Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestu Autorów, ponad sześćset stron niezwykłych opowieści. Pierwszy tom antologii „Fantastyka bez granic” jest efektem wspólnej pracy pasjonatów gatunku. Zbiór prezentuje różnorodne opowiadania, które z pewnością zaintrygują Czytelników. Teksty utrzymane są m.in. w konwencji horroru, fantasy i science-fiction. Czytelnicy odnajdą w zbiorze historie pełne magii, osadzone w wymyślonych krainach oraz takie, w których występuje wątek nadprzyrodzony lub futurystyczny.
Wszystkie opowiadania zostały stworzone z ogromną pasją, poruszają wyobraźnię Czytelników i zachęcają do refleksji nad naszym realnym, codziennym życiem oraz jego przyszłością.
Lista Autorów:
Krzysztof Arbaszewski, Mikołaj Borus, Filip Bryzek, Ireneusz Chojnacki, Maya Dąbrowska, Mikołaj Gołąbek, Patrycja Jaglińska, Mateusz Konieczny, Anna Małecka, Natalia Mucha, Wiktoria Musz, Hubert Noszczyk, Robert Orzeł, Adam Ostaszewski, Paweł Pawlicki, Izabela Pietruszka, Aleksander Pilecki, Marianna Piworun, Paulina Pudło, Nikolas Razmuk, Ola Dominik-Reszke, Tomasz Ruppental, Jakub Ryszka, Maciej Sołtysik, Alicja Wąsik, Magdalena Wieczorczuk, Robert Wierzbicki, Mateusz Zawadzki, Joanna Zgoła, Artur Zudzin-Wiśniewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 780
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Ewa Tadrowska
Korekta
Agata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Borgis 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2024
ISBN 978-83-68322-03-3ISBN (e-book) 978-83-68322-04-0
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Spis treści
Wstęp 7
Krzysztof Arbaszewski
Lottoemeryturiada 11
Mikołaj Borus
Wizja 21
Filip Bryzek
Brama 31
Ireneusz Chojnacki
Amu.Net.100 41
Nazywam się… 71
Maya Dąbrowska
Odwilż 119
Ola Dominik-Reszke
Księga zdarzeń 145
Mikołaj Gołąbek
Chrzest Zony 167
Ponury Joe 181
Ped-Fex 189
Patrycja Jaglińska
Spowiedź ognia 207
Mateusz Konieczny
Z pokolenia na pokolenie 217
Anna Małecka
Nadejście tornada 235
Natalia Mucha
Nowe pokolenie czarownic 291
Wiktoria Musz
Dar Bogini 305
Hubert Noszczyk
Elektryczne jutro 323
Robert Orzeł
Sy 337
Adam Ostaszewski
Odbicie 355
Paweł Pawlicki
Tajemnice księżycowej bazy 367
Izabela Pietruszka
Mroczne cienie 383
Aleksander Pilecki
Puginski together 391
Marianna Piworun
Dziecię Feniksa 405
Paulina Pudło
Diabli złego nie biorą 413
Nikolas Razmuk
Wolność 427
Tomasz Ruppental
Każdy kolejny dzień 449
Jakub Ryszka
Złodzieje relikwii 471
Maciej Sołtysik
Bezpieczna przestrzeń 481
Alicja Wąsik
Krew i lód 487
Cisza 503
Magdalena Wieczorczuk
Tajemnice lasu Rangers 517
Robert „Robwier″ Wierzbicki
Kosmos i okolice 535
Mateusz Zawadzki
Aktualizacja 567
Joanna Zgoła
Jeszcze jedna baśń 585
Artur Zudzin-Wiśniewski
Anamneza 595
Prawie każda książka otwiera przede mną okno na nowy, nieznany świat.Maksym Gorki
Wstęp
Z radością oddajemy do rąk Czytelników pierwszy tom antologii „Fantastyka bez granic”. Jest to zbiór niezwykłych historii, z których każda przyciąga swoją tematyką, stylem, bohaterami, opisem niesamowitych światów oraz zaskakującymi zwrotami akcji. Nie bez powodu antologia została zatytułowana „bez granic”. Tytuł nie odnosi się wyłącznie do właściwej dla gatunku swobody w kreacji świata przedstawionego. Zamysłem projektu było stworzenie przestrzeni, w której autorzy fantastyki, zarówno debiutanci, jak i doświadczeni twórcy, będą mogli zaprezentować swoje opowiadania niezależnie od tego, w jaki fantastyczny podgatunek wpisuje się ich dzieło. W konsekwencji w książce znalazło się ponad trzydzieści niezwykle interesujących tekstów, które utrzymane są m.in. w konwencji horroru, fantasy i science-fiction. Czytelnicy odnajdą w zbiorze historie pełne magii, osadzone w wymyślonych krainach oraz takie, w których występuje wątek nadprzyrodzony lub futurystyczny. Wszystkie opowiadania napisane zostały z pasją i mimo tematycznej oraz konwencjonalnej odmienności łączy je znakomity poziom językowy oraz łatwość w poruszaniu wyobraźni Czytelników. Wszystkie zachęcają do refleksji nad realnym światem – nad tym, z czym mierzymy się na co dzień oraz tym, co czeka nas w najbliższej (i trochę dalszej) przyszłości.
Krzysztof Arbaszewski
Urodził się w Wyszkowie nad Bugiem i jak mówi, tu też umrze. To jego miejsce na Ziemi. Ma dwie córki i czworo wnuczków. Przez kilkadziesiąt lat pracował jako samorządowiec i nauczyciel. Ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Cypriana Norwida w Wyszkowie oraz Wydział Prawa i Administracji UW. Był radnym w swoim mieście przez dwie kadencje. Od 4 lat jest emerytem i w pełni korzysta z tego dobrodziejstwa. Dużo czyta, gra w turniejach szachowych i podróżuje po Europie, wykorzystując zdrowe chwile. Wspólnie z żoną zwiedził całą południową Europę.
