Fikcyjny ja - Hryniszak Marzena - ebook + książka

Fikcyjny ja ebook

Hryniszak Marzena

4,8

Opis

Nowe miejsce, nowe nazwisko, nowa tożsamość – czy to przepis na skuteczne zerwanie z przeszłością? Pod warunkiem, że przeszłość zerwie z tobą.

Leopold Kant po przeprowadzce do Polski zaczyna nowe życie, chce znaleźć pracę i nie rzucać się w oczy. Plany krzyżuje mu śmierć sąsiadki, która postanawia dokonać żywota w jego mieszkaniu. I to nie koniec niespodzianek – ktoś musi zaopiekować się Fusią, Tolą i Urwisem, a druga sąsiadka stwierdza, że Leoś spełni się w tej roli idealnie. Kiedy dojdzie do tego zamordowana w lesie kobieta z tajemniczą blizną na szyi i przeszłość, która jednak upomina się o bohatera, powstanie prowadząca do nieoczekiwanego finału mieszanka zdarzeń.

Co ukrywa Leopold Kant? Dlaczego zmienił swoją tożsamość? Te pytania nurtują, ale kiedy poznasz na nie odpowiedź, będziesz się zastanawiać nad jednym: czy Leoś wyjdzie z tego cało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Intrygujący i ciekawy kryminał, któremu warto poświęcić swój czas! Polecam!
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Czy łatwo jest odciąć się od przeszłości? A co jeżeli to ona nie chce dać o sobie zapomnieć? Leopold Kant wraca z Anglii do Polski. Nowe nazwisko, miasto, brak kontaktu z rodziną ma mu pomóc zacząć nowe życie. Niestety nie zawsze jest tak jakbyśmy chcieli. Czasami przypadek sprawia, że przeszłość, z którą wydawać by się mogło, skutecznie zerwaliśmy, wraca. Zaczęło się od sąsiadki, starszej pani poszukującej psa, która zmarła w mieszkaniu Leosia, a później lawina ruszyła. Trójka czworonogów, którą „odziedziczył”, a która postawiła jego życie na głowie, czy zwłoki młodej kobiety znalezione w lesie nie pozwalają na to, aby nie rzucać się w oczy. A takie przecież było założenie… „Fikcyjny ja” autorstwa Marzeny Hryniszak to bardzo dobra mieszanka gatunkowa, która skusiła, ale też zmyliła mnie pastelową okładką. Kiedy się na nią decydowałam, przekonana byłam, że to będzie lekka i przyjemna w odbiorze komedia kryminalna, a to gatunek, który bardzo lubię. Nic bardziej mylnego. Autorka porusz...
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ma­rzena Hry­ni­szak Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Piotr Skrzyp­czak
Re­dak­cja i ko­rekta: Ka­ta­rzyna Pa­stuszka
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-06-2
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Imię i na­zwi­sko to dane, które do­sta­jemy w ra­mach ży­cio­wego pa­kietu star­to­wego. A po­tem gro­ma­dzimy ba­gaż do­świad­czeń, kon­se­kwen­cji po­dej­mo­wa­nych wy­bo­rów. Cią­gniemy nasz wó­zek, kie­ru­jąc nim na spółkę z lo­sem. Bywa, że trzeba rzu­cić wszystko i za­cząć od nowa. Trzeba? Może nie trzeba, ale nada­rza się oka­zja, więc się to robi. Bo ma się dość, bo nie po­trafi się da­lej po sta­remu, bo nie jest się wy­star­cza­jąco doj­rza­łym, by od­po­wie­dzial­nie sta­wić czoła ży­ciu i roz­wią­zać pro­blemy na­prawdę. Bo się ucieka przed kimś...

Za­czy­nam więc na nowo i na – z po­zoru pro­ste – py­ta­nie o toż­sa­mość sam mu­szę so­bie od­po­wie­dzieć, bo wciąż nie mam zie­lo­nego po­ję­cia, kim będę. To, co zwy­kle oczy­wi­ste, dla mnie nie jest wcale ta­kie jed­no­znaczne. Nad­szedł czas, by wy­my­ślić sie­bie. Tym ra­zem od zera, bez po­wią­zań. To­tal­nie na nowo. Lo­sowe imię, a na­zwi­sko... niech bę­dzie fik­cyjne, ale zwy­czajne. Nowy, zmy­ślony, fik­cyjny ja. Kant. Le­opold Kant.

Czy­ste konto

Prze­my­śla­łem kwe­stię i do­sze­dłem do wnio­sku, że mu­szę na po­waż­nie za­brać się za to moje godne po­ża­ło­wa­nia ży­cie. Przy­je­cha­łem tu po to, by za­cząć od nowa i tym ra­zem nie po­kpić sprawy. Kurz dawno opadł, więc wró­ci­łem do kraju, lecz nie chcę, a wła­ści­wie nie mogę, po­ka­zy­wać się w ro­dzin­nym mie­ście, po­mimo że korci mnie, by je zo­ba­czyć. Spraw­dzić, czy mój (już nie mój) dom na­dal wy­gląda jak daw­niej, czy wresz­cie prze­bu­do­wali drogę do­jaz­dową, która była ko­ścią nie­zgody mię­dzy są­sia­dami. Mógł­bym za kilka go­dzin tam być i zwy­czaj­nie prze­je­chać się po oko­licy. Wy­siadł­bym z po­ciągu i pod dwor­cem PKP zła­pał­bym au­to­bus li­nii sto trzy­dzie­ści sie­dem, by po kil­ku­na­stu mi­nu­tach zza szyby zo­ba­czyć bu­dy­nek o kre­mo­wych ścia­nach, w któ­rym spę­dzi­łem mło­dość. Trasa za­ha­cza o moją dawną ulicę, gdzie nie da­lej jak sto pięć­dzie­siąt me­trów od domu był przy­sta­nek. Za­wsze tak było, z pew­no­ścią nie zmie­niło się to od lat. Nikt nie zwró­ciłby na mnie uwagi. Kusi mnie ten po­mysł okrop­nie, przy­znaję, ale bądźmy szcze­rzy, nie cho­dzi o in­nych. Obie­ca­łem so­bie za­mknąć tam­ten roz­dział szczel­nie i na za­wsze, nie wzbu­dzać wspo­mnień.

