Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na tle burzliwych lat 50. i 60. w Polsce i na świecie rozgrywa się historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Iza, młoda dziewczyna z dobrego domu, poznaje na dancingu przystojnego oficera z Warszawy. Urzeczona roztaczanym przez niego czarem jest całkowicie pod jego wpływem. Pomimo sprzeciwu rodziców Iza spotyka się z nim, a wkrótce Romanowicz zupełnie niespodziewanie proponuje jej małżeństwo. Dziewczyna jest kompletnie zaskoczona. Przed nią matura i studia, a zamążpójścia na razie nie brała pod uwagę. W spokojnej, kochającej się rodzinie wybucha konflikt, bowiem rodzice absolutnie nie chcą słyszeć o planach córki, tłumacząc jej, że przecież tak naprawdę nie zna ona człowieka, który ma zostać jej mężem. Głucha na wszelkie argumenty, zakochana i zauroczona dziewczyna robi wszystko, by stanąć na ślubnym kobiercu. Kiedy orientuje się, że popełniła błąd, jest już za późno... Po fakcie Iza zrozumiała, że jej miłość była tylko fatalnym zauroczeniem, że jest w matni, z której nie ma wyjścia. Bohaterkę czeka jeszcze wiele niespodzianek, bynajmniej nie radosnych. Czy Iza kiedykolwiek uwolni się i wróci do rodzinnego domu? Czy w swoim życiu spotka nareszcie człowieka naprawdę wartościowego i wielką wymarzoną miłość? O tym czytelnik dowie się z kolejnych tomów trylogii Fatalne zauroczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Fotografia na okładce
©Tatiana Krivich/BLACKDAY/shutterstock
Wydanie I, Chorzów 2021
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4
Panattoni Park City Logistics Warsaw I
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
tekst © Elżbieta Erban
ISBN 978-83-7835-896-1
Tylko raz w życiu kocha się naprawdę
Kilka dni po moim pechowym wyjeździe na wykłady siedziałam właśnie w swoim pokoju, na wersalce, z podkulonymi nogami i wkuwałam prawo karne materialne, przygotowując się do wykładów. Na egzaminie semestralnym poszło mi tak dobrze z kryminologii, że nasz profesor „kryminalista” był bardzo zadowolony. Byłam na wszystkich wykładach i odbębniłam nakazane ćwiczenia, więc semestr zimowy zaliczyłam. Właśnie powtarzałam sobie szeptem formułki prawne, kiedy drzwi się otwarły i do pokoju weszła mama.
– Córeczko, babcia telefonuje i chce z tobą rozmawiać – oznajmiła z uśmiechem.
„O! Wielki Mamba, potężny Mamba!” – jęknęłam w duchu. Pewnie dostanę od babci po uszach, bo długo do niej nie pisałam. Skrzywiłam się jak po occie siedmiu złodziei i bez zbytniego pośpiechu wstałam z wersalki, odkładając skrypty. Podreptałam do jadalni i podniosłam słuchawkę leżącą na biurku.
– Babunia? – zaświergotałam przymilnie. – Bardzo przep…
– Iza! – przerwała mi w pół słowa. – Jestem z ciebie zadowolona. Moja wnuczka nareszcie znalazła godnego mężczyznę na męża.
Zdębiałam. Co babci strzeliło do głowy? Przecież o Bronku wiedziała już od dłuższego czasu, a nawet często rozmawiała z jego mamą.
– Cieszę się, że babcia zadowolona, ale…
– Czy pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy przed laty przyjechałaś prosić nas na swój ślub z tym komunistą? – ponownie weszła mi w słowo.
– Oczywiście, że pamiętam. Przykro mi było.
– Ale miałam rację. Tak czy nie?
– Miałaś.
– No więc widzisz. Powiedziałam ci wtedy, że ani ja, ani ciotki na twój cywilny ślub nie przyjedziemy. Teraz oświadczam ci z radością, że wprawdzie ja już jestem za stara na takie podróże, ale dam ci, moje dziecko, swoje błogosławieństwo. Za to na ślubie będą obie ciocie. Cieszysz się?
– Aha – bąknęłam, trochę niepewnie. – Babciu, do ślubu jeszcze daleko.
– To bardzo źle. Nie powinnaś odwlekać tego szczęśliwego dnia. Masz takiego wspaniałego narzeczonego. Dobrze wychowany, katolik i herbowy szlachcic!
– Ale on jest wojskowym – powiedziałam złośliwie, pamiętając, jakie opory miała babcia, gdy dowiedziała się, że Romanowicz jest oficerem.
– No to co? Jest w wojsku, bo lubi latać i jest pilotem. To bardzo romantyczne. Zresztą innego wojska nie ma… na razie! – Babcia niemal słowo w słowo powtórzyła moje dawne argumenty. – Poza tym jest szalenie miły i przystojny.
– Skąd babcia wie?
– Jak to skąd? Przecież był u mnie! Prawdziwy dżentelmen. Podarował mi bukiet herbacianych róż! – roztkliwiła się. – Czy wiesz, kiedy dostałam taki bukiet? Dwadzieścia lat temu, od dziadka na rocznicę ślubu. Powiedział, że cię kocha i jest szczęśliwy, że masz taką cudowną rodzinę.
– Kto powiedział, dziadek?
– Ależ nie dziadek, tylko Broniś.
O cholera! Bronek zdobył niezdobytą twierdzę. Ale spryciarz!
– To kiedy on przyjechał do ciebie?
– Nie przyjechał, tylko przyleciał! Zaraz po Nowym Roku. Mówił, że macie kłopot, bo w waszym mieście nie ma lotniska. Żebyśmy jeszcze miały nasz dom, to moglibyście mieszkać u nas. Broniś służyłby w tutejszym pułku lotniczym. Miałabym was przy sobie na stare lata. Taki kochany chłopiec… – Babcia westchnęła rozczulona. – Wyobraź sobie, że na pożegnanie przeleciał nad naszym dachem! Byłam dumna, że mój przyszły wnuk lata taką ogromną maszyną! Co to ja miałam powiedzieć? Aha! Moje dziecko, wprawdzie pereł już nie mam, ale może jeszcze coś się znajdzie na ślubny prezent.
– Dziękuję, babciu – wymamrotałam, oszołomiona tymi wiadomościami.
– Nie dziękuj. Miałam ci zmyć głowę, że tak rzadko do nas piszesz, ale już ci daruję. Robię to tylko dla Bronia, nie dla ciebie. Pani Orlicka to prawdziwa dama. Taka jak nasze przedwojenne panie z mondu*. Bardzo pragnie cię poznać. Często przez telefon wspominamy dawne czasy.
Naraz przeszedł mnie dreszcz.
– Babciu, na miłość boską, chyba nie mówiłaś jej o moim pierwszym małżeństwie? – spytałam spanikowana.
– Moje dziecko, za kogo ty mnie uważasz? – W głosie babci zabrzmiała uraza. – Ja miałabym się chwalić przed taką damą, że moja wnuczka wyszła za komunistę i podłego ateistę? Miałabym jej powiedzieć, że nie mieliście ślubu kościelnego? Nigdy!
