrunęły. Różne znaki na niebie i ziemi wskazywały, że coś się zbiera. Ludzie mówili, że będzie wojna, ale wojna ciągle gdzieś była, przetaczała się przez świat jak zaraza, wybuchała to tu, to tam. Ciągle coś się kisiło, kłębiło, nikt nie przypuszczał jednak, by większe niepokoje dotarły do Królestwa. Na Bałkanach się kotłowało, ale Bałkany to beczka prochu i jeśli miało się coś dziać, to tam. W Rosji też było niespokojnie, ale Rosja to w ogóle kolos na glinianych nogach. Już zaczął się sypać, po przegranej wojnie z Japonią widać było, że długo nie pociągnie.

Wincent nie wierzył jednak w wojnę, chociaż i on dostrzegał niepokojące objawy, tyle że innego rodzaju. Był właścicielem fabryki środków leczniczych i martwiła go sytuacja na rynku leków i surowców, nagłe wzrosty cen, zupełnie absurdalne, albo braki materiałów opatrunkowych, spirytusu czy nawet podłoży do wyrobu maści. Wszystko to bardzo go irytowało i według jego obrachunków coś się mogło wydarzyć. Ale nie tu u nas…

Poruszenie, które odczuwała Lea, było jeszcze inne. To było coś blisko niej, na wyciągnięcie ręki. Coś, co ją niepokoiło i nie pozwalało skupić się na zwykłych czynnościach. Zamyślała się wtedy i zapominała, że powinna zrobić maść na odleżyny dla matki pani Strzeleckiej i mieszankę ziołową na trawienie dla tego obżartucha z Podwala. A w aptece nie było czasu na zamyślanie się. Zwłaszcza ona nie powinna go trwonić na niepokoje duszy czy co to tam było. Apteka należała do niej i do Wincenta, i chociaż to on oficjalnie wszystkim kierował, w rzeczywistości Lea nią zarządzała. I starała się, jak mogła, bo Wincent bez żadnych skrupułów wytykał jej wszystkie błędy i niedociągnięcia. Próbowała więc skupiać na pracy i odganiać niepokojące myśli. Do świąt jeszcze jej się to udawało, ale potem to już się potoczyło.

***

Mania, siostra Lei, była kobietą dojrzałą i stateczną, a do tego nauczycielką w Mławie. Co roku przyjeżdżała na Wielkanoc do Warszawy. Własnej rodziny nie miała, od lat łączyła ją tylko bliżej nieokreślona relacja z nauczycielem języka niemieckiego z tej samej szkoły. Mania twierdziła, że to związek wyłącznie koleżeński, bez intymnej przeszłości ani szans na rozwój. Lea, znając Manię — jej niesłabnącą potrzebę pielęgnowania zasad moralnych najwyższej próby — mogła w to uwierzyć, choć uważała, że nieznany jej germanista jest wyjątkowym fajtłapą. Tak czy inaczej Mania zazwyczaj spędzała święta w Warszawie z rodziną Lei i wykorzystywała ten czas na pouczanie młodszej siostry i doszkalanie siostrzenic, które w jej ocenie zawsze miały jakieś braki w wychowaniu i nauce. Wincenta nie pouczała — jemu należał się szacunek, był przecież głową rodziny, a poza tym miał bardzo dobry głos. Lubiła go słuchać.

W tym roku Mania pojawiła się kilka dni wcześniej niż zwykle i już to zwiastowało jakieś perturbacje. Kiedy dotarła do mieszkania siostry, które mieściło się na Starym Mieście, nad apteką przy ulicy Piwnej, wyglądała jak spłoszony ptak, zwiastun niepokoju. Lea spostrzegła jej niewyraźną minę przy powitaniu, ale Mania jak to Mania — nic nie mówiła, nie wspomniała o kłopotach. Wyprostowała się, obciągnęła żakiet, poprawiła wysoko upięte i muśnięte już siwizną włosy. Próbowała się nawet uśmiechnąć, choć bez powodzenia. Jej poważna twarz wyglądała jakby ścięta lodem — nie pasowała do świątecznych przygotowań, do zapachu wielkanocnych bab z dwudziestu jaj i aromatycznych pasztetów. Powaga Mani mogła świadczyć o dolegliwościach wątroby albo o kłopotach, jakby coś ją gryzło, uwierało w środku. W ferworze świątecznych przygotowań, sprzątania, prasowania obrusów i zawieszania pachnących wiosennym wiatrem firanek Lea nie miała jednak czasu na poważną rozmowę z siostrą. Dopiero gdy w Wielką Sobotę wracały z kościoła świętego Jacka i Mania opowiedziała, choć bez większego entuzjazmu, o wszystkim, co działo się w szkole, Lea zorientowała się, że siostra się czymś martwi.

— Stało się coś, masz jakieś kłopoty? — spytała zaniepokojona.

Marynia poprawiła kołnierz płaszcza, mocniej ściągnęła brwi i patrząc przed siebie, odparła:

— Nie, nic się jeszcze nie stało.

— No to dzięki Bogu — odparła z ulgą Lea — bo wyglądasz, jakby coś ci dolegało.

Mania zapewniła, że nic jej nie dolega, nie ma nawet kaszlu, który męczył ją zimą. Lea uznała, że skoro siostra tak twierdzi, to tak jest. Marynia jest prawdomówna, przewidywalna i poprawna aż do przesady, jej pasją jest robienie szydełkowych rękawiczek, każda para taka sama, i nie można jej podejrzewać o odstępstwo od świętych zasad prawdomówności. Kłamstwa czy bujanie w obłokach nie leżą w jej naturze. Nie ma więc powodu do zmartwień, uznała. Wincent był jednak bardziej dociekliwy. Wieczorem, kiedy Lea marzyła tylko o tym, żeby się położyć i trochę poczytać, Wincent zauważył:

— Twoja siostra wygląda, jakby miała jakiś problem. Zawsze ma tyle do powiedzenia, a teraz w ogóle jej nie słychać. Chyba nic się nie stało? — zapytał i nie było w tym cienia złośliwości.

Lea usiadła na łóżku i odłożyła książkę.

— Może jest zmęczona. Pytałam ją, ale powiedziała, że… — usiłowała sobie przypomnieć odpowiedź Mani. — Powiedziała, że nic się jeszcze nie stało.

— Jeszcze? — zdziwił się Wincent, a w kącikach jego ust pojawił się ironiczny uśmiech. — Czyli że coś ma się stać?

To „jeszcze” jakoś jej umknęło. Wstała, zarzuciła szal na ramiona i poszła porozmawiać z siostrą. Mania nie spała, spod drzwi jej pokoju sączyła się smuga światła. Lea zapukała i wsunęła się do środka.

— Maniu, może mi w końcu powiesz, co się dzieje? — zaczęła bez wstępu.

Mania przez chwilę w milczeniu patrzyła znad okularów, jakby nie była zdecydowana, czy może zwierzyć się siostrze. Potem westchnęła.

— Muszę chyba ci o tym powiedzieć — oznajmiła ciężkim głosem, a rysy jej twarzy stały się ostrzejsze, jakby dosięgło ją siedem strzał boleści. — Dostałam list od ojca.

Lea miała wrażenie, że się przesłyszała. Ta informacja nie przystawała do rzeczywistości.

— Jak to od ojca? Od jakiego ojca? — wydukała w końcu.

— Od naszego. Chce się z nami pożegnać, chce, żebyśmy do niego przyjechały.

— Czekaj, Maniu, nic nie rozumiem. O czym ty mówisz? — Z wrażenia zaczęła mówić głośniej. — Przecież to jakiś absurd, on od dawna nie żyje! — A kiedy Mania pokręciła głową, Lea dodała: — Nie, to niemożliwe. Jesteś pewna, że to od ojca?

Mania sięgnęła do torby, wyjęła z niej lekko pomięty list i podała siostrze.

— Masz, czytaj.

List był opatrzony stemplami rosyjskiej poczty, na wierzchu ktoś wykaligrafował imię, nazwisko i adres Mani. Lea wpatrywała się w te stemple, szukając w nich jakiegoś fałszu. W końcu rozłożyła kartkę pokrytą mało czytelnym, chwiejnym pismem i przebiegła po niej wzrokiem. Nie było tam żadnego wstępu, żadnego wyjaśnienia ani prośby o przebaczenie dawnych win, żadnych wzruszających słów o tym, że myślał o nich dniami i nocami. Nic, tylko stwierdzenie suchych faktów, że długo jest na obczyźnie, nie ma sił ani zdrowia, żeby wrócić, ale chce przed śmiercią zobaczyć jeszcze którąś ze swoich córek.

Tak, to nawet pasuje do ojca, pomyślała. Po nim można się było czegoś takiego spodziewać. On, który milczał przez niemal trzydzieści lat, teraz chce — życzy sobie — żeby ktoś do niego przyjechał, bo właśnie poczuł się samotny i brakuje mu dzieci. Stary satrapa! I najwyraźniej orientuje się, że tylko one dwie przetrwały rozpad rodzinnego domu. W dodatku zna adres Mani. No ale Mania mieszka tam od wieków. Nie, nie, to absurd. Może pomyłka, bo chyba nie żart. Lea pokręciła zdecydowanie głową. Nie, nie wierzyła, że to list od ojca. Stwierdziła, że nie pamięta jego pisma, chyba nawet nigdy nie widziała, żeby ojciec pisał listy, najwyżej podpisywał kwity dłużne. Ale ten, który dostała Mania, na pewno nie był od niego.

— To jakaś koszmarna pomyłka. Pomyśl, przez tyle lat nie było od niego żadnej wiadomości, a teraz miałby sobie o nas przypomnieć? I chce, żebyś do niego przyjechała?! — Nie mogła uwierzyć, że siostra, zwykle rozsądna i trzeźwo patrząca na świat, dała się tak oszukać.

Od tamtych fatalnych wydarzeń sprzed lat, kiedy rodzinny dom Lei przestał istnieć — gdy ojciec wszystko roztrwonił, przepił i przegrał w karty, a sam za długi i burdy pijackie został skazany na zsyłkę — w ogóle się o nim nie mówiło. Lea nie rozmawiała o nim ani z siostrą, ani z nikim innym z rodziny. Jakby nie istniał. A on nigdy się nie odzywał, zniknął z ich życia na zawsze i nikt po nim nie płakał. Chyba że ich matka, ona lubiła płakać i zamartwiać się z byle powodu. Właściwie nic innego nie potrafiła. Ale Lea, którą przygarnęła wtedy ciotka Anastazja, przyrzekła sobie, że zapomni o ojcu, wymaże go ze swojej pamięci na zawsze, a im szybciej, tym lepiej. Oczywiście Wincent znał tę historię, Lea nie ukrywała przed nim przeszłości, znało ją też kilka innych osób, ale nikt niepotrzebnie nie przywoływał tamtych wspomnień. A teraz Mania pokazuje jej ten absurdalny list i najwyraźniej nie wątpi w jego autentyczność.