Dok­tor Jo­han­son z Po­ole po­wie­dział wy­raź­nie: „Z prze­szło­ści ważne są wnio­ski, które po­winny nam po­móc w bu­do­wa­niu jak naj­lep­szej przy­szło­ści, i to w przy­szłość trzeba pa­trzeć, bo tylko ona nas czeka (i śmierć, rzecz ja­sna) i tylko na nią mo­żemy mieć re­alny wpływ. Le­piej bu­do­wać niż grze­bać w zglisz­czach. Je­steś swoim ce­lem, chłop­cze, nie środ­kiem do celu ani prze­szkodą, pa­mię­taj”. Tak, tak, do­sko­nale pa­mię­tam te słowa, bo za­no­to­wa­łem je so­bie, jak na­sto­latki za­pi­sują bez­cenne złote my­śli w swo­ich bro­ka­tem zdo­bio­nych pa­mięt­nicz­kach. Wy­da­wało mi się to głu­pie, ale na­le­gał na pro­wa­dze­nie za­pi­sków i te­raz je­stem mu za to wdzięczny. W ogóle ten etap te­ra­pii, gdy pro­wa­dzi­łem coś w ro­dzaju oso­bli­wego re­je­stru wła­snych spo­strze­żeń i ro­bi­łem no­tatki na se­sjach, spra­wił, że po­czu­łem się ina­czej, bar­dziej jak ba­dacz wła­snego przy­padku, a nie po pro­stu pa­cjent, który przy­szedł, aby otrzy­mać go­tową, już przez ko­goś opra­co­waną me­todę gwa­ran­tu­jącą lep­sze ju­tro.

Po­rzu­cam za­tem spon­ta­niczną myśl o wy­cieczce w ro­dzinne strony i na­sta­wiam się na bu­do­wa­nie przy­szło­ści. Za­sta­nówmy się, na czym stoję. Mam nowe na­zwi­sko, nowe miesz­ka­nie w mie­ście, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie miesz­ka­łem, nikt nie zna mnie ani ja ni­kogo. Roz­ma­wia­łem tylko z po­śred­niczką najmu lo­kalu, która po otrzy­ma­niu pod­pi­sa­nej umowy i kau­cji o war­to­ści trzech czyn­szów nie za­szczy­ciła mnie choćby naj­mniej­szą re­flek­sją. Czuję się, jak­bym był nie­wi­dzialny, prze­zro­czy­sty. Ma to oczy­wi­ście swoje do­bre strony: nikt mnie nie roz­po­znaje, nie ko­ja­rzy ze sta­rymi spra­wami, je­stem bez­pieczny i mogę wieść spo­kojne ży­cie za­do­wo­lo­nego z sie­bie sza­raka. Wy­pijmy za to.

Miesz­kanko na dzie­wią­tym pię­trze w jed­nym z wielu osie­dlo­wych pe­ere­low­skich blo­ków, gdzie na każ­dym po­zio­mie są cztery lo­kale, wy­daje się od­po­wied­nim miej­scem, by po­zo­stać ano­ni­mo­wym w tłu­mie. Tu mogę być spo­koj­nie prze­cięt­nym, sza­rym oby­wa­te­lem, nie­zwra­ca­ją­cym ni­czy­jej uwagi. Dwa po­koje – je­den mały, drugi mi­kry – kuch­nia i ła­zienka to te­raz moje cen­trum bytu, z któ­rym oswa­jam się od kilku dni. Jest cał­kiem przy­jem­nie. Czy­sto, przy­tul­nie... Mam nie naj­gor­szy wi­dok z okna na ka­wa­łek prze­strzeni i inny mrów­ko­wiec. Jest też bal­kon o po­wierzchni może jed­nego me­tra kwa­dra­to­wego. Wła­ści­wie brzmi słabo, ale umówmy się, po co mi bal­kon? Nie będę upra­wiał pe­lar­go­nii ani tam prze­sia­dy­wał, by ga­pić się ko­muś w okna, a pa­le­nie rzu­ci­łem dawno temu. Może cza­sem ga­cie wy­su­szę na świe­żym po­wie­trzu la­tem, nic wię­cej.

Ju­tro wy­ru­szę w mia­sto. Pierw­sza roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna, może pierw­sze zna­jo­mo­ści. Po­znam lu­dzi. Tak. Praca i nowi zna­jomi są na szczy­cie li­sty mo­ich prio­ry­te­tów w bu­do­wa­niu no­wego ży­cia. Osza­leję, je­śli będę wciąż ga­dał tylko do sie­bie i pił do od­bi­cia w szy­bie. Nie cho­dzi prze­cież o to, by się cał­ko­wi­cie wy­alie­no­wać. À pro­pos... za­raz mi za­mkną mo­no­po­lowy.