Ufff! Kamień spadł mi z serca.
– To dobrze, babciu. Ja także wstydzę się tego.
– Musisz już pomyśleć o sukni ślubnej. Gdy będzie potrzeba, kup materiał w pewexie. Znajdę gdzieś parę dolarów na ten cel. Musisz być pięknie ubrana. Naturalnie welon powinien być długi, nie żadna krótka woalka. Rozumiesz?
– Dobrze, babciu – szepnęłam pokornie i oszołomiona klapnęłam na krzesło.
– No, to na razie tyle. Ucałuj ode mnie rodziców i Broneczka, gdyby przyleciał. Czekam na twój list! – rozkazała babcia i odwiesiła słuchawkę.
No, tego się nie spodziewałam. Bronek z pomocą babci będzie miał nade mną przewagę, bo ona będzie go popierać, wytaczając najcięższe działa. Teraz czekały mnie przygotowania do ślubu kościelnego, a do tego wcale mi się nie śpieszyło. Gdybym mogła postawić na swoim, to wzięłabym cichy ślub cywilny, i kropka. Ale tym razem to mi się nie uda, bo Bronek był gorliwym katolikiem i bez ślubu kościelnego nie wyobrażał sobie małżeństwa. O rany! Jak pomyślę, że czekają mnie przedślubne nauki w kościele i spowiedź, to wolałabym żyć z Bronkiem na kocią łapę! Pocieszałam się myślą, że i tak nie powiem księdzu prawdy. A przedślubne nauki? O, w tej dziedzinie to ja mogłabym nauczyć księdza tego i owego, dzięki lekcjom u mego parszywego małżonka!
– Co ci babcia mówiła? – spytała mama, zaglądając do pokoju.
– Wyobraź sobie, Pieseczku, że Bronek poleciał do babci, ofiarował jej bukiet róż i szturmem zdobył jej serce. Jest nim zachwycona – powiedziałam, nie kryjąc ironii. – Oczywiście teraz jestem przegrana, bo będę musiała zgodzić się na wszystko, co oni zaplanują. A tak, mówiąc między nami, to wolałabym, żeby do naszego małżeństwa nikt się nie wtrącał. To sprawa Bronka i moja!
– Przecież wiesz, kotku, jak babci zależy na tym, żebyś była nareszcie szczęśliwa – tłumaczyła mi mama, ale także bez większego przekonania.
– Owszem, lecz nie lubię, kiedy wszyscy starają się uszczęśliwić mnie na siłę. Babcia już nawet obiecała mi dolary na suknię ślubną i koniecznie długi welon.
– To źle?
– Ale ja chcę oszczędzić na stroju ślubnym i za te pieniądze wyjechać zaraz po ceremonii do Zakopanego lub Krynicy. Poza tym wcale nie zależy mi na ślubie kościelnym!
Mama westchnęła i potrząsnęła z rezygnacją głową.
– Kochanie, po raz drugi chcesz wziąć ślub cywilny? Bronek się nie zgodzi.
– Wiem o tym – mruknęłam gniewnie i powróciłam do swoich „kryminałów”.
Tego roku Wielkanoc przypadała 14 i 15 kwietnia. Przyszło mi na myśl, że to nie będą wesołe święta, bo w kraju nadal jest niespokojnie. Gomułka wszelkimi środkami dusi każdy przejaw niezadowolenia społeczeństwa, a zwłaszcza młodzieży. Było wiele aresztowań wśród studentów, którzy sprytnymi zabiegami partii zostali podzieleni na tych, co są „za”, i na tych, co są „przeciw”.
Za granicą także nie było spokojnie. W Czechosłowacji, po ubiegłorocznym październikowym brutalnym stłumieniu protestów studentów z Pragi, nowa ekipa wprowadziła wiele zmian. Czechów ogarnęła euforia na słowa Alexandra Dubčeka o socjalizmie „z ludzką twarzą”. Podobno zaczęły się tam wielkie reformy w partii, wprowadzane przez nowego sekretarza. Czesi mówili już o swojej „praskiej wiośnie”, z której byli bardzo dumni. Popierali protesty polskich studentów, a Praga przyjęła nawet do pracy kilku polskich profesorów, brutalnie wyrzuconych z Uniwersytetu Warszawskiego po strajku młodzieży.
Obecnie mogliśmy im pozazdrościć tego powiewu wolności, bo niestety w Polsce pomimo słonecznego kwietnia w polityce panowała mroźna zima. Komitet Centralny PZPR dawno już zapomniał o Październiku 1956 roku. Gomułka judził społeczeństwo, domagając się, aby osoby pochodzenia żydowskiego wyjechały do Izraela. Zdarzały się wypadki pobicia Żydów czy obrażania ich. Wiele osób zdecydowało się wyjechać za granicę, a rząd chętnie dostarczał im paszporty bez prawa powrotu! Uważałam, że wyrzucanie z kraju ludzi, którzy się tutaj urodzili i byli Polakami, było okrutne i bezprawne. Przypominało mi to metody hitlerowskie. Jednak niektórzy przypominali, że najokrutniejszymi siepaczami UB były właśnie osoby pochodzenia żydowskiego. Mimo wszystko wydawało mi się, że ta nagonka nie była inicjowana przez członków Komitetu Centralnego, którzy albo sami byli Żydami, albo mieli żony Żydówki. Po prostu Kreml się pogniewał na Izrael za Egipt, a kiedy pan każe, sługa musi.
Związkiem Radzieckim rządził żelazną ręką Leonid Breżniew, niezezwalający na żadne rozluźnienie sztywnego kagańca w państwach Układu Warszawskiego. Despota i twardogłowy doktryner, daleko odszedł od bardziej nowatorskich działań Chruszczowa, którego zniszczył, mimo iż jemu zawdzięczał karierę polityczną. Breżniew od początku krzywym okiem patrzył na zmiany polityczne w Czechosłowacji i podobno już na wiosnę planował ingerencję wojskową. Gomułka podzielał jego poglądy, uważając, iż reformy przeprowadzane przez Dubčeka szkodzą interesom partii i idei socjalizmu w państwach Europy Wschodniej.
Bardzo interesowałam się polityką, ale nie miałam zbyt wiele czasu, by śledzić to wszystko na bieżąco, gdyż przede mną były egzaminy na koniec roku akademickiego. Uczyłam się stale, prawie nie kontaktując się z przyjaciółmi. Tylko Alinka odwiedzała mnie od czasu do czasu, co rusz przynosząc ze sobą jakiś nowy specyfik, który podobno wzmacniał organizm. Wiosną zawsze czułam się gorzej, więc przyjaciółka ratowała mnie, jak tylko mogła. Słodka dziewczyna!
