Kochankowie Burzy. Tom 10. Bezmiar rozpaczy - Elżbieta Gizela Erban - ebook + audiobook

Kochankowie Burzy. Tom 10. Bezmiar rozpaczy ebook i audiobook

Elżbieta Gizela Erban

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kochankowie Burzy to monumentalne dzieło życia Elżbiety Gizeli Erban. Porywająca opowieść o wielkiej miłości, dla której tło stanowią wydarzenia poprzedzające wybuch powstania styczniowego. Śledząc losy młodziutkiej Niny, czytelnik przenosi się do czasów, gdy honor i obowiązek wobec Ojczyzny były cenniejsze niż własne życie. Autorka w obrazowy sposób odwzorowuje panujące wtedy nastroje, mody oraz realia codzienności. Wyczarowuje przed naszymi oczami dawno miniony świat, pełen zarówno wystawnych balów, jak i krwawo tłumionych zamieszek. Świat mało znany dla wielu czytelników, a jednocześnie urokliwy jak sceneria ziemiańskiego dworku i pasjonujący jak najbardziej wciągająca salonowa intryga.

Mija rok 1863. Rok zmagań z potężnym wrogiem. Królestwo Polskie, Litwa i Ruś, dławione żelazną ręką carskich naczelników, okryły się żałobą i pochyliły karki pod jarzmem tyranii. Jedynie w Górach Świętokrzyskich dyktator Traugutt zreorganizował dwa obozy pod dowództwem generała Bosaka. Tam też ze swoim oddziałem toczy walki hrabia Aleksander.

W Królestwie Polskim panuje terror, majątki są rekwirowane, ludzie zsyłani na Sybir. Głowy podnoszą zdrajcy, a jeden z nich przyczynia się do wielkiego dramatu właścicieli pałacu w Makowie.

Równocześnie najcięższe chwile w swoim krótkim, intensywnym życiu przeżywa hrabina Klonowicka. Tylko dzięki wielkiej sile charakteru i pomocy najbliższych wychodzi z poważnej zapaści, jednak spokój nie trwa długo. Zły los wciąż o niej pamięta. Czy pokona trudności nawet wówczas, gdy każdy kolejny cios będzie nieomal śmiertelny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Oceny
4,7 (86 ocen)
69
12
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasamsel74

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
10
jadzia40

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
10
iwonalewsza

Nie oderwiesz się od lektury

Super bardzo polecam
10
Bogusiek

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodłam się kolejnym tomem i czekam na następny. Uważam, że to "lektura obowiązkowa" dla kobiet. Polecam!
00
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta
00

Popularność




Redakcja

Bartosz Szpojda

Projekt okładki

Anna Slotorsz

Fotografia na okładce i grafiki na stronach rozdziałowych

© KathySG/shutterstock.com|Winslow Homer/si.edu

Redakcja techniczna, składiłamanie

Damian Walasek

Przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Magda Zimna

[email protected]

Wydanie I w tej edycji, Chorzów 2024

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. + 48 600 472 609, + 48 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2022

tekst © Elżbieta Gizela Erban

ISBN 978-83-8293-193-8

O roku świętych błędów! O roku szaleństwa!

Próżno cię wyklinały rachuby trzeźwości,

Ostało ziarno gniewu w oczach potomności,

Aż kłosem wybujało na polach zwycięstwa.

Twe echa, wielki roku, to sumień kołatka,

Co nie dała do reszty gnuśnieć w niewoli.

Benedykt Hertz,1863

Rozdział 1

Minął rok 1863, rok zawiedzionych nadziei, niespełnionych zamierzeń i nierównych zmagań z potężnym wrogiem. Rok krwawych ofiar tysięcy bojowników. Królestwo Polskie, Litwa i Ruś, zdławione żelazną ręką carskich naczelników wojennych, okryły się żałobą i pochyliły karki pod jarzmem terroru. Cichły strzały, powstanie gasło, zduszone, stłamszone, utopione we krwi. Więzienia nie mieściły już w swych murach aresztowanych, kaci mieli pełne ręce roboty. Dzień w dzień na terenie całego kraju odbywały się egzekucje, często masowe. Wydawało się, że zapanował spokój, lecz nie był to spokój po dobrze wypełnionym obowiązku, tylko cisza iście grobowa.