– Do­bry wie­czór – mó­wię kul­tu­ral­nie do fa­ceta, który do­siada się w win­dzie.

Po­miesz­cze­nie robi się na­gle cia­sne i duszne, a ja czuję się nie­swojo. Wyż­szy ode mnie o głowę i szer­szy o pół czło­wieka łysy typ stoi i gapi się na mnie, jego nie­ska­lana my­ślą twarz ani drgnie, a od­dech mógłby za­bi­jać ko­mary. Z ra­mie­nia zwisa mu sza­lik z żół­tymi frędz­lami i na­pi­sem w tym sa­mym ko­lo­rze. W końcu mar­szy brwi i to­czy po mnie wzro­kiem.

– Psz­sze­praszzz... a ty za kim je­seeś? – Na pewno już dziś sko­rzy­stał z pro­mo­cji „drugi trzy­dzie­ści pro­cent ta­niej” na sze­ścio­paki Le­cha.

– Słu­cham? – W su­mie roz­szy­fro­wa­łem beł­kot, ale nie mam po­ję­cia, o co mu cho­dzi.

– Za Po­go­nią szyyy za­aaa... Le­gią, bo jak za Le­gią... – Oży­wia się i unosi zwi­niętą pięść.

– A! Za Po­go­nią oczy­wi­ście! – wo­łam po­spiesz­nie. Przy­znaję, że lekko się spo­ci­łem. Że też od razu nie sko­ja­rzy­łem ki­bica po tym sza­liku.

– No! Swój chłop! – Miaż­dży mnie w nie­ocze­ki­wa­nym uści­sku i tak za­staje nas ja­kaś pań­cia z pie­skiem, gdy drzwi windy roz­su­wają się na par­te­rze.

Za­sada nr 1: nie rzu­cać się w oczy

Wie­dzia­łem, że z tym wy­kształ­ce­niem bę­dzie je­den wielki nie­wy­pał. Co mi strze­liło do głowy, by po­słu­chać tego kre­tyna Ra­fała, który prze­cież ni­gdy ni­czego po­rząd­nie nie zro­bił, a w swoim mnie­ma­niu zna się na wszyst­kim naj­le­piej, po­cząw­szy od bu­dow­lanki przez me­dy­cynę, po­li­tykę, na pe­ru­wiań­skich świn­kach mor­skich z rusztu skoń­czyw­szy. Eko­no­mia, też mi re­we­la­cja. Dy­plomy z Kielc oraz ze Swan­sea może i wy­glą­dają prze­ko­ny­wa­jąco, ale na wszyst­kich czte­rech roz­mo­wach po­le­głem po trze­cim py­ta­niu, kiedy pierw­szym było coś w stylu: „Jak się pan czuje?”, a dru­gim: „Dla­czego za­in­te­re­so­wała pana na­sza oferta?”. Na ta­kie ba­nały je­stem oczy­wi­ście per­fek­cyj­nie przy­go­to­wany, ale moja im­pro­wi­za­cja na polu te­ma­tów stricte zwią­za­nych z pracą ni­kogo nie po­wa­liła na ko­lana. Przede wszyst­kim li­czy się to, by nie być na wi­delcu i zmi­ni­ma­li­zo­wać moż­li­wość spo­tka­nia ko­goś, kto mógłby mnie roz­po­znać, bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi swoją nie­wie­dzą i kwa­li­fi­ka­cjami, które ist­nieją tylko na pa­pie­rze. Trzeba ostroż­nie mie­rzyć siły na za­miary, a na szczę­ście nie ma co li­czyć. To już nie te lata.

Mam jesz­cze prawo jazdy ka­te­go­rii D i li­cen­cję taxi, w do­datku uczci­wie zdo­byte (choć nieco mniej uczci­wie prze­ko­pio­wane na nowe na­zwi­sko i zak­tu­ali­zo­wane), więc mógł­bym po­szu­kać ro­boty jako kie­rowca au­to­busu czy tak­sów­karz, ale wów­czas miał­bym stycz­ność z mnó­stwem przy­pad­ko­wych lu­dzi każ­dego dnia, a tego wo­lał­bym unik­nąć. Na wszelki wy­pa­dek. Nie wiem, czy nie do­stanę w końcu ja­kiejś psy­chozy na tym punk­cie. Za­czy­nam po­wąt­pie­wać, czy przy­jazd do kraju był ta­kim świet­nym po­my­słem, prze­cież rów­nie do­brze mo­głem po­wę­dro­wać gdzie­kol­wiek. Je­dyne, co mnie ogra­ni­cza, to po­wierzch­nia tej pla­nety.

Od kilku go­dzin sie­dzę jak ten głu­pek i prze­glą­dam oferty. Szkoda, że nikt nie po­szu­kuje spe­cja­li­sty do spraw po­ja­wia­nia się w nie­wła­ści­wym miej­scu i nie­wła­ści­wym cza­sie albo nie ma ogło­sze­nia: „Za­trud­nię dur­nia”. Czy tak nie by­łoby pro­ściej?

