Facet z zasadami - Tom Wolfe - ebook

Facet z zasadami ebook

Tom Wolfe

0,0

Opis

[PK]

Wielowątkowa panoramiczna saga, której akcja toczy się w środowisku elit współczesnej Atlanty. Tytułowy bohater Charlie Crocker, przedsiębiorca budowlany, właściciel plantacji w Południowej Georgii, popada w długi, grozi mu bankructwo. Na dodatek jest człowiekiem starym i schorowanych, a ma młodą i wymagającą żonę. W Kalifornii, na drugim końcu Ameryki, idealistyczny, młody ojciec dwójki dzieci Conrad Hensley traci pracę w jednej z firm Charliego, wdaje sie w bójkę i trafia do więzienia, skąd ucieka. Autor posługuje się perspektywą dwojga bohaterów, by z mikroskopijną precyzją ukazać współczesną Amerykę, ze wszystkimi jej obsesjami, uprzedzeniami i zahamowaniami.

[opis okładkowy] 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Bibliotek Publiczna w Siemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1201

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tom Wolfe

Juki

T erpmety na

Beżowi półbracia

Chłodnia samobójców

W jaskini rozpusty

Hej, jest tam kto, w krainie 7-Eleven?

Układ sił

Kobieta niepotrzebna

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

28

29

30

31

32

Człowiek światowy

Facet z zasadami

KLASYKA WSPÓŁCZESNOŚCI

Tom Wolfe

Juki

T erpmety na

Beżowi półbracia

Chłodnia samobójców

W jaskini rozpusty

Hej, jest tam kto, w krainie 7-Eleven?

Układ sił

Kobieta niepotrzebna

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

28

29

30

31

32

Człowiek światowy

Tom Wolfe

Facet z zasadami

Z angielskiego przełożyła Hanna Szajowska

LiBROS

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media

Tytuł oryginału A MAN IN FULL

Projekt graficzny serii Cecylia Staniszewska, Ewa Łukasik

Redaktor serii

Barbara Miecznicka

Redakcja

Lucyna Lewandowska

Copyright © 1998 by Tom Wolfe Ali rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Hanna Szajowska, 2001

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media Libros

Warszawa 2001

Druk i oprawa

Białostockie Zakłady Graficzne SA

ISBN 83-7311-238-3 Nr 3365

Z bezgranicznym podziwem autor dedykuje „Faceta z zasadami” PAULOWI McHUGH, którego błyskotliwość, koleżeństwo i niezawodna życzliwość uratowały sytuację.

Ta książka nie zaistniałaby, gdyby nie ty, drogi przyjacielu

Autor pragnie też wyrazić bezgraniczną wdzięczność MAĆKOWI I MARY TAYLOROM, którzy otworzyli mu oczy na cuda Atlanty i Georgii — krainy plantacji — oraz pozwolili swobodnie korzystać z przepastnej skarbnicy swojej wiedzy i intuicji, a wszystko to z gościnnością, której nigdy nie zapomni

Autor składa głęboki ukłon przed

JANN WENNER, szczodrym geniuszem, która prowadziła tę książkę za rękę, dopóki ta nie ruszyła pewnym krokiem, tak samo jak w przypadku The Right Stuff, Ogniska próżności i Ambush at Fort Bragg

KAILEY WONG,

której oko do wymownych szczegółów współczesnego amerykańskiego życia jest wprost niezrównane i której pomoc, raz jeszcze, okazała się nieoceniona

TOMMYM PHIPPSEM, bowiem spacery z nim po plaży nigdy nie zawiodły jako środek wspomagający wypracowanie koniecznego nowego podejścia i budzący joie de vivre, by go wypróbować

GEORGE’EM i NAN McVEYAMI, którzy dostarczyli rozwiązania, nie wspominając o dziesięcioleciach cennej przyjaźni

mecenasem EDDIE’EM HAYESEM, który mimo swej pierwszoplanowej roli schodził ze sceny w trzecim akcie, ilekroć autor go potrzebował, to znaczy często. Był pan ze mną w najczarniejszej godzinie, Mecenasie!

Autor pragnie też uściskać SHEILĘ, ALEXANDRĘ i TOMMY’EGO, których miłość sprawia, że to wszystko ma jakiś sens

Prolog

Kaptyn Charlie

Charlie Croker, rozparty na ulubionym koniu rasy Tennessee Walking, wyprostował plecy, sadowiąc się lepiej w siodle, i głęboko zaczerpnął powietrza... Aaa, to rozumiem... Uwielbiał patrzeć na swoją masywną pierś unoszącą się i opadającą pod koszulą khaki. Wyobrażał sobie, że wszyscy, którzy przyjechali na polowanie, zauważyli, jak potężnie jest zbudowany. Wszyscy — nie tylko siedmioro gości, ale także sześciu czarnych służących i jego młoda żona, która została ze swoim koniem z tyłu, obok zaprzęgów mułów La Mancha, ciągnących powóz i psiarnię na kółkach. Dla większego efektu napiął i rozluźnił największe mięśnie pleców, grzbietowe — taka prywatna, Crokerowa wersja puszenia piór na wzór pawia czy indyka. Żona Charliego, Serena, miała zaledwie dwadzieścia osiem lat, podczas gdy on sam właśnie skończył sześćdziesiątkę, a łysinę na czubku jego głowy otaczał tylko wąski pasek kręconych siwych włosów. Nigdy nie przepuszczał okazji, by przypomnieć żonie, jak silną więź — mocy, powiedzmy, liny okrętowej — zachował z brutalną, zwierzęcą witalnością czasów młodości.

Do tej pory oddalili się od Wielkiego Domu już o milę z okładem i zagłębili w należące do plantacji na pozór bezkresne pola żarnowca miotlastego. Pod koniec lutego na tak głębokim południu Georgii słońce o ósmej rano było dość mocne, by rozproszyć przy gruntową mgłę na podobieństwo smug dymu, nadać sosnowym lasom cudowny zielony koloryt i powlec żarnowce ciemnym złotem. Charlie wziął kolejny głęboki wdech... Aaa... Krzepki aromat trawy... żywiczny zapach sosen... ciężki, gęsty odór wszystkich tych zwierząt, koni, mułów, psów... Nie wiedzieć czemu, nic na świecie równie gwałtownie jak zwierzęce zapachy nie przypominało mu, do czego doszedł, mając tę sześćdziesiątkę na karku. Terpmetynowa Plantacja — dwadzieścia dziewięć tysięcy akrów pierwszorzędnych lasów, pól i bagien w południowo-zachodniej Georgii! I wszystko to, każdy cal kwadratowy, każde zwierzę, które poruszało się po tym terenie, wszystko to było jego, „Kaptyn” Charliego Crokera, własnością — wszystkie pięćdziesiąt dziewięć koni, dwadzieścia dwa muły i czterdzieści psów, wszystkie trzydzieści sześć budynków, plus milowej długości asfaltowy pas lądowiska z dystrybutorami paliwa dla odrzutowców i hangarem do kompletu. Mógł z tym robić, co tylko zechciał, ale w praktyce sprowadzało się to do jednego: polowania na przepiórki.

Podniósłszy się w ten sposób na duchu, Charlie zwrócił się do swego partnera, tęgiego mężczyzny o ogorzałej twarzy, Inmana Armholstera, jadącego tuż obok na koniu tej samej rasy, co koń gospodarza:

— Słuchaj, Inman...

Jednak Inman, z typową dla siebie buńczucznością, przerwał mu w pół zdania, zdecydowany kontynuować niemożliwie nudną dyskusję o zbliżających się wyborach burmistrza w Atlancie:

— Wiesz, Charlie, Jordan jest czarujący, umie się zachować, gada jak biały i tak dalej, ale to nie znaczy — „zaczy” — że jest przyjaźnie nastawiony do...

Charlie nadal patrzył na swojego gościa, ale wyłączył uwagę. Już po chwili rejestrował jedynie tembr głosu Inmana, głęboki i dudniący po klasycznej południowej kuracji dymem, polegającej na paleniu przez parę dziesiątek lat cameli bez filtra. Facet wyglądał osobliwie. Po pięćdziesiątce, ale zachował gęste, ciemne włosy, nisko zarastające czoło i gładko sczesane do tyłu, co podkreślało kulisty kształt czaszki. Zresztą Inman cały był okrągły. Wyglądał jak zrobiony z zestawu kul ułożonych jedna na drugiej. Błyszczące policzki zdawały się bez udziału szyi łączyć z dwoma balonami tłuszczu, składającymi się na klatkę piersiową, osadzoną na wielkim, pękatym brzuszysku. Nawet ręce i nogi, na oko zbyt krótkie, sprawiały wrażenie utworzonych ze sferycznych elementów. Dodatkowo jego sylwetce przydawała krągłości kamizelka z ładownicami, którą nosił na myśliwskim stroju w kolorze khaki. Tak czy owak ten czerstwy grubas był prezesem Armaxco Chemical i jednym z najbardziej wpływowych biznesmenów w Atlancie. W tym tygodniu to właśnie on był weekendowym frajerem do oskubania, jak to w myślach określał Charlie. Rozpaczliwie pragnął, by Armaxco wynajęło część budynku, niebotycznego potwora, który megalomańsko nazwał Centrum Crokera, jak na razie największej pomyłki w jego karierze przedsiębiorcy budowlanego.

— ...i pewnie powiesz, że Fleet jest za młody, zbyt zuchwały i za bardzo napalony, żeby zagrać kwestiami rasowymi. Dobrze mówię?

Charlie nagle zdał sobie sprawę, że Inman zadał mu pytanie. Jednak poza tym, że dotyczyło Andre Fleeta, czarnego „aktywisty”, nie miał żadnych wskazówek co do jego treści, więc poprzestał na „Ummm”.

Inman najwyraźniej wziął to za odpowiedź przeczącą, gdyż stwierdził:

— Tylko nie wciskaj mi tego kitu z dawaniem w łapę. Znam takich, co wyzywają go od skończonych oszustów. A ja ci mówię, że jeśli Fleet to oszust, popieram takich oszustów.

Charliemu cała ta rozmowa przestała się podobać, kompletnie. Przede wszystkim w tak piękny sobotni poranek, w przedostatni weekend sezonu na przepiórki, człowiek nie wybiera się w teren, żeby gadać o polityce, a zwłaszcza o polityce w Atlancie. Charlie lubił sobie wyobrażać, że polowanie na przepiórki w Terpmetynie wygląda dziś dokładnie tak samo, jak sto lat wcześniej, z udziałem najsłynniejszego właściciela plantacji, konfederackiego bohatera wojny secesyjnej, Austina Roberdeau Wheata. A sto lat temu nikt spośród polujących w Terpmetynie na przepiórki nie gadałby podczas jazdy przez żarnowce o Atlancie, w której obaj kandydaci na burmistrza byli czarni. Z drugiej strony Charlie uczciwie przyznał sam przed sobą, że było coś jeszcze. Był... Fleet. Całkiem niedawno Croker miał z nim własne konszachty i nie chciał teraz tego wspominać. Prawdę mówiąc, później też nie. Więc tym razem sam wpadł swojemu rozmówcy w słowo:

— Coś ci powiem, Inman... może później tego pożałuję, ale i tak ci powiem zawczasu.