— Umierającemu się nie odmawia — dodała, jakby to miał być niepodważalny argument.

— Wcale nie pisze, że jest umierający — stwierdziła oschle Lea, oddając siostrze list. — Zresztą ja nie zapomniałam, jaki był.

Mania obruszyła się.

— Wszystko widzisz tak, jak przekazała ci ciotka. Ale prawda jest inna.

— Maniu, nie oszukuj się. Prawda jest taka, że nie martwił się ani o matkę, ani o nas, wolał wódkę i karty. I dziewczyny ze wsi.

— Nie, Leo. To nie było tak. On chciał pomóc…

— Daj spokój, nie rozśmieszaj mnie! — prychnęła Lea. — Pomagał? Też coś! Takie bajki możesz opowiadać swoim uczniom, a co bystrzejsi i tak cię wyśmieją. Komu pomagał i w czym? Najwyżej w jakiejś burdzie.

— Wiem, co mówię, sama słyszałam! — upierała się Mania, a w jej oczach rozbłysły iskry zapalczywości. — Pamiętam, jak którejś nocy przyjechał do niego znajomy; rozmawiali o tym, że muszą zdobyć pieniądze na broń i planują jakąś akcję.

— Śniło ci się, Maniu, nie oszukuj się.

— Nie, nie. Nie mogłam wtedy spać, denerwowałam się, niedługo miałam jechać na pensję i myślałam, że to po mnie ktoś przyjechał. A oni wypili trochę i rozmawiali tak głośno, że słyszałam.

— I na piciu u ojca wszystko się kończyło. Na piciu i przechwałkach.

— Wiem, że pił, ale był nieszczęśliwy przez to, co się działo w kraju. Ty o niczym nie wiedziałaś, nie zdawałaś sobie sprawy, co naprawdę zaszło. Ojciec podarował im srebrny świecznik, ten z orzełkiem w koronie, żeby mieli na dozbrojenie.

— Akurat! Świecznik zwyczajnie przerżnął w sztosa, a czego nie przegrał, to przepił i przehulał. I pewnie było mu nawet wygodniej, że go skazali, nie musiał patrzeć na zniszczenie, jakie zostawił.

Mania pobladła z oburzenia. Jak można tak mówić i co to za słownictwo! Ona wiedziała lepiej, więcej zapamiętała. W jej oczach ojciec urósł do roli tragicznej postaci, przegranej i niepogodzonej z losem ojczyzny, dla której poświęcił rodzinę i srebrny świecznik, a gotów był poświęcić swoje życie, gdyby nie prześladował go pech, przeciwności losu i zła karta. Ojciec, zdaniem Mani, miał pomagać ludziom, którzy zrabowali pieniądze na żołd dla garnizonu stacjonującego w Mławie. Oczywiście nie zrabowali ich dla siebie, potrzebowali na akcję, broń i ulotki. Może szykowali zamach na jakiegoś wysoko postawionego carskiego sługusa, to był przecież czas zamachów, a może na inny słuszny cel. Tego Mania nie wiedziała, ale była pewna, że pieniądze zostały zrabowane, a potem coś poszło nie tak i musieli uciekać. Ojciec nie brał udziału w napadzie, ale pomagał im się ukryć i zatrzeć ślady. Pojechał z nimi w nocy, znał jakąś kryjówkę, a potem miał ich przeprowadzić przez bagna do Prus. Dwa tygodnie później żandarmi zatrzymali ojca, oskarżając go o pomaganie buntownikom i rabusiom, ale nie mieli żadnego dowodu; po tamtych ludziach nie został nawet ślad. Po pieniądzach też. Ojciec siedział dwa miesiące w areszcie, potem go wypuścili, a to wzbudziło podejrzenia. W okolicy mówili, że jest zdrajcą, że wszystko wygadał, sprzedał kompanów za butelkę rosyjskiej wódki. I właśnie to kompletnie go załamało. Dlatego pił coraz więcej i grał. Było mu już wszystko jedno, co się z nim stanie — zakończyła Mania, pochylając głowę ciężką od wspomnień.

Lea westchnęła.

— Oj, Maniu, nie twórz legend, mnie na to nie nabierzesz.

— Nie nabieram cię, może nie pamiętam wszystkiego, ale to, co ci powiedziałam, to święta prawda.

Leę rozzłościło naiwne przekonanie siostry i wybielanie historii ojca.

— No to jedź, skoro chcesz być taką posłuszną córką. Ale na mnie nie licz, nie chcę mieć z nim nic wspólnego, nawet jeśli faktycznie on to napisał.

— Może i pojadę — w głosie Mani pobrzmiewała nuta pretensji.

Lea uśmiechnęła się z pobłażaniem.

— Tylko tak mówisz, wcale byś nie pojechała. Przecież nie wierzysz, że on żyje i że nagle przypomniał sobie o tobie — rzuciła w jej stronę kontrolne spojrzenie, ale Mania trwała w swoim przekonaniu, więc Lea dodała: — Chcesz wydać kilkaset rubli na podróż tylko po to, żeby się przekonać, że ten list to jakaś pomyłka albo idiotyczny żart?

Patrzyła na siostrę z niedowierzaniem i rozczarowaniem. Mania zawsze była poważna i rozsądna, a teraz tak łatwo dała się oszukać. Może to kwestia wieku, starzeje się i robi sentymentalna. Mania jednak nie zamierzała się poddać.

— Po co ktoś miałby nas oszukiwać? Przecież on chce tylko nas zobaczyć.

— Oj, Maniu, ale ty jesteś naiwna! Teraz nic nie chce, ale później zechce. Tylko dasz się wciągnąć, to zaraz się zacznie. Wcisną ci jakieś papiery do podpisania albo okaże się, że ojciec i tam miał długi, więc będą wodzić cię za nos, aż w końcu oskubią jak gęś.

Mania posmutniała, jakby dopiero teraz dostrzegła, że ta historia jest nieprawdopodobna, a ona dała się zwieść.

— Myślisz, że to oszustwo?

— Pomyłka albo oszustwo, jestem pewna — prychnęła Lea.

— A gdyby tak napisać tam i zapytać…

— O co zapytać? No pomyśl, jeśli ktoś chce cię oszukać, to nie po to, żeby zaraz się do tego przyznać — odpowiedziała z przekonaniem i miała nadzieję, że na tym zakończy rozmowę o tej dziwnej historii z listem od ojca.

Wróciła do sypialni.

— No i co? Dowiedziałaś się czegoś? — zapytał Wincent.

Lea machnęła ręką i opowiedziała mu, co tak poruszyło Manię. Wincent oparł się o poduszkę i z niepokojem przyglądał się żonie.

— Chyba nie zamierza jechać?

— Oczywiście, że nie — odparła z niezachwianą pewnością, że tak właśnie będzie. — Po co miałaby jechać?

Nie miała wątpliwości, że Mani wróci rozsądek, wrzuci list w ogień i zapomni o nim. Jednak sama myśl o tym, że ktoś próbował oszukać jej siostrę, była przykra i niepokojąca. Bo kto by to mógł być? Licho wie, chyba nikt znajomy. Podeszła do okna i uchyliła je. Popadało. Z podwórza dolatywał zapach wilgotnej ziemi, mokrych tynków, przypalonej kapusty, ciast i prania. Kiedy tu zamieszkała, a było to osiemnaście lat temu, drażniły ją te zapachy. Teraz już prawie ich nie wyczuwała. Chyba że tak jak dziś próbowała uciec myślami daleko stąd, wtedy zapachy jej przeszkadzały, osaczały ją, nie dawały się oszukać. Przez chwilę stała i przyglądała się nocnemu niebu. Wydawało jej się, że przez szmery zapadającego w sen domu przenikały jakieś odległe dźwięki. Nasłuchiwała. Usłyszała odgłosy przelatujących gęsi. Najpierw ledwo uchwytne, potem coraz wyraźniejsze. Późno w tym roku lecą, pomyślała. Stała zasłuchana, aż ucichły.

— Nie myśl już o tym, to nie ma sensu — powiedział Wincent i spojrzał na zegarek. — Późno się zrobiło, gaś lampę i chodź spać.

— Zaraz — odparła. Przez chwilę stała jeszcze przy oknie, wpatrywała się w ciche nocne niebo i trochę zazdrościła ptakom, że są wolne i mogą lecieć, dokąd chcą.

***

W święta nie było dużo czasu na rozmyślania, było gwarno i wesoło. Długo siedzieli przy suto zastawionym stole. W Poniedziałek Wielkanocny po południu złożył im wizytę kuzyn Leon z żoną Heleną i trójką najmłodszych dzieci. Były ciasta, świąteczna baba, mazurki i kawa. Wincent wyciągnął trunki z głębokiego kredensu i nalewał hojną ręką do kieliszków z zieloną nóżką albo tych wyższych z pozłacanym brzegiem. I w końcu zrobiło się tak głośno, że trudno było usłyszeć własne myśli. A jednak Lea zauważyła, że Mania, zwykle dość wstrzemięźliwa, wypiła sporo wina i nalewki, jakby chciała zagłuszyć niepokój. Na moment uchwyciła jej spojrzenie, ale siostra szybko odwróciła głowę i znów sięgnęła po kieliszek. Lea poczuła się nieswojo, nie mogła zapomnieć o rzekomym liście od ojca. Ten list był jak strup, który swędzi i drażni, podczas gdy skaleczenie pod spodem jeszcze się nie zabliźniło, może nawet zbierała się ropa. Co chwila wracała do tego myślami. Powtarzała sobie, że to pomyłka, oszustwo, zresztą licho wie co, ale nie ojciec. Bo jak to możliwe, że po latach nagle się odzywa. I dlaczego teraz?

Dopiero gdy Franka, najstarsza córka, zaczęła narzekać, że boli ją brzuch i jest jej niedobrze, Lea zapomniała o liście. Poszła do kuchni i zaparzyła jej zioła, a potem z kubeczkiem gorącej mięty poszła do dziecinnego pokoju, gdzie leżała nieszczęśliwa Frusia, i dała jej ciepły napar do wypicia.