Niekiedy pociąga go biel kartki. Brał udział w konkursach literackich, z sukcesami: III nagroda w konkursie na opowiadanie organizowanym przez Centrum Herdera w Gdańsku (2005 r.), II nagroda w konkursie satyrycznym „Śmiejba” Tomaszów Mazowiecki (2005 r.), nagroda specjalna „Buława Hetmańska 2006”, wyróżnienie „Jesienna Chryzantema 2022”, wyróżnienie w konkursie na fraszkę „Polityczna Ważka” (2023 r.).
Lottoemeryturiada
Stanisław obudził się z lekkim bólem głowy, ale ogólnie samopoczucie nie było złe. Poczłapał do łazienki, potem spojrzał w kierunku miejsca, gdzie powinna być żona, z którą przeżył 58 lat. Była, i oczywiście koncertowo chrapała. Wziął swoje zastrzyki i kolorowe tabletki naszykowane przez córkę na całe dwa tygodnie. Nie musiał mu nikt szykować leków, ale córka czuła się w ten sposób przydatna i pomocna. Dobiegała pięćdziesiątki, miała dwójkę wnuczków, którzy, ma się rozumieć, byli jego prawnuczkami.
Stasiek – jak go nazywano – skończył w lutym 80 lat i zaczynał dziewiąty krzyżyk. Od 30 lat współżył ze swoją cukrzycą i nawet ją polubił za to, że nie chciała go pożreć szybko i na raty. Był wygodnym dla lekarzy pacjentem, bo miał ich w głębokim poważaniu. Całkowicie zawierzył wytworowi sztucznej inteligencji, z którym nie rozstawał się przez całą dobę. Mierzył mu wszystko co trzeba, nie przyjmował jedynie jego użalań.
W pochłanianiu stękań niezawodna była jego Jadwiga. Umiała zrobić odpowiednią minkę – tak nastawić ucho, tak nastawić oko, że niekiedy wydawało mu się, że go naprawdę słucha.
Zrobił sobie kakao i podszedł do okna. Całe dotychczasowe życie biegło mu w Kiszkowie, tu się urodził, tu miał rodziców i dziadów, a także wujków, ciotki, bratanków i kogo tam trzeba. Zauważył kiedyś, że gdyby chciał jechać na jakiś grób rodzinny poza miasteczko, to tylko na stryja Mariana – brata ojca, a tak to cała rodzina miejscowa, od pradziadów po wnuczki dzisiejsze.
Za oknami leciutko siąpiło, topniały ostatnie kupki brudnego śniegu. Słońce nie mogło przebić się przez chmury: ciężkawe i przytłaczające. Rzucił okiem na wskaźnik temperatury, 16 stopni, i to się nie zmieni do końca dnia. Siła wyższa. W oknach od dawna nie mieli zasłon ani firanek, ani żaluzji. Było to zabronione, bo kamery nie widziałyby wszystkiego, co dzieje się w ich mieszkaniu. Jedynie w łazience mieli zaćmione szyby, więc na pewno obraz w kamerze był trochę zamazany. Mieszkali w szklanym sześcianie na szóstym piętrze. Podobno szklane domy wymyślił rodzimy pisarz Dżeromiski, gdzieś tak około 150 lat temu. Półtora wieku trwały wysiłki pokoleń, aby dojść do obecnego poziomu szczęśliwości. Mieli widok na przemysłowe zaplecze: magazyny, torowisko, baraki oraz inne budy. Przezroczysta kostka 32 metrów kwadratowych to ich ostatnia przystań. Miniony tydzień był dość pomyślny – nie przekroczyli limitu wydatków; inaczej byłaby spora kara finansowa. Mogli też dwa razy wyjść do parku, skwapliwie skorzystali z tej możliwości.
Westchnął, pijąc kakałko. To dzisiaj ta Lottoemeryturiada. Kiszków znany był z tej inicjatywy na całe Mazowsze, a może i dalej. Tego nie wiedział, bo jego pasek info tak daleko nie sięgał. Miał dostać w prezencie nowy, ale na razie jakoś tak się schodziło, że nie dostał. Owszem, mieli telewizor i 231 kanałów. Niby cały świat, ale z kraju to jedynie mazowieckie obrazki i serwis „Nad Liwcem i Narwią”. Miał też swój smartfon. Raz w tygodniu, w sobotę przed północą, zamykał się z nim w małym pokoiku i zdawał mu sprawozdanie, niczego nie zatajając jak niegdyś przed księdzem. Musiał mówić prawdę, nawet o swoich grzeszkach, np. skradzionych Jadwidze batonikach czy grzesznym podczytywaniu niejakiego Millera. Jeśli coś zataił lub przekręcił, wówczas nie miał ładowania na następny tydzień. No, ale przeważnie wszystko się udawało.
Lottoemeryturiada odbywała się zawsze 21 marca. Był to chyba pierwszy dzień wiosny i na pewno 80. dzień roku. Przywilej udziału w ludycznej imprezie przysługiwał osobom po osiemdziesiątce i to rzeczywistej, a nie kalendarzowej. Tak naprawdę cieszyło się i świętowało całe miasto. Impreza zastępowała dawny odpust, wszelkie festyny, jak powitanie czy pożegnanie lata. Proboszcz zezwalał na świętowanie, chociaż Stanisław słyszał, że nie był zadowolony. Losowano uroczyście jednego uczestnika, tylko jednego. Staśkowi nie zależało na wygranej, chociaż kto wie, co się może zdarzyć. Bardzo, bardzo dawno temu grał w lotto i znał żelazną zasadę – bez zgody góry nikt nie mógł wygrać. Góra to był los, fatum, szczęście, Bóg – co kto chciał. Teraz nie było zmartwienia, bo góra zdecydowanie zabroniła wielkiego i malutkiego hazardu. Lottoemeryturiada była wielkim wyjątkiem. I należało to docenić.
Jadwiga zwlekła się z drewnianej Ikei.
– Którą koszulę założysz na powitanie wiosny? Może tę w żółte grochy? A kurtkę? Wiosenną czy zimową? Chcesz, żebym z tobą poszła? To może za rok ty się ze mną poczłapiesz. Będzie okazja do wyjścia poza limitem – to może się ruszę. Zrobić ci kakao i jajecznicę? Nie wiem, co zrobię, jak wygrasz, ale takie pierwsze plany to już mam w głowie. Czy ty wiesz Stasiu, wszystkie władze Kiszkowa zobaczymy. Ostatnio to chyba na mszy rocznicowej, no i jeden naczelnik był z wikarym po kolędzie. Córki przyjdą i cała czwórka wnuczków, może i zięciowie? Coś fantastycznego!