Inman, zaskoczony, zamrugał parę razy.

— Dobra... wal.

— Dzisiaj będę strzelał tylko koguty — oświadczył Charlie.

„Dzisiaj” zabrzmiało jak „dziaj”, „powiem” jak „poim”. Tu, w Terpmetynie, Charlie lubił strząsnąć z siebie Atlantę, nawet w wymowie. Lubił czuć się jak zwykły wieśniak z Południa, prosty, związany z ziemią; czuć, że jest już nie tylko przedsiębiorcą budowlanym, ale... człowiekiem.

— Będziesz strzelał tylko koguty, tak? — zapytał Inman. — Tym?

Wskazał na dubeltówkę kalibru 410 w skórzanym futerale, przytroczonym do siodła Charliego. Czterystadziesiątka ma pole rozrzutu mniejsze niż pozostałe śrutowki, a jeśli chodzi o przepiórki, koguta od kury można odróżnić wyłącznie po skrawku bieli na podgardlu — i to u ptaka, który w całości ma niewiele ponad dwadzieścia cali.

— Tak — Charlie wyszczerzył zęby w uśmiechu. — I pamiętaj, że cię uprzedzałem.

— Taa? Wiesz, co ci powiem? — zapytał Inman. — Założę się, że nie dasz rady. O stówkę.

— A jak obstawiasz?

— Jak obstawiam? Ty to zacząłeś! Sam wyceń swoje przechwałki! Wiesz, jak to się mówi, Charlie: krowa, co dużo ryczy, mało mleka daje.

— W porządku — zdecydował Croker. — Sto dolarów za pierwsze stado, jeden do jednego.

Pochylił się, wyciągnął rękę i przypieczętowali zakład. Charlie natychmiast tego pożałował. „Uwaga, pieniądze!”. Naszedł go dobrze znany, głęboki lęk. PlaniBanque! Centrum Crokera! Dług! Cała góra długów! Ale przecież przedsiębiorcy budowlani jego pokroju nauczyli się żyć z długami, prawda? To przecież stały element codziennego życia, prawda? Z biegiem czasu nabierasz coraz większej odporności, prawda? Wziął kolejny głęboki wdech, żeby opanować nagły atak paniki, i ponownie napiął mięśnie grzbietu.

Charlie był dumny ze swojego wyglądu, masywnej szyi, szerokich ramion i rąk, ale przede wszystkim chlubił się grzbietem. Pracownicy Terpmetyny nazwali go „Kaptyn Charlie” na pamiątkę kapitana łodzi rybackiej z jeziora Seminole sprzed stu lat, noszącego to samo nazwisko, Charlie Croker. Był to ktoś w rodzaju Pecos Billa o blond lokach, który według lokalnej legendy dokonał śmiałych czynów dowodzących wielkiej siły. Powstała nawet o nim piosenka, którą garstka starych ludzi znała na pamięć. Szło to tak: „Charlie Croker był chłop z zasadami, pleczysty jak rasowy byk. Nie jadał okry, nie lubił gruszek. Kochał się w dziewce, co łysy ma łeb. Charlie Croker! Charlie Croker! Charlie Croker!”. Char-liemu nigdy nie udało się dowiedzieć, czy ktoś taki naprawdę istniał, ale lubił myśleć, że owszem. Często też mówił do siebie podobnie jak w tej chwili: „Tak! Jestem pleczysty jak rasowy byk!”.

10

W czasach młodości Croker był gwiazdą drużyny futbolowej Politechniki Stanu Georgia. W spadku po futbolu zostało mu strzaskane prawe kolano, od jakichś trzech lat zaatakowane przez artretyzm. Zresztą nie łączył tej dolegliwości ze swoim wiekiem, uważał ją raczej za coś w rodzaju zaszczytnej wojennej rany. Jedną z zalet koni rasy Tennessee Walking był ich chód, uwalniający jeźdźca od konieczności anglezowania, pompowania kolanami w górę i w dół podczas truchtu. Charlie nie był pewien, czy dałby sobie z tym radę w chłodny lutowy poranek.

Daleko w przodzie na koniu tej samej rasy jechał Moseby, myśliwski przewodnik i treser psów Charliego. Moseby porozumiewał się z psami osobliwym, przeciągłym, niskim gwizdem, który wydobywał gdzieś z głębi gardła. Croker widział tylko jednego z pary pointerów o imionach King’s Whipple i Duke’s Knob, patrolującego złote morze żarnowca i próbującego zwietrzyć stada przepiórek.

Obaj myśliwi, Inman i Charlie, jechali przez chwilę w milczeniu, słuchając skrzypienia wozów, stukotu kopyt mułów i parskania koni obsługi. Czekali na jakiś znak od Moseby’ego.

Pierwszy wóz był psiarnią na kółkach z klatkami dla jeszcze trzech par pointerów, które czekały na swoją kolej, by podjąć wędrówkę wśród żarnowców, i pary golden retriverów z jednego miotu, o imionach Ronald i Roland. Ciągnął go zaprzęg mułów w ozdobionym mosiężnymi guzami jarzmie i nabijanej ćwiekami uprzęży. Powoziło dwóch psiarczyków, obaj czarni, ubrani w robocze żółte kombinezony. Drugi pojazd, starodawny drewniany wehikuł, wyposażono w resory i pneumatyczne opony oraz pokryte ciemnobrązową skórą siedzenia jak z mercedesa. Kolejni dwaj pracownicy Charliego, także czarni w żółtych kombinezonach, powozili ciągnącymi to cudo mułami i serwowali przekąski oraz napoje z wbudowanej z tyłu chłodziarki Igloo. Na skórzanych siedzeniach rozsiedli się żona Inmana, Ellen — była mniej więcej w wieku męża i już nie jeździła konno — oraz Betty i Halbert Morrisseyowie z Thurstonem i Cindy Stannardami. Kolejna czwórka weekendowych gości Charliego, którzy nie jeździli konno lub nie polowali. Sam Charlie wołałby umrzeć, niż podczas polowania na przepiórki dać się przykuć do powozu, ale lubił mieć widownię. Z boku jechało konno jeszcze dwóch czarnych w żółtych strojach. Ich głównym zadaniem było przytrzymywanie koni myśliwych, żony Charliego, Sereny, oraz osiemnastoletniej córki Inmana i Ellen, Elizabeth, gdy któreś z nich zsiadało.

11

Charlie zauważył teraz, że Serena i Elizabeth oddaliły się od reszty towarzystwa i jechały ramię w ramię jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów dalej. Zirytował go ten widok, choć w pierwszej chwili sam nie wiedział dlaczego. Obie panie ubrane były nienagannie, w stroje khaki — na plantacji w Georgii strój myśliwski w tym kolorze jest równie obowiązkowy jak tweedy podczas szkockiego polowania na kuropatwy. Obie zachowywały idealną postawę w siodle, jednak z pewnym wyjątkiem: lekko pochylone ku sobie beztrosko plotkowały, najpierw z uśmiechem, potem skręcając się z tłumionej wesołości. Ależ się z nich zrobiły dziś psiapsiółki —jego żona i córka Armholsterów... Patrząc na Serenę, widząc gęstwę jej niesfornych, czarnych włosów i bystre spojrzenie wielkich, bławatkowoniebieskich oczu, nie sposób było nie zauważyć, jak bardzo jest młoda. Miała mniej niż połowę jego lat! Nawet z odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów nie dało się tego ukryć. Równie dobrze mogłaby mieć na piersi napis: „druga żona”. Co więcej, swoim zachowaniem wyraźnie dawała odczuć, że ma więcej wspólnego z nastolatką Elizabeth Armholster niż z jej matką Ellen, Betty Morrissey, Cindy Stannard czy kimkolwiek z całego towarzystwa. Zresztą z Elizabeth też był seksowny numerek... jasna karnacja, grzywa jasnobrązowych włosów, wielkie zmysłowe usta i biust, którego nie można przeoczyć, nawet w myśliwskim stroju... Charlie zbeształ się w duchu za takie myślenie o osiemnastoletniej córce przyjaciela, ale sposób, w jaki wystawiała to wszystko na pokaz — sposób, w jaki elastyczne spodnie do konnej jazdy opinały uda i wypukłość unoszących się pośladków — trudno mu się było powstrzymać. A co naprawdę myślała o Serenie, niemal rówieśniczce swojej córki, Ellen Armholster, wielka przyjaciółka Marthy? Charlie wziął głęboki wdech i wyrzucił z pamięci Marthę i wszystkie stare sprawy.

Słychać było cichy głos jednego z woźniców, powtarzającego: , Jedynka do bazy... jedynka do bazy...”. Pod kozłem zamontowano nadajnik. „Baza” mieściła się w biurze zarządcy, niedaleko Wielkiego Domu. „Jedynka...”. Charlie miał nadzieję, że wezwanie radiowe dotarło do uszu Inmana i Ellen, a także Morrisseyów i Stannardów. Świetny sposób, by przypomnieć, że tego ranka rozesłał cztery grupy myśliwych, cztery komplety weekendowych gości w czterech powozach (jedynka, dwójka, trójka i czwórka), cztery psiarnie na kółkach, czterech treserów, cztery pary pomocników — wszystko poczwórnie... Terpmetyna była na to wystarczająco duża i prowadzona z odpowiednim rozmachem. Istniała

12 pewna zasada. Aby wysyłać na polowanie jedną grupę z parą strzelców na pół dnia raz w tygodniu przez cały sezon, który trwa zaledwie od Święta Dziękczynienia do końca lutego, trzeba mieć co najmniej pięćset akrów. Inaczej można by przetrzebić stada przepiórek i zabrakłoby ptaków na przyszły rok. Aby raz w tygodniu wysyłać jedną grupę na cały dzień, trzeba mieć przynajmniej tysiąc akrów. Charlie miał dwadzieścia dziewięć tysięcy akrów. Gdyby zechciał, mógł wysyłać cztery grupy na cały dzień codziennie, przez siedem dni w tygodniu, podczas całego sezonu. Przepiórki! Arystokracja amerykańskiej zwierzyny myśliwskiej! Były tym samym, czym kuropatwy i bażanty w Anglii, Szkocji i Europie — a jednocześnie czymś lepszym! Podczas polowań na kuropatwy i bażanty pomocnicy wypłaszali ptaki prosto na ciebie. Przy przepiórkach trzeba być w ruchu. Trzeba mieć świetne psy, świetne konie i świetnych strzelców. Królewski ptak. Tylko przepiórki eksplodowały nagle w niebo i sprawiały, że serce tłukło się w piersi jak szalone. I pomyśleć tylko, co też on, Charlie, miał w garści! Drugą co do wielkości plantację w całym stanie! Dwadzieścia dziewięć tysięcy akrów pól, lasów i bagien, Wielki Dom, dom dla gości zwany „Zajazdem”, dom zarządcy, stajnie, wielka stodoła, pomieszczenia przeznaczone do hodowli, Wężowisko, wozownia, psiarnie, szopa ogrodnicza, sklep, ten sam od zakończenia Wojny Domowej, a ponadto dwadzieścia pięć domków dla służby. Utrzymywał to wszystko, nie wspominając o lądowisku i hangarze przystosowanym dla potrzeb gulfstreama pięć, utrzymywał to wszystko obsadzone ludźmi i sprawnie działające przez okrągły rok... wyłącznie w jednym celu: dla trzynastotygodniowego sezonu na przepiórki. Żeby tego dokonać, nie wystarczy być bogatym. Nie, nie na Południu. Żeby zasłużyć na plantację z przepiórkami, trzeba być prawdziwym mężczyzną. Trzeba mieć dość oleju w głowie i umieć poradzić sobie z każdym człowiekiem czy zwierzem, w jakiejkolwiek by się zjawił postaci, gołymi rękami i strzelbą.