Dzwo­nek do drzwi wzbu­dza we mnie sprzeczne uczu­cia: pre­tekst, by choć na chwilę po­rzu­cić upier­dliwe za­ję­cie, wy­wo­łuje za­do­wo­le­nie, na­to­miast fakt, że ktoś cze­goś naj­wy­raź­niej ode mnie chce – nie­po­kój. Może mnie na­mie­rzyli, może to po­li­cja, urząd skar­bowy, brat? Spo­koj­nie, oby to byli świad­ko­wie Je­howy lub ja­kaś miła są­siadka po szklankę cu­kru. Ta od pie­ska na przy­kład. Z uśmie­chem otwie­ram drzwi i spo­glą­dam w dół. Przede mną stoi ma­leńka, za­su­szona ko­bie­cina w chu­stce na gło­wie. Wy­gląda, jakby urwała się z in­nej epoki.

– O! Jest pan, dzień do­bry, młody czło­wieku – za­czyna po­spiesz­nie, opie­ra­jąc się ręką o fu­trynę drzwi. Zmarszczki wo­kół jej ust ukła­dają się w coś w ro­dzaju uśmie­chu. Le­d­wie ła­pie od­dech. – Ro­za­lia Gwiz­doń je­stem, są­siadka. Miesz­kam pię­tro ni­żej. A... pan u nas nowy? Tak, tak... to pan się wpro­wa­dził w ze­szłym ty­go­dniu, pa­mię­tam... Do­brze, do­brze. Wy­gląda pan na mi­łego mło­dzieńca. – Mie­rzy mnie wzro­kiem, nie prze­sta­jąc mó­wić. – Bo wie pan, tu przed pa­nem to miesz­kali tacy lu­dzie, że szkoda ga­dać. Taka para była, mło­dzi tacy, a jak się kłó­cili! Uszy wię­dły! Ja kiep­skie uszy mam, a co się na­słu­cha­łam. – Ma­cha ręką. – A, a wcze­śniej to stu­denci, jesz­cze go­rzej, spać po nocy nie dali, świą­tek, pią­tek po­li­cja przy­jeż­dżała, a oni da­lej, jak tylko od­je­chała.

– Prze­pra­szam pa­nią, ja tro­chę za­jęty je­stem – rzu­cam szybko, gdy na­biera po­wie­trza. – Po­trze­buje pani cze­goś?

– Ja? – Chyba wy­trą­ci­łem ją z rytmu. – Tak, tak... chwi­leczkę... za­raz... – Od­rywa się od fu­tryny i ła­pie jedną ręką za głowę, a drugą kła­dzie na klatce pier­sio­wej. Chwieje się nie­po­ko­jąco, więc nie­wiele my­śląc, pro­po­nuję, by we­szła. – A nie, ja nie chcę ro­bić kło­potu – mówi, wcho­dząc. – Tylko mu­szę so­bie tego... wie pan, głowa nie ta... co to ja mia­łam... – Idzie pro­sto do kuchni, jakby była u sie­bie, i siada na ta­bo­re­cie przy stole. – Jak­byś mi mógł, ko­cha­nieńki, odro­binkę wody... A! Już wiem! Bo mi znowu Fu­sia ucie­kła i czy pan jej gdzie nie wi­dział, za­py­tać chcia­łam.

– Fu­sia? – Po­daję ku­bek z wodą i sia­dam obok. Do­piero te­raz za­uwa­żam, że sta­ruszka ma ze sobą brą­zową to­rebkę, za­pewne tak samo wie­kową jak i ona. Grze­bie w niej za­pa­mię­tale przez chwilę, po czym wy­do­bywa zło­żony na pół pa­pie­rek.

– Fu­sia, o pro­szę, tro­chę się po­gnio­tła ta fo­to­gra­fia, bo wie pan, ona, zna­czy Fu­sia, cza­sem się gdzieś za­wie­ru­szy i mu­szę py­tać, każ­demu po­ka­zać, bo tu, młody czło­wieku, to się cią­gle lo­ka­to­rzy zmie­niają, cią­gle, nie ma roku, żeby ktoś nowy i każdy tylko swoje sprawy, a ja la­tam jak głu­pia po pię­trach, och... tak mi ciężko coś. Otwórz, ko­cha­nieńki, okno, do­brze? – Sa­pie co­raz bar­dziej, więc zry­wam się, by uchy­lić.

Co jest?! Nie­ocze­ki­wany ha­łas za ple­cami każe mi na­tych­miast się od­wró­cić. Jed­nym sko­kiem do­pa­dam do le­żą­cej ko­biety.

– Halo! Pro­szę pani! Halo! Co się stało?! Pro­szę się ode­zwać! Sły­szy mnie pani?! – Po­trzą­sam nią, nie wie­dząc, co ro­bić, ale ona nic! Kom­plet­nie nie re­aguje! Może ona... Nie, to nie­moż­liwe. Co za ir­ra­cjo­nalna myśl. Nie, nie, nie! Ze­mdlała, stra­ciła przy­tom­ność, to się zda­rza. Za­raz się ock­nie. – Halo!!! Pro­szę pani!!!

Chi­chot losu

To nie dzieje się na­prawdę. Za­raz się obu­dzę i ode­tchnę z ulgą, bo to prze­cież tylko idio­tyczny, zu­peł­nie nie­re­alny, cho­ciaż przy­znaję, wy­jąt­kowo re­ali­styczny sen. Może po­pro­sić tego po­li­cjanta, by mnie uszczyp­nął? Co za non­sens. Senna mara nie bę­dzie mnie szczy­pać, bym się obu­dził. No tak, ale to by wła­śnie udo­wod­niło, że...