Potem usiedli w ciszy wschodnim obyczajem jak to przed podróżą. Leniwie snuła się niedziela, niby zwykła, a nie zwykła. Równo w południe usłyszeli spodziewane, leciutkie stukanie do okna. Jadwiga uchyliła okienko i w obecności drona przyjęli – jak w każdą niedzielę o tej porze – pigułki rozweselające. Poprawiło im to nastroje, tak doczekali do obiadu. Zjedli odgrzane wczorajsze gołąbki, surówkę z pudełeczka i czarny chleb.
Odebrał jeszcze telefon od wnuczków.
– Dziadku, kupiliśmy ci krawat w groszki, taki ekskluzywny, jak ty lubisz, na gumkę. Damy ci go na uroczystości. Będziemy wszyscy i będziemy ci kibicować i trzymać kciuki. Renatka będzie w poczcie sztandarowym.
Po obiedzie rozsiedli się wygodnie i oglądali album z fotografiami, który dostali od rodziny z okazji pięćdziesięciolecia pożycia wspólnego. Obracali go w milczeniu, Stanisławowi w wyobraźni przesuwała się taśma życia.
– No, zbieramy się. Nie martw się Stanisław, może wygrasz, może nie.
Wypastował buty, założył jednak zimowe odzienie i ciężko ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na dwie łodzie namalowane przez młodszą córkę jeszcze w podstawówce. Zgramolili się z szóstego piętra. No dole czekał już samochód, jak na każdego członka loterii. W środku kierowca i ochroniarz, każdy wygodnie dojedzie na miejsce mu przynależne i uroczyste. Wkrótce dojechali do parku XXX-lecia – tak romantycznie nazywał się miejski ogród Kiszkowa, najwznioślejsze miejsce rekreacyjne położone bezpośrednio nad rzeką. Od pewnego czasu park miał połączenie z placem kościelnym, który ozdobiony był lampionami, trawnikami z napisami z zaschniętych po zimie kwiatów i hasłami wyborczymi. Szli powoli przez park – dumę Kiszkowa.
Przy bramie poważny posąg wieszcza, kilka metrów dalej ruiny szkoły muzycznej – sztandarowej inwestycji kiszkowskiej. Z ogromnym nadęciem zakopywano kamień węgielny w obecności ambasadora Szwecji.
Przyjechali najważniejsi ludzie województwa ostrogockiego, uczniowie grali elegie na skrzypkach. Orkiestra strażacka w galowych mundurach grała Championa – cokolwiek to znaczy.
Niedaleko szkoły muzycznej widnieją ślady ruiny – amfiteatru kiszkowskiego. Był to malowniczy pagórek z lat sześćdziesiątych otoczony ławkami. Spotykali się tam kiszkowianie, żeby podziwiać koncertmistrzów, solistów, żonglerów, sztuczne ognie, a przede wszystkim oratorskie popisy wybrańców, których dawniej wybierało się, rzucając kartkę do drewnianego pudełka w lokalu wyborczym. Świadczyło to o wysoko rozbuchanej demokracji. Głosowali wszyscy po 18. roku życia. Teraz wybierają ci, którzy uzbierali 1555 punktów za postawę społeczną zgodnie z wytyczoną linią.
Trzecim historycznym nieistniejącym obiektem, po którym nawet symboliczny ślad nie został, był kort tenisowy. Autentyczny, pierwszy w województwie, miałby ponad 60 lat. Został metodycznie rozebrany, kawałek po kawałku, przez mieszkańców. Chroniło go solidne ogrodzenie, dozorca z pieskiem, a i tak nie pomogło: dozorcę upili, pieska uśpili.
Nowością w miejskim ogrodzie stały się rzeźby wiewiórek porozrzucane na całej przestrzeni. Stanisław nie potrafił dostrzec uroku zwierzątek. Mawiał: trochę większa od szczura, tylko że z ogonem, a jest symbolem zwinności i zapobiegliwości. Podobnie jak stonka i biedronka. Owadzie bliźniaczki: jedną się tępiło w zbiorowych akcjach, a do drugiej się modlono: biedroneczko, biedroneczko leć do nieba… Wnuczek objaśnił mu, że to kwestia umowy społecznej, co i jak jest postrzegane i oceniane. Jako przykład podał słowa, które są uważane za przekleństwa. Jak by się wiewiórki nie wysilały, park w pierwszym dniu wiosny był szary i brudny.
W takiej oto scenerii powoli zaczął formować się korowód. Kandydaci do Lottoemeryturiady zajmowali honorowe pozycje na ukwieconej platformie otoczeni masywnymi barierkami. Pojazd przypominał nieco tramwaj wycieczkowy ze starych sztychów.
Sami znajomi, 32 osoby po osiemdziesiątce, z wyłączeniem ubiegłorocznego zwycięzcy. Rozmawiali ze sobą przyciszonym głosem. Wokół gromadzili się delegaci rodzin z przepustkami i pozwoleniami na rozmowę. Do Stanisława dotarli wnuczkowie z krawatem i jedna z córek. Porozmawiali o zbliżających się świętach, o pogodzie i co tam w pracy, jak zdrowie – takie tam pogaduszki.
W tle pobrzękiwania gitarzystów, trąbki orkiestry strażackiej, zespołu śpiewaczego – każdy chciał dobrze wypaść przed Perlistym i resztą władzy. Burmistrz Rafał Perlisty był pierwszym burmistrzem i zarazem najmłodszym wybranym nowym sposobem. Mówiono: przyniósł sobą nową jakość triumfatora. Towarzyszyła mu Satera Płaczłon – niby bez funkcji, a bardzo ważna. To mrukliwa, wyciszona hetera o wyostrzonym spojrzeniu, jej hobby to podsłuchiwanie ludzi. Z każdego dokumentu robiła kopie, które potem wysypywały się z przepełnionej szafy. Absolutny wzorzec niekompetencji, ale nikt nigdy tego nie zauważył. To ona właśnie miała przeprowadzić doniosłe losowanie.