Charlie żałował, że nie umie wyłożyć tego wszystkiego In-manowi w taki sposób, by nie wyjść przy tym na kompletnego głupca. Postanowił podejść do tematu z całkiem innej strony.

— Czy mówiłem ci już, że mój tata pracował w Terpmety-nie? — zapytał.

— Tak? A kiedy?

— Miałem wtedy dziewięć czy dziesięć lat.

— Co robił?

13

— Stawiam, że nie za wiele — Charlie zachichotał. — Wytrzymał tylko parę miesięcy. Potem go zwolnili — zabrzmiało to jak „zwnili” — stamtąd i gdzieś tak z połowy innych plantacji w południowym Albany.

Inman nie odpowiedział, a z jego twarzy Charlie nic nie wyczytał. Zastanawiał się, czy napomknienie o wiejskim pochodzeniu klanu Crokerów wprawiło Armholstera w zakłopotanie. In-man należał do starego rodu z Atlanty, o ile w ogóle można o czymś takim mówić. Atlanta nigdy nie była prawdziwie południowym miastem jak Savannah, Charleston czy Richmond, których bogactwo miało swe źródło w ziemi. Była owocem rozwoju przemysłu kolejowego. Powstała zaledwie sto pięćdziesiąt lat wcześniej i od tego czasu ludzie robili tam pieniądze na szwindlach. Miasto już trzykrotnie zmieniło nazwę. Najpierw nazwano je Terminus, bo tam kończyły się nowe tory. Potem przemianowano na Marthasville, na cześć żony gubernatora. I wreszcie ochrzczono Atlantą, aby upamiętnić Koleje Zachodnie i Atlantyckie oraz z podszeptu chwalców metropolii, którzy twierdzili, że połączenie kolejowe z Savannah stawia ją w jednym rzędzie z portem na brzegu Atlantyku. Armholsterowie, Charlie musiał to przyznać, od początku znajdowali się w ścisłej czołówce. Ojciec Inmana stworzył firmę farmaceutyczną w czasie, gdy jeszcze nie za bardzo było wiadomo, co to za przemysł, a Inman zmienił ją w koncern chemiczny, Armaxco. Charlie nie miałby nic przeciw temu, żeby znaleźć się na miejscu Armholstera. Firma tak wielka, tak zróżnicowana i z taką pozycją, nie musiała obawiać się zmian koniunktury. Prawdopodobnie Inman mógłby zapaść w sen na dwadzieścia lat, a Armaxco działałoby dalej jak dobrze ustawiona maszyna do robienia pieniędzy. Nie żeby In-man chciał się wyłączyć. Za bardzo kochał wszystkie te zebrania zarządu, siedzenie na podium podczas bankietów, wyrazy uznania dla Inmana Armholstera, wielkiego filantropa, wszystkie te zbiorowe wycieczki na północ Włoch, południe Francji i Bóg wie dokąd jeszcze służbowym falconem 900, wszystkich tych usłużnych, gotowych skakać wokół niego na jedno kiwnięcie palcem ludzi. Mając za sobą złożoną strukturę Armaxco, Inman mógł siedzieć na swoim tronie tak długo, jak chciał, lub dopóki nie przełknie ostatniego kęsa jagnięcego udźca i miętowej galaretki, jakie mu Bóg przeznaczył, natomiast on, Charlie, grał w jednoosobowej drużynie. Każdy przedsiębiorca budowlany grał w jednoosobowej drużynie. Musisz sprzedać świat... sam

14 jeden! Zanim pożyczą ci wszystkie te pieniądze, muszą w ciebie uwierzyć... Muszą uwierzyć, że jesteś jakimś wszechmocnym, nieomylnym geniuszem! Nie „moja korporacja”, ale ja, ja we własnej osobie! Błąd polegał na tym, że sam zaczął w to wierzyć, prawda? Jak mógł postawić w okręgu Cherokee wielofunkcyjny budynek, zwieńczony czterdziestopiętrowym wieżowcem, i nazwać go swoim imieniem? Centrum Crokera! Żaden inny przedsiębiorca z Atlanty nigdy nie ośmielił się tak manifestacyjnie eksponować swojego ego, bez względu na to, czy je miał. A teraz to cholerstwo stało w sześćdziesięciu procentach puste i ciągnęło z niego forsę.

Niepokój wybuchł w nim jak pożar. Nie mógł do tego dopuścić... nie w taki poranek, idealny na strzelanie przepiórek w Terpmetynie. Wrócił do myśli o ojcu.

— Świat był wtedy zupełnie inny, Inman. Kiedy zbliżał się wyczekiwany sobotni wieczór, w karczmie przy...

Urwał w środku zdania. Daleko z przodu Moseby, psi treser, zatrzymał się, obejrzał w tył i uniósł czapkę. To był znak. Po chwili wśród żarnowców zabrzmiał jego niski głos:

— Stój-ka!

I rzeczywiście Knobby — Duke’s Knob — przybrał klasyczną pozycję psa myśliwskiego, z nosem wycelowanym w przód i ogonem sterczącym pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Mu-siał zwietrzyć w zielsku stado przepiórek. Dalej, za Mosebym, Whip — King’s Whip — stał w tej samej pozycji, potwierdzając wystawkę Knobby’ego.

Wozy stanęły, wszyscy zamilkli, a dwaj strzelcy, Charlie i In-man, zsiedli z koni. Przy wsiadaniu lub zsiadaniu, gdy przerzuca się ciało nad końskim grzbietem, lewa noga bierze na siebie cały ciężar, więc szczęśliwie dla Charliego jego prawe kolano nie było wystawione na zbyt ciężką próbę. Ledwie Croker zdążył zsiąść, już podjechał jeden z chłopców w żółtych kombinezonach, Ernest, by przejąć wodze od niego i Inmana. Charlie wyciągnął swoją czterystadziesiątkę ze skórzanego pokrowca, wsunął dwa naboje do bliźniaczych luf i obaj z Inmanem zaczęli posuwać się przez żarnowce. Croker zdawał sobie sprawę, że kolano mu zesztywniało i utyka, ale nie odczuwał bólu — tym zajęła się adrenalina. Szedł z walącym sercem. Nieważne, ile razy zapolujesz na przepiórki, nie sposób uodpornić się na to uczucie, które cię ogarnia, gdy psy wystawią stado i zbliżasz się do ptaków ukrytych gdzieś blisko w trawie. W obliczu niebezpieczeństwa instynkt nakazuje przepiór-

15 kom ukryć się w wysokiej trawie, a potem, wszystkim jednocześnie, eksplodować w górę w locie o niewiarygodnym przyspieszeniu. Wszyscy używali tu tego samego słowa: „eksplozja”. Podczas takiego polowania można pozwolić sobie najwyżej na dwóch strzelców. Ptaszki wzlatywały pionowo w górę i rozpraszały się, by zmylić swoich prześladowców. Myśliwi w podnieceniu wymachiwali strzelbami tak gwałtownie, że trzech lub więcej strzelających stanowiłoby większe zagrożenie dla siebie nawzajem niż dla przepiórek. Nawet przy dwóch nie wyglądało to zbyt bezpiecznie. Właśnie dlatego Charlie kazał pomocnikom nosić żółte kombinezony. Nie chciał, żeby jakiś ogarnięty podnieceniem gość-idiota wypalił ładunkiem grubego śrutu w stronę jednego z chłopców.

Inman zajął pozycję na prawo od gospodarza. Zgodnie z umową odgradzała ich od siebie wyimaginowana linia i Charlie mógł mierzyć do wszystkich ptaków na lewo od niej. Było tak cicho, że słyszał własny przyspieszony oddech. Czuł na sobie ciężar spojrzeń wszystkich tych oczu, gości, woźniców, pomocników, Moseby’ego, swojej żony... Sprowadził tu prawdziwą małą armię i musiał rozdziawić gębę, oznajmiając, że będzie strzelał tylko do samców — i założyć się z Inmanem o sto dolarów... tak, że prawie wszyscy to słyszeli.

Trzymał kolbę czterystadziesiątki przy ramieniu. Miał wrażenie, że trwa to całą wieczność. W rzeczywistości minęło nie więcej niż dwadzieścia sekund.

Prask!

Z ogłuszającym łoskotem skrzydeł stado wyprysnęło z trawy. Szare rozmazane kule leciały pod każdym możliwym kątem. Plamka bieli. Charlie przesunął swoją czterystadziesiątkę w lewo. Trzeba przesuwać lufę przed ptaka — to była podstawowa zasada! Wypalił raz. Pomyślał, że — nie wiadomo. Kolejna biała plamka. Przesunął strzelbę prawie na wprost. Znów wypalił. Ptak spadł z nieba, wirując.

Charlie stał z dubeltówką w ręku, z walącym sercem, czując ostry zapach spalonego prochu. Odwrócił się do Inmana.

— Jak ci poszło?

Inman potrząsnął głową tak mocno, że policzki, nie nadążając za podbródkiem, furkotały w locie.

— Cholera, wybaczcie panie —jego żona, Ellen, Betty i Halbert Morriseyowie oraz Stannardowie wysiedli z powozu i zmierzali w stronę strzelców — pierwszego chybiłem. Nie podprowadziłem

16 sukinsyna. — Najwyraźniej był na siebie wściekły. — Może trafiłem drugiego, ale nie jestem pewien, cholera jasna, wybaczcie. — Ponownie potrząsnął głową.

Charlie nawet nie zauważył, że Inman strzelał.

— A jak tobie poszło? — zapytał Armholster.

— Wiem, że dostałem drugiego — odparł Charlie. — Ale nie wiem, co z pierwszym.

— Trafił pan oba, Kaptyn Charlie — powiedział Lonnie, jeden z opiekujących się psiarnią na kółkach.

— Lepiej, żeby to były koguty — mruknął Inman. — Albo trzymaj pod ręką podobiznę Bena Franklina.

Po chwili retrivery, Ronald i Roland, wyciągnęły z zarośli oba ptaki Charliego i zaaportowały zdobycz Lonniemu, a on wręczył je gospodarzowi. Przepiórki wydawały się tak małe, gdy wreszcie miało się je w rękach. Ptaki były jeszcze ciepłe, niemal gorące. Charlie placem wskazującym uniósł im dziobki i oto były, białe plamki na podgardlach.

Zalała go fala niewypowiedzianej radości. Udało się, tak jak powiedział! Ustrzelił dwa samce ze wzlatującego stada! To omen! Czy teraz cokolwiek mogło pójść źle? Nic! Nie pozwolił sobie na uśmiech, nie chcąc ujawniać, jak bardzo jest z siebie dumny i jak pewnie się czuje.