Jedynie w Górach Świętokrzyskich mała armia polska, zreorganizowana przez dyktatora Traugutta i dowodzona przez generała Bosaka, posiadała dwa duże obozy w pobliżu Cisowa i Kunowa. Były to prawdziwe polskie republiki, gdzie nie stanęła noga zaborcy. Ludność wsi i miasteczek, serdecznie życzliwa powstańcom, żywiła ich i przygarniała w mroźne zimowe noce. Zresztą w pierwszych dniach stycznia sroga zima sparaliżowała wszelkie działania partyzanckie. Rosjanie także ukryli się w garnizonach, oczekując nadejścia odwilży.

W ukrytych w puszczy powstańczych obozach nawet nie wyobrażano sobie, że w salonach wielkich miast Europy coraz częściej wymawiano nazwisko generała Bosaka. Młody hrabia, tajemniczy i przystojny powstaniec polski, podniecał wyobraźnię znudzonych dam. Był romantyczny jak bohater powieści pana Dumasa lub szlachetny rozbójnik Rinaldo Rinaldini. Damy wzdychały, marząc skrycie, żeby poznać go osobiście. Prasa zagraniczna rozpisywała się, zamieszczając sensacyjne artykuły o niesfornym kuzynku samego cara Rosji, spokrewnionego – przez stryjeczną siostrę Julię z hrabiów Hauke księżnę Battenberg – z rodami arystokracji europejskiej wymienionymi w Almanachu Gotajskim01.

Pod koniec stycznia, kiedy mrozy znacznie zelżały, generał Bosak natychmiast wznowił działania powstańcze. Pod Iłżą pułkownik Kalita Rębajło odniósł świetne zwycięstwo, rozbijając duży oddział nieprzyjacielski. Miasteczko zostało zdobyte, a dowódca rosyjski – Suchonin – poległ. Powstanie, zdające się już dogasać, nagle rozpaliło się na nowo wielkim płomieniem.

W pierwszą rocznicę wybuchu walki zbrojnej małe miasteczko Bodzentyn przeżywało swoje wielkie dni. Dwudziestego trzeciego stycznia odbyła się tam huczna parada wojskowa. Miasto uniesione ambicją, wspomniawszy na swoje wspaniałe dzieje, przystroiło się w biel i amaranty. Na hardo powiewających chorągwiach lśniły srebrzyste orły. Ratusz, przystrojony we wstęgi o barwach narodowych, dźwigał na sobie wielkie herby Królestwa Polskiego, Litwy i Rusi: Orła, Pogoń i Świętego Michała. Z okien i balkonów zwieszały się dywany lub makaty, a na nich portrety Kościuszki, księcia Józefa Poniatowskiego albo obrazy z Matką Boską Częstochowską. Jeszcze nigdy Bodzentyn nie był tak radosny i ożywiony, oczekując na uroczystość. Świątecznie ubrani mieszkańcy szli gromadnie na błonia, gdzie oddziały powstańcze gotowały się do defilady.

Msza święta odprawiona została w warunkach polowych, a po nabożeństwie przemówił sam generał Bosak, powitany uroczystą oracją przez przedstawicieli władz miejskich. Następnie rozpoczęła się defilada. Przed szalejącymi ze szczęścia mieszkańcami Bodzentyna przemaszerowało osiem batalionów piechoty i przejechał szwadron kawalerii, w pięknych ułańskich mundurach. Furkotały na wietrze biało-amarantowe proporczyki na lancach, konie szły w lansadach w takt marsza granego przez dętą orkiestrę. Z wieżyc kolegiaty biły dzwony, jak w ową noc styczniową, kiedy ich głos wzywał do szturmu. Patrzono przez łzy na maszerujące twardo oddziały wiarusów, marsowych i zahartowanych przez długie miesiące ciężkiej walki. Błyskały w styczniowym słońcu stalowe bagnety i ostrza kos dzierżone w sękatych rękach maszerujących równo kosynierów – chłopów z okolicznych wiosek. Warkot werbli raz po raz głuszył zrywające się oklaski i okrzyki tłumów.

Po defiladzie ojcowie miasta zaprosili wojaków na ucztę. Cała okolica złożyła się, aby godnie przyjąć swoich chłopców. Przy ogólnym stole wszystkie stany miały swoich przedstawicieli. Obok dziedzica siedział chłop, a mieszczanin częstował Żyda w odświętnym chałacie, traktując go jak równego sobie. Wznoszono toasty, życząc sobie, żeby za rok drugą rocznicę powstania uczcił już cały naród w wolnej Polsce. Po przyjęciu wojsko żegnane błogosławieństwami i łzami zgromadzonych na błoniach ludzi sprawnie wymaszerowało z miasta, znikając w puszczy.