— Niedobre, nie chcę — skrzywiła się mała.

— Wypij i nie dyskutuj. Nie trzeba było się objadać — odpowiedziała surowo. Przysiadła na brzegu łóżka i starała się rozmasować dziewczynce bolący brzuch.

Frusia zrobiła urażoną minę. Nie dość, że była cierpiąca, to jeszcze musiała wysłuchać uwag matki i wypić niedobre zioła. Spojrzała na Leę z cieniem urazy w czarnych oczach. I wtedy Lea przypomniała sobie spojrzenie ojca. Patrzył na nią właśnie tak, jak w tej chwili Frusia — niechętnie, z urazą, jakby w jakiś sposób przyczyniła się do jego zguby, do tego, że musiał niezasłużenie cierpieć. No nie wiem, pomyślała, bojąc się dokończyć myśl.

***

Przed powrotem Mani do Mławy siostry znów rozmawiały o ojcu.

— Może ten gruby Rosjanin, twój znajomy, mógłby nam pomóc? — zastanawiała się Mania.

Lea drgnęła, uświadamiając sobie, że ta sprawa jeszcze się nie skończyła. Właśnie nalewała herbatę z samowara, o moment za długo zatrzymała rękę na kurku i nalała za dużo wrzątku. Będzie dla mnie, pomyślała i spojrzała na siostrę.

— Trichonow? Co ci przyszło do głowy? Co on ma z tym wspólnego?

Ale pomysł wcale nie był od rzeczy. Jeśli ktoś mógł się dowiedzieć czegoś o ich ojcu, to właśnie Trichonow. Lea poznała go dawno temu, zaraz po swoim przyjeździe do Warszawy; był znajomym jej pierwszego męża, Józefa, który robił dla Trichonowa analizy zafałszowanych towarów. Trichonow pracował wtedy w policji lekarskiej, potem w kryminalnej, zajmował się fałszerstwami, oszustwami na mniejszą i większą skalę. Oszustwo wyczuwał z daleka, nie dał się zwieść nawet dobrze zbudowanym pozorom. Bywał pożyteczny, nie można zaprzeczyć. Poza tym miał znajomości, ale w jego towarzystwie trzeba było uważać. Lea podejrzewała, że Trichonow zmieniał swoje priorytety zależnie od tego, skąd wiatr zawieje, i nie dałaby złamanego grosza za jego absolutną uczciwość. W pewnych sprawach mogła mu jednak zaufać, oczywiście do pewnego stopnia. O ojcu Lei wiedział to i owo, sama kiedyś mu o nim opowiedziała, więc pomysł, żeby teraz zwrócić się do niego i poprosić o pomoc w zdobyciu informacji, nie był wcale absurdalny. Kłopot w tym, że Trichonow był Rosjaninem, Moskalem, i chociaż większość życia spędził w Warszawie, to Rosjaninem pozostał, a to oznaczało, że należy traktować go podejrzliwie. Dla Lei pozostawał więc kimś, kogo nie zaprasza się do domu, z kim spotykać się można jedynie w razie konieczności, i to w jakimś neutralnym miejscu. Czy w związku z tym listem faktycznie było to konieczne?

— Dlaczego nie chcesz? Chociaż tyle mogłabyś zrobić. A jeśli to rzeczywiście ojciec napisał, czy nic to dla ciebie nie znaczy? — nie ustępowała Mania.

— On miał nas za nic, nie interesowaliśmy go, nie przejmował się tym, co się z nami stanie. Co z matką, co z Kaziem, nic go to nie obchodziło. Zapomniałaś już, jak było? Oczywiście, tobie się udało, ty byłaś na pensji, a potem dostałaś posadę w szkole, więc może nie wiesz, przez co myśmy przeszli — wyrzuciła z siebie Lea.

Mania pobladła, jej rysy stały się ostre, niemal obce.

— Nie mów tak, to nieprawda! — Poderwała się od stołu, przewracając filiżankę z herbatą, a ciemny płyn rozlał się po obrusie.

Lea nie przypuszczała, że dawno zapomniane zadry nadal w nich tkwią i kłują, ale nie mogła się powstrzymać, by o nich nie przypomnieć.

— A może do ciebie ojciec pisał? Może coś o nim wiesz?

Mania nie odpowiedziała, usiłując ratować resztki herbaty i obrus.

— Nie rozumiem, dlaczego uważasz, że mamy wobec ojca jakieś zobowiązania? Był okropny — przypominała Lea.

— Bo to nasz ojciec — odparła Mania, jakby to wyjaśniało i usprawiedliwiało wszystko.

***

Tydzień po świętach Lea spotkała się z Trichonowem w sali bilardowej w podziemiach cukierni Lourse’a, która znajdowała się w Hotelu Europejskim. To oczywiście był jego pomysł, nie jej. Ona wolała miejsca bardziej kameralne. Nie pasowała do blichtru i pozłoty. Kiedy napisała do niego liścik z prośbą o spotkanie, mogła się spodziewać, że Trichonow wyznaczy je w jakiś osobliwym miejscu. Nadal bawiło go wynajdywanie podejrzanych i dziwnych lokali, do których Lea nigdy sama by się nie wybrała. Dawniej to były speluny, a teraz widocznie mu się odmieniło, bo wybrał modną cukiernię. Nie wiadomo, co lepsze.

Cukiernia Lourse’a była elegancka, a jej bywalcy w równie elegancki sposób potrafili trwonić czas i pieniądze. Kobiety miały pod tym względem mniejsze możliwości. Bilard to była męska rozrywka i choć Lea opowiadała się za emancypacją, za zniesieniem barier i podziałów, takich rozrywek nie brała pod uwagę. Sala bilardowa była męską enklawą, zadymioną, nasączoną zapachem alkoholu, skórzanych kanap i niewybrednych żartów. To nie było miejsce dla przyzwoitych kobiet, co najwyżej dla artystek albo dziewczyn z półświatka. Kiedy weszła tam późnym popołudniem, musiała nadrabiać miną i udawać, że nie dostrzega taksujących ją spojrzeń rzucanych jej przez graczy i kibiców, którzy gęsto obstawiali stoły bilardowe. Wśród publiki najwięcej było studentów i gimnazjalistów, ale dostrzegła też dwie dziewczyny, które kibicowały rozgrywkom przy stole w rogu. Gwar ludzkich głosów, stukanie bili i kijków zlewały się w jeden szum, na tle którego wyróżniały się rzucane od czasu do czasu entuzjastyczne okrzyki, brzęczenie kieliszków i szklanek. Trichonow grał przy środkowym stole; mimo sporej tuszy poruszał się zgrabnie i energicznie. Nie nosił munduru, oczywiście. Nie on i nie w tym miejscu. Może to był jego sposób na zbratanie się z tutejszymi, na wmieszanie się w tłum. Ile lat już mieszka w Warszawie? Chyba dłużej niż ja. Może więc uznał, że to jest jego miejsce w świecie. Właściwie niewiele o nim wiedziała, nigdy nie interesowała się, skąd pochodzi. Rosjanin to Rosjanin, nieproszony gość, wróg. Nawet jeśli bywa użyteczny, nie można do końca mu ufać. Nawet teraz, gdy mimowolnie uśmiechnęła się na jego widok, jakby był jej starym znajomym, miała się na baczności.

Jego przeciwnik, człowiek o wyglądzie średnio wziętego literata, ruchy miał kanciaste i nerwowe. Lea nie znała się na grze w bilard, nie umiała ocenić, który z nich gra lepiej i wygrywa, jednak przypuszczała, że Trichonow. Był wyraźnie zadowolony z siebie, skinął jej głową, ale nie przerywał gry, kiedy podeszła do stołu. Dopiero gdy skończył, przywitał się z nią i z miną triumfatora zapytał, czy widziała, jak rozegrał ostatniego „karambola”.

Uśmiechnęła się niepewnie.

— Nie znam się na tym — przyznała — ale gratuluję wygranej. Zawsze pan wygrywa?

— Aż tak dobrze nie jest, ale dziś mam szczęście. Mój przeciwnik jest zbyt nerwowy, brakuje mu precyzji i wiary we własne możliwości. Nietrudno było z nim wygrać — wyjaśnił. — Zapraszam panią na wino, kawę, ciasto, na co tylko ma pani ochotę — mówił z ożywieniem, jakby naprawdę się ucieszył, że znów ją zobaczył. Może zresztą tak było.

— Dziękuję, nie będę panu przeszkadzała w grze — wymówiła się. — Zajmę panu tylko chwilę.

— Co to się stało, madame Reutowicz, że przypomniała sobie pani o mnie? — zapytał, kiedy usiedli na kanapie ustawionej w pewnej odległości od stołów bilardowych

Lea upiła łyk ciemnego wina i wytarła usta serwetką. Nie zamierzała zanudzać go opowieścią o liście i podejrzeniach co do jego autentyczności. O tym nie musi wiedzieć, im mniej wie, tym lepiej. Taką zasadę przyjęła kiedyś w kontaktach z nim i tego zamierzała się trzymać. Wyjaśniła, że potrzebuje informacji o swoim ojcu, i zapytała, jak można się dowiedzieć, czy on jeszcze żyje i gdzie przebywa.

Trichonow spoważniał.

— Tylko tyle? — zapytał.

— No tak — skinęła głową. — Po prostu chciałam wiedzieć…

— Chce pani odnaleźć ojca po tym wszystkim, co zrobił? Po tym, jak pani rodzina wymazała go ze swoich wspomnień? Tak po prostu? — Uśmiechnął się, a może raczej skrzywił się zażenowany jej nieudolnymi wykrętami. — I nie powie mi pani, co się za tym kryje?

Spojrzała mu w oczy i poczuła się nieswojo. Miała wrażenie, że on i tak o wszystkim wie, że odczytał to z jej twarzy, z niedomówień i niepewnego głosu. Jego spojrzenie było przenikliwe.

Spuściła wzrok i przyglądając się złotym listkom na brzegu spodeczka, powiedziała:

— Chcę się tylko upewnić, czy on żyje. Nic więcej. Czy to takie dziwne?

— Droga madame Reutowicz, kogo chce pani oszukać, siebie czy mnie? Niech pani przyzna, co pani chodzi po głowie?

— Nikogo nie chcę oszukać i nic nie chodzi mi po głowie — zaprzeczyła stanowczo.