Słyszał uwagi wymieniane przez woźniców i pomocników oraz gości, jak to Kaptyn Charlie zapowiedział swoje strzały, a potem je wykonał, ze stoma dolarami w charakterze premii. Inman podszedł do niego i położył dłoń najpierw na jednym, potem na drugim kogucie.

Teraz Charlie pozwolił sobie na uśmiech.

— Co robisz? Myślisz, że Lonnie i ja mieliśmy schowaną parkę wcześniej upolowanych ptaszków, żeby cię nabrać?

— A niech mnie cholera — ponuro powiedział Inman. — Nie myślałem, że ci się uda.

Tym razem Charlie roześmiał się z głębi serca.

— Kiedy chodzi o przepiórki, możesz na mnie polegać! A teraz może byś mnie przedstawił swojemu kumplowi, o którym wspominałeś, Benowi Franklinowi?

Armholster wsunął rękę do kieszeni spodni khaki i zbaraniał.

— Do licha... Nic ze sobą nie zabrałem. Nie przyjechałem tu na zakupy, na litość boską, a pewne jak cholera, że nie planowałem niczego kupować w tym twoim wiejskim sklepie.

— A niech mnie! — wykrzyknął Charlie. — Nic ze sobą nie

17 zabrałeś? To chyba wymówka z rodzaju ,,samochód mi się zepsuł” albo „kucharz zachorował”! Nic ze sobą nie zabrałeś? — Spojrzał na Ellen Armholster, Morrisseyów i Stannardów i uśmiechnął się szeroko. — Słyszeliście? Łatwo maksymalnie obstawiać, kiedy się nie ma nawet na otwarcie!

No, niezły numer. Rzucił okiem na woźniców i pomocników, na wszystkich swoich chłopców w żółtych kombinezonach, żeby upewnić się, czy nic nie przegapili, na Moseby’ego, który do nich podjechał, i na Serenę — tylko gdzie ona była? W tym momencie ją zauważył. Wciąż oddalona o jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt jardów, jechała strzemię w strzemię z Elizabeth Armholster. Obie gadały i zaśmiewały się. Nie wierzył własnym oczom. Te dwie młode kobiety o rozwichrzonych włosach i gibkich biodrach nie zwróciły najmniejszej uwagi na to, co się przed chwilą rozegrało. Nic a nic nie obchodziło ich to, czego dwaj... starcy... dokonali lub nie dokonali za pomocą swoich dubeltówek. Charliego ogarnął gniew, ale nie ośmielił się go okazać.

W tym momencie Serena i Elizabeth zawróciły wierzchowce i skierowały się w stronę reszty towarzystwa, cały czas śmiejąc się i rozmawiając. Wciąż wysoko w siodłach, podjechały do Charliego i Inmana oraz Ellen, Morrisseyów i Stannardów. Ich młodość nie mogła być bardziej oczywista... rumieńce na gładkich policzkach bez skazy... arogancko idealna postawa dziewcząt biorących udział w paradzie... delikatne łuki szyi i szczęk... doskonała krągłość końskich zadów... tak bardzo kontrastujące z obwisłą skórą pokolenia Ellen Armholster, Betty Morrissey i Cindy Stannard...

Zawsze uważająca Betty Morrissey spojrzała w górę na Serenę i powiedziała:

— Wiesz, co właśnie zrobił twój mąż? Trafił dwa koguty i Inman jest mu winien sto dolarów.

— To wspaniale, Charlie — stwierdziła Serena.

Croker przyjrzał się twarzy żony. Nie powiedziała tego w sposób ewidentnie ironiczny, ale złośliwy błysk jej niebieskich oczu spod korony czarnych włosów i błyskawiczne spojrzenie spod oka na Elizabeth Armholster powiedziały mu, że chciała być ironiczna. Poczuł, że oblewa go gorąco.

Elizabeth spojrzała w dół na ojca i zapytała:

— A tobie jak poszło, tatusiu?

— Nie pytaj — odparł Inman ponurym głosem.

18

— Daj spokój, tatku, przyznaj się — naciskała.

— Uwierz mi, nie chciałabyś wiedzieć — odparł Inman, krzywiąc usta w sposób, który — zresztą bez powodzenia — miał wyrażać lekceważenie dla własnego żałosnego występu.

Elizabeth pochyliła się w siodle tak mocno, że długie, jasno-brązowe włosy z obu stron kaskadą otoczyły jej twarz. Oparła ręce na ojcowskim karku, rozmasowała go i, wydymając pełne wargi, powiedziała dziecinnym, kokieteryjnym głosem, którego najwyraźniej często używała w stosunku do ojca:

— Ojejku! Tatuś nie zastrzelił nikogo z całej przepiórczej rodziny?

Jednocześnie rzuciła okiem w stronę Sereny, mocno zaciskającej usta, jakby usilnie starała się nie roześmiać obu starym myśliwym w twarz.

Charlie poczerwieniał. „Cała przepiórcza rodzina”! A co to miało znaczyć? Prawa zwierząt? W każdym razie było to celowe działanie — te dwie młode dziewczyny, spoglądające na grupę starców z wysokości swoich rumaków, chichoczące i wymieniające spojrzenia pełne ukrytej wyższości — świadome zuchwalstwo! Zgodnie z tradycją równie wiekową jak sama plantacja, polowanie na przepiórki było rytuałem, w którym samiec, mężczyzna, przyjmował rolę myśliwego, żywiciela i obrońcy. Samica zachowywała się tak, jakby stanowiło to część naturalnego, godnego pochwały, doskonałego i nienaruszalnego porządku. Charlie nie umiałby ubrać tego w słowa, ale czuł sprawę. O tak, czuł...

W tym momencie radio w powozie zatrzeszczało serią zakłóceń, a potem dało się słyszeć kilka słów wypowiedzianych głębokim głosem, którego Charliemu nie udało się rozpoznać.

Jeden z woźniców zawołał:

— Kaptyn Charlie! To Durwood. Mówi, że pan Stroock dzwonił z Atlanty i chce, żeby pan zaraz oddzwonił.

Croker zamarł. Był tylko jeden powód, dla którego Wismer Stroock, młody dyrektor finansowy, ośmieliłby się tropić swego szefa wśród pól Terpmetyny w sobotni poranek, w czasie polowania na przepiórki.

— Powiedz mu... powiedz, że oddzwonię później, kiedy wrócimy do Domku Strzeleckiego. — Zastanawiał się, czy drgnienie jego głosu było wyczuwalne.

— Mówi, że to pilne, Kaptyn.

Charlie zawahał się.

19

— Po prostu przekaz mu, co powiedziałem.

Spojrzał na plamki bieli na podgardlach dwóch martwych kogutów, ale nie mógł się już na nich skupić. Ptasie brzuszki wyglądały jak szaroczerwona plama.

PlaniBanque. Góra długów.

„Lawina ruszyła”, pomyślał Kaptyn Charlie.

Kakaowa Mekka

Przez pewien czas bziknikowy * korek cal po calu przesuwał się wzdłuż Piedmont... przesuwał... przesuwał... przesuwał... dotarł do Dziesiątej Ulicy... potem przesunął się przez pochyłość za Dziesiątą Ulicą... dotarł do Piętnastej Ulicy... aż w końcu całkowicie, kompletnie i beznadziejnie zamarł, stanął jak przy murowany. W obie strony, na północ i południe, wyjeżdżający i przybywający, wszystkie cztery pasy. To by było na tyle. Na całej Piedmont Avenue nikt się nie poruszał — ani tu, ani nigdzie, ani teraz, ani w ogóle. Nagle, jak piloci katapultowani z samolotów bojowych, w zmierzch sobotniego wieczoru w Atlancie zaczęli wyskakiwać czarni chłopcy i dziewczyny. Wyskakiwali z podrasowanych wozów, kabrioletów, jeepów, explorerów, vanów, groźnie wyglądających małych, tanich, sportowych coupe, pikapów, kamperów, hatchbaków, nissanów maxima, hond accord, BMW i ze zwykłych amerykańskich se-danów.

Roger „Białas” White — w tej właśnie chwili stare przezwisko, które przylgnęło do niego jeszcze w czasach Morehouse, nieproszone wypłynęło na powierzchnię myśli — zdziwiony gapił się na to przez przednią szybę swojego lexusa. Z krzykliwie czerwonego chevroleta camaro, stojącego tuż przed nim, na pasie po lewej, z okna od strony pasażera wystrzeliła noga obleczona w fabrycznie sprane niebieskie dżinsy. Dziewczyna. Dało się to rozpoznać po małej, karmelowej barwy stopie w zwykłym sandale,

* am. „Freaknic”, od 1983 r. doroczna studencka zabawa uliczna w Atlancie, odbywająca się w 3. weekend kwietnia.

21 wystającej z dżinsów. Potem, w czasie o wiele krótszym niż potrzebny, by o tym opowiedzieć, w oknie ukazały się biodra, mały tyłeczek, nagi brzuch, top-tuba, szerokie ramiona i długie faliste czarne włosy o wspaniałym kasztanowym połysku. Młodość! Nawet nie zadała sobie trudu, żeby otworzyć drzwi. Wysunęła się z tego camaro jak skoczek wzwyż, pokonujący poprzeczkę na olimpiadzie lekkoatletycznej.

Gdy tylko obiema stopami dotknęła nawierzchni Piedmont Avenue, zaczęła tańczyć, wysuwając do przodu łokcie i poruszając nimi, kręcąc tymi cudownymi bioderkami, potrząsając ukrytymi pod topem piersiami, ramionami, boskimi włosami.

DAWAJ W DUP AL A! DAWAJ W DUP AL A!

Rapowa piosenka dudniła z camaro z tak zdumiewającą siłą, że Roger słyszał każdy wulgarny zaśpiew mimo zamkniętych okien.

JAK MAM KOCHAĆ TAKĄ LALE

CO Z KUMPLAMI MNIE PRZEWALA?

— gardłowym głosem śpiewał, a może zawodził, recytował, czy jak tam to nazwać, rapowy artysta, Doctor Rammer Doc Doc (o ile w tym kontekście można bez narażenia się na śmieszność użyć określenia „artysta”).

DAWAJ W DUPALA! DAWAJ W DUPALA!

— śpiewał chórek, który brzmiał jak grupa ćpunów w seksualnym amoku. Jeden tylko Roger mógł wyobrażać sobie, że ćpuny w seksualnym amoku są w stanie zebrać się i ćwiczyć odpowiednio długo, by zaśpiewać w chórze, chociaż rapera udało mu się zidentyfikować. Doctor Rammer Doc Doc był tak popularny, że nawet czterdziestodwuletni prawnik taki jak Roger nie mógł nie być świadom jego istnienia. Jednak w guście White’a byli raczej Mahler i Strawiński, a w Morehouse z chęcią wybrałby historię muzyki jako główny przedmiot, gdyby historię muzyki uważano za odpowiedni kierunek dla czarnego studenta, który chce się dostać na prawo na Uniwersytecie w Georgii. Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę w jednej chwili, skompresowane w milisekundę.