Staszek na dwa miesiące wyjechał do Warszawy na specjalistyczne kursy. Witka nie widziałam już chyba z miesiąc, bo miał wojskowe ćwiczenia i przeważnie przebywał w terenie. Weronka bezczelnie złożyła na niego donos do dowódcy, oskarżając męża, że nie dbał o rodzinę i nie oddawał poborów żonie. Ale źle trafiła, bo zastępca dowódcy, do którego poszła ze skargą, udowodnił jej, że osobiście pobierała zarobki męża, więc nie miała prawa mieć do niego żadnych pretensji. Oficer widocznie był w złym humorze, gdyż nie tylko nie przyznał Weronce racji, ale zabronił kasjerowi wypłacania Weronce poborów Witka. Oświadczył, iż to niesłychana sytuacja, by oficer nie posiadał własnych ciężko zarobionych pieniędzy. Po stwierdzeniu tego faktu, odprawił babę z niczym, każąc wartownikowi wyprowadzić ją za bramę. Rozwścieczona Weronka odeszła, odgrażając się mężowi. Na szczęście w tym czasie Witek przebywał daleko od domu.
Weronka kilka razy nachodziła panią Wandę, żaląc się, że mąż nie interesuje się dzieckiem, i domagając się, żeby Witek ponownie z nią zamieszkał. Pani Wanda miała miękkie serce, ale tata Witka przypomniał synowej, że jej ojciec i bracia grozili Witkowi pobiciem, więc miał prawo opuścić dom. Weronka zaczęła się pieklić, a rozgniewany starszy pan wypchnął ją z mieszkania i zagroził, że następnym razem wezwie milicję. Biedna pani Wanda tak przeżyła wizytę synowej, że dostała ataku serca, na szczęście niegroźnego, bo Alinka natychmiast pospieszyła jej z pomocą.
Nadeszła nareszcie trochę spóźniona wiosna. Zazieleniły się kasztany w alejce pod oknem mego pokoju, a w parku na klombach sadzono kwiaty. O świcie przez uchylone okno budziły mnie już głosy ptaków i promienie wstającego słońca. Mama w tym roku posadziła w skrzynkach czerwone pelargonie i zaczęła przygotowywać dom na święta, przewracając mieszkanie do góry nogami. Po powrocie z pracy brałam się za trzepanie foteli, dywanów i chodniczków. Ściągałam zasłony, firanki i prałam je w nowej pralce Frania, niedawno kupionej przez tatę. Mama pomyła szyby we wszystkich oknach. Oj, serdecznie nie znosiłam tego przedświątecznego rozgardiaszu, ale po kilku dniach bałaganu mieszkanie aż pachniało czystością.
We środę później niż zwykle powróciłam z pracy, bo mieliśmy zakładową nasiadówkę i musiałam protokołować. Byłam zmęczona i nieznośnie bolała mnie głowa. Mama, widząc moją skrzywioną minę, podsunęła mi wazę mojej ulubionej zupy pomidorowej z domowym makaronem. Jadłam jednym zębem…
– Może po obiedzie położysz się, koteczku? – spytała współczująco, nakładając mi na talerz ziemniaczki purée, kotlet mielony i marchewkę z groszkiem.
– Mam jeszcze tyle nauki… – jęknęłam, przełykając bez apetytu resztę obiadu.
– Połóż się choć na godzinkę. Wypoczniesz i głowa przestanie cię boleć.
Dałam się skusić. Powycierałam talerze, poszłam do pokoju i położyłam się, zamykając oczy i próbując się zdrzemnąć. Prawie mi się udało, ale nagle dobiegł mnie terkot telefonu i za chwilę do pokoju zajrzała mama.
– Córeczko, śpisz?
– Właśnie zasypiałam – odburknęłam niegrzecznie, zła, że przerwano mi drzemkę.
– Dzwoni Broneczek…
– To nie mógł zadzwonić wieczorem? – Stękając głośno jak zramolała staruszka, podniosłam się z posłania i podeszłam do telefonu.
– Cześć, jak się ma moja przyszła druga połowa? – Usłyszałam jego roześmiany głos.
– Cudownie! Mało mi głowa nie pęknie, a kiedy chciałam się zdrzemnąć, mojej przyszłej drugiej połowie wpadło na myśl, żeby mnie obudzić! – warknęłam mało czułym tonem.
– Wybacz, słoneczko. Ale teraz już nie śpij, bo powiem ci coś ważnego. Musisz jutro wziąć dwa dni urlopu, choćby nawet bezpłatnego.
– Broniu, mam mnóstwo pracy i jeszcze więcej nauki. W maju pierwsze egzaminy, rozumiesz? Nie ma mowy o urlopie.
– W piątek, moja słodka sekutnico, przylecę po ciebie izabiorę do mamy. Dziś jest środa, we czwartek załatwisz sobie dwa dni wolnego. W piątek i sobotę będziesz u nas w gościnie, a w niedzielę po południu odwiozę cię do domu. Musisz poznać moją rodzinę.
Zaniemówiłam. Wprawdzie miałam tę wizytę w planie, lecz w jakiejś odległej przyszłości. Nie wiedziałam, jaka jest matka Bronka i jego siostra, więc nie paliłam się do odwiedzin.
– Broniu, ja nie wiem, czy dadzą mi urlop. To nie zależy ode mnie.
– Skarbie, dwa razy powtarzać nie będę. Jutro weźmiesz urlop, aw piątek melduję się u ciebie i lecimy! Jasne?
– Taaa jeeest! – Odetchnęłam głęboko, a potem krzyknęłam do telefonu: – Co, do cholery, jeszcze nie jesteś moim mężem, żeby mi rozkazywać. JASNE?
– Jak słońce. Ale jestem pewien, że kiedy przylecę rano w piątek, moja królewna będzie gotowa do drogi. Adieu, skarbie, ucałuj ode mnie rodziców. – I odwiesił słuchawkę!
Popędziłam do kuchni.
– Mamo! – wrzasnęłam od progu. – Bronek przyleci w piątek i zabierze mnie do swojej rodziny! Co ja mam robić?
– Lecieć, kochanie. Chyba że boisz się podróżować śmigłowcem – spokojnie powiedziała mama. – Najwyższy czas, żebyś poznała bliskich twego przyszłego męża. Pani Orlicka tyle razy o to prosiła.
– Ale ja nie wiem, jak tam jest. – Płaczliwie pociągnęłam nosem. – Przecież wiesz, że nie lubię poznawać obcych ludzi. Może ta wizyta nie będzie przyjemna?
– Nie dowiesz się, jeśli sama się o tym nie przekonasz – rozsądnie zauważyła mama. – Kotku, nie dziwacz.
– Kiedy ja mam tyle nauki, a Bronek nawet nie chciał mnie słuchać, tylko odwiesił słuchawkę! Paskudny despota! Mamo, ale przecież ja nie mogę tam jechać z pustymi rękami. Muszę coś zawieźć, ale co?
Mama usiadła na krześle, założyła nogę na nogę i zapaliła papierosa. Zawsze w takich momentach potrafiła zachować stoicki spokój.
– Wydaje mi się, że w tych czasach i przy zbliżających się świętach najlepszym prezentem byłoby coś z wędlin i może jakieś lepsze mięso. W dużych miastach zaopatrzenie też nie jest zadowalające.
Patrzyłam na moją rodzicielkę z podziwem. Mama zawsze potrafiła rozumować praktycznie.
– Tak myślisz? To chyba pójdę do pani Steni – powiedziałam, mając na myśli naszą sąsiadkę. Pracowała w dużym sklepie mięsnym, więc nie musieliśmy stać godzinami w kolejkach.