Uśmiechnął się nieznacznie. Szeroki uśmiech nie był w jego stylu, może nie mieścił się na jego nalanej twarzy. Wypił wino i zamówił następne.

— I ja mam pani pomóc?

Denerwował ją i robił to specjalnie, żeby nie była zbyt pewna siebie ani jego, jego przyjaźni i gotowości pomocy, bo rzeczywiście sporo mu zawdzięczała.

— Myślałam, że to dla pana drobiazg, że pan wie, jak to sprawdzić.

— Dobrze, zrobię to dla pani — odpowiedział i nagle, jakby stracił zainteresowanie sprawą, przestał dopytywać o szczegóły.

To ją zaskoczyło, ale ucieszyła się, że poszło tak łatwo.

— Będę panu bardzo wdzięczna — zapewniła głosem miłym i uprzejmym, dopracowanym na potrzeby aptecznych klientów.

Powiedział, że w ciągu tygodnia powinien coś wiedzieć i że prześle jej wiadomość. W końcu dodał:

— To może panią sporo kosztować.

Skinęła głową:

— Oczywiście, pokryję wszelkie koszty — powiedziała, odzys­kując pewność siebie.

Uśmiechnęła się uprzejmie i podała mu na pożegnanie dłoń w szaroniebieskiej rękawiczce ozdobionej z boku guziczkami. Dłonie miała małe, zgrabne, tak jak i stopy. Wiedziała, że jej dłonie podobają się mężczyznom, bo sprawiają wrażenie delikatnych, eleganckich, niezdolnych do ciężkiej pracy. Z nimi mogła uchodzić za kobietę potrzebującą pomocy i wsparcia. Dlaczego miałaby tego nie wykorzystać? Podała mu więc dłoń i pozwoliła, by złożył na niej pocałunek. Pozwoliła mu tym samym być odrobinę szarmanckim, odrobinę milszym, a nawet szczuplejszym.

Wyszła zadowolona, że szybko i sprawnie to załatwiła. Spodziewała się, że Trichonow spróbuje wyciągnąć z niej całą historię z listem. Tak po prawdzie, to gdyby chciał, zrobiłby to z łatwością, tego była pewna. Dla niego nie było to nic trudnego, on wysysał takie wiadomości z ludzi z pełnym zadowoleniem, jak szpik z wołowej kości. A jednak nie zrobił tego. Dlaczego? Sprawa wydała mu się zbyt banalna? Nie szkodzi, najważniejsze, że postara się zdobyć informacje.

Szła lekkim krokiem przez Krakowskie Przedmieście, od czasu do czasu przystając przy jakiejś wystawie. Oglądała nowe kapelusze, wstążki, jedwabne kwiaty, pióra i woalki. Podobał jej się kapelusz w kolorze ciemnych winogron, a i ten drugi kremowy albo… Weszła do środka. Kiedy panna sklepowa pokazywała jej kolejne modele, Lea nagle straciła zainteresowanie, wydawało jej się, że jest ich za dużo, aż do przesytu, żeby coś mogło jej się naprawdę podobać. Wyszła, kupując dla przyzwoitości wstążkę do kapeluszy dla córek. I już nie była z siebie zadowolona. Pomyślała, że z Trichonowem poszło jej zbyt łatwo. Może popełniła błąd, nie mówiąc mu o podejrzanym liście. Ale przecież nie wróci tam i nie powie, że zapomniała o takim drobiazgu jak list z dalekiej Syberii. Co teraz? Przez chwilę wahała się, a potem zawróciła. Trudno, jeśli on tam jeszcze będzie, powie mu, że cała ta sprawa została wywołana przez list, który dostała jej siostra. I że to był pomysł Mani, by poprosić go o pomoc. Tak właśnie powie: że siostra jest odpowiedzialna za tę sprawę, a ona tylko pośredniczy.

Trichonow jakby na nią czekał. Siedział przy małym stoliczku obok okna, mogła więc dojrzeć go z ulicy. Gdy weszła do środka, podeszła do niego zdecydowanym krokiem i usiadła na podsuniętym jej krześle, Trichonow zamówił wino i ciasto. Jego upodobanie do słodyczy mimo upływu lat pozostało niezmienne. Najwyraźniej czasami musiał sobie poprawiać smak życia.

— Zapomniała pani mi o czymś powiedzieć — stwierdził raczej niż zapytał.

— Tak, jest coś jeszcze — przyznała.

Gdy opowiadała mu o liście i swoich podejrzeniach, obserwował jej twarz, a potem odchylił się i poprawił na krześle, jakby chciał nabrać dystansu i spojrzeć na nią z oddalenia.

— Więc chodzi o list od ojca — pokiwał głową, jakby czegoś takiego właśnie się spodziewał. — Chyba nie zamierza pani tam jechać?

— Nie, skądże, to byłaby niedorzeczność — odparła zdziwiona, że i on podejrzewa ją o tak absurdalne rzeczy. Wyjaśniła mu, że to wymysł siostry, i w końcu jej ulżyło. Popijała kawę i kosztowała ciasta, nie zawracając sobie głowy tym, że jest doskonale widoczna z ulicy. Uznała nawet, że cukiernia jest bardzo wykwintna, i zapytała go, jak to się stało, że zmienił swoje lokalowe upodobania.

— To przez bilard, droga pani — wyjaśnił. — Lubię się trochę poruszać dla zdrowia. Tutaj sala bilardowa jest przestronna, wokół stołów zapewniono dużo miejsca, co dla mnie nie jest bez znaczenia… nie muszę się przeciskać.

— No tak — zgodziła się z nim. — I zawsze można zjeść coś słodkiego — dodała z ironicznym uśmiechem.

Zupełnie zapomniała, że powinna się pospieszyć, aby być w domu przed mężem i czekać na niego z kolacją. Dochodziła siódma, gdy spojrzała na zegar i stwierdziła, że nie zdąży na czas. Jedyna nadzieja, że Wincent też się spóźni. Szybko się pożegnała z Trichonowem, przed cukiernią złapała dorożkę i kazała wieźć się na Piwną. Wpadła do domu zdyszana, lecz na szczęście Wincenta jeszcze nie było, więc odetchnęła z ulgą. Podała Agacie płaszcz, zdjęła kapelusz i poprawiła włosy. Przebrać się już nie zdążyła, ale trudno, mogła zjeść kolację w wyjściowej sukni, tylko buty zmieniła. Wszystko robiła w pośpiechu, chcąc nadrobić stracony czas i pokazać, że przykładnie na niego czeka.

Wincent zjawił się kilka minut później, przywitał się z córkami i już mogli siadać do kolacji. Lea jak zwykle opowiedziała, jak jej minął dzień, co wydarzyło się w aptece, dokładnie i ze szczegółami. Pominęła jedynie spotkanie w cukierni, mówiąc tylko, że była na zakupach i oglądała kapelusze, ale żaden jej się nie podobał. Wincent przyglądał się żonie z poważną miną. Nie robił żadnych uwag, jedynie pochwalił rybę. Potem wypił herbatę i w końcu, kiedy dzieci i panna Florentyna wyszły z pokoju, zapytał:

— Dlaczego kłamiesz, i to tak bezsensownie? Przecież widziałem cię w cukierni. Przechodziłem obok i widziałem, że siedzisz u Lour­se’a z tym obmierzłym typem. Dobrze wiesz, co o nim myślę. I nie lubię, kiedy robisz coś za moimi plecami, a na dodatek nie masz odwagi się przyznać.

Starała się, żeby jej głos brzmiał spokojnie.

— Właśnie dlatego ci nie powiedziałam, żebyś nie miał okazji do narzekań — odparła ugodowo, choć chciałaby powiedzieć coś zupełnie innego.

Wincent jednak nie miał ochoty na ugodę. Nie tym razem. Pokątne, jeśli tak można to nazwać, spotkanie z Trichonowem to nie była błahostka, nad którą mógł przejść do porządku dziennego.

— Nie znoszę, kiedy robisz ze mnie głupca. Na dodatek spóźniłaś się na kolację! Nawet nie zdążyłaś się przebrać — dodał rozzłoszczony.

— Oj, wielkie rzeczy, ty nie raz się spóźniałeś — próbowała zbagatelizować sprawę.

Wincent popatrzył na nią, jakby było mu przykro, że znów musi ją upominać.

— Zdaje się, że jeszcze chcesz dyskutować?

Pewnie, że chciałaby mu powiedzieć, co tak naprawdę myśli, ale po kilku takich próbach, które mocno naruszyły kondycję jej nerwów, nauczyła się, że lepiej milczeć, by znów go nie drażnić. Przełykała przykre słowa jak pastylki na przeczyszczenie i pozwalała, żeby wszystko z niej wyleciało, wszystkie emocje — gniew i złość, i oburzenie. Pokorne cielę dwie matki ssie, mówiła sobie, choć język ją świerzbił. Wzruszała co najwyżej ramionami.

***

Zazwyczaj po godzinie czy dwóch następowało zawieszenie broni — Wincent łagodniał, bo wiedział, że musi trochę ustąpić. Ale spotkania z Trichonowem nie mógł tak łatwo jej darować. Wieczorem, kładąc się spać, usiadł na brzegu łóżka i zapytał:

— No więc co to za sprawy masz z tym typem? — Jego głos nadal był zimny i nieprzyjemny.

— Nic, co dotyczyłoby ciebie — burknęła urażona Lea.

— Widzę, że się nie dogadamy. Nie chcesz powiedzieć, to nie — odwrócił się i sięgnął po książkę. Czytał do późna. Rano, wychodząc, rzucił w przestrzeń, że szybko nie wróci, ma zebranie. Nic więcej. Nawet nie wspomniał, że powinna pilniej zajmować się domem i dziećmi.

Od kiedy ich miłość nieco zwietrzała, oddalali się od siebie. Wincent stał się oschły i wymagający; może zawsze taki był, ale kiedyś Lea potrafiła więcej mu wybaczyć. Starała się go zrozumieć, odczytać jego słowa, tembr głosu, spojrzenie czy dotyk. Teraz próbowała nie zwracać na niego uwagi, uodpornić się na jego humory, a to wymagało coraz większego wysiłku i nie wychodziło najlepiej. Nie potrafili już porozumieć się tak jak dawniej. Co w tym jednak dziwnego? Wszystko mija. Może ich porozumienie też już się skończyło? Może po urodzeniu dzieci przestała być dla niego atrakcyjna? Chociaż prawie się nie zmieniła, nadal miała całkiem zgrabną figurę, ciemne włosy bez śladów siwizny (pomagała trochę naturze, a apteka dawała jej ku temu możliwości), a w spojrzeniu ciemnych oczu wciąż można było odnaleźć ciekawość świata. Nie była zaniedbana, nie oklapła, nie stała się pomnikową matroną, matką moralizatorką ani kwoką czy leniwą krową, flądrą lub innym niemiłym stworzeniem. Była sobą, energiczną, pełną życia, może czasami zbyt spontaniczną, a niekiedy trochę kłótliwą, ale taka była zawsze. I nadal mogła go kochać, gdyby tylko on tego chciał.