Dziewczyna wyginała biodra w przesadny łuk za każdym razem, gdy maniakalny chór dochodził do DU z DUPALA. Była wspania-

22 ła. Dżinsy miała zsunięte, a top podciągnięty tak wysoko, że Roger widział spory kawałek jej cudownego, jasnokarmełowego ciała, z akcentem pępka, który wyglądał jak bystre oczko. Oboje, i ona, i Roger, mieli skórę w tym samym, jasnym kolorze. Rozpoznał ten typ od pierwszego rzutu oka. Mimo paskudnych ciuchów należała do arystokracji. Określenie „młoda dama” miała wypisane na twarzy. Jej rodzice bez wątpienia stanowili klasyczną parę Wykształconych Czarnych z lat dziewięćdziesiątych, mieszkających gdzieś w Charlotte, Raleigh, Waszyngtonie czy Baltimore. Wystarczy spojrzeć na złote bransolety na nadgarstkach dziewczyny; musiały kosztować setki dolarów. A miękkie fale rozpuszczonych włosów, fryzura o nazwie Bout en Train (francuska, kotku, dla „duszy towarzystwa”), też kosztowała fortunę — tak samo czesała się jego własna żona. Ten kociak kręcący dupką chodził pewnie do Howard, może do Chapel Hill lub na Uniwersytet Stanu Wirginia, i należał do Theta Psi. Czarni chłopcy i dziewczyny co roku w kwietniu, w czasie wiosennych ferii, tysiącami zjeżdżali się do Atlanty z college’ów w całym kraju na Bzik-nik. I oto byli na Piedmont Avenue, w sercu północnej części miasta, białej części, zapełniając ulice, parki, centra handlowe, okupując centrum i okolice oraz handlowe pasaże Buckhead, paraliżując ruch uliczny nawet na autostradach 75. i 85., wyjąć do księżyca, który na czas Bzik-niku przybierał kolor czekolady, drażniąc nerwy Białej Atlanty, strasząc ją w jej własnych domach, gdzie ukrywała się na trzy dni, i dając jej przedsmak przyszłości. Czarni studenci college’ów, podrygujący przed lexusem Rogera, nie robili nic innego niż biali studenci od lat wyprawiali w Fort Lauderdale, Daytona i Cancun czy gdzie tam teraz jeździli. Z tym że ci chłopcy i dziewczyny, których miał przed sobą, nie byli zainteresowani żadną plażą, oni wylęgali na ulice Atlanty. Atlanta była ich miastem, drogowskazem dla Czarnych, jak ogłosił burmistrz, miastem w siedemdziesięciu procentach czarnym. Burmistrz też był czarny — ściśle rzecz biorąc, Roger i burmistrz, Wesley Dobbs Jordan, byli członkami tej samej korporacji (Omega Zeta Zeta) w Morehouse — czarnych było dwunastu spośród dziewiętnastu członków rady miejskiej. Czarny był komendant policji, komendant straży pożarnej i właściwie cała administracja, czarna była Władza i Biała Atlanta wrzeszczała na całe gardło o „Bzyk-niku”, z „y” zamiast „i”, jak pisały białe gazety, nieświadome faktu, że Bzik-nik nie był przeróbką (czarnego) słowa „bzykać”, ale (neutralnego) „piknik”. Krzyczała, że czarni uczestnicy „Bzyk-niku” są nieuprzejmi, głośni,

23 zuchwali i chuliganią, paskudnie się upijają, zaśmiecają ulice, oddają mocz na trawniki (białych) mieszkańców, blokują ulice i centra handlowe i przez nich (biali) kupcy ponoszą milionowe straty, a nawet, że wywołane przez nich hałasy zakłócają subtelne rytuały godowe nosorożców z zoo w Grant Parku. Rytuały godowe nosorożców!

Innymi słowy, czarni chłopcy i dziewczyny mieli czelność robić dokładnie to samo, co biali podczas corocznej przerwy wiosennej. O tak, Biała Atlanta wykrzykiwała wszystko, co tylko zdołała wymyślić, z wyjątkiem tego, co myślała naprawdę: „Są wszędzie, są w naszej części miasta i robią, co im się żywnie podoba — a my nie możemy ich powstrzymać!”.

Z drugiej strony camaro wyskoczył kierowca, wielki, ociężały chłopak. Eclipse z podniesionym tyłem prawie dotykał tylnego zderzaka jego wozu. Chłopak jedną rękę oparł na brzegu pokrywy bagażnika i — młodość! — przeskoczył pomiędzy samochodami, lądując dokładnie na wprost dziewczyny. Także i on, ledwo dotknął nawierzchni Piedmont Avenue, już tańczył.

DAWAJ W DUPALA! DAWAJ W DUPALA!

Był wysoki, trochę ciemniejszy niż ona, ale nieznacznie. Przeszedłby Test Brązowej Papierowej Torby, jak nazywano go w „drogowskazie dla Czarnych”. Oznaczało to, że dopóki twoja skóra nie była ciemniejsza niż brązowa papierowa torba z warzywniaka, pasowałeś do Czarnego Lepszego Towarzystwa, do młodzieży z lepszych rodzin. Na głowie nosił założoną tyłem do przodu czapkę bejsbolową. W jednym uchu złoty kolczyk, jak pirat. Pomarańczowy T-shirt, tak obszerny, że krótkie rękawy zakrywały łokcie, a wycięcie przy szyi odsłaniało obojczyki. Koszulka sięgała dobrze poniżej bioder, tak że ledwo było widać workowate, obcięte dżinsy z krokiem na wysokości kolan. Na nogach miał ogromne czarne tenisówki, tak zwane frankensteiny, z białymi gumowymi zapięciami, podobnymi do języków, obejmującymi but od podeszwy. Wyluzowany; tak właśnie wyglądał. Chłopak z getta. A jednak Roger „Białas” White, sam ubrany w szary wełniany garnitur w białe prążki, koszulę w niebiesko-białe paski z usztywnionym białym kołnierzykiem i granatowy jedwabny krawat, nie dał się nabrać na tę stylizację. Młodzieniec był wielki, ale tłusty i zadowolony. Nie miał twardych mięśni, ścięgien jak postronki i ostrożnego spojrzenia chłopaka z getta — miał natomiast chevroleta

24 camaro, który musiał odchudzić portfel tatusia o jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów. Prawdopodobnie był synem kogoś, kto odziedziczył po swoim z kolei tatusiu najstarszy czarny bank albo dobra, firmę ubezpieczeniową w Memphis, Birmingham, Richmond lub — Roger sprawdził tablice rejestracyjne: Kentucky — w Louisville. Nasz przyszły prezes firmy z Louisville, obecnie student college’u, przyjechał do Atlanty na trzy dni na Bzik-nik trochę się poawanturować i poczuć się jak czarny brat z prawdziwego zdarzenia.

Roger „Białas” White rozejrzał się wokół — wszędzie gdzie popatrzył, widział szczęśliwych, rozbawionych młodych, takich jak ta para. Tańczyli pomiędzy samochodami na Piedmont Avenue, krzycząc do siebie, wyrzucając puszki po piwie, które — brzdęk! brzdęk! brzdęk! —uderzały w jezdnię, kręcili młodymi tyłeczkami przed samym wejściem do białej enklawy, Ansley Park, i wyli do czekoladowego księżyca. Powietrze sobotniego wieczoru było aż ciężkie od hip-hopowej magii rapowej muzyki, dudniącej z tysięcy samochodowych odtwarzaczy —

DAWAJ W DUP ALA! DAWAJ W DUPALA!

— i wtedy Roger spojrzał na zegarek. O cholera! Była siódma pięć, a miał być pod pewnym adresem na Habersham Road w Buck-head, ulicy, której w życiu nie widział na oczy, o siódmej trzydzieści. Wiedział, że trwa Bzik-nik i będą straszne korki, wyruszył więc znacznie wcześniej, teraz jednak był uwięziony w samym środku zaimprowizowanej ulicznej imprezy na Piedmont Avenue. Poczuł przypływ paniki. Nigdy w życiu nie przyznałby się do tego głośno, nikomu, nawet żonie, ale nie mógł znieść myśli, że spóźni się na jakieś umówione spotkanie — zwłaszcza gdy rzecz dotyczyła ważnych białych. A tym razem chodziło o trenera drużyny futbolowej Politechniki Stanu Georgia, Bucka McNuttera, wielką sławę Atlanty, człowieka, którego nawet nie znał. Został przez niego pilnie wezwany w sobotni wieczór, bo facet nie chciał nic wyjaśniać przez telefon. Nie mógł spóźnić się na spotkanie z takim człowiekiem. Nie mógł! Może to tchórzostwo z jego strony, ale taki już był. Pewnego razu, gdy reprezentował korporację MoTech podczas negocjacji dotyczących stadionu Pytonów z Atlanty, stał w sali konferencyjnej w Peachtree Center z grupką białych prawników i członków kierownictwa, czekając na Russella Tubbsa. Był to prawnik doskonale znany Rogerowi, też czarny. Russ reprezen-

25 tował miasto. Jeden z tych wielkich, nabitych białych biznesmenów, prawdziwy kmiot z Południa z czerwoną gębą rozmawiał obok z drugim, równie wielkim, równie czerwonym na gębie i z oczami jak szparki. Obaj stoją plecami do Rogera i nie wiedzą, że tam jest. I jeden z nich mówi: „Kiedy, do diabła, ten Tubbs zamierza się tu zjawić?”. A drugi zaczyna przesadnie naśladować murzyński akcent, w klasycznym południowym stylu, i odpowiada: „Jo tam ni wim. Mecenas Tubbs, on działa podłuk C.K.”. „Czasu kolorowych”. Roger sam powtarzał ten stary, wysłużony dowcip w towarzystwie innych braci, ale usłyszeć coś takiego z ust białego bigota z tłustym karczychem? — miał ochotę udusić tego faceta. Ale nie udusił, prawda? Nie, zamiast to zrobić, przełknął wszystko w milczeniu... i ślubował sobie, że nigdy — przenigdy! — nie spóźni się na spotkanie, zwłaszcza z ważnym białym klientem. I nigdy się nie spóźnił, od tamtej pory aż do dziś — a teraz znalazł się w pułapce ulicznej bziknikowej sobotniej imprezy, która mogła trwać bez końca.

Doprowadzony do rozpaczy, w końcu znalazł wyjście — chodnik. Stał na prawym pasie, przy krawężniku, więc może mógłby na niego wjechać, chodnikiem w dół przedrzeć się do Dziesiątej Ulicy i w ten sposób jakoś się wydostać. Za chodnikiem znajdował się mur oporowy, dodatkowo wzmocniony ogrodzeniem z kamiennych filarów, ciągnących się w górę Piedmont Avenue. Wzmocnienie przypominało klif i podtrzymywało masy ziemi spiętrzonej pomiędzy aleją a Piedmont Park po przeciwnej stronie. Ponad murem można było dostrzec niską budowlę. Oglądana pod takim kątem przypominała klub w górskim kurorcie wypoczynkowym w zachodniej części Karoliny Północnej. Był tam taras, na którym stała grupa białych w wieczornych strojach. Badawczo, przyglądali się uczestnikom bziknikowej zabawy.

DAWAJ W DUPALA! DAWAJ W DUPALA!