– Pan Le­opold Kant. – Funk­cjo­na­riusz zerka na trzy­many w dłoni do­wód oso­bi­sty. Po­woli, nie­mal z na­masz­cze­niem od­czy­tuje dane, jakby chciał na­uczyć się ich na pa­mięć. Moje per­so­na­lia ja­koś dziw­nie brzmią w jego ustach. Chyba się jesz­cze do nich nie przy­zwy­cza­iłem. – Pro­szę od­po­wie­dzieć na py­ta­nie. – Prze­nosi na mnie wzrok, wga­pia się bez­na­mięt­nie i czeka. Nic nie po­wiem, może za­mieni się w ty­grysa i tym sa­mym udo­wodni... Wła­ści­wie to fa­cet bar­dziej przy­po­mina je­nota. – Dla­czego pani Gwiz­doń prze­by­wała w tym miesz­ka­niu? – Pod­nosi głos, chyba my­śli, że nie­do­sły­szę.

– On jest w szoku, pa­nie ofi­ce­rze. – Tej też nie znam. – Wpro­wa­dził się w ze­szły czwar­tek.

Zer­kam na ko­bietę w ja­skra­wej po­domce i z dziw­nym ko­lo­rem wło­sów.

– Dzię­kuję pani. Ja­sicki, zaj­mij się tą pa­nią. – Po­li­cjant zbywa ją, za co je­stem na­wet wdzięczny. Ma w so­bie coś nie­po­ko­ją­cego, jakby była nie na miej­scu, z in­nej bajki. No i wo­lał­bym, żeby się tu tak nie zła­ziły. A co z tą od Fusi?

– Aaa... co z tą pa­nią? – Wska­zuję pod­łogę, na któ­rej jesz­cze kilka chwil temu le­żała sta­ruszka. Dla­czego mam wra­że­nie, że wszystko, co po­wiem, brzmi, jak­bym był tę­pawy? Zdaje się, że le­karz stwier­dził zgon, nim ją wy­nie­śli.

– Dla­czego pani Ro­za­lia Gwiz­doń prze­by­wała w pana miesz­ka­niu?

– Kto?

– Gwiz­do­niowa. On pyta o Gwiz­do­niową – woła skrze­kli­wie z przed­po­koju tamta ko­bieta, wy­cią­ga­jąc szyję w moją stronę.

Ja­sicki naj­wy­raź­niej nie ra­dzi so­bie ze świad­kiem. Świad­kiem? Prze­cież to ja je­stem świad­kiem. Roz­ja­śnia mi się w gło­wie, jakby ktoś włą­czył lampę, ba, re­flek­tor sta­dio­nowy. Zbie­ram się w so­bie.

– Ta sta­ruszka, to zna­czy pani, która tu le­żała, przy­szła do mnie po psa. Nie, nie. Źle się wy­ra­zi­łem. Ona szu­kała psa, tego ze zdję­cia.

– Tu, u pana, szu­kała psa.

– Tak. Py­tała o psa. Źle się po­czuła i za­pro­po­no­wa­łem, by usia­dła, da­łem jej wodę i pod­sze­dłem do okna, by je otwo­rzyć, bo miała pro­blem z od­dy­cha­niem, a wtedy ona ze­mdlała, więc za­dzwo­ni­łem po po­moc. – Na­resz­cie! Udało mi się po­wie­dzieć coś z sen­sem, a w do­datku szczerą prawdę. Za­miast apro­baty, zro­zu­mie­nia, bo o po­chwale wzo­ro­wej po­stawy oby­wa­tel­skiej na­wet nie ma­rzę, wi­dzę wciąż ka­mienną twarz i nie sły­szę żad­nego ko­men­ta­rza. Po­li­cjant przy­gląda mi się na tyle długo, że robi mi się nie­swojo. Za­czy­nają bo­leć mnie po­liczki i uświa­da­miam so­bie, że sze­roko się uśmie­cham. No tak, je­stem za­do­wo­lony ze swo­ich ze­znań, ale chyba nie wy­gląda to zbyt do­brze w ob­li­czu za­ist­nia­łej sy­tu­acji. – Prze­pra­szam, ja je­stem głę­boko po­ru­szony tym, co tu się stało, nie spo­dzie­wa­łem się... chcia­łem po­móc, a tu... – Ogar­niam na­prędce mi­mikę.

– Zo­sta­nie pan we­zwany do zło­że­nia ze­znań. – Po­li­cjant od­daje do­ku­menty, wciąż pa­trząc na mnie in­ten­syw­nie. – Do wi­dze­nia.

Kilka mi­nut póź­niej zo­staję sam. Ja i ci­sza.

– Wszystko z pa­nem w po­rządku? – A jed­nak ktoś jesz­cze się tu kręci. – Po­winni ja­kie­goś psy­cho­loga albo na ob­ser­wa­cję, prze­cież pan ogromny wstrząs prze­żył! Kto by po­my­ślał, że Ro­za­lia taki nu­mer wy­kręci ob­cej oso­bie! Za­wsze była dziwna i miała sza­lone po­my­sły, ale...

– Prze­pra­szam, kim pani jest?

Ko­bieta, z którą roz­ma­wiał ten drugi funk­cjo­na­riusz, wnosi z po­wro­tem do kuchni sto­łek i naj­wy­raź­niej za­mie­rza na nim usiąść. Po­spiesz­nie za­bie­ram jej me­bel i wci­skam z dru­giej strony stołu, wsu­wa­jąc głę­boko pod blat. Mam ochotę wy­wa­lić tę babę jak naj­szyb­ciej, za­nim też mi tu kojf­nie, jed­nak coś mi mówi, że le­piej zy­skać so­jusz­nika niż wroga, więc nic nie mó­wię. Ta wy­gląda zdro­wiej i chyba odro­binę mło­dziej. Można rzec: ży­wot­niej.