Przez dziesięć lat małżeństwa z Wincentem zdarzały się trudne chwile, zwłaszcza na początku, gdy próbowała się dostosować. Niezależnie od tego, jak się starała, doświadczała różnych jego humorów, jakby co i raz poddawał ją próbom ognia i wody, chłostał pokrzywami po gołych nogach, a potem dla odmiany zadawał jej coś upajającego jak eter czy brom, co wyciszało jej myśli i sprawiało, że niemal zapominała o poprzednich przykrościach. Chciałaś go, to teraz cierp, mówiła sobie i zaciskała zęby, żeby przetrzymać kolejną burzę o spóźnienie, o bałaganiarstwo, nieposłuszeństwo czy zwykłe zapomnienie. A Wincent pamiętał o wszystkim i lubił ją pouczać, pokazywać, że bez niego nie poradziłaby sobie ani w aptece, ani w domu, ani w życiu. Wieczorem, kiedy zostawali sami, spoglądał na nią z wyrazem zaniepokojenia i tonem zawiedzionego gościa hotelowego mówił:

— Dlaczego w tym domu wiecznie jest bałagan? Rano w przedpokoju znalazłem jakąś zabawkę, czy one naprawdę muszą wszędzie się bawić? Dlaczego nie potrafisz nauczyć ich porządku?

W takich chwilach Lea siadała na łóżku, spoglądała na niego i zastanawiała się: jak mogłam za niego wyjść, gdzie miałam rozum, przecież był gorszy od Józefa (miała na myśli swojego pierwszego męża, który był prawdziwym nudziarzem).

— Chyba nie powiesz mi, że to ci nie przeszkadza? — ciągnął dalej.

— Przestań!

Czasami to pomagało, Wincent łagodniał na jakiś czas, aż znów nachodził go zły humor, w jego oczach pojawiał się cień i ponownie czuł się w obowiązku ją upomnieć.

W końcu nauczyła się bycia układną, tak było lepiej. Lepiej się z nim żyło, gdy mu przytakiwała, gdy zgadzała się w różnych ważnych i mniej ważnych sprawach.

— Leo, nie sądzę, żeby nowy dzwonek w aptece był nam akurat teraz potrzebny. I na przyszłość wolałbym, żebyś takie sprawy omawiała ze mną.

— Tak, oczywiście — zgadzała się pokornie, bo po co się kłócić o jakiś głupi dzwonek.

— Moja droga, zasłony w laboratorium są niedopuszczalne. Sama wiesz, że to wbrew przepisom i zdrowemu rozsądkowi. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć? Proszę, żeby jutro już ich tam nie było.

— Ale są takie ładne!

— Leo! Zdaje się, że zapomniałaś…

— Tak, wiem, masz rację — potakiwała. I wcale nie zapomniała, że to on chce o wszystkim decydować, nie tylko w sprawie apteki. To on nadawał kształt i wymiar ich życiu. Płacił, zarabiał i wymagał, a ona mu jedynie pomagała; instynkt podpowiadał jej, że lepiej żyć z nim w zgodzie, a że czasem potakiwanie było lekkim kłamstwem, to inna sprawa. Święty spokój musi trochę kosztować, a jej bardzo potrzebny był spokój po tym, co przeżyła. Po stratach i klęskach potrzebowała wokół siebie spokoju i wsparcia. On jej to dawał, i to całkiem hojnie.

— Dobrze mi z tobą, Leo, naprawdę dobrze — mówił jej w chwilach intymnej bliskości. — Tylko nie gryź tak mocno! Ząbki masz ostre jak kuna. I gdzie się tego nauczyłaś? Chyba nie od ciotki Anastazji — uśmiechał się lekko i patrzył na nią z zadowoleniem. Wodził palcem po linii jej brzucha i przesuwał się niżej, do pokrytego czarnymi włoskami łona, sprawdzając, jak zareaguje na jego dotyk, kiedy okręci się wokół niego i będzie gotowa przyjąć go znowu z całą pożądliwością, jaka dość regularnie w niej wzbierała.

Dla takich chwil Lea była gotowa na poświęcenia. Odzyskiwała wówczas pewność siebie, wiarę we własne siły, a nawet w to, że razem mogą coś osiągnąć. Myślała, że Wincent z czasem zacznie ją doceniać również w innych poczynaniach. Wierzyła, że jest mu potrzebna. Gdy urodziła drugie dziecko, poczuła się pewniej i była spokojniejsza. Teraz będzie dobrze, mówiła sobie. Nauczyła się jego zwyczajów, przyswoiła je sobie i starała się dostosować do niego swój dzień i noc; wyczuwała jego niepokoje jak ptak nadciągającą burzę, a jednak czasami czymś ją zaskakiwał.

Nadal był dla niej wyzwaniem, które trudno pozostawić w spokoju, a jego poglądy były jak ściana między tym co jej i jego. Lea miała więc swój świat, swoje sprawy, a on swoje. Swoje pogody i niepogody ducha. I może tak było lepiej.

***

Następnego dnia po niemiłej rozmowie z Wincentem Lea czuła niesmak i zażenowanie, a na dodatek Frusia robiła wszystko, żeby ją denerwować.

— Mamo, a Lolek powiedział, że od tranu można się porzygać, wie mamusia?

Najstarsza córka Lei, Frusia, siedziała przy stole do lekcji z otwartym zeszytem, ale napisała w nim tylko trzy linijki. Wyrwała za to dwie kartki, z których zrobiła koszyczek i piekło-niebo. Frusia miała dziewięć lat i zaczęła chodzić do zakładu naukowego dla dziewcząt przy ulicy Starej. Tam sprawowała się wzorowo, ale w domu lubiła się popisywać i zwracać na siebie uwagę. Skąd to się u niej bierze? — zastanawiała się Lea. Czasami podejrzewała, że w córce jak w soczewce skupiły się jej własne niewypowiedziane pretensje, jej przemilczane złości i żale, że Frusia bezwiednie je wychwytuje i rozgłasza światu.

— I zrobił tak — dodała Frusia, wydając stosowny dźwięk, a jej siostry, które stały przy oknie, zachichotały.

Lea wzniosła oczy ku niebu, bo tylko stamtąd mogła przyjść pomoc, dar cierpliwości, którego natura jej poskąpiła.

— Dlaczego jesteś niegrzeczna? Wiesz dobrze, że nie używa się takich słów.

— Ale on tak powiedział.

— To nie znaczy, że ty musisz powtarzać.

— A tatuś też mówi brzydkie słowa — dodała mała, zerkając kontrolnie na matkę.

— Oj, chyba tata będzie musiał z tobą porozmawiać.

— A mamusia słuchała swojego taty?

Lea spojrzała na małą i nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała wspominać swego ojca, nie był tego wart.

— Rodziców trzeba słuchać — odparła poważnym tonem i po chwili dodała: — Choć nie każdy ma tyle szczęścia, że ma dobrego ojca.

— A gdzie jest teraz ojciec mamy? W niebie? — dopytywała się Frusia.

— Nie zagaduj mnie, zobacz, ile błędów zrobiłaś — postukała palcem w otwarty zeszyt, ale słowa córki dźwięczały jej w uszach. Jak ma powiedzieć dzieciom, że jej ojciec był złym człowiekiem i z pewnością nie trafił do nieba? Kiedyś może im to powie, ale nie teraz. Teraz starała się, żeby ich świat był taki jak trzeba, bezpieczny i czysty, bez czarnych plam, których nie można wywabić, i bez historii, które nie mają dobrego zakończenia.

Do tej pory jej się udawało, było prawie idealnie. Niczego im nie brakowało, bo fabryka Wincenta zaczęły przynosić zyski. Cokolwiek o nim mówić, Wincent miał wyczucie rynku i głowę do interesów — jakiś zmysł, który prowadził go do celu i pomagał uniknąć większych wpadek. Lea też nie próżnowała; pracowała w aptece, tak jak chciała. Z początku nie było to łatwe, ale dopięła swego. Została nie tylko panią aptekarzową, ale i dyplomowanym pracownikiem, co prawda tylko podaptekarzem, ale dla niej to i tak było bardzo dużo, to był jej krok w świat jeszcze do niedawna zawłaszczony przez mężczyzn. A potem już się potoczyło, nastały dni wypełnione sprawami i czynnościami tak prozaicznymi, że nie było o czym mówić. Każdy dzień był podobny do poprzedniego i do następnego, z małą przerwą na niedzielę. Wpadała w te dni jak w jakąś gęstą masę, z której trudno było jej się wydostać. Wprawdzie od czasu do czasu w aptece zdarzało się coś nowego: ożywcza nuta pojawiała się wraz z ciepłem wiosny, epidemią tyfusu czy choćby nowym numerem „Wiadomości Farmaceutycznych”, niekiedy uwalniała się z zapachem tymolu rozcieranego w porcelanowym moździerzu, a czasem pachniała nowym lekiem, lecz szybko wietrzała w natłoku innych codziennych spraw. Lei nie odpowiadało jednak stanie w miejscu, chciała robić własne mieszanki ziołowe, wykorzystać stare receptury, trochę je udoskonalić, może opatentować. To były marzenia na miarę jej możliwości. Chciała też, żeby jej córki coś w życiu osiągnęły. Wprawdzie dopiero dwie zaczęły chodzić do szkoły, ale postanowiła, że każda musi wyuczyć się jakiegoś zawodu. Sama wiedza o prowadzeniu domu w tych czasach już nie wystarczy, każda musi umieć radzić sobie w życiu sama, bo różnie to bywa. Nie każdemu biją weselne dzwony i nie ma co się oglądać na innych, trzeba zakasać rękawy i samemu brać się do roboty. Tak zawsze mówiła jej ciotka i teraz Lea starała się wbić to do głowy swoim córkom.