Ze swojego miejsca Roger mógł dostrzec białe twarze mężczyzn w smokingach. Widział też białe twarze kobiet i ich nagie, białe ramiona oraz staniki sukien. Stojący na tarasie nie uśmiechali się. Nie byli zadowoleni. Bingo! Automobilklub Piedmont! Ten niepozorny budynek to przecież Automobilklub Piedmont! Teraz go poznał. Automobilklub stanowił najważniejsze sanktuarium i twierdzę białego establishmentu Atlanty. Roger w mgnieniu oka pojął znaczenie tej sceny. Białe grube ryby z pewnością zaplanowały

26 wielkie przyjęcie na tę sobotnią noc wieki temu i nawet im do głowy nie przyszło, że mogłoby się to zbiec z Bzik-nikiem. A teraz spełnił się ich najgorszy biały koszmar: znaleźli się, odizolowani, w samym jego środku. Czarny Bzyk-nik! Z jednej strony, na Piedmont Avenue, czarni chłopcy i dziewczyny wyskakiwali ze swoich samochodów i podrygiwali w rytm „Dawaj w dupala” Doctora Rammer Doc Doc, z drugiej, w Piedmont Park, tysiące młodych czarnych schodziło się na koncert innego rapera, G.G. Good Jookina. Wszystkie te białe twarze, zgromadzone na tarasie Automobilklubu, rozglądając się wokół, z każdej strony mogły dostrzec tylko wzbierający potok pełnej wigoru czarnej młodzieży, absolutnie nieskrępowanej i beztroskiej.

Cóż za doskonała ironia losu kryła się w tej czarnej ulicznej jam session na Piedmont, która zatamowała cały ruch! Klub założono w hołdzie dla... jazdy! Automobilklub Piedmont powstał w tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym roku, dokładnie dwadzieścia dwa lata po wojnie secesyjnej. Wówczas elita Atlanty — biała elita, oczywiście — zaczęła spotykać się w weekendy w miejscu, gdzie obecnie znajduje się Piedmont Park, by pochwalić się swoimi powozikami, faetonami, kariolkami, landami i poczwórnymi karocami. Wszystkie te karoserie na zamówienie, uprzęże i dodatki, i piekielnie kosztowne konie, by pławić się w ogólnym luksusie! No a potem musieli sobie kupić domek klubowy. Stopniowo powiększali budynek i ostatecznie stał się tą bezkształtną budowlą, na którą Roger teraz patrzył. Nie tak znów dawno temu nie mógł tam wejść żaden czarny, chyba że był kucharzem, pomywaczem, kelnerem, odźwiernym, maitre d’ lub pracownikiem parkującym samochody gości. Ostatnio jednak Automobilklub Piedmont wyczuł niebezpieczeństwo i zaczął szukać nowych członków wśród czarnych. Roger „Białas” White również — zakładając, że właściwie odczytał intencje wesołego prawnika, Buddy’ego Lee Wither-spoona — otrzymał propozycję przystąpienia do klubu. Najlepszy dowód, że nawet biali uważali, że jest za mało czarny! Ale mogli go cmoknąć — prędzej go szlag trafi, niż postawi nogę w tym miejscu i będzie krążył po tarasie między tymi białymi gębami, na które teraz patrzył — nawet gdyby błagali go o to na kolanach. Za cholerę, nie! Nagle zapragnął wysiąść ze swojego lexusa sedana, przyłączyć się do imprezy, pogrozić czarnymi pięściami tarasowi i ryknąć na stojących na nim ludzi: „Chcecie mieć automobilklub? Chcecie mieć automobilklub, który zbiera się na Piedmont i Piętnastej Ulicy? Chcecie zobaczyć spotkanie elity? No to nacieszcie

27 oczy! Dobrze się przypatrzcie! BMW, geosy, neony, eclipsy, sportowe wozy, hummery, miejskie autka, camry i eldorada, wozy warte miliony dolarów w rękach młodych czarnych Amerykanów, miliardy woltów energii i podniecenia, młoda Ameryka za kierownicą, kręcąca czarnym tyłkiem przed waszymi bladymi nosami! Spójrzcie na mnie! I posłuchajcie, bo chcę...”.

Ale stchórzył, wiedział, że nie powie ani tego, ani w ogóle nic. Nawet nie wysiądzie z samochodu. „Muszę być w domu Bucka McNuttera w Buckhead najdalej za dwadzieścia pięć minut, a trener McNutter jest bardzo biały”.

W tym momencie, jak wiele razy wcześniej, Roger „Białas” White znienawidził samego siebie. Może rzeczywiście był zbyt biały... „Białas”... Jego ojciec, Roger Makepeace White, pastor umiłowanego przez Pana Kościoła prezbiteriańskiego, nazwał syna „Roger Ahlstrom White, syn”, z czego imię „Ahlstrom” było wyrazem intelektualnej fascynacji historykiem Sidneyem Ahlstro-mem, który zajmował się religią. Ojciec był zdania, że dodatek „syn” jest konieczny w przypadku potomków płci męskiej, którzy pierwsze imię mają takie jak ojcowie, ale różnią się od nich drugim. I tak, kiedy Roger był jeszcze chłopcem dorastającym w Vine City i Collier Heights, ciotki, wujowie i kuzyni zaczęli nazywać go Roger Syn, a potem już wszyscy tak do niego mówili, jakby miał podwójne imię w rodzaju „Buddy Lee”. Kiedy w latach siedemdziesiątych poszedł do Morehouse, koledzy przekręcili to całkowicie nieszkodliwe przezwisko jak nóż w ranie i ochrzcili go „białym synem”, w skrócie „białasem”. Morehouse — klejnot w koronie czterech czarnych college’ów, składających się na uniwersyteckie centrum Atlanty. Tak się pechowo złożyło, że Roger trafił tam, w kwestiach politycznych (oraz moralnych, kulturowych, dotyczących zasad prowadzenia się, własności, stroju i etykiety) pozostając pod głębokim wpływem swego ojca, żarliwego wyznawcy Bookera T. Washingtona. Booker T. najważniejsze oświadczenie swego życia, mowę zwaną Kompromisem Atlantyjskim, wygłosił w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym piątym właśnie w Piedmont Park, podczas Wystawy Stanów Bawełny. Stwierdził w niej, że czarni powinni dążyć przede wszystkim do uzyskania bezpieczeństwa ekonomicznego, a nie do zdobycia politycznej i socjalnej równości z białymi. Niestety późne lata siedemdziesiąte, zwłaszcza w Morehouse, najlepszym elitarnym college’u dla czarnej arystokracji, formie, z której wychodzili godni najwyższego uznania Ludzie Morehouse, były czasem, kiedy

28 należało popierać legalizację Czarnych Panter i Kongres Równości Rasowej, Studencki Pokojowy Komitet Koordynacyjny, BLA, Rapa i Stokely’ego oraz Hueya i Eldridge’a* — albo było się poza nawiasem. Należący do Czarnej Atlanty Martin Luther King został zamordowany niespełna dziesięć lat wcześniej, było więc oczywiste, że nastąpił koniec działań w rodzaju polityki małych kroków i biernego oporu Gandhiego. Jeżeli natomiast należałeś do rzeczników Bookera T. Washingtona, czekało cię coś gorszego niż znalezienie się poza nawiasem. Ludzie traktowali cię tak, jakbyś wymachiwał plakatem popierającym Lestera Maddoxa, George’a Wallace’a albo Eugene’a Talmadge’a **. A przecież, do cholery, Booker T. to nie wuj Tom! Nigdy nie płaszczył się przed białymi! Nawet nie chciał integracji! Stwierdził, że biały nigdy cię nie polubi! Że nigdy nie potraktuje cię uczciwie z czystej dobroci serca! Że postąpi fair tylko wtedy, gdy do czegoś dojdziesz, zrobisz karierę, gdy twoja grupa społeczna nabierze znaczenia, a on będzie zdychał z chęci, żeby zrobić z tobą interes! Ale nikt w Morehouse, a już na pewno w Omega Zeta Zeta, nie chciał tego słuchać. Wszyscy chcieli słyszeć o konfrontacji z Białym Establishmentem i o strzelaninach z policją, w których czarni bracia brali udział w latach sześćdziesiątych. Booker T. Washington? Przezwali go „Białasem” i przez następnych trzydzieści lat nie mógł uwolnić się od tego przezwiska.

A może mieli rację... może... Gdy spojrzał przez szybę lexusa w górę, na Automobilklub Piedmont, i poczuł nagłą chęć, żeby wysiąść z samochodu, wygrażać pięściami i ogłosić świt nowej ery, doznał wewnętrznego rozdarcia. Po części był dumny z tych chłopców i dziewcząt na ulicy dookoła, swoich młodych braci i sióstr, którzy nie wahali się ani sekundy przed zajęciem ulic Atlanty, wszystkich ulic, jak własnych, z taką samą dionizyjską beztroską jak biali studenci... Ale druga połowa jego „ja” myślała: „Czemu nie zorganizujecie czegoś z większą klasą? Skoro stać was na BMW, camaro, kabriolety geo i hummery...” — jeden

* W latach 60.: H. Rap Brown i Stokely Carmichael, dwaj kolejni przewodniczący SNCC (Studenckiego Pokojowego Komitetu Koordynacyjnego); Huey P. Newton i Eldridge Cleaver, działacze partii Czarnych Panter.

** Lester Maddox, biały restaurator z Atlanty, który w 1964 zamknął lokal, aby nie podporządkować się federalnym przepisom nakazującym obsługiwanie czarnych na równi z białymi. George Wallace, trzykrotny gubernator Alabamy (1963, 1972, 1983) oraz Eugene Talmadge, czterokrotny gubernator Georgii (1932, 1934, 1940, 1946), zwolennicy segregacji rasowej.

29 z tych potworów, właśnie hummer, stał cztery czy pięć wozów przed nim...

Odwrócił głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na Młodą Damę tańczącą na ulicy. Co?

Nie wierzył własnym oczom. Była teraz na dachu camaro i nadal tańczyła, jakby stała na barze w Klubie Sportowym w śródmieściu, na Ellis Street. I gapił się na nią już nie tylko jej niemrawy chłopak, ale cała rzesza młodych, chłopców z college’u, złotej młodzieży Czarnej Ameryki, wszyscy w ciuchach z getta, skaczący jak banda szaleńców, szczerzący zęby i wrzeszczący: „Rozbierz się! Rozbierz się! Rozbierz się!”.

DAWAJ W DUPALA! DAWAJ W DUP ALA!

A Młoda Dama, ta piękna, urocza młoda kobieta, prowokowała ich z uśmiechem, kręcąc pupą i wypinając piersi. Obiema dłońmi dotykała zapięcia dżinsów, jakby miała zamiar zaraz je rozpiąć i zsunąć z bioder z pożądliwym, zmysłowym skrzywieniem ust i lubieżnym błyskiem w oku.

ROZBIERZ SIĘ! ROZBIERZ SIĘ! ROZBIERZ SIĘ!

Wokół camaro stłoczyło się ze trzydziestu rozszalałych chłopaków, podnieconych oczekiwaniem. Niektórzy wyciągali w jej stronę pieniądze. Patrzyła na nich z uśmiechem zmysłowej kpiny i dalej kręciła biodrami.