Wszystko już przygotowano. Na środku placu przed Wieszczem tkwił biały bęben z pleksiglasu, w nim 32 kule szarego koloru. Rzeka płynęła odwiecznie, ptaków nie było widać ani słychać, krzewy i drzewa pełne bojaźni otwierały się nieśmiało na świat. Na mównicę z dykty wskoczył Perlisty z przemówieniem okolicznościowym.
– Szanowna pani Płaczłon, szanowni mieszkańcy Kiszkowa, ukochani seniorzy. Jak to mówią: jest czas kwitnienia i czas przekwitania. Te dwie okazje dzisiaj nas zgromadziły w ten wiosenny dzień. Dziękuję za liczne stawiennictwo. Dziękuję Jubilatom za ich drogę, gratuluję udziału w Lotemeryturiadzie – żywej tradycji Kiszkowa. W pierwszym dniu wiosny patrzymy razem do przodu, niech się Kiszków rozwija jak wstęga naszej rzeki, jak najbardziej sprężysta sprężyna gospodarki społecznej. Na koniec miła wiadomość: mamy zezwolenie na wieczorne wzniesienie toastu według normy x/80. Proszę panią Płaczłon o ceremonię.
Na mównicę wgramoliła się pani Satera i rzekła:
– Ja teraz wylosuję kogo trzeba. Przez rok będzie patronem naszych miejskich inicjatyw, inni będą go kochać, a niektórzy trochę zazdrościć. Jesteśmy z tobą, nasz Wybrańcu, kimkolwiek będziesz.
Blask od niej bił potężny jak od maszyny do losowania w telewizji. Zaczęła z namaszczeniem kręcić ręką, dotykając czule wymykających się kul. Miała przenikliwe spojrzenie rzucone w dal na zakrzaczone nabrzeże po drugiej stronie rzeki. Długo to trwało, ale napięcie nie słabło wśród widzów. Czarne Kaski, czyli ochrona, nieco się przybliżyły. Byli bardzo spokojni, nie poddawali się emocji. Poprzez mundury głaskali swoje paralizatory.
Zastygły też twarze Lottoemerów. Stanisław szukał wzrokiem swoich bliskich, ale Czarne Kaski utworzyły ciasny pierścień i nie mógł go przeniknąć. „Jestem w czepku urodzony, może się uda”. Cisza jak w mauzoleum i nagle krzyk ogromny poszedł pod niebo. Ryk Płaczłon:
– Proszę Państwa. Coś fantastycznego! Mamy w 80. dniu roku 2040 triumfatora. Jest nim nasz nieoceniony senior z Domu Opieki Senioralnej w Bamboszczyku, pan Mieczysław Czaplujka.
Mikrofon przejął Artur Wisior z Domu Kultury i zaczął formować szyk pochodu na Miejsce Zaszczytne na skarpie ozdobionej napisem „Kiszków wita”. Na platformie też się wiele działo. Wszyscy poznali już wynik – mimo ślepoty i głuchoty u niektórych.
Stasiowi prawie puścił zwieracz, wokół towarzysze przejażdżki śmiali się i płakali, nabrali niezwykłego ożywienia. W rogu trochę osamotniony wykonywał konwulsyjne podrygi zwycięski Mieczysław Czaplujka. Czarne Kaski otoczyły go zainteresowaniem i troską. Miecio – jak go zwano w Bamboszczyku – skończył 86 lat, przeżył kilka losowań, a teraz bach… triumfator, zwycięzca, Wybraniec.
Korowód ruszał powoli w kierunku skarpy nadrzecznej i wąwozu Pawła Trzeciego. Ociężale to szło. Władze były szare, nieruchawe. Entuzjazm się skruszył. Przejęci widzowie powoli przestawali dyskutować o wynikach losowania, ale w dobrym tonie było prezentowanie ciągłego ożywienia, toteż go nie brakowało. Czarne Kaski patrzyły spod daszków i coś nagrywały do rękawów. Wnuczkowie Stanisława i Jadwigi szli w czwórkę równym krokiem, machając w stronę, gdzie spodziewali się dziadka, i opowiadali sobie o ostatnich dokonaniach. Byli rozluźnieni i pełni werwy. Korowód musiał przejść przez most, żeby zejść do wąwozu. Ten most to okno na świat Kiszkowa. Każdy obywatel miasta mógł go przejechać 4 razy rocznie aż do 100 kilometrów.
Najstarszy wnuczek Stanisława miał specjalną przepustkę nawet na 7 razy, czym imponował całej rodzinie. Niektórzy, jak na przykład Jadwiga, od kilku lat nie ruszała się z Kiszkowa, ale niestety nie mogła nadwyżki limitu nikomu przekazać.
Oziębiło się. Zmierzchało. Orkiestra na czele zapluwała trąby, harcerze osłaniali znicze zadymione. Lottoemerowie zostawieni sami sobie szli w dziurawych butach po zmarzlinie z błota. Nieliczni mieli towarzystwo rodzin, które po losowaniu rozproszyły się ku konsternacji Czarnych Kasków mających jasne instrukcje: trzymać zwarte szeregi. Zwartość to podstawa! Ptaki utraciły całe zainteresowanie i rozbiegły się do gniazd. Kto spojrzał w górę, może dostrzegł szare drony ozdobione kamerkami. Rzeka posępnie czyniła to, do czego została powołana od prapoczątku. Jej obojętność dodawała otuchy.