Po rozmowie z Frusią zeszła do apteki. Dzień pracy jeszcze się nie skończył. Przy zmiennej wiosennej pogodzie było dużo chorych, zaziębionych, przemarzniętych, przewianych i zawianych, z bólem gardła, głowy i kaszlem.

— Pani aptekarzowa, drapie mnie aż za uszami. Ma pani co na kaszel, bo mój najmłodszy mało płuc nie wypluje — skarżyli się klienci.

Lea kiwała głową ze zrozumieniem, podając syropy i pastylki. Znała cały wachlarz wiosennych dolegliwości, na które chorzy potrzebowali aptecznych leków, a czasem i chwili rozmowy, uwagi kogoś, kto zrozumie ich cierpienie, nawet to banalne, które jest raczej niedyspozycją rozstrojonej duszy, efektem domowej awantury czy podstępnej samotności niż dysfunkcją ciała. Lea zazwyczaj potrafiła im pomóc. Gdyby Wincent przyszedł do apteki jako klient, na pewno coś by mu doradziła, może mieszankę na uspokojenie skołatanych nerwów, a może pijawki na ból głowy? Ale on nigdy nie zapytał jej o radę. Na wszystkim znał się lepiej, oczywiście, a leki ziołowe, które ona preferowała, uważał za przeżytek.

W paru innych sprawach też mieli całkiem odmienne zdanie, choćby co do Trichonowa. To nieporozumienie ją męczyło. Dlaczego mu nie powiedziała, że się z nim spotkała? Przecież to nic takiego. A jednak nie miała ochoty mu o tym mówić. Czuła niemal fizyczny opór. I nie chodziło tylko o spotkanie z Trichonowem, to była kwestia subordynacji. Wincent wymagał od niej podporządkowania, posłuszeństwa i dyscypliny, uważał, że powinna zapytać go najpierw o zgodę, jakby był jej wychowawcą i mógł ją stale kontrolować — nie tylko w aptece, a to jej zupełnie nie odpowiadało.

Do wieczora Lea sprzedawała syropy i pigułki, plastry rozgrzewające i termofory, bańki, ziele szałwii, kwiat lipowy, kwiat czarnego bzu i sok malinowy. Doradzała i tłumaczyła, jak zrobić napar i ile syropu podać dziecku.

W końcu pan Teofil, zaufany i budzący zaufanie mężczyzna po pięćdziesiątce, który pracował z Leą już od dobrych kilku lat i niczym jej nigdy nie zaskoczył, spojrzał na zegarek i stwierdził:

— Na dziś kończymy, pani Leokadio. — Poszedł do drzwi i zamknął aptekę.

Lea zebrała recepty. Była zmęczona, ale nie mogła zostawić bałaganu. Wincent lubił ją sprawdzać, czuł się w obowiązku to robić, nie ufał jej.

— Pańskie oko konia tuczy — mówił, a Lea wzruszała ramionami.

Nie spodziewała się, żeby akurat dziś po zebraniu chciało mu się zaglądać do apteki. Zapowiedział, że wróci późno, ale z nim nigdy nic nie wiadomo. Jak co wieczór zasiadła więc w aptecznym biurze i zaczęła przeglądać recepty. Nie mogła skupić się na pracy. Rozmyślała o swoim ojcu i nie były to rozmyślania wysokich lotów, ale zwykłe myśli, które przebiegają przez głowę, niepotrzebne i nieproszone. Zastanawiała się, czy była do niego podobna. Nie, chyba nie. Nie pamiętała nawet, jak wyglądał, jaką miał twarz, jaki głos. Próbowała sobie przypomnieć, lecz bez skutku. Wydawało jej się, że pamięta tylko jego spojrzenie, to, które dostrzegła u córki, i jego zapach. Ojciec często był na rauszu i przesiąkł zapachem wódki, często najzwyklejszej gorzały; ale gdy nie pił, pachniał lasem albo dymem z drewna wiśniowego. Ten zapach pamiętała i czuła go nawet teraz. Po chwili jednak się ulotnił. Pozostały jedynie zwykłe zapachy apteki i kończącego się dnia, palonej kawy i obiadu.

***

Mijali się. Wincent był zapracowany, nie miał na nic czasu, nawet na to, żeby wspólnie napić się herbaty i posiedzieć sobie. Jechał do fabryki, do banku, na zebranie. Czas to pieniądz, mówił, trzeba go dobrze wykorzystać, zainwestować. To przyszłość nasza i naszych dzieci, dopowiadał jak odpowiedzialny mąż i ojciec, czasami z westchnieniem, bo los nie był dla niego łaskawy i nie dał mu syna.

Trzy małe istoty wprowadziły w jej życie zamęt. Trzy córki, mój ty Boże! Dlatego wychodził wcześnie rano i znikał na całe dnie w fabryce na Pradze. Tam przynajmniej miał spokój i męskie towarzystwo, tam mógł przechadzać się po swoim królestwie pachnącym olejkiem miętowym, jodyną i zasypką dla niemowląt, mógł ulepszać i wprowadzać nowe receptury: na proszek do zębów, płyn na odciski. Mógł kalkulować, naradzać się z przyjacielem i zastępcą, Andrzejem Studnickim, czy zająć się kosmetykami, czy może robić maści i czopki, albo przestawić wytwórnię na coś innego, co przyniesie mu porządne pieniądze potrzebne na posag dla córek.

Córki to nie jest żadna inwestycja. Pod tym względem Lea całkowicie zawiodła Wincenta. Tak po prawdzie to pierwsze ich dziecko zapowiadało się na chłopca, wszyscy tak mówili.

— Jak nic będzie chłopiec, tak ładnie pani wygląda — stwierdziła Agata, która własnych dzieci nie miała, ale w temacie była obeznana jak mało kto. Niejedną mądrość słyszała i gdyby nie była kucharką i gospodynią, to mogłaby zostać nawet akuszerką.

— Na pewno będzie chłopak, i to niezły urwis — orzekła Marianna, kiedy Lea zwierzyła się przyjaciółce, że spodziewa się dziecka. — Córki kradną urodę, a ty wyglądasz jeszcze ładniej. To musi być chłopiec.

I uwierzyli oboje, że pierwszy będzie syn. Któregoś dnia rano Wincent położył dłoń na jej ledwo zaokrąglonym brzuchu.

— Będzie nosił imię Franciszek, po moim ojcu — powiedział, nie pytając jej o zdanie.

Lea podniosła głowę i spojrzała na męża.

— Franciszek? No dobrze, może być Franciszek — zgodziła się, odgrzebując w pamięci obraz świętego z Asyżu. Miał dobre serce, niech będzie Franciszek. Ale jak na złość urodziła się dziewczynka. Na złość dla Wincenta, bo Lei aż tak bardzo na synu nie zależało. Zależało jej na dziecku, przez tyle lat pierwszego małżeństwa na próżno na nie czekała. Czekała jak na cud, który nie chciał się wydarzyć, więc teraz była szczęśliwa, że w końcu zostanie matką. Nie czuła się rozczarowana, kiedy doktor Mroziewicz, który był przy porodzie, powiedział:

— Ma pani córkę. Piękną, zdrową dziewczynkę — dodał ze wzruszeniem.

Piękna raczej nie była, ale głos miała mocny i od razu wiedziała, czego chce.

— Nazwiemy ją Franciszka — zdecydował Wincent, jakby chciał ukarać córkę męskim imieniem za to, że nie spełniła jego oczekiwań. Popatrzył na nią, może nawet się uśmiechnął, ale nie okazał jej większego zainteresowania. Nie uznał jej za wystarczający powód do hucznego świętowania. Być może jej narodziny uważał nawet za niesprawiedliwość losu albo niesubordynację Lei, jakby to była jej wina, jej zaniedbanie, jakby nie dopełniła jakichś obrządków i urodziła córkę. Córki to same kłopoty, ciągle płaczą i marudzą, a kiedy w końcu dorastają, trzeba je wydać za mąż i idą z domu w świat — nie przedłużą rodu, nie przekażą nazwiska. Nie, z córkami jest stanowczo za dużo ceregieli. A w dodatku nie ma z nimi o czym rozmawiać, nie ma komu przekazać męskich sekretów, kupić scyzoryka, nie ma kogo przyłapać na pierwszym papierosie (chociaż teraz to nie wiadomo) i podpowiadać, jak postępować z kobietami. Nie ma kogo wprowadzić w męski świat. Wincent czuł się zawiedziony, bo dom pełen kobiet zdecydowanie mu nie odpowiadał.

— Wolałbym syna, może następnym razem bardziej się postarasz — powiedział niby żartobliwie, ale Lea wiedziała, że nie jest tak całkiem beztroski.

I kiedy znów się kochali, po bożemu, jak przystało na małżonków, Lea usilnie wpatrywała się w święty obraz wiszący nad łóżkiem. Nie było to wcale proste: zadzierała głowę, próbując zawiesić wzrok na Dzieciątku, i modliła się w duchu. Boże, spraw, żeby teraz był chłopiec.

— Co, do diabła? Co ty wyprawiasz, dlaczego tak się ode mnie odwracasz? — oburzył się Wincent. — Jak nie chcesz, to możesz powiedzieć, a nie udawać cierpiętnicę! — Usiadł na łóżku i sięg­nął po papierosa. Przez zasłonę szarego dymu przyglądał się jej podejrzliwie. — Nie potrafisz wykrzesać z siebie odrobiny czułości? Myślałem, że coś do mnie czujesz, a tobie zależało tylko na dzieciach. Tylko do tego byłem ci potrzebny!

— Nie, Wincent. I nie mów tak, bo wiesz, że to nieprawda — zaprzeczyła. Próbowała przyciągnąć go do siebie i przekonać, że nadal go pragnie, ale Wincent pozostał chmurny, zatopiony w papierosowym dymie.

Potem coraz częściej odwracał się od niej. Był zmęczony, zbyt zmęczony, żeby opowiedzieć, nad czym teraz pracuje, nad czym się zastanawia, co czuje, albo przynajmniej powiedzieć kilka miłych słów. Czasami to było coś więcej niż zmęczenie; niespodziewanie tracił humor, apetyt i zainteresowanie światem. Uciekał w samotność i milczenie, zaszywał się w swojej fabryce albo znikał w jakiejś zakazanej knajpie, gdzie, jak podejrzewała, siedział w kącie i sączył wino. Chociaż raczej była to kawa i wódka albo koniak, więc knajpa nie była taka najgorsza.