Rogerowi waliło serce, częściowo dlatego, że bał się tego, w co może zmienić się widowisko, ale też dlatego — natychmiast poczuł to w lędźwiach — że niewiele razy w życiu tak podniecił go jakiś widok. Nie chciał, żeby dziewczyna... i jednocześnie chciał...

Nagle Kirke, ta Młoda Dama, złocistoskóra córka jakiejś Idealnej Pary Wykształconych Czarnych z lat dziewięćdziesiątych, wyciągnęła przed siebie prawą rękę, wskazując coś w górze — i uśmiechnęła się szeroko.

Zaskoczeni, zdziwieni, zamroczeni widzowie z chodnika odwrócili głowy w tę stronę, posłuszni słudzy Kirke — wśród nich także przyszły prezes firmy z Louisville, pulchny i ociężały. Zauważyli białych na tarasie Automobilklubu, spoglądające na nich z wyższością znakomitości w oficjalnych strojach, smokingach i sukniach koktajlowych. I wszyscy ci młodzi, cały tłum na ulicy wybuchnął śmiechem i krzykiem:

30

DAWAJ W DUPALA! DAWAJ W DUP ALA!

A potem zaczęli tańczyć, wszyscy ci czarni chłopcy i dziewczyny wśród morza lśniących, krzykliwie barwnych samochodów, z Damą jako Królową Balu na dachu camaro, wszyscy zwróceni w jedną stronę, w kierunku Automobilklubu Piedmont, kręcąc tyłkami i ramionami. Czy wiedzieli, że to właśnie Automobilklub Piedmont i co to za instytucja? „Szansa mniej niż jedna na milion”, pomyślał Roger „Białas” White. Widzieli tylko zbitą grupę zakłopotanych białych, ubranych w wieczorowe stroje. Taniec na ulicy zmienił się w wesołe szyderstwo. Chcecie zobaczyć Bzik-nik? No to go wam pokażemy! Napatrzycie się do syta! Jesteśmy na luzie, wolni, a wy — truposze! Drętwi!

TAK CI MAŁA PRZYPIERDOLĘ, PRZEWALAĆ SIĘ NIE POZWOLĘ!

Nagle z camaro zadudniła nowa rapowa piosenka:

NIE ZOSTAWIAJ MNIE W PÓŁ DROGI!

ROZŁÓŻ NOGI!

TE! DUPENCJA! WYSTAW KUPER SPUSZCZĘ PORY BĘDZIE SUPER ZAPAKUJE CIE OD TYŁU KAKA OWA MEKKA! JEEE! KAKA-OWA MEKKA! JEEE! KAKA-OWA MEKKA! JEEE! KAKA-OWA MEKKA! JEEE!

Przy każdym KAKA z KAKAOWEJ MEKKI Czarna Dama na dachu camaro wypychała biodra w jedną stronę, przy każdym JEEE! w drugą. Wszyscy uczestnicy ulicznej imprezy robili to samo, szczerząc zęby i śmiejąc się ze zdegustowanych białych na tarasie.

KAKA OWA MEKKA! JEEE! KAKA-OWA MEKKA! JEEE! KAKA OWA MEKKA! JEEE!

Nagle pulchny chłopak, przyszły prezes, przestał tańczyć, odwrócił się i podszedł do swojego wozu, do drzwi od strony pasażera.

31 Co on robi? Czarna Dama najwyraźniej zastanawiała się nad tym samym, bo i ona przerwała taniec, żeby spojrzeć w dół, na niego. Chłopak stał tak blisko samochodu, że widać było tylko jego plecy, ale coś robił, jakby gmerał przy zamku swoich obciętych dżinsów. Roger „Białas” White doznał niepokojącego przeczucia... Przecież chyba nie... na samym środku Piedmont Avenue...? Chłopak chwycił za brzeg długiego, powyciąganego T-shirta i podciągnął go aż do pasa, zaczepił kciuki o pasek obciętych dżinsów i jednym ruchem ściągnął spodnie i bokserki do kolan, pochylił się i wypiął swój wielki, tłusty, goły tyłek.

Czarna Dama wrzasnęła i wybuchnęła śmiechem. Chłopcy i dziewczyny na całej ulicy wrzasnęli i wybuchnęli śmiechem.

Dupa!

Dupa!

Wypiął dupę na sam Automobilklub Piedmont!

Roger „Białas” White, zamknięty w swoim szpanerskim lexusie, ubrany w szyty na zamówienie garnitur za dwa tysiące osiemset dolarów, koszulę za sto dwadzieścia pięć i krepdeszynowy krawat, był przerażony. Chciał zawołać: „Bracia! Siostry! Czy po to staliście się elitą czarnej Ameryki? Czy po to wreszcie wspięliśmy się na wyżyny wykształcenia i profesjonalizmu? Czy po to wasi rodzice trudzili się nad zebraniem kapitału, dzięki któremu mogli wam dać te samochody do rozbijania się po Atlancie? Czy po to wysłali wasze pokolenie do college’u? Zebyście mogli tak się zachowywać? Nosić szmaty z getta, sapać i kwiczeć jak grzejące się wieprze, robić z tej pięknej siostry zwykłą dziwkę z Ellis Street i rzucać jej pieniądze? A wy, siostry, jak możecie robić coś takiego? Wy, prawdziwy kwiat czarnej kobiecości, jak możecie pozwolić swoim braciom, żeby sprowadzali was do tych samych stereotypów, w których chcą was zamknąć hip-hopowe klipy? Czemu nie sprzeciwiacie się temu tak jawnie seksistowskiemu lekceważeniu? Czemu nie żądacie, jak powinnyście, jak mogłybyście, miłości, przywiązania i prawdziwego, należnego wam szacunku? Posłuchajcie mnie, Bracia i Siostry...”.

Ale jednocześnie przepełniało go zupełnie inne uczucie. W głębi ducha był... uradowany. Swoboda młodych, ich brak zahamowań, dionizyjska beztroska na samym progu Automobilklubu Piedmont...

Oj Boże, Boże...

Oj, kakaowa Mekka!

Jakimś cudem korek się rozładował, a młodzi powskakiwali do

32 swoich samochodów równie szybko, jak się z nich wydostali. Bziknikowa kawalkada ponownie zaczęła pełznąć po Piedmont Avenue. I w samą porę. Czarna Dama wykorzystała krótką przerwę w kpinach z białych ważniaków na tarasie Automobilklubu, żeby wgramolić się z powrotem do camaro, siąść obok swojego tłustego, zadowolonego z występu przyjaciela, i ruch wrócił do normy. Było po wszystkim.

Rogerowi wciąż waliło serce — ze strachu przed możliwym rozwojem sytuacji i z powodu seksualnego podniecenia, które ponownie kazało mu zadumać się nad własnym przyzwoitym czterdziestodwuletnim ego — ale zdołał wziąć się w garść na tyle, żeby zjechać z Piedmont Avenue w Momingside Drive.

Przemknął przez Lenox Road, a potem skierował się na północ i zrobił wielką pętlę wokół Lenox Square, który, jak wiedział, był zatkany przez bziknikowców. Jadąc o wiele za szybko, przedostał się na Habersham Road, w pobliże West Paces Ferry, z zaledwie jedenastominutowym spóźnieniem.

O, ludzie... Habersham Road... Zapadł zmrok, ale wciąż było na tyle jasno, żeby przyjrzeć się okolicy. Politechnika Stanu Georgia potraktowała trenera Bucka McNuttera po królewsku. Klub Stin-gers, grupa absolwentów uczelni wspierających futbol, zebrała dość pieniędzy, by odpowiednio podwyższyć zwykłą pensję uczelnianego trenera i zapewnić wielkiemu McNutterowi osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów rocznie, co wywabiło go z Uniwersytetu w Alabamie. Jako dodatkową premię ofiarowano mu dom w Buckhead — gratis. Habersham Road znajdowała się oczywiście w najlepszej części Buckhead. Trawniki wznosiły się tu w górę, poczynając od ulicy, jak wielkie zielone piersi, a na czubku każdej z nich stał dom dostatecznie duży, by można nazwać go rezydencją. Wszędzie wysokie drzewa... od razu wiadomo, że rosły tu od zawsze... krzaki bukszpanu, tak gęste i równo przystrzyżone, że niemal dało się słyszeć wszystkich tych ogrodników, ciachających na prawo i lewo... i, przede wszystkim, dereń. Była późna jak na Georgię wiosna i derenie rozkwitły już w całej okazałości. W mroku ich białe kwiaty, skupione w charakterystyczne baldachy, przelewały się z jednego zielonego wzniesienia na drugie, z rezydencji do rezydencji, z posiadłości do posiadłości, jakby jakiś genialny artysta ozdobił nimi także boskie powietrze, chcąc dowieść, że mieszkańcy Buckhead z West Paces Ferry Road to wybrani, namaszczeni i prawowici biali grabieżcy wszystkiego, co Atlanta ma do zaoferowania. W Cascade Heights i Niskey

33

Lakę, gdzie mieszkał Roger, daleko w południowo-zachodniej części miasta, on i wielu innych czarnych ludzi sukcesu, prawników, bankierów i członków zarządu firm ubezpieczeniowych, miało duże domy — niektóre z białymi kolumnami — wielkie trawniki i, jeśli już chodzi o ścisłość, także derenie wokół nich. Ale to nie było to samo. Na Niskey Lakę nie widziało się takich ogromnych zielonych piersi, a derenie nie przypominały cudownych chmur...

Roger „Białas” White wjechał lexusem na podjazd McNuttera, łagodnie wznoszący się wraz z trawnikiem. Dom, na ile dało się dostrzec przez kiście kwiatów derenia, zbudowano w stylu francuskiego Maison Lafitte, z wysokimi wielodzielnymi oknami. Z parteru i piętra promieniowało miękkie, łagodne światło. Na szczycie wzgórza, przed frontem domu, podjazd zataczał efektowną pętlę, obrzeżoną tulipanowcami. Roger zaparkował przy głównym wejściu. Gdy szedł w stronę drzwi, przypomniał sobie wszystkie zasłyszane historie o czarnych, którzy mieli kłopoty i zostali aresztowani przez policję albo nawet prywatne patrole ochrony z Buckhead... tylko dlatego, że byli czarni i postawili stopę na uświęconej ziemi białego korytarza West Paces Ferry Road.

Drzwi otworzył sam trener Buck McNutter. Nie sposób go było z kimkolwiek pomylić. Roger nigdy wcześniej nie spotkał trenera, ale znał tę twarz. Widział ją Bóg wie ile razy w telewizji i na stronach „Atlanta Joumal-Constitution”. Była to twarz prawdziwego Południowca, jedzącego bez umiaru, popijającego bourbona białego sportowca-czterdziestolatka, gładka i dobrze odżywiona. Kark, niemal na stopę szeroki, wyłaniał się z żółtej koszulki polo i niebieskiego blezera, które wyglądały na trwale zespolone z mięśniami czworobocznymi i ramionami. McNutter sprawiał wrażenie aż do czubka głowy wyciosanego z jednego bloku. Bujną czupryną w dziwnym srebmoblond kolorze, ułożoną w swobodną, jakby zwichrzoną fryzurę (strzyżenie za co najmniej sześćdziesiąt pięć dolarów), mógłby obdzielić ze dwie osoby. Każdy włosek był na swoim miejscu. W gładkiej, mięsistej twarzy oczy i usta wydawały się niezwykle małe, ale oczy prawie wychodziły z orbit, tak usilnie McNutter okazywał radość na widok mecenasa Rogera White’a, czarnego gościa, który stanął w drzwiach o siódmej czterdzieści dwie, w sobotni bziknikowy wieczór.