– No, są­siadką je­stem, miesz­kam tuż obok pana, drzwi po le­wej. Dla­tego przy­szłam, bo usły­sza­łam to całe za­mie­sza­nie. Wie pan, ja się w cu­dze sprawy nie wtrą­cam, ale po­go­to­wie, po­li­cja tak w biały dzień w spo­koj­nej dziel­nicy! No, ta­kie nie­szczę­ście! Ta­kie nie­spo­dzie­wane nie­szczę­ście! – Wznosi za­afe­ro­wana ręce do góry, jakby chciała przy­wo­łać deszcz. – Gdyby pan czego po­trze­bo­wał...

– Tak, to zna­czy nie! Nie po­trze­buję, ale bar­dzo dzię­kuję. – Od­pro­wa­dzam ją do drzwi, jak­bym za­ga­niał nie­sforną owcę do za­grody. – Chciał­bym ochło­nąć, ze­brać my­śli, je­śli pani po­zwoli. Dzię­kuję za tro­skę.

– No, oczy­wi­ście, to zro­zu­miałe, już idę, ale wie pan, jakby co, to ja za­wsze w domu je­stem. W ra­zie jakby co. Do wi­dze­nia, młody czło­wieku.

Po­szła. Pisz­czy mi w uszach.

Spa­dek

Z ano­ni­mo­wego miesz­kańca mrów­kowca bły­ska­wicz­nie sta­łem się „tym, u któ­rego umarła stara Gwiz­do­niowa”. Po pro­stu re­we­la­cyj­nie. Wo­lał­bym po ci­chu prze­cze­kać albo gdzieś się ulot­nić, ale nie mogę, bo po pierw­sze mu­szę cze­kać na we­zwa­nie po­li­cji, a po dru­gie do­sta­łem w spadku po nie­boszczce cały in­wen­tarz.

Jesz­cze tego sa­mego dnia, który oka­zał się ostat­nim dla po­czci­wej star­szej pani i mo­jego spo­koju, wró­ciła ta druga są­siadka, co to niby nie wtrąca się w cu­dze sprawy. Tym ra­zem nie wpu­ści­łem go­ścia za próg, więc cała roz­mowa od­była się na klatce scho­do­wej. Trwała za­ska­ku­jąco krótko, jed­nak nie bez po­wodu.

Nim zdą­ży­łem za­pro­te­sto­wać, ko­bieta wrę­czyła mi ma­łego psiaka oraz dwie smy­cze, po czym po­spiesz­nie oznaj­miła, że oto Fu­sia się zna­la­zła i w związku z tym, że nie ma ni­kogo, kto mógłby za­opie­ko­wać się zwie­rzę­tami świę­tej pa­mięci pani Ro­za­lii, a ja prze­cież nie pra­cuję, to niech się zajmę nimi do przy­jazdu córki zmar­łej. Na­stęp­nie czmych­nęła szyb­ciej, niż się po­ja­wiła. Nie wiem, kiedy ta córka ma przy­je­chać, czy w ogóle jest już po­wia­do­miona, i skąd wła­ści­wie po­mysł, że na­daję się na opie­kuna zwie­rząt. Na koń­cach smy­czy były jesz­cze dwa bar­dzo za­do­wo­lone, mer­da­jące ogo­nami psy. A chwilę wcze­śniej my­śla­łem, że go­rzej już być nie może. Po­wie­dzia­łem oczy­wi­ście ba­bie, że to ja­kiś non­sens, ab­so­lut­nie nie zga­dzam się na ta­kie zrzu­ca­nie od­po­wie­dzial­no­ści, ale zu­peł­nie mnie zi­gno­ro­wała. Zwy­czaj­nie zwiała do sie­bie, mam­ro­cząc coś o aler­gii i na­tych­mia­sto­wej po­trze­bie od­da­le­nia się od sier­ści. Osta­tecz­nie opa­no­wa­łem chęć do­bi­ja­nia się do jej drzwi i zre­zy­gno­wany za­bra­łem to­wa­rzy­stwo do sie­bie, zwłasz­cza że ten więk­szy, ko­smaty, za­nim się zo­rien­to­wa­łem, co się w ogóle dzieje, i tak wbiegł do środka jak do sie­bie, cią­gnąc mnie za sobą.

Ni­gdy nie mia­łem na­wet cho­mika, tym bar­dziej nie znam się na psach. Z dru­giej strony... na czym tu się znać? Trzeba na­kar­mić, wy­pro­wa­dzić cza­sem na spa­cer, po­gła­skać i tyle. Pro­ste jak bu­dowa cepa. Mi­liony lu­dzi ma psy, żadna fi­lo­zo­fia. Umarł czło­wiek, a ja stra­ci­łem kon­trolę nad swoim ży­ciem, za­nim ją w pełni od­zy­ska­łem. Czymże są trzy nie­wiel­kie pie­ski w ob­li­czu tego wszyst­kiego? Dzień czy dwa, naj­wy­żej kilka, i ktoś je ode mnie od­bie­rze. Tak, trzeba się za­cho­wać jak od­po­wie­dzialny męż­czy­zna i przy­jąć to na klatę. Zy­skam w oczach są­sia­dów. Będę do­brym czło­wie­kiem, a przy oka­zji mam po­wód, by nie la­tać w naj­bliż­szym cza­sie na te idio­tyczne roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne, i czas, aby prze­my­śleć so­bie ścieżkę za­wo­dową raz jesz­cze, bo czuję, że za­bra­łem się do tego od dupy... od złej strony. Czy­ta­łem gdzieś, że zwie­rzęta mają te­ra­peu­tyczne zdol­no­ści, sko­rzy­stam więc przy oka­zji z dar­mo­wej do­go­te­ra­pii. Dok­tor Jo­han­son byłby ze mnie dumny, wresz­cie po­tra­fię zna­leźć po­zy­tywy w po­zor­nie fa­tal­nej sy­tu­acji. Przy­naj­mniej się sta­ram.