Miecio siedział na wózku inwalidzkim, wózek stał na platformie. Był spokojny, niemal uśmiechnięty. Dotarli do Zaszczytnego Miejsca na skarpie. Mieczysław został nakryty białym płótnem z czerwoną kropą pośrodku – symbolem słońca. Pani Płaczłon wręczyła mu piękną, kruchą filiżankę pełną cudownych soczystych wiśni. Dziewczęta w białych strojach obsypały go obficie białym kwieciem kwitnących wiśni. Nikt się nie zastanawiał, skąd o tej porze soczyste wiśnie i białe kwiecie. Pani Płaczłon zwróciła się bezpośrednio do Miecia:
– Panie Mieczysławie drogi: honorujemy cię starym wschodnim obyczajem kwieciem z tegorocznych zbiorów i ufamy, że przysporzy ci ten fakt mnóstwa doznań nie tylko natury estetycznej, ale także głęboko egzystencjalnej. Taka jest polityka naszego urzędu dzięki zbiorowemu wysiłkowi społeczności kiszkowskiej. Będziesz, panie Mieczysławie, kolejnym naszym przedstawicielem w panteonie kiszkowskich sław. Dziękujemy za Twoje dokonania, panie Mieczysławie, i ufamy, że droga, którą podążysz, będzie przejrzysta i czytelna dla odradzających się pokoleń seniorów. Możesz spożyć nasz dar!
Przy pomocy dwóch Czarnych Kasków Mieczysław Czaplujka połknął pierwszą wisienkę, następne wczołgały się łatwo. Popatrzył dookoła i mrugnął jak ryba wyjęta z Odry 20 lat temu. Nadchodził koniec uroczystości. Jeszcze pani Płaczłon wygłosiła formułkę:
– Proszę o dokonanie Aktu Delegowania przewodniczącą Rady Kiszkowian.
Z gromadki notabli wyłoniła się szczupła blondynka w sportowym stroju. Uwagę widzów przykuwały masywne buty wypożyczone z Rolixu oraz stylowe kimono. U boku dyndolił się srebrzysty miecz. Głowa Mieciowi zwisła ciężkawo. Misteria filuternie obróciła wózek i błyskawicznym kopem nowoczesnych butów delegowała go w dół skarpy. Pojazd z zawartością w postaci Mieczysława Czaplujki zahaczył o krzaki i o kamień, i potoczył się dalej, nie gubiąc pasażera. Po dość krótkim locie pochłonęła go spieniona na czarno ukochana rzeka-pocieszycielka. Nad powierzchnią na pół sekundy ukazała się prawa dłoń Miecia, który pozdrowił i podziękował zebranym kiszkowianom. Orkiestra zdobyła się na ostatni wysiłek i odegrała refren hymnu Kiszkowa. Pod niebo wzbiły się dwa ognie sztuczne. Czarne Kaski utworzyły nieforemny krąg i coś zakrzyknęły.
Zaczęła się wiosna w Kiszkowie. Jadwigę i Stanisława otoczyła na krótko rodzina.
– Ładnie dziadku wyglądałeś. Widziałeś Renatkę, jak niosła sztandar? Jak tam się jechało na tej platformie? – I tego rodzaju rozmówki.
Stanisław zapragnął wrócić do sześcianika na szóstym piętrze. Wracali z Jadwigą noga za nogą, żadnych samochodów już nie było. Park zmroczniał, nie czuło się wiosny w powietrzu. Miasto opustoszało, nawet Czarne Kaski poznikały. Winda oczywiście nie działała, trochę im się zeszło, zanim wdrapali się do szklanego cudu.
– Wiesz Stasiu, wspaniała impreza, po prostu coś fantastycznego. Wszystkie władze były – rzadko można tak w kupie ich zobaczyć. – Nalała po kieliszeczku według normy x/80. – Na następny rok trzeba jednak sweter założyć.
– Dwa swetry – mruknął Stanisław.
Mikołaj Borus
Dwadzieścia trzy lata; posiada wiele zróżnicowanych hobby, m.in.: sztuki walki, prowadzenie sesji RPG, pisanie opowiadań. Tworzeniem opowiadań zajmuje się od 4 lat. Pomysł ten powstał spontanicznie. W celu wyjaśnienia niektórych pobocznych wątków fabularnych, dla których to nie ma miejsca na sesji RPG, postanowił napisać pierwsze opowiadanie. Jego czytelnikami byli gracze, którzy otwarcie i z uśmiechem na twarzy przyjmowali do wiadomości treści zawarte w jego pracach. Jedna z jego historii została opowiedziana na obozie młodzieżowym z LARP-ów i RPG-ów w 2023 roku.
Choć pierwszym opowiadaniom niekiedy brakowało „składu”, to były one motywacją do dalszej pracy nad słowem pisanym. Uniwersum Warcrafta i twórczość Tolkiena zainspirowały go do stworzenia własnego świata, który chciałby kiedyś przenieść na ekran w postaci filmów i seriali.
Wizja
Artosas otworzył swe powieki. Jego błękitno-żółte oczyska zaczęły wędrować po wszystkim, co ujrzały. Szpiczastouszy mężczyzna o długiej blond czuprynie i jasnym licu wzdrygnął się. Zimno w miejscu, w którym się znajdował, było wszechobecnie dotkliwe. Jednakże Artosas nie wiedział do końca, czy wzdrygnął się ze względu na otaczający go chłód, czy też było to spowodowane miejscem, w którym przebywał. Prawdę mówiąc jedno doznanie towarzyszyło dwóm osobnym spostrzeżeniom.
Ciemna otchłań nie wydawała mu się obca. Tysiące, jak nie miliony, punkcików migoczących delikatnym, jasnym światłem jarzyło się niczym małe świetliki w lasach, w których to często bywał. Rozejrzał się i uświadomił sobie, na co patrzył. Królewskie Niebiosa – tak mawiali ludzie. Lazau’uran – mówili elfowie. Natomiast krasnoludzie okrzyknęli to, co widzieli, Wielkim Sklepieniem. I prawdę mówiąc przypominało to swoim wyglądem sklepienie jaskini pokryte wieloma kamieniami szlachetnymi. Ile było ras, tyle było nazw. Jednakże wszyscy dobrze wiedzieli, że był to kosmos. Wielki, ciemny, intrygujący i zawsze nawiedzający mieszkańców Elethoru podczas nocy i magicznych sfer księżyca.
– Kosmos – powiedział na głos, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widział.
Słusznie się zastanawiał nad tym, na co patrzył. Pierwsze co mu przyszło na myśl, to obawa, aby ktoś nie okrzyknął go głupcem albo wariatem, kiedy by się spowiadał z tego, co widział. Dziwna myśl tak jak się zrodziła w jego umyśle, tak szybko go opuściła. Zresztą nie przebywał on na Ziemi, gdyż lewitował. Był on bezwładnie zawieszony w tej jakże wydającej się spokojną próżni. Gdzie się znajdował? Co tu robił? Jaki był cel jego wizyty w tym jakże odległym od domu miejscu? Nie wiedział. Rozglądał się po gwiazdach jak dziecko po łakociach. Nie wiedział, na czym konkretnie zawiesić swoje patrzały. Nagle jego uwagę przykuł jasny blask dochodzący zza jego pleców. Odwrócił się twarzą do jasnego źródła i zasłonił facjatę dłonią. Po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do blasku kuli i mógł on spojrzeć nań normalnie. Obiektem było jasne ciało niebieskie o barwie słonecznożółtej, z którego co jakiś czas „wysyłane” były świetlne rozbłyski oraz protuberancje. Artosas poczuł spokój. Rozbłyski były pięknym zjawiskiem dla elfa, a mistyczna „planeta” intrygowała go z każdą sekundą coraz bardziej. Nagle słuch elfa wyostrzył się. Coś zwróciło uwagę bohatera.
– Cóż to za… dźwięk.
Elf potrząsnął głową, jakby próbował się ocknąć, aby nie słyszeć dziwnego szelestu połączonego z szeptami. Obrócił się. Niespotykany na co dzień „śpiew” zaczął przybierać na sile. Do wysoko tonalnego kobiecego szeptu zaczęły dołączać instrumenty muzyczne. Artosas pierwszy raz usłyszał owe instrumenty. Brzmieniem przypominały pungi do szczucia zachodnich węży lub bardzo zepsute dudy, których od dawna nie używano. Spojrzał on na Złocistą Planetę, aby raz jeszcze poczuć spokój i równowagę. Zdziwiony tym, co ujrzał, zaniemówił. Jak gdyby znikąd pojawiła się mroczna esencja, wyglądem przypominająca dziwną trąbę powietrzną albo czarną dziurę, z której to ulatniały się kłęby czarnego dymu. Czarna materia zaczęła otaczać świetlistą planetę niczym mroczne macki bezcielesnej kreatury. Energia ciepła zaczęła słabnąć, a elf zdał sobie sprawę, jak bezlitosna i zimna może być pustka Królewskich Niebios. Blask Złocistej Planety bladł z każdą sekundą przez pochłaniającą ją inwazyjną „chmurę”. W końcu czarny dym zasłonił swoimi kłębami planetę, a ostatni promień światła został zdławiony przez mroczną esencję.
* * *
– Nigdy w życiu nie zaznałem tego okropnego uczucia. Pustka bez Złocistej Planety była chłodniejsza od jakiegokolwiek miejsca w Elethorze. To było przerażające! Jakby całe życie, wszystkie dusze i esencje tychże dusz były pochłonięte przez tę jedną czarną materię. – Roztrzęsiony Artosas potrząsnął głową, spoglądając na biały, okrągły stół.
Oprócz elfa w pomieszczeniu, przy stole zasiadali jego pobratymcy. Na prawo od bohatera, w pięknie przyozdobionej, białej szacie siedziała kobieta o bardzo jasnym licu, długich zakończonych warkoczykami blond włosach i trawiastozielonych oczach. Na lewo od mężczyzny siedział Glindon – główny dowódca elfów srebrzystych. Glindon był bardzo postawny jak na elfa. Jego charakterystyczna brązowa czupryna o długich włosach była zaczesana do tyłu. Skierował on swoje srebrnobiałe oczy na Artosasa. Skrzyżował ręce, a następnie uniósł lewą brew do góry i spojrzał na elfa siedzącego po jego lewej. Tą postacią był Ullon – młody, kilkusetletni mężczyzna o rudowłosej czuprynie związanej w kok, który spoglądał pusto na Larynndię siedzącą na prawo od elfa spowiadającego się ze swojej wizji.
– W istocie to co mówisz, jest niepokojące, jednakże… Czy, aby na pewno prawdziwe? – rzekł zrównoważonym głosem mężczyzna stojący na balkonie. Jego srebrne ułożone włosy swobodnie poruszały się na delikatnie muskającym go wiaterku.
Milczące postacie patrzyły na przemawiającego elfa. Artosas uniósł powoli głowę i również spojrzał na postać odwróconą do niego plecami. Mężczyzna odwrócił się po chwili milczenia przodem do wszystkich i powoli zaczął schodzić ze schodków. Splótł ręce z tyłu pasa i spojrzał srogo na blondwłosego elfa.
– Ale królu.
– W istocie twoja wizja może mieć dla nas wielkie znaczenie, jednakże może być też tylko zwyczajnym ostrzeżeniem. Coś, albo i ktoś, stara się ciebie omamić, oszukać. Ten ktoś, ten czarownik, a może i jakiś czarny byt, stara się odwrócić nasze skupione spojrzenia, aby powędrowały w stronę Myn’varonu – przerwał król Artosasowi.
Jasne patrzały młodego elfa wpatrywały się w srebrnobiałe oczy króla. Maladorn, król elfów, ubrany był w czerwonawe długie szaty. Tunika pod spodem szykownego szlafroka mieniła się srebrzyście. Eleganckie detale wyszyte na ubiorze odbijały promienie światła słonecznego, kiedy te padały pod kątem na szatę. Jasnobeżowy pas przewieszony w talii pełnił rolę ozdoby. Król podszedł do swojego odsuniętego siedziska i zasiadł przy stole.
– Mniejsza o wizję. Musimy się skupić na sprawach przyziemnych – oznajmił.
– Królu, z całym szacunkiem! – wtrącił Artosas. – Nie możemy zbagatelizować mojej wizji! Musimy podjąć jakieś kroki z tym związane. Musisz wezwać magów, zwołać wielkich mistrzów zakonów, wysłać posłańców do pozostałych państw elfickich! Trzeba działać!
– Artosaaaaas! – przeciągnął imię mówiącego elfa Glindon, aby dać mu znać o jego braku szacunku wobec króla.