— Witam, panie White! — wykrzyknął trener. — Buck McNutter!

I jednocześnie wyciągnął ogromną prawicę. Roger „Białas”

34 White podał mu dłoń i poczuł, jak znika, kłykcie i cała reszta, w wywołującym grymas bólu uścisku.

— Co jak co, ale doceniam, że pan przyszedł! Zwłaszcza — „zwaszcza” — w sobotę wieczór!

— Nie ma o czym mówić — odparł Roger. Gospodarz okazywał mu tak rozpaczliwą wdzięczność, że nie zawracał sobie głowy przeprosinami za dwunastominutowe spóźnienie.

— Wchodź pan, proszę się rozgościć! — powiedział McNutter i przez ramię rzucił: — Hej, Val, pan White przyjechał!

Val okazała się blondynką przed trzydziestką, na ile Roger potrafił to ocenić. Wszystko w niej, zwłaszcza prowokacyjny ruch brwiami przy uśmiechu, zapowiadało kłopoty. Weszła do głównego hallu z któregoś z bocznych pokoi. W oczach miała tę samą przesadną radość co trener.

— Cześć! — zaświergotała.

— Proszę poznać moją żonę Val, mecenasie.

Więc i z nią wymienił uścisk dłoni. Tyle przy tym było zbyt szerokich uśmiechów, że Roger nie mógł się opanować i sam zaczął szczerzyć zęby. Do pewnego stopnia rozumiał sytuację. Stale natykał się w Atlancie na ten typ białego ważniaka. Buck McNutter był archetypicznym białym z Południa, z Missisipi, co oznaczało jeszcze gorszy przypadek niż archetypiczny biały z Georgii — a w głębi serca był prawdziwym białym wsiunkiem z Południa. W dodatku z tego rodzaju, co to uważają, że skoro już muszą stykać się z czarnuchami, rozsądniej będzie popisać się uprzejmością. (Co dowodzi, że Booker T. miał, oczywiście, całkowitą rację).

— Chodźmy do biblioteki, mecenasie — zaproponował Buck McNutter.

Nie uśmiechał się już i jego przypominająca surowy befsztyk twarz wydłużyła się, przybierając niemal wyraz smutku. Najwyraźniej miała się zacząć właściwa część domowej wizyty mecenasa White’a na Habersham Road.

— Mogę zaproponować panu coś do picia? — zapytała młoda pani McNutter. Powiedziała to z tak entuzjastycznym uśmiechem, że przez moment wyglądał na pożądliwy i kazał Rogerowi zastanowić się, co, u licha, miała na myśli.

— Nie, dziękuję — odparł.

— Na pewno? W takim razie pozwolę wam zająć się własnymi sprawami.

Biblioteka wyłożona była ciemnym drewnem, mahoniem albo orzechem. Rzędy półek zawierały chyba więcej srebrnych pucha-

35 rów, trofeów i rzeźb z dmuchanego szkła niż książek. Połączenie ciemnego drewna, miękkiego światła i lśniących przedmiotów sprawiło, że Roger „Białas” White w pierwszej chwili nie zauważył postaci wyciągniętej na pikowanej skórzanej sofie. Szeroko rozłożone długie nogi. Długie ramiona spoczywające swobodnie na siedzeniu. Lśniące białka oczu, osadzonych w ciemnobrązowej twarzy. Ogolona głowa. Ponure spojrzenie. Roger „Białas” White rozpoznał tę twarz natychmiast — była w Atlancie znana nawet bardziej niż fizys trenera Bucka McNuttera. Należała do gwiazdy amerykańskiego futbolu z Politechniki Stanu Georgia, obrońcy Fareeka Fanona, przez prasę i telewizję ochrzczonego „Armatą”. Chłopak był miejscowy i stanowił największą dumę jednej z najpodlejszych dzielnic Atlanty, Bluff, z okolicy English Avenue. Nawet w tym przyciemnionym pomieszczeniu rozłożony na kanapie w niedbałej pozycji młody człowiek promieniował energią. Miał na sobie czarną koszulkę polo z rozpiętym kołnierzykiem w czerwone paski, odsłaniającym potężne mięśnie biegnące po obu stronach szyi i dochodzące do obojczyków. Szyję ozdobił złotym łańcuchem, tak masywnym, że można by go użyć do wyciągnięcia z czerwonego błota Georgii pickupa Isuzu. Na przedramionach, łokciach i nadgarstkach chłopaka widoczne były grube jak postronki ścięgna (i oczywiście potężny złoty rolex z wysadzanym diamentami cyferblatem) prawdziwego mieszkańca getta. A ponad tym wszystkim pełne rezerwy, wrogie spojrzenie. Koszulka polo opadała futboliście na biodra, które tonęły w parze komicznie szerokich, luzackich czarnych dżinsów. Spod zebranych w kostce fałd wystawała para frankensteinów, takich samych, jakie nosił ten z college’u, ten na Piedmont Avenue. W uszach Fanona, niezbyt dużych jak na takiego wielkiego faceta, tkwiły maleńkie, błyszczące kamyki. Mogły to być diamenty albo kryształy górskie, ale w tym przypadku Roger „Białas” White stawiałby na diamenty.

— Panie White — powiedział Buck McNutter — chciałbym, żeby pan poznał Fareeka Fanona.

Fareek „Armata” Fanon nawet nie drgnął. Odczekał chwilę, a potem obdarzył Rogera ledwie zauważalnym skinieniem głowy i lekkim skrzywieniem ust, które zdawało się mówić: „Więc jesteś. I co z tego?”.

McNutter rzucił mu groźne spojrzenie, zacisnął zęby i wymamrotał: „Wstań!” — akcentując to polecenie wysunięciem podbródka.

Chłopak znów nieznacznie skrzywił usta, tym razem jakby mówiąc: „Czemu muszę przechodzić przez całe to gówno z dobrym wychowaniem?”.

36

Powoli, ze starannie wystudiowanym zblazowaniem, wstał. Nawet przygarbiony górował na Rogerem. White wyciągnął rękę i Armata łaskawie ją uścisnął, leniwie i od niechcenia, jak znudzona sława.

— Fareek jest członkiem naszej drużyny futbolowej — oświadczył McNutter.

— Ależ wiem — odpowiedział z uśmiechem Roger, patrząc młodemu człowiekowi w oczy z nadzieją nawiązania kontaktu z tym „trudnym przypadkiem”. — Jak chyba wszyscy mieszkańcy Atlanty. Śledziłem twoją karierę.

Armata się nie odezwał. Zmierzył Rogera szybkim, wątpiącym spojrzeniem, jakby mówił: „Guzik mnie obchodzi, co jakiś sukinsyn w garniturze o mnie myśli”.

Zapadła niezręczna cisza. W końcu McNutter powiedział:

— Poprosiłem pana o przyjście tu dziś wieczorem, bo Fareek ma problem. Ja mam problem. Uczelnia ma problem. To stało się wczoraj w nocy, na bzyknikowej imprezie. Fareek jest oskarżony o... gwałt. Właściwie chyba można powiedzieć, że było to coś w rodzaju gwałtu za przyzwoleniem. Fareek przysięga, że nie zrobił nic zdrożnego, ale naprawdę się wpakował. Ja też. I uczelnia.

Armata odwrócił wzrok. Znów to nieznaczne, lekceważące skrzywienie ust. Tym razem wyglądało prawie jak pogardliwy uśmieszek.

W oczach McNuttera mignęła przygana. Miał dość tego luzackiego zachowania rodem z getta.

— Dobra, Fareek, powiedz panu White’owi, kim jest ta młoda kobieta!

Znudzonym, ledwie słyszalnym głosem Armata wymamrotał:

— Jedna biała z polibudy.

— Jedna biała z polibudy! — powtórzył McNutter. — Powiedz panu mecenasowi, jak ta jedna-biała-z-polibudy ma na nazwisko, Fareek! No, powiedz!

— Bo ja wiem...

— Gówno prawda! — ryknął McNutter. A potem zwrócił się do Rogera: — Ja panu powiem, kto to jest, mecenasie. Nazywa się Elizabeth Armholster. To córka Inmana Armholstera ot, co.

— Żartuje pan! — Roger był tak zaskoczony, że po prostu się zapomniał, zbyt późno zdając sobie sprawę, że to niezbyt profesjonalna reakcja jak na kogoś, kto uważał się za wysokiej klasy prawnika.

37

— Nie żartuję — odparł McNutter. — A on chce udupić Fareeka i uczelnię. Jeśli stracimy Fareeka, to udupi także mnie.

Inman Armholster. To było jedno z pięciu nazwisk, które natychmiast kojarzyło się z Białym Establishmentem Atlanty. Miał udział w każdym wartym uwagi biznesie w mieście. Należał do Starych Rodzin, Automobilklubu Piedmont i był bogaty jak Krezus. Mógł dziś wieczorem znaleźć się na tym tarasie, a jeśli go tam nie było, to z całą pewnością nie dlatego, że nie został zaproszony. Inman Armholster...

Roger „Białas” White spojrzał na McNuttera, a potem na Fareeka Fanona. Setki pytań przelatywały mu przez głowę w takim tempie, że nie nadążał z ich porządkowaniem, ale pierwsze z nich było dość oczywiste. Dlaczego ten wielki biały befsztyk, McNutter, zadzwonił właśnie do niego? Nie zajmował się sprawami kryminalnymi, nie był nawet prawnikiem procesowym. Był radcą prawnym korporacji, specjalizował się w umowach. A Inman Armholster nie będzie występował o pieniądze. Zażąda krwi.

Ponownie spojrzał na młodego sportowca, który stał ukryty za swoim luzackim samozadowoleniem jak za tarczą, ubrany w absurdalne ciuchy z getta. Jego lśniąca biżuteria, ta skromna w uszach i ta prostacka na szyi i nadgarstku, odbijała światło. Gwiazda futbolu. Roger „Białas” White nigdy przedtem nie widział żadnego z tych „sławnych i wielkich” z bliska, a teraz stał przed nim jeden z nich, jeden z najgorszych wzorców osobowości dla młodych czarnych: wielki wyrachowany sportowiec do wynajęcia. Tacy jak on zakładają, że świat jest im winien pieniądze i seks, mnóstwo jednego i drugiego, i to na zawołanie, i są pewni, że cokolwiek się stanie, wyjdą z tego bez szwanku. Kodeks wyrachowania! Gwałt, rabunek i łup! I nikt się temu nie sprzeciwi! I taki dupek musiał kombinować z córką Inmana Armholstera. Nieważne, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie (a wyglądało na to, że niezbyt), Armata siedział teraz na beczce z prochem.

Oj, kakaowa Mekka.

Juki