*

Je­stem po­twor­nie zmę­czony, bolą mnie nogi, plecy i ręce. I gar­dło od wielu nie­uda­nych prób prze­krzy­cze­nia psiego ja­zgotu na spa­ce­rach. Co to za po­twory? Ni­gdy w ży­ciu bym nie przy­pu­ścił, że spa­ce­rek z pie­skami może być taką mor­dęgą. Dla Fuśki nie do­sta­łem smy­czy, więc bie­gała sama, zu­peł­nie mnie nie słu­cha­jąc. Dwa po­zo­stałe – Urwis i Tola (imiona zna­la­złem na ad­re­sów­kach przy ob­ro­żach) – też mnie igno­ro­wały i pró­bo­wały le­cieć za Fu­sią. W do­datku bez prze­rwy plą­tały się ze sobą smy­czami, szcze­kały na inne psy i szar­pały mną nie­mi­ło­sier­nie. Za­cho­dzę w głowę, jak ta ko­bie­cina so­bie z nimi da­wała radę.

Plus jest taki, że ja­koś we czwórkę, bez strat w zwie­rzę­tach i lu­dziach, wró­ci­li­śmy do domu, zje­dli­śmy ko­la­cję i chyba mam chwilę spo­koju. Tola i Urwis chra­pią na moim łóżku, a Fu­sia zwi­nęła się w rogu ka­napy. Mu­szę rano pójść do sklepu. Nie przy­pusz­cza­łem, że psy tyle je­dzą. Ju­tro za­żą­dam od tej wścib­skiej francy nu­meru te­le­fonu do córki Gwiz­do­nio­wej. To typ są­siadki, która wszystko o wszyst­kich wie, więc na sto pro­cent go ma. A je­śli nie, to i bez we­zwa­nia pójdę na ko­mi­sa­riat do­ma­gać się kon­taktu z krew­nymi de­natki. Ktoś musi za­brać te psy jak naj­szyb­ciej. Bez dwóch zdań. Nie­do­brze się to wszystko za­częło, nie­do­brze.

Idę do kuchni po piwo i mi­mo­wol­nie wzdry­gam się na wspo­mnie­nie ostat­nich wy­da­rzeń. Ten gli­niarz pa­trzył na mnie, jakby chciał prze­świe­tlić mnie wzro­kiem. Jakby wie­dział... Non­sens. Jak miał pa­trzeć? Przy­je­chał do we­zwa­nia w spra­wie na­głego zej­ścia. Mógł ewen­tu­al­nie brać pod uwagę, że je­stem winny. Pew­nie na­wet po­wi­nien. W końcu taką ma pracę. Wszystko wska­zuje na wy­pa­dek, bo to był wy­pa­dek, więc za chwilę nikt nie bę­dzie się tym zaj­mo­wał. Dla­czego więc czuję, że sy­tu­acja wy­myka mi się spod kon­troli i sy­pie? Ja­sna cho­lera. Po­cią­gam spory łyk piwa i od­sta­wiam puszkę na pa­ra­pet, bo za­czyna się śli­zgać w spo­co­nej dłoni. Od­wra­cam się do okna i przy­kle­jam czoło do zim­nej szyby. Spo­koj­nie. Ja, Le­opold Kant, trzy­dzie­sto­pię­cio­letni ka­wa­ler, przy­je­cha­łem do mia­sta w po­szu­ki­wa­niu pracy i mam po pro­stu tro­chę pe­cha. Złożę te cho­lerne ze­zna­nia, od­dam psy córce de­natki albo po pro­stu pierw­szej lep­szej oso­bie z ro­dziny, która się tu po­jawi, spa­kuję ma­natki i prze­niosę się gdzie in­dziej. Po pro­stu.

Bez­senna noc

Coś jest nie tak... Co to za stu­ka­nie? Matko je­dyna, co tak po­twor­nie śmier­dzi? A! Co to jest?! Zry­wam się na równe nogi, a wła­ści­wie za­plą­tuję w koł­drę i nie mogę wstać, serce za­raz roz­wali mi klatkę pier­siową, ale spo­koj­nie, ja pier­dolę, to tylko pies. W ciem­no­ści ma­ja­czy mi przed oczami ku­dłaty łeb, z któ­rego wy­do­bywa się re­gu­larne dy­sze­nie i ten smród. Ja­koś wstaję, za­pa­lam świa­tło, które na­tych­miast wdziera się przez za­spane oczy wprost do mó­zgu. Nie­na­wi­dzę tego. Czego on chce? Wciąż dy­szy i biega. Stuka jak sza­lony pa­zu­rami o par­kiet.