Maladorn zaś nie spoglądając na dowódcę elfów, uniósł dłoń do góry, aby Mistrz Wizji mógł skończyć. Glindon skierował swoje wyostrzone spojrzenie na króla, a następnie pokierował gniewny wzrok ku Artosasowi.
– Królu, proszę! Wysłuchaj moich rad – Artosas nagle przyjął bardziej łagodny ton, przeistaczając go z tonu nakazującego w ton błagający.
Maladorn spojrzał po zebranych, a następnie się uśmiechnął.
– To nie pierwszy raz, kiedy mi przerwałeś, Mistrzu Wizji. Choć twoje wizje bywały pomocnicze i ratowały nas z opresji, tak ostatnimi czasy bywają one nieprawdziwe i zwodnicze. Pamiętaj, dlaczego znalazłeś się w radzie Błyszczącej Iglicy. Miałeś mi służyć wizjami zwiastującymi świetlaną przyszłość, a nie zgubę. Jest to moje ostatnie ostrzeżenie, Artosasie, synu Arionasha. Jeśli raz jeszcze mi przerwiesz, twoje miejsce będzie za drzwiami Rady Błyszczącej Iglicy – oznajmił jasno i wyraźnie, nie podnosząc swego głosu.
– P-przepraszam królu. – Mistrz Wizji opuścił swoje spojrzenie uniżony i nic więcej nie dodał.
– Zatem… – rozpoczął nowy temat do dyskusji Maladorn, choć zapomniał, co miał powiedzieć.
– Armia Grunda – przypomniał królowi Glindon.
– Tak, armia Grunda. Co wiemy na jej temat?
* * *
Drzwi do pomieszczenia, w którym zebranie miała Rada Błyszczącej Iglicy, otworzyły się i jako pierwszy z pokoju wyszedł król Maladorn, a tuż za nim Glindon i Larynndia. Na samym końcu, po krótszej chwili, wyszli Ullon wraz z Artosasem. Elfowie wychodząc, nie zamknęli drzwi do pomieszczenia. Strażnicy, którzy trzymali wartę przy drzwiach, zamknęli za nimi wejście. Mężczyźni wyszli jednostajnym krokiem, z czego Ullon był uwznioślony, a Artosas rozjuszony. Blondyn wymierzył niezadowolone spojrzenie w stronę uśmiechniętego Ullona.
– Dlaczego się za mną nie wstawiłeś?! – pretensjonalnie wybuchł gniewem Artosas.
Ullon starając się zachować spokój, próbował zbyć agresywne zachowanie swojego elfiego kolegi.
– Artosasie, a jak ja to miałem zrobić? Przerwałeś samemu królowi – odpowiedział spokojnie. – Ba, wręcz mogłoby się wydawać, że z twoich ust wydobył się żal połączony z „nakazem” wobec króla. Na koniec swego, otrzymałeś ostatnie ostrzeżenie od króla. Choć jak pamiętam, tych ostatnich ostrzeżeń było… – Ullon wyciągnął rękę i zaczął przeliczać „występki” blondyna na jednej ręce – …około pięciu? Może czterech. – Uśmiechnął się, aby rozluźnić spiętego kolegę.
– Nie rozumiesz Ullonie! – Stanął w miejscu, a następnie złapał Ullona za kaftan i przystawił do ściany. – Jeśli zbagatelizujemy zagrożenie, jakie wisi nad mieszkańcami Elethoru, może się okazać, że nakazy wobec króla były najlepszym pomysłem, na jaki mogliśmy do tej pory wpaść! Jeśli Myn’varon zgaśnie, to jak myślisz, gdzie nasze dusze trafią po śmierci? Co się stanie z duszami naszych przodków? Co się stanie z Królewskimi Niebiosami?! – elf prawie wypluł to z siebie, czując wewnętrzną satysfakcję, kiedy to Ullonowi uśmiech zaczął schodzić z twarzy.
– No, dobrze Artosasie. Widzę, że jesteś bardzo przejęty tym snem. Skąd jednak mamy mieć pewność, że to, o czym mówisz, jest prawdą, a nie złudną wizją? Skąd ta wiara w twoją nieomyślność? Może to dobrze utkana sieć podstępu jakiegoś zwodniczego czarnoksiężnika? – zapytał Ullon, a następnie spojrzał na rękę Artosasa, która go trzymała. Mistrz Wizji poluzował uścisk ręki i ostatecznie puścił rudzielca, samemu odsuwając się o krok do tyłu.
– Cóż… pewności nie mam – uspokoił się. – Hm… może masz rację. Może to tylko zwodnicza wizja? Może to tylko urojenie, a może i zły sen na jawie? – Potrząsnął głową, spoglądając na ziemię.
– Przyjacielu. – Ullon położył rękę na barku Artosasa. – Nie przejmuj się. Jakoś to będzie! Głowa do góry! – Uśmiechnął się, a następnie zmienił temat. – Może napijemy się wina? Zaproszę Elira i Engę na owe przyjęcie. Co ty na to? – zapytał pogodny.
– Wiesz, jak polepszyć mi humor, przyjacielu – odpowiedział z równie szerokim uśmiechem. – A jakie wino chcesz zaproponować?
* * *
Artosas po kolacji z towarzystwem udał się do swojego domu. Wizja, której doświadczył, nie dawała mu spokoju. Obrazy, które widział, wierciły mu dziurę w głowie za każdym razem, kiedy zamknął oczy. Nie mógł również zapomnieć o dziwacznej muzyce. „Muza… Ta muzyka…” – rozmyślał Artosas, kiedy nagle zerwał się z siedzenia i udał do swojej biblioteczki. Zaczął szperać na półce z książkami. Co rusz wyciągał wielkie tomy i księgi, w celu sprawdzenia okładek.
– To nie… To… Też nie – myślał głośno, wciąż przeszukując swoje regały.
Po chwili wyciągnął kilka ciężkich, kilkusetstronicowych ksiąg i położył je na stole. Wziął do ręki pierwszą z nich. Przedmiot ten miał grubą, skórzaną okładkę o zgniłozielonej barwie. Okładka przyozdobiona była elementami ciemnego, zniszczonego metalu, z wypukłym napisem na środku. Napis ten był zrozumiały w elfickim języku, a brzmiał on: „Otchłań i Zaa’jad”. Artosas westchnął i zanurzył się w porywającym, a zarazem przerażającym go, tekście.
Mijały godziny, a noc była jeszcze długa dla elfa. Księżyc nie raczył popędzić słońca, aby uchyliło swój rąbek zza horyzontu. Panowała głęboka i cicha noc. Artosas już przejrzał większość ksiąg, ale bez rezultatu. Nie odnalazł on potrzebnych mu informacji, przez co też mir szpiczastouchego był zaburzony. Przetarł twarz obiema rękoma i zmęczony oparł się plecami o krzesło. Spojrzał zniechęconymi i zmęczonymi oczyma na wszystkie księgi, które leżały otwarte na blacie stołu. Swój wzrok skierował w stronę księgi, która nie została jeszcze przez niego otwarta. Bez najmniejszej krzty chęci sięgnął po nią i przyciągnął do siebie. Księga ta miała brązową okładkę i nie była przesadnie ozdobiona. Prawdę mówiąc, księga w ogóle nie była przyozdobiona. Na jej środku znajdował się napis, a brzmiał on „Kręgi”. Rzecz jasna nie chodziło o kręgi jako o figury geometryczne, ale o kręgi jako kulty, zamknięte społeczności. Elf ułożył przedmiot przed sobą i otworzył bliżej końca. Jego zmęczenie dawało się we znaki. Zamrugał oczyma, które zaczynały go delikatnie piec, kiedy nagle ku jego zdziwieniu okno po jego lewej stronie, oddalone od niego kilka metrów, zostało otwarte przez napływ silnego wiatru. Wiatr powędrował swoim susłem do księgi blondyna. Kartki zostały wprawione w ruch. Chwilowo przestraszony elf zmrużył oczy od podmuchu. Zerwał się z siedziska i szybkim krokiem podszedł do okna, aby je zamknąć. Spojrzał przez okno na uliczkę i ku jego zdziwieniu było spokojnie. Liście okolicznego drzewa, nie wykazując najmniejszej chęci do stworzenia charakterystycznego szelestu, pozostawały w bezruchu. Artosas zmarszczył brwi.
– Co tu się dzieje…? – zapytał zmieszany. Powrócił powolnym krokiem do siedziska i zanim usiadł, wbił swoje spojrzenie w otwartą księgę. Strona, na której było otwarte czytadło, zmroziła go swoją treścią: szkicem i wytłuszczonym napisem. – „Kult Krwawego Żmijowca” – przeczytał na głos, a następnie przełknął ślinę.
Artosas zasiadł do stołu i nachylił się nad książką. Przewrócił tytułową stronę kultu i rozpoczął czytanie na głos:
– „Kult Krwawego Żmijowca” został założony przez niejakich lyanczyków, w starożytnej Arssaki, a obecnym Arssakus. Kult powstał na cześć Krwawego Żmijowca o nazwie L’gyh. Nie jest określone miejsce narodzin żmijowca. Istnieją podania, które wskazują, że L’gyh został poczęty przez Maź Bezdennej Pustki. Przypuszczenia te nie są potwierdzone – są tylko domysłami. Nieodrębną częścią są akolici, fanatycy, którzy są kultystami żmijowca. Wyznawcy „krwawego bóstwa” do dwóch razy w miesiącu organizują wiece. Na wiecach tych okultyści starają się przywołać L’gyha, który rzekomo jest uśpiony pod najtwardszą ziemią, pod najciemniejszym kamieniem, w najchłodniejszym piachu, na najgorętszej pustyni. Jego przybycie zwiastują szkarłatne deszcze i krwawe rzeki w Górach Piaskowca.
Elf przeczytał fragment i wytarł pot z czoła. Zamlaskał sucho językiem. Sięgnął prawą ręką po kubek z wodą i się napił. Otarł usta lewą dłonią i odstawił naczynie po swojej prawej. Blondyn przewrócił kartkę na drugą stronę.
– Rytuał – przeczytał na głos. – Rytuał przywołania składa się z trzech etapów. Pierwszym etapem jest ustawienie w okręgu pięciu kamiennych obelisków z wyrytymi pieczęciami Hagva. Pięciu akolitów wybiera sobie po jednym z obelisków, przed którymi to stają skierowani plecami. Do każdego z prałatów dołączają zwierzęta w postaci białych kóz, które są potrzebne jako ofiary rytualne dla krwawego żmijowca. Drugim etapem jest odprawienie czarnej modlitwy, której wybrzmiałe słowa przypominają szeleszczenie drzew, duszenie ofiary i szept kobiety. Do chóru mrocznej litanii przyłączają się instrumenty muzyczne o podobnym brzmieniu do dud lub pung. – Uniósł brwi do góry i wstał z krzesła. Oddech mężczyzny przyspieszył. Był roztrzęsiony po tym, co przeczytał. Upewnił się, że informacja o instrumentach muzycznych potwierdzała jego obawy odnośnie do wizji, jakiej doznał. – Miałem rację! To nie jest przypadek! – powiedział na głos. – Muszę… muszę ostrzec króla! – Na twarzy elfa można było zauważyć setki myśli przelatujących przez jego głowę. – Ktoś będzie chciał przywołać L’gyha! – zakrzyczał Artosas, a przez okno ponownie wdarł się wicher. Elf pochwycił księgę, podbiegł do szafy w drugim pokoju i wyszarpał z niej swój granatowy płaszcz. Nie zważając na otwarte okno i chaotyczne wietrzysko, wybiegł z domu w kierunku Błyszczącej Iglicy.
Filip Bryzek
Wychował się i mieszka w okolicach Nasielska. Ma wykształcenie średnie. Zawodowo monter wiązek elektrycznych. Uwielbia horrory i literaturę. Kocha polskie fantasy (uważa, że znalazłby wspólny język z Mordimmerem Madderdinem, Jakubem Wędrowyczem, z Reynevanem i Szarlejem z chęcią poleciałby na sabat), twórczość S. Kinga, H.P. Lovecrafta i muzykę metalową. W wolnym czasie zaczął pisać opowiadania. Jest to jego debiut literacki i bardzo się na niego cieszy.