– Idź. Zanieś jej śmietanę, bo dziś pani Wojtakowa przyniosła ze wsi świeżą. – Mama wstała, otwarła lodówkę i wyjęła litrową butelkę świetnej wiejskiej śmietany, którą razem z masłem, serem, mlekiem i jajkami przynosiła nam gospodyni z pobliskiej wioski. – Weź jeszcze pół kilo twarogu, jest pyszny.
Pani Stenia wracała z pracy około dziewiętnastej, więc gdy tylko posłyszałam, że otwierała kluczem drzwi mieszkania, wyszłam na korytarz, niosąc na tacce dary.
– Pani Steniu, na słówko… – odezwałam się, wchodząc za nią do przedpokoju. – Mama przysyła pani wiejską śmietanę i serek.
Sąsiadka, korpulentna kobieta po czterdziestce, zaprosiła mnie do pokoju i odebrała tacę.
– O, dziękuję, bardzo mi się przyda. Akurat będę piekła sernik na niedzielę! – zawołała, uradowana podarunkiem. – Jakiś kłopot, pani Izuniu?
– Jeszcze jaki! Pojutrze narzeczony zabiera mnie do swojej matki. Rozumie pani, muszę wziąć jakiś prezent. Zbliżają się święta, więc mama poradziła mi, żebym w podarunku zawiozła coś z wędlin. No bo co innego mogę zabrać?
Pani Stenia popatrzyła na mnie z obudzonym zainteresowaniem.
– Pani narzeczony? Ten przystojny lotnik?
– Aha…
– No pewnie, że trzeba jakiś podarunek zawieźć przyszłej teściowej. A co by pani chciała?
– Jakby się dało, pani Steniu kochana, może jakąś dobrą szynkę, trochę myśliwskiej i coś z mięsa.
– Będę miała szynkę z Krakusa, a to najlepszy wyrób. Dam z kilogram myśliwskiej, także z Krakusa. A z mięsa… O, już wiem! Mamy obiecane parę kilogramów cielęciny. Wykroję taki ładny kawałek z nerką i schab. Co, dobrze będzie?
– Pani Steniu, jest pani aniołem! – wykrzyknęłam uradowana. – Ale muszę to wszystko mieć jutro wieczorem, bo Bronek będzie u mnie w piątek rano.
– Zrobi się, pani Izuniu. Może jeszcze coś dorzucę, jak przywiozą.
Ucałowałam z radości poczciwą sąsiadkę i w trochę lepszym humorze wróciłam do mieszkania. W kuchni upadłam raczej, niż usiadłam na krześle i rzekłam do mamy:
– Pieseczku, poczęstuj mnie papierosem.
– Przecież ty nie palisz.
– Póki siedzę, muszę zapalić. A gdy wstanę, naleję sobie pół szklanki czystej ojczystej.
Mama potrząsnęła głową i wyciągnęła do mnie rękę z paczką carmenów.
– Bronek nie pozwolił ci palić – przypomniała. – Załatwiłaś coś u pani Steni?
– Tak. Jutro będę miała wędliny i mięso. Ale uważam, że to nie jest w porządku. Bronek powinien wcześniej mnie uprzedzić. A tak to nawet nie wiem, jak mam się ubrać.
– Normalnie. Włożysz majtki, stanik i coś na siebie. Będziesz w gościnie w sobotę i w niedzielę, więc weź coś porządnego. A do śmigłowca spodnie.
Zaciągnęłam się głęboko dymem i strzepnęłam popiół na szklany podstawek. Milczałam przez chwilę, zbierając myśli.
– Mamo, ja tam nie chcę jechać – odezwałam się cicho. – Po prostu nie mam ochoty poznawać jego rodziny. Pewnie to jakaś moja fanaberia, lecz boję się, że może mnie tam nawiedzić koszmar i zrobię z siebie kretynkę. Przecież oni nie wiedzą o Romanowiczu. Bardzo kocham Bronka, ale sama myśl o małżeństwie napełnia mnie strachem. Wolałabym, żeby wszystko zostało po staremu.
– Wiesz, kochanie, że to niemożliwe. – Mama podeszła do mnie i przytuliła moją głowę do piersi. – Pragnęłabym ci pomóc, ale nie potrafię. Sama musisz sobie z tym poradzić albo zerwać z Bronkiem. On zasługuje na szczerość.
– Wiem i jest mi bardzo przykro, że nie umiem być inna. Kto tak jak ja przez pół roku, dzień po dniu, żył z diabłem, ten już nie potrafi być całkiem normalny – westchnęłam ze smutkiem. – Szkoda mi Bronka. Powinien znaleźć sobie kobietę bez takiej przeszłości jak moja.
Nazajutrz, przed końcem pracy w zakładzie, wybrałam się do kadr. Na szczęście kierownika nie było, bo gdzieś wyjechał służbowo. Zastałam tylko jego zastępczynię, niezłą kobietkę.
– Pani Lodziu, potrzebuję pilnie dwóch dni wolnego, w piątek i sobotę.
– No nie wiem… Księgowy mówił, że macie roboty od groma. Prosił, żebym nie udzielała nikomu urlopu.
Przyszła mi do głowy radosna myśl, że będę mogła zadzwonić do Bronka i oznajmić, że nie mogę lecieć, bo muszę być w pracy. Kadrowa obserwowała mnie spod oka i widząc moją niewyraźną minę, spytała:
– Iza, a po co ci ten urlop?
Doszłam do wniosku, że lepiej powiedzieć jej prawdę.
– W piątek przyjeżdża po mnie narzeczony i chce mnie zabrać do swojej rodziny. Mam poznać przyszłą teściową.
Moja odpowiedź zrobiła wrażenie na kadrowej.
– Trzeba było od razu tak mówić. Wiesz, pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłam teściową. To było już po ślubie, w czasie okupacji. Wyglądała słodko jak cukiereczek, ale ja z miejsca poznałam, że to wredna menda, i miałam rację. Do śmierci zołza zatruwała mi życie. Dam ci ten urlop, choć księgowy mnie udusi. Trzymaj się dzielnie.
Powróciłam do biura i, powiadomiwszy szefa, powiedziałam do koleżanek:
– Pomódlcie się za mnie. Jadę poznać przyszłą teściową!
W odpowiedzi usłyszałam chóralne:
– Oooch!
Marzyłam, żeby czas się zatrzymał, ale przekornie jak zwykle postawił na swoim i obudziłam się w piątek, bardzo wcześnie rano. Spałam niespokojnie i budzik nie musiał wykurzać mnie z posłania. Zajrzałam do szafy, zastanawiając się, co mam włożyć na drogę. Nie jechałam samochodem ani pociągiem, ale leciałam śmigłowcem, więc sukienka odpadała. Na szczęście, niedawno kupiłam sobie w pewexie drogie czarne dżinsy, odpowiednie na taką podróż. Ostatnio spodnie stały się bardzo modne, nosiło się je nawet do kawiarni i na dansing, Starsze panie nie pochwalały takiego trendu, uważając, że spodnie wypada nosić jedynie na wycieczkach. Też byłam tego zdania – kobieta najkorzystniej wygląda w ładnej sukience. Do dżinsów dobrałam biały golf i skórzaną kurtkę. Zapakowałam niewielki neseser, wkładając przybory toaletowe i kosmetyczne. Pamiętałam, że spędzę w gościnie sobotę i niedzielę, więc zdecydowałam się wziąć wizytową suknię oraz najlepszy, czarny kostium i różową nylonową bluzeczkę, pełną falbanek, w której wyglądałam niewinnie jak aniołeczek. Wepchnęłam jeszcze szlafrok, papcie, piżamę i zamknęłam neseser, wzdychając ze smutkiem. Nie chciało mi się jechać!
Mama i tata także wcześniej wstali, bo trzeba było przygotować śniadanie. Zaledwie się ztym uporaliśmy, kiedy rozległ się przeraźliwy huk i ogromnyśmigłowiec przemknął nad dachem. Oho, to Bronek dawał znać, że już przyleciał.
Tym razem nie powitałam go z entuzjazmem, poprzestając na lekkim cmoknięciu w usta.
– Kiedyś żandarmeria cię przymknie, bo latasz nad domami – zauważyłam zgryźliwie, prowadząc go do pokoju.
Rodzice powitali Bronka z radością, ciesząc się z jego widoku. Mama z miejsca zastawiła stół, czym chata bogata, i patrzyła z radością, jak Bronek z apetytem zajada. Tata chciał go poczęstować winem, ale on odmówił, tłumacząc, że pilotowi nie wolno spożywać alkoholu przed lotem.
– Moja królewna gotowa? – Uśmiechnął się do mnie.
– Uhm – bąknęłam pod nosem.
– W takim razie ubieraj się, bo zaraz przyjedzie Witek i odwiezie nas do śmigłowca.
– Witek? Wrócił z poligonu?
– Tak. Dzwoniłem do niego jeszcze wczoraj. No, kochanie, pospiesz się, bo musimy być na miejscu przed południem. Mam nadzieję, że kiedyś zdołam namówić mamusię i ojca do przyjazdu do nas – zażartował, żegnając się zrodzicami.
– O, mnie, mój kochany, nie namówisz na lot śmigłowcem! – zawołała mama, wtykając mi do ręki ciężką torbę z wędlinami.
– A ja chętnie. Przed wojną latałem na ćwiczenia bombowcami – wspomniał ojciec. – No, to piję toast za nasze rodziny – rzekł, wznosząc kieliszek z winem.
Ucałowałam rodziców i wyszliśmy. Przed domem stał wojskowy łazik z Witkiem za kierownicą.
– Część, kotku. – Witek pocałował mnie w policzek i pomógł umieścić neseser na tylnym siedzeniu. – O, co tak fajnie pachnie? – spytał, pociągając nosem.
– To prezent dla mamy Bronka – szepnęłam mu do ucha.
Kiwnął głową i porozumiewawczo mrugnął do mnie.
– Trzymaj się ciepło – odszepnął i kiedy Bronek wskoczył do łazika, ruszył, stopniowo przyspieszając.
Pilnowana przez dwóch komandosów maszyna stała na dużej łące, gdzie zwykle lądowały śmigłowce i mniejsze samoloty. Znowu miałam okazję podziwiać jej wielkość i groźny wygląd. Na boku dostrzegłam czarny napis: IZA i zrobiło mi się przyjemnie.
– Witek podesłał mi tych dwóch chłopców, bo nie mogłem przecież zostawić maszyny bez dozoru – wyjaśnił Bronek, widząc, że patrzę zdziwiona na żołnierzy. – No, skarbie, ładuj się do środka, bo już musimy lecieć. Chyba się nie boisz?
– Zaraz zemdleję ze strachu. Do widzenia, Wiciu. Ucałuj ode mnie Alinkę – powiedziałam i pocałowałam przyjaciela. – Boże, jaka ta Iza wielka!
– Bo to prawdziwy latający czołg! – pochwalił Bronek, patrząc z dumą na śmigłowiec. – Nikt mu nie podskoczy.
Pomógł mi wejść do kabiny, zatrzasnął drzwi i usiadł w swoim fotelu.
– Włóż hełmofon. – Bronek podał mi wielki hełm ze słuchawkami i sprawdził, czy dobrze go słyszę.
Zaraz potem maszyna zatrzęsła się, kiedy włączył motor. Hałas był tak ogłuszający, że słyszałam go nawet przez hełmofon.
– No, to w imię Boże. – Usłyszałam głos Bronka i dostrzegłam, że się przeżegnał.
Ziemia znowu zaczęła zapadać się pod nami i ten widok był naprawdę nieprzyjemny, ale po chwili wznoszenia śmigłowiec poleciał przed siebie, a wtedy już zaczęłam się zachwycać. Dzień nie był pogodny, lecz gdy wznieśliśmy się wysoko, ujrzałam pod sobą oddalające się miasto i ogromny przestwór nieba pełnego kłębiastych białych chmur.
– Dobrze się czujesz? Nie boisz się? – W hełmofonie ponownie rozległ się nieco zmieniony głos Bronka.
– Lubię latać tym śmigłowcem i czuję się znakomicie. Ta maszyna zawsze szczęśliwie przyleci do bazy, bo chrzcząc ją, oddałam jej część mojej miłości do ciebie.
W odpowiedzi Bronek ujął moją rękę i podniósł do ust.
W czasie kilkugodzinnej podróży nie rozmawialiśmy prawie wcale, bo hałas był potężny. Zastanawiałam się, jak zostanę przyjęta przez jego najbliższą rodzinę. Dosyć często rozmawiałam przez telefon z panią Orlicką, lecz to zupełnie coś innego niż kontakt osobisty. Lecieliśmy dosyć wysoko i chwilami ziemię przykrywały chmury, utrudniając mi widoczność. Pytałam Bronka, jak orientuje się w powietrzu. Pokazał mi kilka przyrządów, wyjaśniając ich rolę w czasie lotu.
– Gdybym, co nie daj Boże, stracił orientację, to zawsze mogę liczyć, że właściwy kierunek wskaże mi kontrola ruchu powietrznego z mego lotniska. Muszę zawsze uzgodnić trasę z kontrolą ruchu, czyli popularną wieżą. Gdy startuję, oni już prowadzą mnie do celu i z powrotem. Gdybym teraz zboczył z kursu, to natychmiast w słuchawkach odezwałby się czyjś głos i naprowadził mnie na właściwy. Tak samo ostrzegają mnie o znajdujących się w powietrzu samolotach. Kiedyś w samolocie był pilot i nawigator, teraz każdy pilot musi umieć posługiwać się przyrządami nawigacyjnymi.
– Aha, a kiedy dolecimy na miejsce?
– Dokładnie za trzydzieści siedem minut. Jesteś już zmęczona?
– Nie, ale huczy mi w głowie. Podziwiam, że możesz wytrzymywać ten hałas w czasie długich lotów.
– Jestem pilotem, skarbie. Siła przyzwyczajenia.
Po półgodzinie pokazało się pod nami wielkie miasto portowe. Gdynia… Wylądowaliśmy na dużym lotnisku dokładnie w podanym przez Bronka czasie. Maszyna lekko usiadła na ziemi, a ja zdjęłam hełmofon i przez chwilę siedziałam nieruchomo z przymkniętymi oczami, oswajając się z ciszą panującą w kabinie. Kręciło mi się w głowie i nie czułam się dobrze, myśląc z niepokojem oczekającej mnie wizycie. Bronek pomógł mi wyjść z maszyny i przejść do znajdującego się w pobliżu budynku. Jakiś czas rozmawiał z jakimiś oficerami, a potem przedstawił mi kilku swoich kolegów. Wymuszonym uśmiechem starałam się ukryć zmęczenie i zły humor. Nogi uginały się pode mną i jedynym marzeniem było znaleźć się w moim różowym pokoju w ciszy isamotności.
Bronek z biura zadzwonił po taksówkę i po chwili jechaliśmy już w stronę miasta. Z historii wiedziałam, że w czasie okupacji Gdynia była bardzo zniszczona, ale teraz przedstawiała się jako kolorowa i piękna, pełna zieleni i kwiatów. Kiedy stawaliśmy na światłach, mijały nas tramwaje, dzwoniąc wesoło. Jechaliśmy dosyć długo, daleko od centrum, do przedwojennej dzielnicy niezniszczonej działaniami wojennymi. Mniej tam było wielkomiejskiego ruchu, a ulice ciche, obsadzone starymi drzewami rosnącymi przed wysokimi kamienicami.
Taksówka zatrzymała się przed pięciopiętrowym domem, a Bronek, uregulowawszy należność, wziął mnie pod rękę i wprowadził do dużej sieni. Brama wejściowa miała u góry kolorowy witraż. Staromodną windą wjechaliśmy na piąte piętro. Byłam coraz bardziej zdenerwowana i z całej siły zaciskałam palce, trzymając torbę z wędlinami, bo mój neseser niósł Bronek. Na piętrze były tylko dwa mieszkania, z ozdobnymi i do połowy oszklonymi drzwiami. Przypomniały mi się dawne kamienice widziane w Poznaniu i w Krakowie. W moim mieście większość domów została zbudowana już po wojnie.
Bronek nacisnął guzik dzwonka do mieszkania po lewej stronie. Drzwi momentalnie się otworzyły i na progu stanęła wysoka dama o jasnych włosach, przetykanych siwizną i niebieskich oczach. Teraz już wiedziałam, po kim Bronek odziedziczył urodę. Kobieta czule przygarnęła mnie do piersi.
– Izuniu, tak bardzo się cieszę, że nareszcie cię poznałam! – zawołała, całując mnie serdecznie. – Wejdź, Broniu. Moje kochane dzieci, zapraszam do pokoju. Izunia musi być bardzo zmęczona po długim locie. Zaraz podam herbatę, a potem będzie obiad. Musicie oboje wypocząć. Po południu przyjdzie Róża, bo bardzo pragnie cię poznać. Wkrótce przecież będziemy rodziną.
Byłam mile zaskoczona tak życzliwym przyjęciem. Moja przyszła teściowa wyglądała bardzo sympatycznie. Jej zachowanie i wygląd, charakterystyczne dla prawdziwej damy, przypominały mi nieco moje ciotki, a szczególnie ciotkę Wandę. Z długiego ciemnego przedpokoju weszliśmy do dużego pokoju jadalnego, umeblowanego pięknymi starymi meblami. Na ścianach pokrytych bordową tapetą wisiały dobre olejne obrazy. Na dużym okrągłym stole, przykrytym koronkową serwetą, stał kryształowy wazon z barwnymi tulipanami. Zabytkowy żyrandol zwisał nad stołem. W pokoju znajdował się jeszcze artystycznie rzeźbiony kredens, obszerna sofa w stylu biedermeier, a pod dużym oknem wychodzącym na ulicę – długa ława icztery wygodne fotele.
– Izuniu, usiądź na fotelu. Napijesz się herbaty, prawda?
– Z przyjemnością, proszę… – Zatrzymałam się na moment, nie wiedząc, jak mam tytułować przyszłą teściową.
Zrozumiała natychmiast moje wahanie.
– Kochanie… – powiedziała serdecznie. – Twoja mamusia żyje, więc trudno by ci było nazywać mnie matką. Umówmy się, że będziesz się do mnie zwracała „ciociu Marysiu”.
Wstałam, podeszłam do niej i ucałowałam ją w policzek i w rękę. Tak jak niegdyś uczyły mnie babki i mama.
– Jestem bardzo szczęśliwa, że cię poznałam, ciotuniu Maryniu. Szczerze mówiąc, trochę bałam się tej wizyty, ale teraz cieszę się, że Bronek mnie tu przywiózł. A to jest prezent od moich rodziców – powiedziałam, wręczając jej torbę z wędlinami.
Ciocia zajrzała do niej i się roześmiała.
– Mój Boże, a ja wczoraj stałam prawie dwie godziny w kolejce, żeby dostać kilogram parówek. To przecież prawdziwe skarby! O, jak smakowicie pachnie ta kiełbaska… Jaka duża szynka! Cielęcina… Nie jedliśmy jej chyba od kilku miesięcy! – Ciocia w podzięce ucałowała mnie i poszła do kuchni, by zrobić nam herbatę.
Usiadłam na fotelu i rozejrzałam się.
– Macie państwo piękne mieszkanie – zauważyłam.
Bronek przycupnął przy mnie i wziął mnie za rękę.
– Bardzo się podobasz mamie – rzekł. – A co do mieszkania, to ci powiem, że prawie nic do niego nie kupowaliśmy. Przyjechaliśmy tu zaraz po zdobyciu miasta przez nasze wojsko. Połowa miasta leżała w gruzach, ale tutaj ocalały te przedwojenne domy, a Niemcy, którzy uciekali w panice, pozostawiali wszystko, ratując życie. Ja byłem jeszcze małym chłopcem, ale moja mama jest bardzo energiczną kobietą. Mimo iż byliśmy dawnymi „obszarnikami”, znalazło się kilku porządnych ludzi, którzy zechcieli matce pomóc i przydzielili nam to mieszkanie. Po obiedzie pokaże ci wszystkie pokoje. No, jest herbata! – zawołał, zobaczywszy matkę wnoszącą tacę z filiżankami i cukiernicą.
Wstałam i pomogłam cioci ustawić wszystko na stoliku.
– Przyniosłam dla ciebie, Izuniu, konfitury z malin do herbaty. Własnej roboty!
– Dziękuję, ciociu. Uwielbiam konfitury. U dziadków w ogrodzie były morwy. Babcia robiła z nich znakomite przetwory.
– O, twoja babcia to wspaniała, wartościowa kobieta. Bardzo lubimy sobie porozmawiać. Tylko potem biedny Broneczek musi płacić wysokie rachunki za telefon.
Herbata była bardzo dobra, angielska, i piłam ją z przyjemnością, spragniona po podróży.
– Chcesz teraz obejrzeć mieszkanie czy po obiedzie? – zagadnęła ciocia Marynia, kiedy wypiliśmy herbatę.
– Jeśli to nie sprawi ciotuni kłopotu, to wolałabym teraz, bo przed obiadem chciałabym się nieco odświeżyć po podróży.
– Ależ naturalnie. Zaraz wszystko ci pokażę! Broniu, idź pierwszy się umyć. Pozwól, moje dziecko.
Wstałam i przez ciemny przedpokój weszłyśmy do dużej łazienki, całej pokrytej zielonymi kaflami. Ku mojej zazdrości miała okno. Na półeczkach i łazienkowych szafkach stały doniczki z wielkimi paprociami. Podziwiałam białą żeliwną wannę na lwich łapach. Już dawno nie używano takich w nowoczesnych łazienkach. Stamtąd powędrowałyśmy do obszernej kuchni, białej i zadbanej. Przy końcu przedpokoju dwoje drzwi prowadziło do pozostałych pokoi. Ciocia otworzyła pierwsze.
– To sypialnia Bronia – powiedziała, wprowadzając mnie do środka.
W tym mieszkaniu wszystkie pokoje były duże i jasne, a ten miał dodatkowo balkon wychodzący na cichą ulicę, obsadzoną po obu stronach jezdni starymi klonami. Ciemnozielone tapety nadawały wnętrzu zaciszny i przytulny wygląd. W sypialni nie było łóżka, tylko olbrzymi tapczan, na którym mogły swobodnie spać nawet trzy osoby. Nad nim znajdowała się duża półka, pełna fachowych książek, obok stolik z dwoma fotelami i trzydrzwiowa szafa. Kilka wielkich zdjęć na ścianach przedstawiało różne typy samolotów i helikopterów. Na stoliku koło tapczanu zauważyłam moją fotografię w stylowej ramce. W tym pokoju także były kwiaty na stoliku i na półce.
– Tu dzisiaj będziesz spała – powiedziała ciocia, poprawiając białą firankę na drzwiach balkonowych.
– A Bronek?
– On wyśpi się wygodnie na sofie w jadalni. Chodź, Izuniu, pokażę ci jeszcze mój pokój i będziesz mogła pójść się umyć.
Trzeci pokój mógł być uznany za salon, bo prócz wersalki służącej do spania i szafy miał stolik w kształcie elipsy, cztery fotele i sporą komodę, wszystko także w stylu biedermeierowskim. Meble obite były szarą tkaniną w ciemnoniebieskie pasy. Przy oknie stała duża biblioteka pełna książek. Na błyszczącym parkiecie leżały chodniczki i kolorowe dywany. To mieszkanie naprawdę prezentowało się imponująco i było bardzo czyste.
– No, i jak ci się u nas podoba? – odezwała się ciocia Marynia, kiedy przeszłyśmy do jadalni.
– O, w porównaniu z naszym ludowym budownictwem to prawdziwy luksus – powiedziałam szczerze. – Ale to wprost nie do wiary, że kogoś tu nie dokwaterowano.
– Myślisz, że nie próbowano? – Zaśmiała się. – Ale ja walczyłam jak lwica, bo cały czas pamiętałam o tym, że Bronek dorośnie i kiedyś zechce się ożenić. Przez jakiś czas mieszkał tutaj pewien marynarz, ale rzadko tu bywał, bo pływał na liniach dalekomorskich. Wtedy w jednym pokoju mieszkałyśmy obie z Różą, a w jadalni spał Bronek. Potem marynarz ożenił się i wyprowadził, ale wówczas Bronek już był dorosły i studiował w Wyższej Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie. Różyczka także dorosła i wyszła za mąż. Zostałam sama. – Ciocia spojrzała na mnie przeciągle. – Ale mam nadzieję, że długo to nie potrwa, bo kiedy weźmiecie ślub, może zdecydujesz się zamieszkać w naszym mieście.
Uśmiechnęłam się dosyć kwaśno, bo nie lubię, gdy coś mi się sugeruje. Chcę sama decydować o moim przyszłym życiu.
– Mamy jeszcze trochę czasu na zastanowienie się nad przyszłym miejscem zamieszkania – odpowiedziałam wymijająco.
Bronek wyszedł z łazienki, a ja skorzystałam z okazji i poszłam się umyć. Łazienka była duża i wygodna. Poprawiłam makijaż i wyszłam odświeżona i pachnąca moimi ulubionymi perfumami – Chat Noir, które ze sobą zabrałam. Usłyszałam, że Bronek wołał z pokoju:
– Mamo, kiedy będzie obiad, bo jestem głodny?!
– Już, zaraz, syneczku, podaję. Tylko zupa się podgrzeje.
Weszłam do kuchni.
– Ja ciotuni pomogę. Gdzie są obrusy i talerze?
– O, dziękuję ci, kochanie. W jadalni, w kredensie. Bronek ci pokaże.
W masywnym kredensie o lustrzanych szybach leżały w dolnej szufladzie serwety i obrusy, a wyżej, na półkach, stał serwis z białej porcelany. W safianowym puzdrze znalazłam srebrne sztućce.
– Niemcy naprawdę zostawili tu kosztowne przedmioty – zauważyłam. – Ta porcelana jest bardzo piękna, a sztućce warte mnóstwo pieniędzy.
– Nie, moja droga – odrzekła ciocia Marynia, wchodząc do pokoju. – To nie są rzeczy poniemieckie, tylko nasze, rodzinne. Mieliśmy bardzo oddaną służbę i kiedy nas tak brutalnie wypędzono z dworu, nasze pokojówki poukrywały cenniejsze rzeczy, a po jakimś czasie przywieziono je nam aż tutaj.
Obiad był bardzo smaczny, a później do kawy było pyszne ciasto z kremem. Ciocia wypytywała o moje studia i rodziców. Opowiedziałam jej, że straciliśmy dom dziadków, nie mówiąc oczywiście, czyja to była sprawka. Bronek wspominał swoje lata w dęblińskiej Szkole Orląt, a ciocia Marynia wpatrywała się w niego wzrokiem pełnym miłości i matczynej dumy.
– Wiesz, Izuniu… – przerwała na moment synowi. – Bronek nie tylko jest pilotem, ale także magistrem inżynierem lotnictwa. Studiował długie lata.
– Gratuluję i współczuję, bo wiem, co to znaczy studiować i pracować zawodowo.
– Kiedy już zostaniesz adwokatem, będziesz miała bardzo dobrze płatny zawód – zauważyła ciocia.
– Nie zostanę adwokatem. Chcę się kształcić na prokuratora – oświadczyłam, zdając sobie sprawę, że wywołam tym szok umoich słuchaczy.
Rzeczywiście, Bronek i ciocia szeroko otworzyli oczy, lecz nim zdążyli coś powiedzieć, rozległ się dzwonek do drzwi.
– To pewnie Różyczka. – Ciocia zerwała się i pobiegła otworzyć.
Po chwili powróciła, prowadząc młodą, urodziwą i także jasnowłosą kobietę, bardzo podobną do Bronka. Wstałam i się ucałowałyśmy. Wydała mi się równie sympatyczna, co ciocia i zachowywała się wobec mnie serdecznie. Kiedy usiadła i nalała sobie kawy, ciocia nawiązała do przerwanej rozmowy:
– Wyobraź sobie, córeczko, że Izunia pragnie być prokuratorem!
