Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kochankowie Burzy to monumentalne dzieło życia Elżbiety Gizeli Erban. Porywająca opowieść o wielkiej miłości, dla której tło stanowią wydarzenia poprzedzające wybuch powstania styczniowego. Śledząc losy młodziutkiej Niny, czytelnik przenosi się do czasów, gdy honor i obowiązek wobec Ojczyzny były cenniejsze niż własne życie. Autorka w obrazowy sposób odwzorowuje panujące wtedy nastroje, mody oraz realia codzienności. Wyczarowuje przed naszymi oczami dawno miniony świat, pełen zarówno wystawnych balów, jak i krwawo tłumionych zamieszek. Świat mało znany dla wielu czytelników, a jednocześnie urokliwy jak sceneria ziemiańskiego dworku i pasjonujący jak najbardziej wciągająca salonowa intryga.
W ósmym tomie cyklu – W okowach mroku – po śmierci Borutyńskich i zesłaniu Emilki pogrążona w rozpaczy Nina boi się, że w pobliżu czyha donosiciel, który sprowadzi na jej bliskich kolejną tragedię. Na domiar złego młoda dziedziczka wciąż nie wie, co się dzieje z jej mężem, a August Starewicz dopuszcza się szantażu, żądając przekazania mu spadku po pani wojewodzinie. Kiedy w końcu do pałacu dociera list od hrabiego Klonowieckiego, Nina musi się domyślić, co Aleks chciał przekazać w zaszyfrowanej wiadomości. Mimo iż pani hrabina ma dopiero osiemnaście lat, czuje się rozgoryczona i jest zmęczona przeciwnościami losu, które spadają na nią raz po raz. Otuchą napełnia ją tylko widok własnej ziemi i efektów jej dobrego gospodarzenia, które zapewniają jej szacunek okolicznych mieszkańców. Życie pozornie toczy się normalnym rytmem, wciąż jednak codzienność naznaczają echa toczących się walk. Sytuacja powstańców, którzy stale borykają się z brakami w zaopatrzeniu i przepychankami wśród przywódców frakcji Białych i Czerwonych, nie napawa optymizmem. Jednak Nina nie zamierza się poddać i w obronie swoich dwóch największych miłości, męża i Makowa, gotowa jest niemal na wszystko…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 430
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Fotografia na okładce i grafiki na stronach rozdziałowych
© Lia Koltyrina/shutterstock.com|Wnętrze pałacu w Mysłakowicach/polona.pl
Redakcja techniczna, składiłamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Kinga Ucherek
Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2024
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. + 48 600 472 609, + 48 664 330 229
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2022
tekst © Elżbieta Gizela Erban
ISBN 978-83-8293-175-4
Więc o śmiertelne prosim was koszule.
O garść ołowiu i stali.
I o krzyż, bracia! O serdeczne słowo
Na naszą drogę grobową.
Mieczysław Romanowski, Wiersz pisany
w przeddzień bitwy, w której poległ
Kto mogąc wybrać – wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła – niechaj umie
Spać – gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać – jęk szatanów w sosen szumie.
Tak żyłem…
Juliusz Słowacki,Beniowski
Powróciwszy z Warszawy, Nina zastała w domu list od Bini. Po przebytym tyfusie podniosła się już z łóżka, lecz czuła się tak słabo, iż nie mogła nawet myśleć o podróży. Zresztą władze pruskie ponownie odmówiły jej zezwolenia na wyjazd. Prosiła, żeby Nina, jako najbliższa krewna Borutyńskich, zajęła się w jej imieniu sprawami majątkowymi, załączając do listu pełnomocnictwo potwierdzone przez notariusza. Wiadomość o nagłej śmierci rodziców i Jasia okazała się dla niej tak porażającym przeżyciem, że nie potrafiła się pogodzić z tym potwornym faktem i wyrzucała sobie, iż nie kochała rodziców tak gorąco, jak na to z pewnością zasługiwali. Pytała o ciocię Salomeę i Emilkę, błagając Ninę o dokładną relację z tragicznych wydarzeń. W słowach pełnych czułości donosiła, że maleńka Żiżi rośnie zdrowo i zapowiada się na śliczną dziewczynkę.
List Bini ogromnie Ninę ucieszył, bo zamartwiała się także i o nią. Bez zwłoki zasiadła do sekretarzyka i odpisała, starannie szyfrując treść.
Brak wiadomości od Aleksa denerwował ją i niepokoił. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć i obawiała się, że mógł nie dojechać do Krakowa i po drodze wpadł w ręce wroga. Postanowiła poczekać jeszcze z tydzień lub dwa, a potem wybrać się osobiście do Galicji i z pomocą pana Piotrowskiego dowiedzieć się, co się przytrafiło mężowi. Po strasznych przeżyciach ostatnich tygodni była kompletnie wyczerpana, załamana i zniechęcona do życia, lecz chcąc nie chcąc, musiała stawić czoło losowi i zająć się majątkiem i interesami rodzinnymi.
Z Radomia przybył notariusz i w obecności proboszcza został otwarty testament wuja Borutyńskiego. Z woli rodziców Binia odziedziczyła majątki posagowe matki oraz całą gotówkę złożoną w bankach. Sarniki i folwarki, znajdujące się na terenie Kongresówki, wuj zapisał Jasiowi, mającemu obowiązek spłacić Binię. W razie bezpotomnej śmierci sukcesora majątki sarnickie wracały do głównej spadkobierczyni. Testament zapewniał jej całkowitą niezależność materialną i prawo do decydowania w kwestiach majątkowych.
Nina o mało nie spadła z krzesła, dowiedziawszy się, że wujostwo nie zapomnieli i o niej. Ciotka Maria zapisała jej drogocenny naszyjnik z rubinów i folwark w Księstwie Poznańskim, będący częścią jej posagu. Nieoczekiwana hojność wujostwa bardzo ją wzruszyła. Zachodziła w głowę, jaki to naszyjnik, bowiem nigdy nie widziała u ciotki Marii rubinów. Nie miała pojęcia, że jest to klejnot, który niegdyś Aleks ofiarował pani Borytuńskiej, co zadecydowało o dalszym losie Niny. Notariusz zabawił w Makowie tylko kilka godzin, śpiesząc się do Świerszczyn, aby doręczyć spadkobierczyni oryginał testamentu. Nina uprosiła go, by zaczekał, aż przygotuje prezenty dla Świerczyńskich i córeczki. W liście poprosiła Binię, by ona z kolei zajęła się zapisanym przez ciotkę folwarkiem. Rubinowy naszyjnik przepadł w czasie pożaru dworu, wraz z innymi precjozami.
Po odjeździe notariusza i proboszcza pałac wydał się jej przeraźliwie cichy i pusty. Panna Lutówna z bólem serca wyrzekła się pracy kurierskiej, ale z tym większą energią zajęła się zaniedbanymi obowiązkami i znaczną część dnia spędzała ze swymi uczniami albo chodziła po wsi, udzielając ludziom porad sanitarnych, gdyż epidemia czerwonki nie ustępowała, a lekarza zabrakło. Nina przeważnie siedziała sama i zaczęła tęsknić za towarzystwem przyjaciół. Chętnie pojechałaby do kogoś z wizytą, ale nie było do kogo. Zosia nadal przebywała w Krakowie, bo Tadeusz bardzo powoli powracał do zdrowia. Wąsoccy z Jadwigą wybrali się aż na Mazowsze, do krewnych, zaś Doroty Nina nie cierpiała, zresztą pani Biecka nigdy nie zapraszała jej do siebie.
Szukała więc rozrywki w pracy fizycznej, sadząc z ogrodnikami róże dokoła tarasu. Miała nadzieję, że w przyszłym roku krzaki zaczną piąć się po murze w pobliżu jej okien. Sama zaprojektowała nowe klomby kwiatowe w parku i postarała się u leśników o sarenki, powiększając stado. Pracowała ciężko, jeżdżąc na folwarki i doglądając prac jesiennych na dworskich polach. Z pomocą pana Marcinkiewicza i Maćka zaczęła ściągać z majątków zapisanych w spadku przez wojewodzinę płody rolne, obdarzając nimi hojnie gospodarzy makowskich.
Wieczorami do jej buduaru schodziły się Jaga, pani ochmistrzyni i Kumosia, razem szyjąc odzież dla dzieci wiejskich i robiąc na drutach ciepłe pończochy na zimę. W niedzielę przyjeżdżał proboszcz i dzielił się nowinami lub wspominał Borutyńskich. Wtedy Nina przypominała sobie ich zwłoki leżące na ziemi, okropne, spalone ciało Jasia, i nie mogła tego słuchać. Wstawała, zaczynała chodzić po pokoju, mówiąc coś od rzeczy i wykonując niepotrzebne ruchy. Ksiądz, widząc jej oczy pełne rozpaczy i kurczowo splecione palce, kreślił na jej czole znak krzyża i prędko zmieniał temat, mówiąc o jakichś obojętnych sprawach, żeby odciągnąć jej myśli od straszliwych wspomnień.
***
Pewnego dnia wybrała się do Sarnik, pragnąc się pomodlić przy grobie Borutyńskich i złożyć kwiaty przy krypcie. Postanowiła też rozejrzeć się po pozostałościach spalonego domu i po polach dworskich. Dzień był bardzo ciepły jak na wrzesień, a nawet parny, jakby zbierało się na burzę. Zamierzała wziąć z sobą Maćka, ale nie było go w Makowie. Po śmierci Jasia chłopak się zbiesił i niemal codziennie przebywał w leśnym obozie, służąc kapitanowi Soszkiewiczowi. Nina nie pytała go już o nic i niczego nie chciała wiedzieć.
Psychicznie czuła się bardzo źle. Nocami prawie do świtu czytała książki, nie mogąc zmrużyć oka. Nawet ukochana muzyka nie przynosiła jej ukojenia. Siadała do fortepianu i grała ponure utwory, a potem wybuchała płaczem. Wtedy też zaczęła zapisywać na papierze nutowym swoje szkice muzyczne. Nie wiedziała, czy miały jakąś wartość, lecz mimo wszystko były to jej własne kompozycje. Domownicy chodzili koło niej na palcach, podsuwali przysmaki i zmuszali do jedzenia, gdyż ostatnio całkiem straciła apetyt i zaczęła gwałtownie tracić na wadze.
Sama osiodłała Mignon i pojechała do Sarnik. Minąwszy kościół, skręciła ku dworowi. Klacz szła niechętnie, węsząc i parskając ze wstrętem, bo woń spalenizny ciągle unosiła się w powietrzu. Tam, gdzie niedawno wznosił się wielki stary dom, pozostał tylko wypalony plac. Chłopi oczyścili go, zabierając cegły i resztki belek. Rozejrzawszy się, z oburzeniem stwierdziła, że nawet w parku zaczęto wycinać drzewa, a w sadzie wykopywać drzewka owocowe.
Zeskoczyła z konia i przechadzała się po znajomych od dziecięcych lat miejscach, wspominając zmarłych. W tym ogrodzie niegdyś bawiła się z Binią i Jasiem w chowanego, kryjąc się w starej lodowni albo w gęstym żywopłocie bukszpanowym. Na ogromnym rozłożystym dębie Jaś iTadeusz mieli swoje gniazdo. Raz była to twierdza broniona przed Tatarami, innym razem wyspa Robinsona lub obóz indiański. Na darniowej ławeczce nad strumieniem pierwszy raz rozmawiała otwarcie sam na sam z Aleksem, żaląc się na swój los. Westchnęła, pokiwała głową i wróciła na pogorzelisko. Idąc ze wzrokiem utkwionym w ziemię, spostrzegła, że pod murkiem, będącym resztką schodów prowadzących do domu, coś błysnęło. Schyliła się i podniosła długą srebrną szpilkę, której kobiety używały do podtrzymania ciężkich warkoczy splecionych w węzeł. Była to szpilka ciotki Marii. Zapewne wypadła jej z włosów, gdy szarpała się z kozakami. Nina usiadła na murku, wpatrując się w szpilkę. Pomyślała, że tylko ten drobny przedmiot pozostał po zmarłej. W pożarze spłonęły wszystkie rzeczy osobiste wujostwa, portrety,pięknetoalety ifutra ciotki, ubrania wuja, a kosztowne srebra i biżuteria zaginęły.
Przymknęła powieki i doznała wizji. Zdawało się jej, że widzi przed sobą ciotkę Marię. Uśmiechając się, zmarła wyciągnęła rękę po zagubioną szpilkę. Niemal namacalnie Nina poczuła jej obecność i było to tak realne doznanie, że powiedziała głośno:
– Proszę, ciociu. Znalazłam ją… – Na dźwięk własnego głosu oprzytomniała i otwarła oczy.
„Jezu Chryste! – pomyślała ze strachem. – Ja chyba rozum tracę. W jasny dzień widzę umarłych i gadam sama do siebie”. Otarła łzy, wstała i starannie schowała szpilkę, postanawiając odesłać ją Bini, jako ostatnią pamiątkę po matce. Wracając w stronę kościoła, zauważyła, że na dworskich polach panuje wielki ruch. Chłopi kopali ziemniaki, ścinali dorodne główki kapusty, zbierali len. Przypomniała sobie, że w sadzie nie widziała na drzewach ani jednego owocu, bo wszystkie zostały zerwane. „Ciekawe, gdzie oni zamierzają składować te zbiory? – zastanawiała się. – Zabudowania gospodarcze spalone. Może to pan Bochniak kazał im zebrać zbiory i przewieźć do Makowa? Chyba je sprzedam, a pieniądze wyślę Bini”.
– Do Makowa wieziecie te ziemniaki? – zagadnęła gospodarza ładującego na wóz kosze z dorodnymi ziemniakami.
Spojrzał na nią wilkiem i nie odpowiedział, biorąc następny kosz.
– To gdzie to wieziecie? – powtórzyła pytanie, chociaż odpowiedź już znała. Sarniccy chłopi po prostu kradli z pól i sadu wszystkie plony, nie pytając nikogo o pozwolenie.
– To je nasze – mruknął chłop i odwrócił się do niej plecami.
Rozgniewana bezczelną odpowiedzią, szarpnęła cuglami, aż Mignon zatańczyła w miejscu.
– Nie! To nie jest wasze, tylko młodej pani dziedziczki – oznajmiła, ściągając surowo brwi. – Pola mogą być wasze, pod warunkiem że je wydzierżawicie u pani i zapłacicie za dzierżawę. To, co teraz robicie, jest kradzieżą! Nie wolno wam stąd niczego zabierać ani wycinać drzew w parku i sadzie. Przyślę tu moich ludzi, a oni dopilnują, żeby nic więcej nie zginęło.
Chłop hardo uniósł głowę.
– A niechta! Niech se przyjdą, prosimy! A bo to siekier i wideł nie mamy? Czyjeś łby polecą. To je wszyćko nasze! Gronty i to, co je w ziemi! – oświadczył nieustępliwie.
– Jeszcze zobaczymy! – warknęła i odjechała, pieniąc się z bezsilnej złości.
Sytuacja przedstawiała się niewesoło. Do kogo mogła się udać na skargę, kiedy na prowincji prawo nie istniało? Nie miała się komu poskarżyć, bo ani władze carskie, ani tym bardziej Rząd Narodowy nie byłyby zainteresowane jej kłopotami, mając własne zmartwienia. Nie mogła powstrzymać grabieży, nie mając odpowiedniej siły. Tamtejsi chłopi dobrze o tym wiedzieli i drwili sobie z jej bezradności. Gdyby nawet zebrała wszystkich parobków z Makowa, którzy darli koty z sarnickimi ludźmi, to było raczej wątpliwe, czy potrafiłaby odzyskać zagrabione plony. Rozwścieczeni chłopi mogli się mścić, nasyłając na Maków kozaków, mogli nawet spalić pałac. Byli do tego zdolni. A zresztą czy ludzie z Makowa wzięliby jej stronę w tym sporze? Zawsze koszula bliższa ciału…
Ponagliła Mignon i zatrzymała się przed plebanią.
– Czy ksiądz dobrodziej wie, że jego owieczki właśnie okradają pola zamordowanego dziedzica? – spytała, wchodząc bez powitania do kancelarii plebanii.
Proboszcz siedział na fotelu przy szeroko otwartym oknie. Trzymał brewiarz, ale się nie modlił, tylko patrzył na sad, gdzie pod drzewami wróble kłóciły się ospadłena ziemię owoce. Na dźwięk jej poirytowanego głosu wolno odwrócił głowę i ruchem ręki wskazał jej obite skórą krzesło.
– Usiądź, moje dziecko, i nie denerwuj się, bo nie ma potrzeby – rzekł flegmatycznie.
Zawstydziła się swego wybuchu i pochyliwszy głowę, pocałowała staruszka w ramię.
– Przepraszam. Nawet nie spytałam, jak się ksiądz dobrodziej czuje.
Skrzywił się pociesznie.
– Po co starego pytać o zdrowie? Tu boli, tam strzyka, stawy trzeszczą, ale na szczęście ty jeszcze nic o tym nie wiesz. Czekaj, zaraz każę podać coś do picia, bo duszno dzisiaj jak w lecie. Ciepłą jesień mamy tego roku.
Na jego zawołanie do pokoju weszła gospodyni i wysłuchawszy polecenia, przyniosła na tacy gliniane kubki pełne chłodnej maślanki z pływającymi w niej kawałkami masła. Do tego podała posmarowany świeżym masłem razowy chleb i owcze serki. Nina nie czuła głodu, ale gdy ugryzła pierwszy kęs, nagle ogarnął ją apetyt. Proboszcz obserwował z zadowoleniem, jak popijała maślankę i pogryzała chlebem. Jej twarz była jeszcze niemal dziecinna, ale gdy przemówiła, oczy miały twardy i zimny wyraz.
– Muszę im odebrać to, co zagrabili, i nie dopuszczę, żeby do końca rozkradli zbiory. Mam obowiązek wszystkie zebrane plony sprzedać, a pieniądze wysłać Bini.
Ksiądz poruszył się niespokojnie.
– Nie rób tego, Nino! – ostrzegł zaniepokojony. – Ci ludzie są zdeterminowani i nie cofną się przed niczym. Poleje się krew. O, już dosyć tu było dramatów, a zresztą bądź obiektywna. Przecież oni tak naprawdę biorą swoje. Te zboża, jarzyny, owoce wyrosły z ich ciężkiej pracy. Za swój wysiłek miast godziwej zapłaty słyszeli tylko groźby i czuli nad głowami bat ekonoma. Niechaj Pan Bóg im tego nie pamięta, ale Borutyńscy byli okrutnymi dziedzicami. Sama musisz to przyznać.
Było jej bardzo przykro wysłuchiwać krytyki nieżyjących wuja i ciotki. Niestety, ksiądz mówił prawdę. Dziedzice nie cieszyli się miłością poddanych, chłopi ich nienawidzili. Mimo to Nina nie życzyła sobie, by ktokolwiek wypominał im złe uczynki teraz, kiedy męczeńską śmiercią odkupili swoje winy.
– Wujostwo nie żyją – odezwała się oschle. – Teraz ja zarządzam tym majątkiem w imieniu Bini i nie mogę pozwolić na rozkradanie tego, co jeszcze ocalało. – Upierała się tylko dla zasady, bo zdawała sobie sprawę, że nic nie wskóra i złodzieje pozostaną bezkarni.
– Moje drogie dziecko, ja złodziei nie bronię. Kradzież jest grzechem, ale stwierdzam tylko fakt. Dziedzic nie żyje, a spadkobierczyni daleko. Kto tym biednym ludziom zapłaci za pracę? Sami sobie zapłacili i dobrze, bo się dary boże nie zmarnowały. Komuś dadzą chleb.
– Ale Binia może mieć do mnie pretensje – burknęła.
– Rozumiem twoje obiekcje, lecz proszę, nie zaczynaj wojny z chłopami.
Westchnęła i zaczęła się uskarżać na ogromne straty, które wyrządził pożar.
– Wuj miał wspaniałą kolekcję broni wschodniej, zbieranej przez wieki. Nic z tego nie zostało. Spaliły się wszystkie meble, lecz najbardziej mi żal rozkradzionego stada koni i bydła. Wszystko gdzieś przepadło w czasie, gdy byłam ostatnio z ciocią Salomeą w Warszawie.
Ksiądz się zamyślił, a potem spytał zniżonym tonem:
– Nie było wiadomości od pana hrabiego?
– Nie. – Splotła dłonie na czarnej amazonce i wpatrzyła się w drzewo obwieszone czerwonymi jabłkami. Wyglądało jak choinka na Boże Narodzenie. – Pojechał i przepadł jak kamień w wodę. Może został aresztowany albo poległ? Ot, takie to moje życie. Miesiące schodzą mi na czekaniu, a kiedy najbardziej potrzebuję męża, nigdy go przy mnie nie ma.
Proboszcz ujął jej dłoń i uścisnął mocno.
– Pociesz się, że nie ty jedna cierpisz. W tym kraju nie ma prawie rodziny, która by nie opłakiwała swoich najbliższych. Ileż dzieci utraciło ojców, ile żon straciło mężów, a matek synów… – Umilkł i przymknął powieki, wspierając głowę o oparcie fotela.
Jego twarz, dawniej okrągła i jowialna, była wychudzona i pomarszczyła się jak zwiędłe jabłko. Był już steranym życiem i chorobą starcem.
„Może i on niedługo odejdzie? – pomyślała Nina, patrząc na niego z troską. – Czy los nie pozostawi mi nikogo bliskiego? Gdyby nie powstanie, zmusiłabym go do wyjazdu za granicę. We Włoszech lub w Egipcie z pewnością podleczyłby swoje schorzenia. Jezu, żeby nie to powstanie, żyłby Jaś. Tadeusz nie straciłby ręki. Ciocia Salusia niańczyłaby wnuka, bo Emilka urodziłaby dziecko”. Zamrugała, powstrzymując łzy.
Proboszcz spojrzał w jej smutne oczy i ożywił się.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że do Krakowa pojechał frater Benon i z pewnością przywiezie dobre nowiny od pana hrabiego. A do tych nieszczęsnych biedaków nie miej pretensji. Oni także chcą jeść.
Nina poczuła się urażona.
– Ja nikomu jedzenia nie żałuję i zawsze życzyłam sobie, żeby gospodarze żyli godnie. Ale co mam napisać Bini? Że z całego majątku nie dostanie ani grosza? Pan Edward gotów mnie posądzić, że wszystko rozprzedałam, a pieniądze zagarnęłam!
– Masz rację, dziecko, bo to jakoś nieładnie wygląda. Jeżeli chcesz, to sam napiszę do Świerczyńskiego i wszystko wyjaśnię. Ty masz dosyć zmartwień, tyle ostatnio wycierpiałaś, że jedynie Pan Jezus pomógł ci to przeżyć.
Nina z wdzięcznością podniosła jego rękę do ust.
– Dziękuję. A ksiądz dobrodziej nie odwiedzi mnie w Makowie? Przyślę karetę.
– Może w niedzielę po mszy. Jedź z Bogiem, dziecinko, i uważaj na siebie – wyszeptał i znowu przymknął powieki
Wyszła, rozumiejąc, iż pragnie zostać sam. Najboleśniej odczuł śmierć Jasia, swojego ulubieńca, i jego serce, podobnie jak jej, wypełniał bezbrzeżny smutek. Codziennie odprawiał mszę żałobną za spokój jego duszy, opłakując go jak syna.
Z plebanii udała się przed kryptę Borutyńskich. Uklękła na kamiennych płytach i starała się skupić na modlitwie. Lecz odmawiane pacierze nie przyniosły jej ukojenia, budząc jedynie bunt na okrutny los. Nie potrafiła się pogodzić ze śmiercią Jasia i ciągle widziała przed sobą jego roześmianą twarz i słyszała nawołujący ją głos. Jego zgon był tak niespodziewany i okropny, porywając go w kwiecie wieku z tego świata, że czuła pretensje do Boga, iż pozwolił na taką zbrodnię. Ogarnięta ogromnym smutkiem, pogładziła palcami żelazne wrota dzielące go od żywych i odeszła, nie oglądając się za siebie.
Nie odwiedziła nawet grobu Pauli. Nie wiadomo, kiedy przestała się jej bać i wspomnienie tej kobiety już nie robiło na niej żadnego wrażenia. Spokojnie wchodziła do saloniku kasztelana i bez trwogi spoglądała na jej portret. Paula stała się z czasem jedynie odległym wspomnieniem. Straszliwe przeżycia ostatnich miesięcy zahartowały Ninę i zniweczyły koszmar prześladujący ją przez długi czas.
***