Ta głośna uroczystość stała się powodem wielkiej kompromitacji generała Uszakowa. Zdążył on pochwalić się namiestnikowi Bergowi, że na terenie Gór Świętokrzyskich powstanie wygasło. Tymczasem osobisty wysłannik Berga przywiózł z Kielc zupełnie inne wiadomości, donosząc o sukcesach militarnych Bosaka. Na głowę nieszczęsnego generała spadły pioruny wściekłości namiestnika. Berg szalał, a niefortunny raport sprowadził na Uszakowa niełaskę i w konsekwencji dymisję z zajmowanego stanowiska. Ale to nastąpiło nieco później.

Natomiast dla patriotycznego Bodzentyna serdeczne bratanie się z powstańcami miało opłakane skutki. Rozwścieczone upokorzeniem wojska Czengierego ponownie spacyfikowały miasto, surowo karząc mieszkańców za wielkie, gorące serca. Znowu rozległ się świst batów i krzyki bezlitośnie katowanych ofiar. Wiele osób aresztowano i przewieziono do Radomia na przesłuchanie. Niejeden mieszkaniec Bodzentyna poszedł powstańczym szlakiem na Sybir. Niektórzy stanęli na szafocie i zawiśli na szubienicy. Małe, urocze miasteczko, tak dumne zeswojej historii,poddane zostało szczególnie ostremu nadzorowi władz carskich i ostatecznie utraciło prawa miejskie.

Wtedy jednak nikt już nie stanął w obronie prześladowanej polskiej ludności.

Wszelkie nadzieje na pomoc państw zachodnich zawiodły. Kiedy Polska zwracała się ku Zachodowi, jak zwykle wszystko kończyło się na obietnicach inotach dyplomatycznych słanych pod adresem Rosji, co wcale nie przeszkadzało autorom tychże not gościć w salonach ambasad rosyjskich i pić z Rosjanami szampana. Uznano, że byłoby głupotą drażnić wschodniego kolosa dla czegoś, co nawet nie było normalnym państwem istniejącym na mapach świata.

Austria pierwsza zrzuciła maskę dobrotliwego wujka i 18 lutego 1864 roku proklamowała na terenie Galicji stan oblężenia. Powstańcy zmuszeni byli zdać broń i rozejść się do domów. Opornych aresztowano. Kilka tysięcy młodych mężczyzn, gotowych do przekroczenia granicy, porzuciło swoje oddziały i ciskając byle gdzie karabiny, oddawało się w ręce Austriaków. Niepowodzenia militarne i brak perspektyw na realną pomoc zniechęciły społeczeństwo Małopolski do dalszego wspierania działań powstańczych w Królestwie. Szlachta starannie zacierała ślady swego udziału w walce zbrojnej. Niszczono cenne dokumenty, zakopywano broń, a kwaterujące jeszcze do niedawna po dworach oddziałki niedoszłych powstańców – wypraszano, a raczej wyrzucano. Wtedy to przepadło bezpowrotnie ponad dwadzieścia tysięcy sztuk broni palnej sprowadzonej przez Rząd Narodowy z zagranicy i zakupionej ze składek społeczeństwa polskiego. Tej broni, na którą na próżno czekały walczące za Wisłą oddziały.

Władze austriackie masowo przeprowadzały aresztowania przedstawicieli Rządu Narodowego w Galicji i osadzały ich w twierdzach lub deportowały do Królestwa. Aresztowanym często dawano do wyboru: albo deportacja i Sybir albo wyjazd do Meksyku, gdzie Maksymilian Habsburg02, obwołany cesarzem, musiał w przyszłości toczyć krwawe boje z meksykańskimi patriotami, zwolennikami demokratycznie wybranego prezydenta Juareza. Polacy służyć tam mieli za mięso armatnie.

W Wielkim Księstwie Poznańskim w ręce Prusaków dostało się kilkaset znakomitych sztucerów belgijskich, z wielkim trudem sprowadzonych z zagranicy. Król pruski potraktował zwolenników powstania z największą surowością. Jednakże Rząd Narodowy liczył na pomoc Wielkopolski, bo na wieść o zaniechaniu walki w Poznańskiem, zrozpaczonemu Trauguttowi wyrwały się gorzkie słowa pod adresem tamtejszych działaczy: „Odgrywaliście tylko nędzną komedię przed obliczem umordowanej ojczyzny”.