— Co się stało? — pytała, kiedy wracał do domu.

— Nie, nic się nie stało, nie mam humoru.

— Dlaczego? Spotkała cię jakaś przykrość?

— Nie, nic mnie nie spotkało, po prostu nie mam humoru. Taki dzień.

A kiedy Lea dalej drążyła, odpowiadał jej z niechęcią:

— Czy ty nie rozumiesz, że czasami potrzebuję być sam?

Potem usłyszała coś o kobiecie podobnej do bluszczu, która oplata mężczyzn siecią intryg, podstępnych zabiegów i udawaną troską, aby wysysać siły żywotne. I Lea miałaby być takim bluszczem, który potrafi zadusić swą ofiarę, stłamsić, wycieńczyć do tego stopnia, że ofiara traci na wszystko ochotę, może z wyjątkiem papierosa i kieliszka czegoś mocniejszego. Bzdury! Ona też czasami chciała być sama, bez niego, choćby po to, żeby spotkać się z przyjaciółkami, z Marianną albo z Ireną, pochodzić po sklepach czy poszperać w księgarni. Wtedy Wincent nie był jej do niczego potrzebny. Doskonale rozumiała potrzebę samotności, tylko u niego zdarzało się to znacznie częściej i trwało dłużej niż u niej. Ale w końcu i do tego się przyzwyczaiła. Nie miała czasu na fanaberie, jej dzień zaczynał się wczesnym rankiem i kończył późnym wieczorem. Mimo że Agata zajmowała się domem, a panna Florentyna dziećmi — swoją drogą dziwadło z niej straszne, ale poczciwa dusza — Lea cały czas miała wrażenie, że musi się spieszyć i zawsze jest z czymś spóźniona, zawsze o czymś zapomina,

A Wincent coraz częściej tak właśnie na nią spoglądał — krytycznie. Podejrzewał, że potrzebuje go tylko do płodzenia dzieci i zarabiania pieniędzy. Oczywiście bywały lepsze chwile, gdy zapominał o swoich podejrzeniach, machał ręką na ostrzegawcze sygnały z nieba i ziemi i kochał ją nieprzytomnie; nie wyznawał jednak tego głośno, żeby nie czuła się zbyt pewnie. Kobiety są przecież przewrotne, zawsze potrafią odwrócić kota ogonem, przełożyć wszystko na swoje racje. Zawsze mają o coś pretensje: o to, że mężczyzna coś zrobił albo czegoś nie zrobił. Wincent unikał więc dyskusji, a kiedy Lea nie dawała mu spokoju, wpadał w złość, wychodził i znów ją zostawiał. Potrzebował samotności jak świeżego powietrza, żeby przetrawić złość, nabrać dystansu i znowu poczuć się sobą, panem samego siebie. Potem wracał i pozwalał się kochać, i nawet jeśli była to tylko miłość chwilowa, od czasu do czasu potrzebował jej dla równowagi ducha i ciała. Przypominał, że to Lea go uwiodła, że to ona jak gronostaj ugryzła go w ucho aż do krwi i sięgnęła tam, gdzie przyzwoita kobieta sięgać by nie śmiała. Czasami właśnie tego potrzebował. Przyciągała go i odpychała, to się zmieniało wraz z fazami księżyca, konstelacją gwiazd, pogodą czy może z wieściami z rynku aptecznego. Ale wiadomo, krew nie woda. A Lea miała w sobie krwi bardzo dużo. Kiedy rok po Frusi urodziła drugą córkę, wszystko było zakrawione. Wincent był zakłopotany, kiedy zobaczył przesiąknięte krwią ręczniki i podkłady. Czuł się, jakby i z niego ulało się nieco krwi, jakby i on miał bóle i skurcze porodowe, a nawet po trosze tak, jakby i on urodził tę drugą córkę.

— Będzie nosić imię Zosia, po mojej matce — zdecydował, przyglądając się dziecku, którego jednak nie śmiał wziąć na ręce, bo takie było maleńkie i kruche.

Dobrze, jak w rodzinie imię się powtarza, przechodzi z pokolenia na pokolenia jak sznur korali czy bursztynów. Imię wypróbowane jest lepsze od nowego, modnego przez trzy czy cztery sezony. Ludzie bez korzeni i nieznający swojej historii mogli nazywać dzieci byle jak, dziwacznie i obco, jak podrzutki czy nieślubne bachory, które nie mają prawa do dobrych imion. Ale dziecko urodzone w porządnej rodzinie powinno dziedziczyć imię po przodkach, po kimś ważnym, kogo chce się uszanować i zachować w pamięci.

— A dlaczego nie po mojej matce? — zapytała Lea.

— Co za niedorzeczność. Chciałabyś, żeby miała na imię Tekla?

Lea nie miała siły się spierać. Uważała zresztą, że Zosia to całkiem ładne imię, ale mogliby wybrać je wspólnie.

Zosia okazała się zupełnie inna od Frusi — delikatna, radosna i śliczna jak z obrazka. Wincent był z niej całkiem zadowolony. Dobre, kochane dziecko, jak na córkę oczywiście.

— Ajajaj, jaka piękna dziewuszka! — cmokały stare Żydówki, kiedy panna Florentyna — bo do dzieci trzeba było kogoś wziąć — prowadziła wózek z Zosią przez alejki Ogrodu Saskiego. — A jakie czarne oczka ma jak węgle i jak się uśmiecha, a buzia jaka słodka — niemal rozpływały się w zachwycie, bo w Zosi wszystko było ładne. Panna Florentyna pęczniała wtedy z dumy, jakby to była jej rodzona córka, wykarmiona jej własną suchą piersią. Agata, kiedy dowiedziała się o tych zachwytach nad Zosią, powiedziała Lei, że dziecku trzeba koniecznie coś czerwonego od uroku dać.

Lea była kobietą praktyczną, przewlekła więc swój sznur korali, wybrała z niego najmniejsze paciorki, niewiele większe niż ziarnko gorczycy, i założyła córce na szyję.

— Co to takiego? — zdziwił się Wincent.

— Jak to co? Korale! Przecież to dziewczyna, lubi się nimi bawić przed snem — wytłumaczyła Lea, dodając, że zrobiła je specjalnie dla Zosi. Dla Frusi też mogłaby zrobić, ale Frusia zaraz zgubi albo zniszczy.

Wincent nic nie odpowiedział, może rzeczywiście Zosia lubiła się nimi bawić, miała takie małe zgrabne paluszki. Jak podrośnie, pewnie będzie chciała nosić pierścionki. Zdecydowanie Zosia mu się udała. Była niemal idealna, łagodna, subtelna, prawdziwa mała panienka. Nie to co Frusia. Ale wychowanie dzieci to sprawa kobiet, Wincent nie zamierzał się do tego mieszać, choć oczywiście uważał, że najstarszą należałoby nieco utemperować. Może gdyby Lea poświęciła jej więcej czasu, gdyby bardziej jej pilnowała, udałoby się powściągnąć jej kaprysy i złe skłonności. Ale Lea oczywiście nie zamierzała rezygnować ze swoich ambicji. Zaraz po urodzeniu Frusi wróciła do pracy w aptece, a potem tak samo po Zosi. Kiedy tylko poczuła się na siłach, wracała do apteki. To był trudny czas dla właścicieli aptek, trwały strajki pracowników, każde ręce do pracy były potrzebne, więc jej pomoc bardzo się przydała. Teraz sytuacja się zmieniała i Wincent uważał, że Lea nie musi pracować. On zarabiał wystarczająco dużo, Lea powinna zająć się dziećmi i domem, ale skoro przed ślubem obiecał, że będzie mogła nadal pracować w aptece, nie mógł się z tego wycofać.

Po urodzeniu Zosi Lea wreszcie zakończyła praktykę i zdała egzaminy na pomocnika aptekarskiego — i to dobrze zdała. Wincent nie musiał się za nią wstydzić. Została podaptekarzem. Ciotka Anastazja byłaby z niej dumna. W samą porę zdążyła z tym egzaminem, bo potem znów ugrzęzła w pieluchach. Już się tego nie spodziewała, miała niemal czterdzieści lat, kiedy urodziła najmłodszą córkę. Najmłodszą i najmniejszą.

— Nazwiemy ją Eugenia, to takie eleganckie imię — tym razem to ona zdecydowała.

Wincent uniósł lekko brwi ze zdziwienia. Nie sprzeciwiał się, ale długo nie mógł się przyzwyczaić do tego imienia.

— Jak będziemy na nią mówili? Genia, Żenia, Niusia? I to ma być eleganckie imię?

Została Niną. Nina nie była podoba ani do Lei, ani do Wincenta. Oczy miała szare, a nie czarne; włosy zapowiadały się na jasne, teraz zaś były lekko rudawe, ale może z czasem ściemnieją.

— Do kogo to dziecko jest podobne? — zastanawiał się Wincent. — Chyba do nikogo z mojej rodziny — odpowiadał sobie.

Lea mogłaby powiedzieć to samo.

— Do mojej babki — oświadczyła jednak, co nie było zgodne z prawdą, ale chciałaby, żeby tak było. A tak po prawdzie Nina była podobna do Józefa, pierwszego męża Lei; te same oczy i włosy, i nawet nos zupełnie jak u niego, tylko na szczęście dużo mniejszy. Ale o tym podobieństwie Lea nie mogła przecież wspomnieć. Dziecko było Wincenta, a Józef, który od dawna już nie żył, nie mógł tu nic namieszać; zwyczajne zapatrzenie i tyle. Być może Wincent też dostrzegał to podobieństwo, ale i on milczał na ten temat; a może nic nie zauważył, mężczyźni nie są tak spostrzegawczy w sprawach dzieci.

Najmłodsza córka szybko stała się jego najukochańszym dzieckiem. Może dlatego, że nie mówiła za dużo, nie paplała jak starsze, nie śmiała się z byle czego. Patrzyła na świat mądrymi szarymi oczami, a potem zerkała na ojca — czasami uśmiechała się łagodnie, innym razem o coś zapytała. Wincent uznał, że to jego ostatnia szansa na doświadczenie ojcostwa, na coś więcej niż łożenie na utrzymanie, na ubrania, jedzenie i szkołę. W końcu miał komu objaśniać świat, wyjaśniać, skąd się bierze deszcz, dlaczego zimą jest zimno i dokąd odlatują ptaki, a Nina słuchała go z powagą i z lekkim dystansem spoglądała na świat, który pokazywał jej ojciec. Gdy tylko znajdował na to czas, zabierał ją na spacer; czasami szli do cukierni (tylko nic nie mów matce ani siostrom), czasami do wesołego miasteczka i kupował jej, co tylko chciała, w granicach rozsądku oczywiście. A kiedy trochę podrosła, zabierał ją do swojej fabryki na Pragę.