Róża posłała mi spłoszone spojrzenie.
– Ależ, Izo, zamierzasz być oskarżycielem? Przecież wiesz, że prokuratorzy skompromitowali się, oskarżając naszych AK-owców i przeciwników władzy komunistycznej. Wielu skazali na śmierć. Chcesz dołączyć do ich grona?
Tyle razy słyszałam ten zarzut z ust najbliższych, że robiło mi się od tego niedobrze. Nie zamierzałam drzeć kotów z przyszłą rodziną, ale postanowiłam wyjaśnić, o co mi chodzi.
– Pozwól, kochana, że sprostuję. W Polsce nie ma komunizmu, tylko socjalizm. O obrzydliwej roli, którą odegrali prokuratorzy, nie musisz mi wspominać, gdyż siostra ojca siedziała w Fordonie, a mój wuj generał został zaocznie skazany na karę śmierci. Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi zbrodniarzami ani z polityką. Pragnę zostać prokuratorem, żeby skazywać na surowe kary mężczyzn znęcających się nad rodziną. Zdaję sobie sprawę, że przede mną bardzo wiele lat nauki. Muszę ukończyć studia prawnicze. Następnie czeka mnie egzamin na aplikację prokuratorską, która trwa dwa i pół roku. W tym czasie obowiązana jestem do odbycia praktyk w sądach i prokuraturach. Dalej czeka mnie egzamin ustny i pisemny, szczególnie z prawa karnego, a następnie rozpocznę pracę jako asesor, na co najmniej rok. Aha, ponieważ jeden z przedmiotów prawa to kryminalistyka związana z medycyną sądową, będę więc musiała uczestniczyć w sekcjach zwłok w instytucie medycyny sądowej.
Bronek przełknął ślinę i powiedział z westchnieniem:
– Obawiam się, że nie zjem obiadu, który mi ugotujesz.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Nie obawiaj się, Broneczku, bo będę taka zapracowana, że nie znajdę czasu, żeby ci gotować obiady. Zjesz w kasynie.
– Dobrze się zapowiada – mruknął, ale zaraz posłał mi serdeczny uśmiech i pocałował w rękę. – Jesteś bardzo dzielna – pochwalił.
– Nie jestem. Chcę tylko pracować w zawodzie, który da mi satysfakcję.
– No, to ja już nie chciałabym być tym mężem znęcającym się nad rodziną – rzekła Róża z udawaną powagą.
– Byłoby ci ciepło! Minimum pięć lat odsiadki, bez prawa do amnestii – odpowiedziałam tym samym tonem.
– Dzieci, dzieci, aż strasznie was słuchać! – zawołała ciocia Marynia i machnęła w naszą stronę.
Reszta dnia upłynęła na rozmowach i snuciu planów na przyszłość. Nie miałam wątpliwości, że ciocia i Róża mają nadzieję, iż zamieszkamy w Gdyni. Bronek chyba także na to liczył. Pod wieczór Róża się pożegnała i poszła do domu, zapraszając nas nazajutrz do siebie.
Po kolacji Bronek objął mnie i rzekł figlarnie:
– Przygotowałem dla mojej dziewczyny niespodziankę. Jutro wieczorem zabawimy się w kasynie. Poznasz moich kolegów pilotów.
To naprawdę była niespodzianka i doprowadziła mnie do wściekłości.
– Bronek, do jasnej cholery! – syknęłam. – Nie mogłeś mi tego wcześniej powiedzieć? Wzięłabym z domu jakieś porządne ciuchy!
– Kochanie, dama nie klnie.
– Nie jestem żadną damą, tylko skromną obywatelką ludowej ojczyzny. Ciociu! – zawołałam. – Bronek chce mnie wieczorem zabrać do kasyna i zrobił mi niespodziankę, nie powiadamiając mnie o tym. Nie jestem na to przygotowana i nie pójdę!
Ciocia Marynia wyjrzała z kuchni.
– Oczywiście, że nie pójdziesz, bo rano zwiedzicie miasto, a potem jedziemy do Róży i tam posiedzimy do późna. Wieczorem Izunia musi wcześniej się położyć, bo w niedzielę lecicie z powrotem, więc powinna wypocząć.
– Maaamo! – Bronek miał zawiedzioną minę. – Przecież ja chciałem pochwalić się moją dziewczyną przed kolegami i zrobić jej przyjemność. Iza lubi tańczyć.
– To trzeba jej było o tym wcześniej powiedzieć – oświadczyła rozsądnie ciocia. – No, dzieci, teraz obejrzymy sobie Czterech pancernych i psa, a potem idziemy spać! Broniu, pamiętaj, że Izunia nie jest przyzwyczajona do tutejszego klimatu i zapewne czuje się senna.
– No, dobrze, już dobrze. Oglądajcie sobie, bo ja muszę jeszcze poczytać literaturę fachową – westchnął mój przyszły mąż, pocałował matkę w policzek, mnie w usta i poszedł do siebie.
– Miał dobre chęci – powiedziała ciocia z uśmiechem.
– Przysłowie mówi, że piekło jest nimi wybrukowane – skomentowałam pomysł ukochanego.
Kiedy odcinek serialu dobiegł końca, ciocia pościeliła mi tapczan i pocałowała mnie na dobranoc. Poszłam jeszcze do łazienki, by się wykąpać, a potem długo leżałam, nie mogąc zasnąć w obcym domu. Tapczan był bardzo szeroki i na próżno szukałam na nim swojego miejsca. Śnieżnobiała pościel była dosyć mocno krochmalona, czego nie znosiłam, bo miałam wrażliwą skórę i krochmal mnie drapał.
Myślałam o tym, jak daleko jestem od domu, na drugim końcu Polski, i wiedziałam, że rodzice myślą o mnie i tęsknią. Ja za nimi także tęskniłam. Mieszkanie Orlickich było naprawdę piękne, lecz czułam się tu nieswojo. Brakowało mi mego ukochanego pokoju, tykania zegara i gwizdów pędzących w pobliżu pociągów. Brakowało mi świadomości, że jestem u siebie i mogę robić, co chcę. W tym domu przyjęto mnie bardzo życzliwie, o wiele lepiej, niż się tego spodziewałam. Ciocia była serdeczna i zdobyła moje serce, a jednak to nie był mój świat.
Będąc przez pół roku w Warszawie, rozpaczliwie tęskniłam za domem, nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś tam wrócę, i ta tęsknota odzywała się natychmiast, gdy tylko gdzieś wyjeżdżałam. Czyniłam sobie wyrzuty, że nie zatelefonowałam do rodziców, ale cały czas byłam czymś lub kimś zajęta. Postanowiłam zaraz z rana zadzwonić do domu i powiadomić ich, że jestem cała, zdrowa i zadowolona.
W końcu zapadłam w płytki, gorączkowy sen, niedający odprężenia.
* Spolszczona wersja francuskiego beau monde – wyższe sfery, wytworne towarzystwo.