Kolejno wygasały walki na Kujawach, Mazowszu i w Augustowskiem. Na Podlasiu trzymał się jeszcze ksiądz generał Stanisław Brzóska, dowodzący oddziałem złożonym z zagrodowej szlachty i podlaskich chłopów. W większości jednak ludzie nie chcieli już oddawać życia za całkowicie przegraną sprawę. Byli rozgoryczeni niespełnionymi obietnicami Rządu i powracali do domów, gdzie już czekała na nich policja, sąd wojenny i w najlepszym razie zesłanie, a w najgorszym szubienica.

Bez zbędnej przesady cały ciężar walki zbrojnej spoczął teraz na korpusie Bosaka. Entuzjastyczny rozmach jego planów był taki, jakby powstanie dopiero się rozpoczynało. Wszystko wydawało mu się do odrobienia, nawet grzech „czerwonych”, którzy zmarnowali okazję przekształcenia powstania w wojnę ogólnonarodową. Dyktator Traugutt równie niezłomnie trwał na swoim stanowisku, dając rozkaz do przygotowania wiosennej ofensywy. Zanim wojska rosyjskie ruszyły z garnizonów, w ręce Bosaka wpadły ważne depesze z dokładnym planem ataku na powstańcze placówki. Przy odrobinie zręczności, można było zgotować nieprzyjacielowi śmiertelną niespodziankę.

Lecz powstańców zaczął prześladować pech.

Na miejsce bohaterskiego pułkownika Chmieleńskiego szefem sztabu Bosaka został Apolinary Kurowski03, człowiek nieudolny, fatalny dowódca, osobiście odpowiedzialny za krwawą porażkę pod Miechowem, gdzie poległ kwiat młodzieży galicyjskiej. Nie wiadomo, jakim sposobem otrzymał tak odpowiedzialne stanowisko w armii Bosaka. Na nieszczęście w tym czasie generał przebywał w innym miejscu, a Kurowski zdany był tylko na siebie. Kiedy kolumny rosyjskie ruszyły ku obozom powstańczym w stronę Cisowa, Kurowski – ogarnięty paniką – opracował plan przebicia się przez ich pierścień i zaatakowania Opatowa. Był to plan kompletnie bezsensowny i tragiczny w skutkach.

Dwudziestego pierwszego lutego 1864 roku nastąpił szturm na miasto. Atak – jednoczesny z czterech stron – był tak potężny, że Polacy z marszu odbijali dom po domu, wypierając broniących się rozpaczliwie Rosjan. Aby oświetlić sobie pole walki, powstańcy podpalili kamieniczki w rynku. Purpurowa łuna rozbłysła nad miasteczkiem, zamieniając zmierzch w jasny dzień. Tymczasem, w momencie największego nasilenia walki, kiedy zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, Kurowski – zupełnie bez powodu – wydał rozkaz odwrotu. Trąbki sygnalistów szalały, wzywając upojonych walką żołnierzy do wycofania się z miasta. Powstańcy odeszli w porządku, oczekując odpoczynku i noclegu po ciężkim boju. Tymczasem Kurowski skierował zmęczone walką oddziały na powrót do lasów cisowskich, a tam czekała na nich zguba.

Naprzeciw powstańcom, wyczerpanym marszami i bojem, podążało już dwadzieścia kolumn nieprzyjaciela – jazda, piechota, kozacy i artyleria. Dokoła lasów cisowskich zacisnęła się śmiertelna pętla. Zewsząd ukazywały się patrole kozackie i kolejne kolumny rosyjskie, które nawiązywały kontakt ogniowy z Polakami. Lasy cisowskie okazały się pułapką bez wyjścia. Powstańcy po fakcie zrozumieli, że przedarcie się przez pierścień wojsk jest niemożliwe. I wtedy wybuchła panika!

Na próżno oficerowie wzywali do opamiętania, płazowali szablami i strzelali w łeb uciekinierom. Żołnierz, straciwszy nadzieję, rzucał karabin i ratując życie, uciekał, szukając bezpiecznego schronienia. Nikt już nie próbował stawiać oporu i mała armia polska, zorganizowana nadludzkim wysiłkiem przez Bosaka, rozbiegła się na wszystkie strony, a za nią postępowały nieubłaganie karne, świetnie wyćwiczone wojska rosyjskie, wyławiając zbiegów, mordując, paląc i likwidując po drodze kolejne obozy i magazyny powstańcze.

Generał Bosak próbował opanować panikę i zreorganizować swoje oddziały, ale na to było już za późno. Cała kraina świętokrzyska zalana była wojskami. Rwały się siatki kurierskie, wpadały w ręce wroga kryjówki z bronią, amunicją i zaopatrzeniem. Do opuszczonych miasteczek i osiedli wkroczyły władze carskie, zaprowadzając porządek terrorem i ustanawiając wszędzie naczelników wojennych, będących panami życia iśmierci ludności polskiej. Carski aparat administracyjny na powrót obejmował pajęczą siecią utracone w powstaniu dzielnice, z całąbezwzględnością egzekwujączaległe podatki. Wsypa goniła za wsypą, następowały aresztowania na niesłychaną skalę.

Generał Bosak przemieszczał się z miejsca na miejsce jak ścigany przestępca. Kozacy, patrolujący całą tę część kraju, uniemożliwiali jakikolwiek opór. Na koniec nawet oficerowie zaczęli porzucać swoich żołnierzy i przechodzić granicę, chroniąc się w Galicji. Powstanie dogasało jak dopalająca się świeca. Ale w Warszawie trwał niezłomnie dyktator Traugutt, mający ciągle nadzieję, że rewolucja w krajach bałkańskich i na Węgrzech wesprze w ostatniej chwili konającą w Polsce walkę.

„Odzywamy się do was Ludy i Rządy Europy – wołał w dramatycznej odezwie – a odzywamy się nie głosem błagalnym, żebraczym. Nie przystoi jęczeć i płakać temu, kto występuje w imię obrażonych i podeptanych najświętszych praw ludzkości”. Ale i nad głową dyktatora zaczęły gromadzić się czarne chmury. Aresztowania mnożyły się i jego współpracownicy wpadali, jeden po drugim, w łapy policji. Jednakże najcięższym ciosem, prawdziwie śmiertelnym, okazał się ukaz cara Aleksandra II zdnia 2 marca 1864 roku o reformie rolnej i uwłaszczeniu chłopów polskich. Czego Rząd Narodowy nie dokonał manifestem styczniowym i perswazją, car wprowadził siłą, dublując jedynie uchwałę manifestu powstańczego. Ukaz carski rozwieszono we wszystkich wsiach i miasteczkach, a nieszczęsny, ciemny i zacofany chłop polski widział teraz w zaborcy swojego dobrodzieja i obrońcę w walce z dziedzicem.

***

Pewnego dnia Nina otworzyła oczy i rozejrzała się ze zdziwieniem. Wzrok miała zamglony i słabo widziała, a wszystkie przedmioty zdawały się posiadać inny wymiar. Nie czuła się na siłach, aby poruszyć głową i leżąc bez ruchu, wdychała chciwie świeże, wonne powietrze. Była straszliwie osłabiona i już samo podniesienie powiek wymagało od niej ogromnego wysiłku.

Ponownie zamknęła oczy i leżała cicho, próbując przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Ale jej mózg był ospały, a przeszłość okrywała mgła niepamięci. Wiedziała, że ciężko chorowała, bo często ktoś pochylał się nad nią i płacząc, podawał chłodny napój lub przykładał lód na rozpalone czoło. Reszta wspomnień była tak nierealna, że trudno jej było odróżnić rzeczywistość od gorączkowych majaków. Niekiedy budziła się z maligny. Czasem był to dzień, lecz najczęściej noc, bo na stoliku paliła się świeczka pod zielonym abażurkiem. Bała się nocy… Raz wypowiedziała głośno czyjeś imię, a potem okropnie bolała ją głowa. Jęczała, a zgromadzone przy łóżku kobiety głośno szlochały. Nie rozumiała, dlaczego płaczą i czemu ktoś wciska jej do ręki gromnicę, chociaż paliła się świeca.

W momentach przytomności czuła bliskość śmierci. Niby groźny cień czaiła się w kątach pokoju i krążyła nad wezgłowiem, niczym drapieżny ptak. Nie obawiała się, że umrze i bez trwogi oczekiwała nadejścia zgonu. Wszystko było lepsze od potwornego bólu głowy, tak strasznego, że w duchu wzywała śmierć i żebrała o rychły koniec. Pochylały się nad nią twarze kobiet zalane łzami, a do jej uszu dochodziły ich ciche szepty, czasami polecenia lekarza.

Potem znowu zapadała w otchłań bez dna. Często czuła na czole i policzkach czyjeś pocałunki, a dobre, troskliwe dłonie kładły na jej czoło chłodne okłady i gładziły ją znajomym od dzieciństwa dotknięciem. Z trudem otwierała czarne, spalone gorączką usta i szeptała ochryple:

– Nianiu?! – Wtedy cichy, bardzo kochany głos odpowiadał śpiesznie:

– Jestem przy tobie, mój skarbie.

Raz przyśniło się jej coś przerażającego. Krzyknęła: „Alek!” – i zaraz potem jęła rzucać się i wić w okropnych konwulsjach. Wtedy to właśnie włożono jej do ręki gromnicę, a przez szum w uszach słyszała czyjeś rozpaczliwe łkanie. Potem już nigdy nie wymieniała tego imienia, a gdy zaczynała popłakiwać przez sen, natychmiast obejmowały ją czułe ramiona i mocno tuliły, a cichy szept koił i usypiał. Chlipała żałośnie, aż zasłona ciemności spadała na nią i ponownie traciła przytomność. Trwało to nieskończenie długo, wiele dni i nocy, niemal całą wieczność. Niewidzialne płomienie paliły jej ciało na węgiel i wszystko, co ją otaczało, stawało się coraz bardziej odległe. Wokół niej była tylko ciemność. Pewnego dnia, na krótką chwilę, odzyskała przytomność. Jakiś mężczyzna pochylał się nad nią, unosząc jej ręce i stopy. Powiedział cicho:

– Obawiam się, że może nastąpić paraliż. – Nie rozumiała, kto to jest i o kogo się tak martwi.

Otworzywszy teraz oczy, była całkowicie przytomna, tylko ogromnie słaba. Zdawała sobie sprawę, że leży na łóżku z chłodnym okładem na czole, bo ocknęła się, kiedy tenże kładziono. Przez jakiś czas wsłuchiwała się w szczebiot ptaków i oddychała cudownie rzeźwym powietrzem. Pociągnęła nosem i odezwała się zaledwie dosłyszalnym głosem:

– Jak dobrze…

W kącie pokoju ktoś się poruszył, rozległy się szybkie, lekkie kroki i szczupła postać pochyliła się nad nią.

– Niania słyszała? Ona mówi! – zawołał cienki, bardzo kochany i znajomy głosik.

– Zapewne znowu majaczy – westchnęła Jaga.

– Nic podobnego – upierał się głosik. – Powiedziała wyraźnie: „Jak dobrze”. – Delikatna dłoń spoczęła na czole Niny. – O, niechże niania sama zobaczy temperatura spadła.

– Pachnie – wyszeptała Nina, czując zapach poruszonej ziemi i rozwijającej się zieleni. Otworzyła oczy i spojrzała już zupełnie przytomnie.

Cały pokój zalany był promieniami słońca, a przez uchylone okno wpływała fala powietrza pełnego zapachu budzącej się do życia ziemi i nabrzmiałych już pąków na drzewach.

„Pewnie znowu majaczę – pomyślała zmartwiona. – Przecież jest zima”.

– Ninko! – Usłyszała ponownie cienki głosik, a potem ktoś objął ją i zaczął całować po policzkach i rękach, spoczywających bezwładnie na kołdrze. – Żyjesz! O chwała miłosiernemu Bogu i cudownej Matce Najświętszej!

Nina zamrugała powiekami znajwyższym zdumieniem. Widocznie znacznie się jej pogorszyło, bo widzi zjawy. Przecież to niemożliwe, żeby Binia znalazła się przy niej. Wprawdzie to był jej głos, ale w gorączce słyszała różne osoby.

– Binia? – Zaledwie poruszała wargami, spierzchłymi i popękanymi, pragnąc się upewnić, że nie majaczy.

Ale to nie było przewidzenie, bo Binia upadła przy łóżku na kolana, a na twarz i ręce Niny spadł istny grad pocałunków. Binia śmiała się i szlochała, mocząc łzami jej włosy. Do łóżka przypadła Jaga, krzycząc z radości i zanosząc się radosnym płaczem.

– A mówiłam niani! – zawołała z tryumfem Binia, śmiejąc się i pociągając nosem. – Byłam przekonana, że ona przeżyje. Doktor także nie tracił nadziei. – Pieszczotliwie pogładziła włosy Niny zlepione potem.

– O, Pan Jezus jest miłosierny! – wołała Jaga, tuląc chorą do piersi. – Dobrze, że radość nie zabija, bo chyba umarłabym ze szczęścia. Pan doktor Setkowicz się ucieszy, że jego wysiłki nie poszły na marne. Niechaj mu Matka Najświętsza wymodli łaskę u swego Syna. Dobry, złoty człowiek, chociaż socjalista i w Boga nie wierzy. Nino, mój skarbie, słyszysz mnie? To ja, twoja niania. Poznajesz? Powiedz choć słowo, słoneczko! Matka Boska nie pozwoliła, żeby śmierć zabrała mi moje jedyne kochanie. Osłoniła ciebie swoim płaszczem. Powiedz coś, koteczku.

– Mróz, zamknijcie okno…! – wybełkotała Nina, mimo woli kurcząc się pod kołdrą.

Binia parsknęła radosnym śmiechem.

– Kochanie, przecież już mamy marzec. Zrobiło się ciepło i ta upiorna zima już za nami.

– To ja tak długo leżałam? – wymamrotała Nina z przerażeniem.

– Och, byłaś śmiertelnie chora. – Jaga przygryzła wargę, a jej oczy znowu napełniły się łzami. – Nawet doktor nie wiedział, czy uda się ciebie uratować. – Niania przysiadła na skraju łóżka i podniosła do ust jej wychudłe, przypominające szkielet ręce.

– Miałaś zapalenie opon mózgowych, a potem wpadłaś w śpiączkę – wyjaśniła Binia, podając jej kubek z chłodną herbatą i sokiem wiśniowym. – Przez trzy miesiące byłaś nieprzytomna. Jeden doktor Setkowicz nie tracił nadziei. Ja także byłam pewna, że wyzdrowiejesz.

– Ale skąd ty tutaj, Biniu? – Nina nie mogła jeszcze uwierzyć w obecność siostry.

– O, ja jestem w Bodzentynie od początku lutego. Wcześniej ci podli Prusacy nie chcieli mnie puścić. Edward był nawet w Berlinie w tej sprawie. Dowiedziałam się o twojej chorobie od Miry, która wysłała do mnie depeszę. Chryste, co myśmy tu przeżyły! – westchnęła, wznosząc niebieskie oczy ku niebu. – Ty byłaś nieprzytomna, do miasta wkroczyli Rosjanie i urządzili nam prawdziwe piekło. Bili ludzi na ulicy, aresztowali każdego, kto wydał się im podejrzany. Za entuzjastyczne przyjęcie Bosaka nałożono na miasto kontrybucję, a stacjonujące tu wojska stosują względem ludności cywilnej okrutne represje. – Binia potrząsnęła jasnymi lokami, pośpiesznie przełknęła ślinę i z przejęciem ciągnęła dalej: – Ale to wszystko było niczym w porównaniu z twoją chorobą. Nie znajduję wprost słów, aby wyrazić naszą wdzięczność dla doktora Setkowicza. Jezu, jak on o ciebie walczył, jak rozpaczliwie ciebie ratował. To się w głowie nie mieści. Czasami miałam wrażenie, że on pierwszy umrze. Wychudł, sczerniał, słaniał się na nogach, czuwając nad tobą dzień i noc. Spał w alkierzyku i jak tylko głośniej jęknęłaś, natychmiast się zrywał i stawał przy tobie. Cóż to za wspaniały człowiek, Nino! Jaki znakomity lekarz! Wierzę głęboko, że Pan Bóg musi kochać takich zapaleńców, mimo iż oni nie wierzą w Jego istnienie. Wyobrażam sobie, jaki będzie uszczęśliwiony, kiedy się dowie, że nareszcie odzyskałaś przytomność.

Ucałowała znowu Ninę i roześmiała się, nie mogąc wprost uwierzyć w ten prawdziwy cud.

– Kochanie, twoja córeczka ma już prawie roczek! O, żebyś mogła ją zobaczyć, istny promyczek, taka rozkoszna kruszynka! Ma już kilka ząbków i śliczne blond loczki. Próbuje nawet mówić! Na mnie woła „Bla, bla!”, a na Edwarda „Puf, puf!”. Przemiłe dziecko i wszyscy za nią przepadamy, a Edward ją wprost uwielbia. Mój starszy, Zygmuś już biega, a młodszy, Oleś raczkuje i tak zabawnie sepleni.

Binia wyraźnie miała ochotę na dłuższą pogawędkę, lecz Jaga delikatnie odciągnęła ją od łóżka.

– Zostawmy Ninkę w spokoju. Ona jest jeszcze bardzo słaba.

Nina leżała, uśmiechając się leciutko. Niania otarła jej twarz zroszoną potem, podała kilka łyżeczek herbaty i złożyła na jej czole pocałunek. Przymknąwszy powieki, Nina miała dziwne uczucie lekkości. Myśli plątały się i słuch ją zawodził. „Ja chyba umieram!” – pomyślała ze strachem i zapadła w mocny, zdrowy sen.

Od tej chwili opuściły ją koszmary i choć zasypiała jeszcze kilka razy dziennie po każdym posiłku, już samo przebudzenie było dla niej radosną niespodzianką. Nie mogła oderwać spojrzenia od rozwijających się na gałęziach pączków. Z zachwytem słuchała szczebiotu ptaków i patrzyła oczarowana na ofiarowany jej przez Mirę bukiecik pierwszych żonkili, postawionych w kubku na stoliku. Kiedy o świcie otwierała oczy, na gałęzi pobliskiej jabłonki siadał duży czarny kos i rozpoczynał miłosną arię. Śpiewał tak pięknie, że aż chciało się jej płakać z radości, że żyje i może go słuchać.

Miała szalony apetyt i doceniała każdy przełknięty kęs, czekając z niecierpliwością na pojawienie się kogoś z pełną tacą. Chleb miał nieopisany smak i zapach sytości. Trzymała dłużej w ustach plasterki kiełbasy, delektując się jej wonią, bowiem Bodzentyn słynął szeroko ze znakomitych wędlin. Bulion z kury ugotowany przez Jagę nie miał sobie równych, a kawałki drobiu ogryzała dokładnie, dziwiąc się, że kiedyś grymasiła i kręciła nosem na wyszukane arcydzieła kulinarne pana Szymona. Nieustannie czuła głód i dopraszała się czegoś do jedzenia. Była rozpieszczana, a każde jej życzenie starano się natychmiast spełnić. Binia sprawiła jej miękki materac, wyrzucając siennik, więc leżała wygodnie, nie wracając myślą do przeszłości i żyjąc dniem dzisiejszym.

Pewnego dnia Binia przez nieuwagę pozostawiła na stoliczku lusterko, przy którym się czesała. Nina sięgnęła po nie z wysiłkiem i spojrzała ciekawie na swoje odbicie. Wydała przeraźliwy krzyk i lustro wypadło jej z ręki. Z jego gładkiej tafli wyjrzała ku niej twarz głodomora o zapadłych policzkach, wklęsłych skroniach, popękanych sinych ustach. Ogromne, nienaturalnie wielkie oczy zajmowały pół twarzy, spoglądając przed siebie spłoszonym, błędnym wzrokiem. Na głowie piętrzyła się szopa ze skudłaczonych włosów, które utraciły lśnienie; były matowe, brzydkie.

To była ona!? Ta sina, trupia twarz, patykowate ręce, zapadłe piersi i wklęsły brzuch przyrosły do krzyża wydały się jej tak okropne i odrażające, że skamieniała z rozpaczy, a potem wybuchnęła głośnym płaczem. Ze zgrozą oglądała pożółkłą skórę powlekającą kości bez grama tłuszczu. To była ona, piękność salonów, dla której mężczyźni chcieli staczać pojedynki! Nie! Na łóżku leżał obrzydliwy szkielet, mający jej myśli, ale to przecież nie była ona. O, na pewno nie! Mimo takiej próby zapewnień szlochała głośno, skarżąc się na swoją brzydotę.

01 Rocznik genealogiczny wydawany w niemieckim mieście Gotha.

02 Arcyksiążę Ferdynand Maksymilian Habsburg (1832–1867) – brat cesarza Austrii, Franciszka Józefa I; w 1862 r. przedstawiciele meksykańskiej emigracji ofiarowali mu tytuł cesarza Meksyku.

03 Apolinary Kurowski (1818–1878) – uczestnik walk w powstaniu wielkopolskim (1848). Naczelnik wojenny woj. krakowskiego. Szef sztabu II Korpusu gen. Bosaka. Po klęsce opatowskiej emigrował do Szwajcarii.