— Nie przesadzasz? Co ona będzie tam robiła? — niepokoiła się Lea. — Dziecko trzeba stale pilnować. I na pewno będzie głodna.

— Nie martw się, zjemy coś razem.

— Byle nie klopsy czy śledzie. I uważaj na nią — powtarzała, jakby nie dowierzała, że da sobie radę.

Zerkał wtedy na Leę z politowaniem i nawet nie silił się na odpowiedź. Doskonale wiedział, czego potrzebuje jego córka. Potrafił się nią opiekować, starszymi córkami też. Wiedział, że wszystkie lubią kino i słodycze, kolorowe wstążki do kapeluszy, kolorowe obrazki, ładne buciki. Wiedział, że zawsze próbują go naciągnąć, a w razie odmowy gotowe są wybuchnąć płaczem, dostać kolki albo torsji. Małe damulki o paluszkach lepkich od cukierków, gdyby tak zostały kilka dni pod jego opieką, on by je utemperował, bo Lea pozwalała im na wszystko.

***

Wincent zwykle wracał do domu o piątej po południu, chyba że coś mu wypadło — zebranie, wizyta u dentysty, o której wolałby zapomnieć, czy tak jak dziś posiedzenie w Towarzystwie Aptekarskim, do którego ponownie zapisał się w 1905 roku po fali strajków pracowników aptecznych. Spotkania te bywały burzliwe, bo i czasy były niespokojne; mówiło się na nich o kryzysie finansowym i etycznym, o bojkocie niemieckich towarów, które zalewają rynek, o cłach, protestach, drogistach i wielu innych sprawach, które Leę niespecjalnie interesowały. Zebrania odbywały się tylko w męskim gronie, kobiety nie miały na nie wstępu. Lea kiedyś zapytała Wincenta, czy może iść, on jednak uznał ten pomysł niemal za afront.

— Ty na zebranie? — Spojrzał na nią z całą intensywnością swych czarnych oczu. — Nie bądź śmieszna, a co byś tam robiła? — zapytał, nie oczekując odpowiedzi. Bo cóż mogłaby odpowiedzieć. Wincent nie był do końca przekonany o intelektualnej równości mężczyzn i kobiet (mniejszy ciężar mózgu i pojemność płuc mówią same za siebie), nie był zwolennikiem pełnego równouprawnienia. Bez przesady, na pewne rzeczy można się zgodzić, na inne przymknąć oko, ale tam, gdzie w grę wchodzą poważne interesy, kobiet i dzieci nie należy dopuszczać. I nie był w tym poglądzie odosobniony. Zebrania były więc spotkaniami w męskim gronie, na których coraz częściej mówiono o wojnie i polityce, i zazwyczaj przeciągały się do późna w nocy.

Tego kwietniowego wieczoru, dzień po niemiłej rozmowie, kiedy Lea siedziała nad receptami w aptecznym biurze, Wincent nie wrócił jednak późno. Koło godziny wpół do dziewiątej zjawił się w aptece, jakby chciał ją przyłapać na kolejnym kłamstwie.

— Leo, jeszcze tu siedzisz… — Wszedł tak cicho, że nie słyszała jego kroków.

— Zebranie już się skończyło? — zapytała, siląc się na obojętny ton.

— Wyszedłem wcześniej — odpowiedział. Podszedł, nachylił się nad biurkiem i zajrzał jej przez ramię. — Nie musisz tego robić, sam sprawdzę. Mówiłem przecież.

— Już kończę…

— Lepiej ja to dokończę. — Wyjął jej recepty z ręki i przesunął się do lampy. Gdy wychodziła z biura, rzucił za nią: — Widziałem, że w księdze spirytusowej brakuje wpisów od niedzieli. Tak nie może być, nie radzisz sobie, ale oczywiście nie chcesz się do tego przyznać.

— Dziś dopiero środa, jutro uzupełnię.

Spojrzał na nią niezadowolony i pedagogicznym tonem dodał:

— Wiesz, że trzeba to robić na bieżąco.

Wiedziała, oczywiście, że wiedziała, ale było tyle innych spraw, i to bardziej interesujących, że trudno zajmować się każdym drobiazgiem.

***

Pogodzili się z rozsądku. Lea przełknęła jeszcze jedną gorzką pigułkę nieprzemyślanej niezależności, a Wincent odświeżył swoją męską dumę drobnym grzechem spoza katalogu tych głównych. Trudno powiedzieć, żeby Wincent był ideałem, choć sam nie miał sobie nic do zarzucenia. Uważał, że prawdziwy mężczyzna nie może być grzecznym chłopcem. To było sprzeczne z naturą, nie tylko ze względu na wiek. Pierwiastek męski, czy jak to tam nazwać, nie może być zbytnio tłamszony przez mieszczańską moralność i przepisy higieniczne, to zazwyczaj kończy się ruiną zdrowia i psychiki. Czasami należy pozwolić sobie na puszczenie moralnego bąka i dać ujście swoim potrzebom. Oczywiście trzeba to robić dyskretnie i z klasą, żeby nie było wstydu.

W atelier znajomego fotografa obejrzał frywolny filmik, jeden z tych, których, miał nadzieję, jego córki nigdy nie będą oglądać. To poprawiło mu humor, ale nie do końca, musiał jeszcze wypytać Leę o Trichonowa. W ogóle miał z nią do pomówienia.

— Jesteś zazdrosny? — próbowała zażartować.

— Trudno być zazdrosnym o kogoś pokroju Trichonowa. Mam nadzieję, że masz lepszy gust, chciałbym tylko wiedzieć, po co się z nim spotkałaś.

Wzruszyła ramionami.

— Byłam tylko pośredniczką, Mania mnie prosiła. — I opowiedziała mu o pomyśle siostry.

— Mania na to wpadła? — Wincent pokręcił głową z niedowierzaniem. — Ona? Taka rozsądna… Po niej się tego nie spodziewałem, ale widocznie w jej wieku przytrafiają się różne dolegliwości — dodał półgłosem. — Nieważne.

Następnego dnia wrócił do domu trochę wcześniej niż zwykle. Agata w popłochu, bo rzadko zjawiał się o tej porze, podała mu zimne mięso i barszcz. Zjadł z zadowoleniem.

— Chciałbym zabrać cię dziś do miasta i pokazać ci coś ciekawego — powiedział do Lei głosem aksamitnym i słodkim jak wino truskawkowe, co świadczyło o tym, że już się na nią nie gniewa.

— Ale dokąd? Przecież już późno — odparła zaskoczona.

Chyba nie zawiezie mnie do fabryki, żeby pokazać jakąś nową maszynę do napełniania tubek czy coś równie ekscytującego, pomyślała zaniepokojona.

— Przekonasz się — dodał tajemniczo, odzyskując humor.

— Mogłeś mnie uprzedzić. Powiedz przynajmniej, gdzie chcesz mnie zabrać. Nie wiem, jak się ubrać.

Uśmiechnął się.

— Ciepło. Włóż ciepłe palto, buty i rękawiczki.

— A nie możesz powiedzieć, dokąd idziemy?

— Zobaczysz.

Była szósta wieczorem i padał śnieg z deszczem, kiedy na placu Zamkowym wsiedli do dorożki i pojechali na ulicę Bagatela. Przez całą drogę Wincent był tajemniczy, powiedział tylko, że to spóźnione święto wiosny. Lea zastanawiała się, czy jego dobry humor przetrwa dłużej niż kwietniowy śnieg, który na ulicach i chodnikach momentalnie zamieniał się w brudną breję. Gdy wysiedli przed budynkiem Warszawskiego Towarzystwa Ogrodniczego, Wincent wziął ją pod ramię i poprowadził do wejścia. Lea czuła się, jakby trafiła do innego świata, lekko przyprószonego śniegiem, wyciszonego, a nawet zabawnego.

— O ósmej zamykamy — poinformował go młody mężczyzna w kasie i zerknął na nich jakby zaniepokojony, że pojawili się kolejni spóźnieni zwiedzający.

Na wystawie wiosennych kwiatów pachniało pełną wiosną. Lea rozglądała się lekko oszołomiona, oślepiona blaskiem elektrycznych lamp, zapachem hiacyntów, frezji i fiołków, wierzbowych kotków i ziemi ogrodniczej. Co za pomysł, żeby wieczorem oglądać kwiaty? Ale była mile zaskoczona. Chciał mi sprawić przyjemność, pomyślała, spoglądając na Wincenta z uśmiechem.

— Zaczarowany ogród — powiedziała, przechodząc między rzędami donic i doniczek, szklanych kloszy, pod którymi chowały się delikatne dzwonki i tuberozy… — Piękne — znów się uśmiechnęła, do niego, do siebie i do kwiatów. — Szkoda, że nie wzięliśmy dziewczynek — dodała.

— Chciałem to pokazać tobie — odparł Wincent, wziął ją za rękę i Lea poczuła ciepło jego dłoni przez rękawiczkę. — Zawsze wspominasz wieś, drzewa, kwiaty, ty to lubisz. Dzieci i tak wolą kino.

Miał rację, one wolały kino, on chyba też, dodała w myślach. Gdy przyglądała się kwiatom, puściła dłoń Wincenta i nachyliła się, żeby odczytać nazwy roślin wypisane na tabliczkach. Nie zwracała już na niego uwagi, pochłonięta oglądaniem. Odeszła między ażurowe żardyniery zastawione donicami białych i różowych hortensji i żółtych tulipanów. Potem podziwiała duże trąbkowe żonkile i przeszła do intensywnie pachnących narcyzów.

— Pięknie pachną. Lepiej niż perfumy — powiedziała, odwracając głowę. Wtedy zorientowała się, że jest sama. Parę kroków za nią stała jakaś para, a Wincent zniknął jej z oczu. Zaraz się znajdzie, pomyślała i dalej oglądała wystawę, żeby niczego nie przeoczyć, żadnego kwiatka, zapachu, koloru. W końcu dostrzegła Wincenta w holu przy bufecie z herbatą, lemoniadą i ciastkami. Nie był sam, rozmawiał z jakimś mężczyzną, a dwie młode dziewczyny, może córki, stały obok wpatrzone w Wincenta.