– Czego chcesz ode mnie w środku nocy? – sy­czę przez zęby. Wiem, że nie od­po­wie, ale je­stem bez­radny. Leci do drzwi wyj­ścio­wych i z po­wro­tem do mnie, po czym znów za­wraca. Spa­cer? Chce na spa­cer?! O tej po­rze? – Osza­la­łeś? – py­tam, a Urwis w od­po­wie­dzi szczeka dwa razy i znowu pę­dzi do drzwi, nie­mal roz­wa­la­jąc so­bie o nie łeb, jakby chciał je sta­ra­no­wać. – Za­po­mnij, stary, jest śro­dek nocy.

Ga­szę świa­tło i kładę się osten­ta­cyj­nie, na­kry­wa­jąc głowę koł­drą. Kun­del naj­wy­raź­niej nie ro­zu­mie po ludzku, bo do ze­stawu dźwię­ków do­kłada po­szcze­ki­wa­nie na wy­so­kich to­nach, jakby przy­go­to­wy­wał się do wy­cia. Chyba nie mam wyj­ścia.

Oczy­wi­ście wieje jak cho­lera i za­cina kłu­ją­cym w oczy desz­czem. Je­stem pe­łen uzna­nia dla Fusi, która za­miast się ze­rwać i iść z nami jak Tola, zro­biła trzy kółka wo­kół wła­snej osi i uło­żyła się grzbie­tem w moją stronę, po czym sap­nęła i naj­wy­raź­niej za­snęła. A ja, jak ten głu­pek, pró­buję omi­jać ka­łuże, co w tych egip­skich ciem­no­ściach jest prak­tyczne nie­wy­ko­nalne. Chcąc nie chcąc idę w prze­mo­czo­nych tramp­kach, a dwa psy szar­pią mną na boki. Tola jest wy­raź­nie za­wie­dziona ja­ko­ścią spa­cerku, ale cóż... nikt jej nie ka­zał pchać się do drzwi. Urwis zaś naj­pierw lata jak głupi z no­sem przy ziemi, a po­tem wy­gina się w kan­gura. I tak trzy razy. Wspa­niale, tylko sraczki bra­ko­wało. Mam na­dzieję, że to jed­no­ra­zowy pro­blem.

Je­stem mo­kry i prze­mar­z­nięty, nie bez trudu zdej­muję przy­kle­jone do ciała ciu­chy i idę pod cie­pły prysz­nic. Za­raz po­łożę się do łóżka i po­śpię tak długo, jak tylko się da. Trzeba ko­rzy­stać z przy­wi­le­jów bez­ro­bot­nego stanu.

Tym­cza­sem go­rąca ką­piel po lo­do­wa­tej desz­czówce tylko mnie roz­bu­dziła, wy­grze­buję więc z nie­roz­pa­ko­wa­nego wciąż kar­tonu pierw­szą lep­szą książkę. Nie ma to jak lek­tura do po­duszki. Tylko... gdzie ja mam spać? Cho­lerne psy. Naj­wy­raź­niej same za­dbały o to, by się po­wy­cie­rać, i wy­brały moją po­ściel. Koł­dra jest upstrzona mo­kro­błot­nymi pla­mami, a ku­dłaty Urwis z przy­ja­ciółką śpią w naj­lep­sze na mo­ich po­dusz­kach. Nie, nie mam naj­mniej­szego za­miaru te­raz zmie­niać po­sze­wek i su­szyć. Idę na ka­napę do Fusi.

Wieś. Tak dawno tu nie by­łem... Łany zbóż, prze­strzeń, świeże mleko. Jako dziecko przy­jeż­dża­łem tu cza­sem z bra­tem do babci. Nie do wiary! To ona! Ten krótki ko­żu­szek ozdo­biony żół­tym wzo­rem przy brzegu i siwy war­kocz roz­po­znam wszę­dzie. A my­śla­łem, że umarła dawno temu. Dla­czego mnie okła­mali? Bab­ciu. Bab­ciu! Co ona robi? Prze­cież to dzia­dek za­wsze prze­rzu­cał obor­nik. Bab­ciu, po­mogę ci! Strasz­nie to śmier­dzi. Z każ­dym kro­kiem bar­dziej. Tak, wieś ko­ja­rzy się z tym za­pa­chem. Bab­ciu, za­cze­kaj! Idę, lecz nie zbli­żam się, tylko ten smród... Bab­ciu!

Zry­wam się z krzy­kiem na ustach. To był tylko sen. Oczy­wi­ście. Wy­stra­szy­łem Fu­się, która ze­ska­kuje na pod­łogę, lecz za­raz włazi z po­wro­tem i z wark­nię­ciem nie­za­do­wo­le­nia mo­ści się na środku, by nie było mi choć przez chwilę wy­god­niej. Co za zło­śliwy pies. Chwila. Sen snem, ale na­prawdę coś po­twor­nie śmier­dzi.

– Fuśka, śmier­dzielu – na­rze­kam pod no­sem.

Taki mały pies, a taki smród. Za­my­kam oczy. Nie da się tego igno­ro­wać. Mu­szę prze­wie­trzyć, bo się udu­szę. Wy­ska­kuję spod koca i otwie­ram okno na oścież. Lo­do­waty po­wiew ude­rza mnie pro­sto w twarz swoją wil­go­cią. Mam ochotę wrzesz­czeć. Bluzę zo­sta­wi­łem chyba w ła­zience, więc ru­szam w tym kie­runku i omal nie wdep­tuję w źró­dło smrodu. Wiel­kie i od­ra­ża­jące kup­sko leży so­bie na sa­mym środku przed­po­koju jakby ni­gdy nic! Za­glą­dam do sy­pialni. Nocny ter­ro­ry­sta z ko­le­żanką smacz­nie śpią.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki