Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe miejsce, nowe nazwisko, nowa tożsamość – czy to przepis na skuteczne zerwanie z przeszłością? Pod warunkiem, że przeszłość zerwie z tobą.
Leopold Kant po przeprowadzce do Polski zaczyna nowe życie, chce znaleźć pracę i nie rzucać się w oczy. Plany krzyżuje mu śmierć sąsiadki, która postanawia dokonać żywota w jego mieszkaniu. I to nie koniec niespodzianek – ktoś musi zaopiekować się Fusią, Tolą i Urwisem, a druga sąsiadka stwierdza, że Leoś spełni się w tej roli idealnie. Kiedy dojdzie do tego zamordowana w lesie kobieta z tajemniczą blizną na szyi i przeszłość, która jednak upomina się o bohatera, powstanie prowadząca do nieoczekiwanego finału mieszanka zdarzeń.
Co ukrywa Leopold Kant? Dlaczego zmienił swoją tożsamość? Te pytania nurtują, ale kiedy poznasz na nie odpowiedź, będziesz się zastanawiać nad jednym: czy Leoś wyjdzie z tego cało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Imię i nazwisko to dane, które dostajemy w ramach życiowego pakietu startowego. A potem gromadzimy bagaż doświadczeń, konsekwencji podejmowanych wyborów. Ciągniemy nasz wózek, kierując nim na spółkę z losem. Bywa, że trzeba rzucić wszystko i zacząć od nowa. Trzeba? Może nie trzeba, ale nadarza się okazja, więc się to robi. Bo ma się dość, bo nie potrafi się dalej po staremu, bo nie jest się wystarczająco dojrzałym, by odpowiedzialnie stawić czoła życiu i rozwiązać problemy naprawdę. Bo się ucieka przed kimś...
Zaczynam więc na nowo i na – z pozoru proste – pytanie o tożsamość sam muszę sobie odpowiedzieć, bo wciąż nie mam zielonego pojęcia, kim będę. To, co zwykle oczywiste, dla mnie nie jest wcale takie jednoznaczne. Nadszedł czas, by wymyślić siebie. Tym razem od zera, bez powiązań. Totalnie na nowo. Losowe imię, a nazwisko... niech będzie fikcyjne, ale zwyczajne. Nowy, zmyślony, fikcyjny ja. Kant. Leopold Kant.
Czyste konto
Przemyślałem kwestię i doszedłem do wniosku, że muszę na poważnie zabrać się za to moje godne pożałowania życie. Przyjechałem tu po to, by zacząć od nowa i tym razem nie pokpić sprawy. Kurz dawno opadł, więc wróciłem do kraju, lecz nie chcę, a właściwie nie mogę, pokazywać się w rodzinnym mieście, pomimo że korci mnie, by je zobaczyć. Sprawdzić, czy mój (już nie mój) dom nadal wygląda jak dawniej, czy wreszcie przebudowali drogę dojazdową, która była kością niezgody między sąsiadami. Mógłbym za kilka godzin tam być i zwyczajnie przejechać się po okolicy. Wysiadłbym z pociągu i pod dworcem PKP złapałbym autobus linii sto trzydzieści siedem, by po kilkunastu minutach zza szyby zobaczyć budynek o kremowych ścianach, w którym spędziłem młodość. Trasa zahacza o moją dawną ulicę, gdzie nie dalej jak sto pięćdziesiąt metrów od domu był przystanek. Zawsze tak było, z pewnością nie zmieniło się to od lat. Nikt nie zwróciłby na mnie uwagi. Kusi mnie ten pomysł okropnie, przyznaję, ale bądźmy szczerzy, nie chodzi o innych. Obiecałem sobie zamknąć tamten rozdział szczelnie i na zawsze, nie wzbudzać wspomnień.
Doktor Johanson z Poole powiedział wyraźnie: „Z przeszłości ważne są wnioski, które powinny nam pomóc w budowaniu jak najlepszej przyszłości, i to w przyszłość trzeba patrzeć, bo tylko ona nas czeka (i śmierć, rzecz jasna) i tylko na nią możemy mieć realny wpływ. Lepiej budować niż grzebać w zgliszczach. Jesteś swoim celem, chłopcze, nie środkiem do celu ani przeszkodą, pamiętaj”. Tak, tak, doskonale pamiętam te słowa, bo zanotowałem je sobie, jak nastolatki zapisują bezcenne złote myśli w swoich brokatem zdobionych pamiętniczkach. Wydawało mi się to głupie, ale nalegał na prowadzenie zapisków i teraz jestem mu za to wdzięczny. W ogóle ten etap terapii, gdy prowadziłem coś w rodzaju osobliwego rejestru własnych spostrzeżeń i robiłem notatki na sesjach, sprawił, że poczułem się inaczej, bardziej jak badacz własnego przypadku, a nie po prostu pacjent, który przyszedł, aby otrzymać gotową, już przez kogoś opracowaną metodę gwarantującą lepsze jutro.
Porzucam zatem spontaniczną myśl o wycieczce w rodzinne strony i nastawiam się na budowanie przyszłości. Zastanówmy się, na czym stoję. Mam nowe nazwisko, nowe mieszkanie w mieście, w którym nigdy wcześniej nie mieszkałem, nikt nie zna mnie ani ja nikogo. Rozmawiałem tylko z pośredniczką najmu lokalu, która po otrzymaniu podpisanej umowy i kaucji o wartości trzech czynszów nie zaszczyciła mnie choćby najmniejszą refleksją. Czuję się, jakbym był niewidzialny, przezroczysty. Ma to oczywiście swoje dobre strony: nikt mnie nie rozpoznaje, nie kojarzy ze starymi sprawami, jestem bezpieczny i mogę wieść spokojne życie zadowolonego z siebie szaraka. Wypijmy za to.
Mieszkanko na dziewiątym piętrze w jednym z wielu osiedlowych peerelowskich bloków, gdzie na każdym poziomie są cztery lokale, wydaje się odpowiednim miejscem, by pozostać anonimowym w tłumie. Tu mogę być spokojnie przeciętnym, szarym obywatelem, niezwracającym niczyjej uwagi. Dwa pokoje – jeden mały, drugi mikry – kuchnia i łazienka to teraz moje centrum bytu, z którym oswajam się od kilku dni. Jest całkiem przyjemnie. Czysto, przytulnie... Mam nie najgorszy widok z okna na kawałek przestrzeni i inny mrówkowiec. Jest też balkon o powierzchni może jednego metra kwadratowego. Właściwie brzmi słabo, ale umówmy się, po co mi balkon? Nie będę uprawiał pelargonii ani tam przesiadywał, by gapić się komuś w okna, a palenie rzuciłem dawno temu. Może czasem gacie wysuszę na świeżym powietrzu latem, nic więcej.
Jutro wyruszę w miasto. Pierwsza rozmowa kwalifikacyjna, może pierwsze znajomości. Poznam ludzi. Tak. Praca i nowi znajomi są na szczycie listy moich priorytetów w budowaniu nowego życia. Oszaleję, jeśli będę wciąż gadał tylko do siebie i pił do odbicia w szybie. Nie chodzi przecież o to, by się całkowicie wyalienować. À propos... zaraz mi zamkną monopolowy.
– Dobry wieczór – mówię kulturalnie do faceta, który dosiada się w windzie.
Pomieszczenie robi się nagle ciasne i duszne, a ja czuję się nieswojo. Wyższy ode mnie o głowę i szerszy o pół człowieka łysy typ stoi i gapi się na mnie, jego nieskalana myślą twarz ani drgnie, a oddech mógłby zabijać komary. Z ramienia zwisa mu szalik z żółtymi frędzlami i napisem w tym samym kolorze. W końcu marszy brwi i toczy po mnie wzrokiem.
– Pszszepraszzz... a ty za kim jeseeś? – Na pewno już dziś skorzystał z promocji „drugi trzydzieści procent taniej” na sześciopaki Lecha.
– Słucham? – W sumie rozszyfrowałem bełkot, ale nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
– Za Pogonią szyyy zaaaa... Legią, bo jak za Legią... – Ożywia się i unosi zwiniętą pięść.
– A! Za Pogonią oczywiście! – wołam pospiesznie. Przyznaję, że lekko się spociłem. Że też od razu nie skojarzyłem kibica po tym szaliku.
– No! Swój chłop! – Miażdży mnie w nieoczekiwanym uścisku i tak zastaje nas jakaś pańcia z pieskiem, gdy drzwi windy rozsuwają się na parterze.
Zasada nr 1: nie rzucać się w oczy
Wiedziałem, że z tym wykształceniem będzie jeden wielki niewypał. Co mi strzeliło do głowy, by posłuchać tego kretyna Rafała, który przecież nigdy niczego porządnie nie zrobił, a w swoim mniemaniu zna się na wszystkim najlepiej, począwszy od budowlanki przez medycynę, politykę, na peruwiańskich świnkach morskich z rusztu skończywszy. Ekonomia, też mi rewelacja. Dyplomy z Kielc oraz ze Swansea może i wyglądają przekonywająco, ale na wszystkich czterech rozmowach poległem po trzecim pytaniu, kiedy pierwszym było coś w stylu: „Jak się pan czuje?”, a drugim: „Dlaczego zainteresowała pana nasza oferta?”. Na takie banały jestem oczywiście perfekcyjnie przygotowany, ale moja improwizacja na polu tematów stricte związanych z pracą nikogo nie powaliła na kolana. Przede wszystkim liczy się to, by nie być na widelcu i zminimalizować możliwość spotkania kogoś, kto mógłby mnie rozpoznać, bez zwracania na siebie uwagi swoją niewiedzą i kwalifikacjami, które istnieją tylko na papierze. Trzeba ostrożnie mierzyć siły na zamiary, a na szczęście nie ma co liczyć. To już nie te lata.
Mam jeszcze prawo jazdy kategorii D i licencję taxi, w dodatku uczciwie zdobyte (choć nieco mniej uczciwie przekopiowane na nowe nazwisko i zaktualizowane), więc mógłbym poszukać roboty jako kierowca autobusu czy taksówkarz, ale wówczas miałbym styczność z mnóstwem przypadkowych ludzi każdego dnia, a tego wolałbym uniknąć. Na wszelki wypadek. Nie wiem, czy nie dostanę w końcu jakiejś psychozy na tym punkcie. Zaczynam powątpiewać, czy przyjazd do kraju był takim świetnym pomysłem, przecież równie dobrze mogłem powędrować gdziekolwiek. Jedyne, co mnie ogranicza, to powierzchnia tej planety.
Od kilku godzin siedzę jak ten głupek i przeglądam oferty. Szkoda, że nikt nie poszukuje specjalisty do spraw pojawiania się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie albo nie ma ogłoszenia: „Zatrudnię durnia”. Czy tak nie byłoby prościej?
Dzwonek do drzwi wzbudza we mnie sprzeczne uczucia: pretekst, by choć na chwilę porzucić upierdliwe zajęcie, wywołuje zadowolenie, natomiast fakt, że ktoś czegoś najwyraźniej ode mnie chce – niepokój. Może mnie namierzyli, może to policja, urząd skarbowy, brat? Spokojnie, oby to byli świadkowie Jehowy lub jakaś miła sąsiadka po szklankę cukru. Ta od pieska na przykład. Z uśmiechem otwieram drzwi i spoglądam w dół. Przede mną stoi maleńka, zasuszona kobiecina w chustce na głowie. Wygląda, jakby urwała się z innej epoki.
– O! Jest pan, dzień dobry, młody człowieku – zaczyna pospiesznie, opierając się ręką o futrynę drzwi. Zmarszczki wokół jej ust układają się w coś w rodzaju uśmiechu. Ledwie łapie oddech. – Rozalia Gwizdoń jestem, sąsiadka. Mieszkam piętro niżej. A... pan u nas nowy? Tak, tak... to pan się wprowadził w zeszłym tygodniu, pamiętam... Dobrze, dobrze. Wygląda pan na miłego młodzieńca. – Mierzy mnie wzrokiem, nie przestając mówić. – Bo wie pan, tu przed panem to mieszkali tacy ludzie, że szkoda gadać. Taka para była, młodzi tacy, a jak się kłócili! Uszy więdły! Ja kiepskie uszy mam, a co się nasłuchałam. – Macha ręką. – A, a wcześniej to studenci, jeszcze gorzej, spać po nocy nie dali, świątek, piątek policja przyjeżdżała, a oni dalej, jak tylko odjechała.
– Przepraszam panią, ja trochę zajęty jestem – rzucam szybko, gdy nabiera powietrza. – Potrzebuje pani czegoś?
– Ja? – Chyba wytrąciłem ją z rytmu. – Tak, tak... chwileczkę... zaraz... – Odrywa się od futryny i łapie jedną ręką za głowę, a drugą kładzie na klatce piersiowej. Chwieje się niepokojąco, więc niewiele myśląc, proponuję, by weszła. – A nie, ja nie chcę robić kłopotu – mówi, wchodząc. – Tylko muszę sobie tego... wie pan, głowa nie ta... co to ja miałam... – Idzie prosto do kuchni, jakby była u siebie, i siada na taborecie przy stole. – Jakbyś mi mógł, kochanieńki, odrobinkę wody... A! Już wiem! Bo mi znowu Fusia uciekła i czy pan jej gdzie nie widział, zapytać chciałam.
– Fusia? – Podaję kubek z wodą i siadam obok. Dopiero teraz zauważam, że staruszka ma ze sobą brązową torebkę, zapewne tak samo wiekową jak i ona. Grzebie w niej zapamiętale przez chwilę, po czym wydobywa złożony na pół papierek.
– Fusia, o proszę, trochę się pogniotła ta fotografia, bo wie pan, ona, znaczy Fusia, czasem się gdzieś zawieruszy i muszę pytać, każdemu pokazać, bo tu, młody człowieku, to się ciągle lokatorzy zmieniają, ciągle, nie ma roku, żeby ktoś nowy i każdy tylko swoje sprawy, a ja latam jak głupia po piętrach, och... tak mi ciężko coś. Otwórz, kochanieńki, okno, dobrze? – Sapie coraz bardziej, więc zrywam się, by uchylić.
Co jest?! Nieoczekiwany hałas za plecami każe mi natychmiast się odwrócić. Jednym skokiem dopadam do leżącej kobiety.
– Halo! Proszę pani! Halo! Co się stało?! Proszę się odezwać! Słyszy mnie pani?! – Potrząsam nią, nie wiedząc, co robić, ale ona nic! Kompletnie nie reaguje! Może ona... Nie, to niemożliwe. Co za irracjonalna myśl. Nie, nie, nie! Zemdlała, straciła przytomność, to się zdarza. Zaraz się ocknie. – Halo!!! Proszę pani!!!
Chichot losu
To nie dzieje się naprawdę. Zaraz się obudzę i odetchnę z ulgą, bo to przecież tylko idiotyczny, zupełnie nierealny, chociaż przyznaję, wyjątkowo realistyczny sen. Może poprosić tego policjanta, by mnie uszczypnął? Co za nonsens. Senna mara nie będzie mnie szczypać, bym się obudził. No tak, ale to by właśnie udowodniło, że...
– Pan Leopold Kant. – Funkcjonariusz zerka na trzymany w dłoni dowód osobisty. Powoli, niemal z namaszczeniem odczytuje dane, jakby chciał nauczyć się ich na pamięć. Moje personalia jakoś dziwnie brzmią w jego ustach. Chyba się jeszcze do nich nie przyzwyczaiłem. – Proszę odpowiedzieć na pytanie. – Przenosi na mnie wzrok, wgapia się beznamiętnie i czeka. Nic nie powiem, może zamieni się w tygrysa i tym samym udowodni... Właściwie to facet bardziej przypomina jenota. – Dlaczego pani Gwizdoń przebywała w tym mieszkaniu? – Podnosi głos, chyba myśli, że niedosłyszę.
– On jest w szoku, panie oficerze. – Tej też nie znam. – Wprowadził się w zeszły czwartek.
Zerkam na kobietę w jaskrawej podomce i z dziwnym kolorem włosów.
– Dziękuję pani. Jasicki, zajmij się tą panią. – Policjant zbywa ją, za co jestem nawet wdzięczny. Ma w sobie coś niepokojącego, jakby była nie na miejscu, z innej bajki. No i wolałbym, żeby się tu tak nie złaziły. A co z tą od Fusi?
– Aaa... co z tą panią? – Wskazuję podłogę, na której jeszcze kilka chwil temu leżała staruszka. Dlaczego mam wrażenie, że wszystko, co powiem, brzmi, jakbym był tępawy? Zdaje się, że lekarz stwierdził zgon, nim ją wynieśli.
– Dlaczego pani Rozalia Gwizdoń przebywała w pana mieszkaniu?
– Kto?
– Gwizdoniowa. On pyta o Gwizdoniową – woła skrzekliwie z przedpokoju tamta kobieta, wyciągając szyję w moją stronę.
Jasicki najwyraźniej nie radzi sobie ze świadkiem. Świadkiem? Przecież to ja jestem świadkiem. Rozjaśnia mi się w głowie, jakby ktoś włączył lampę, ba, reflektor stadionowy. Zbieram się w sobie.
– Ta staruszka, to znaczy pani, która tu leżała, przyszła do mnie po psa. Nie, nie. Źle się wyraziłem. Ona szukała psa, tego ze zdjęcia.
– Tu, u pana, szukała psa.
– Tak. Pytała o psa. Źle się poczuła i zaproponowałem, by usiadła, dałem jej wodę i podszedłem do okna, by je otworzyć, bo miała problem z oddychaniem, a wtedy ona zemdlała, więc zadzwoniłem po pomoc. – Nareszcie! Udało mi się powiedzieć coś z sensem, a w dodatku szczerą prawdę. Zamiast aprobaty, zrozumienia, bo o pochwale wzorowej postawy obywatelskiej nawet nie marzę, widzę wciąż kamienną twarz i nie słyszę żadnego komentarza. Policjant przygląda mi się na tyle długo, że robi mi się nieswojo. Zaczynają boleć mnie policzki i uświadamiam sobie, że szeroko się uśmiecham. No tak, jestem zadowolony ze swoich zeznań, ale chyba nie wygląda to zbyt dobrze w obliczu zaistniałej sytuacji. – Przepraszam, ja jestem głęboko poruszony tym, co tu się stało, nie spodziewałem się... chciałem pomóc, a tu... – Ogarniam naprędce mimikę.
– Zostanie pan wezwany do złożenia zeznań. – Policjant oddaje dokumenty, wciąż patrząc na mnie intensywnie. – Do widzenia.
Kilka minut później zostaję sam. Ja i cisza.
– Wszystko z panem w porządku? – A jednak ktoś jeszcze się tu kręci. – Powinni jakiegoś psychologa albo na obserwację, przecież pan ogromny wstrząs przeżył! Kto by pomyślał, że Rozalia taki numer wykręci obcej osobie! Zawsze była dziwna i miała szalone pomysły, ale...
– Przepraszam, kim pani jest?
Kobieta, z którą rozmawiał ten drugi funkcjonariusz, wnosi z powrotem do kuchni stołek i najwyraźniej zamierza na nim usiąść. Pospiesznie zabieram jej mebel i wciskam z drugiej strony stołu, wsuwając głęboko pod blat. Mam ochotę wywalić tę babę jak najszybciej, zanim też mi tu kojfnie, jednak coś mi mówi, że lepiej zyskać sojusznika niż wroga, więc nic nie mówię. Ta wygląda zdrowiej i chyba odrobinę młodziej. Można rzec: żywotniej.
– No, sąsiadką jestem, mieszkam tuż obok pana, drzwi po lewej. Dlatego przyszłam, bo usłyszałam to całe zamieszanie. Wie pan, ja się w cudze sprawy nie wtrącam, ale pogotowie, policja tak w biały dzień w spokojnej dzielnicy! No, takie nieszczęście! Takie niespodziewane nieszczęście! – Wznosi zaaferowana ręce do góry, jakby chciała przywołać deszcz. – Gdyby pan czego potrzebował...
– Tak, to znaczy nie! Nie potrzebuję, ale bardzo dziękuję. – Odprowadzam ją do drzwi, jakbym zaganiał niesforną owcę do zagrody. – Chciałbym ochłonąć, zebrać myśli, jeśli pani pozwoli. Dziękuję za troskę.
– No, oczywiście, to zrozumiałe, już idę, ale wie pan, jakby co, to ja zawsze w domu jestem. W razie jakby co. Do widzenia, młody człowieku.
Poszła. Piszczy mi w uszach.
Spadek
Z anonimowego mieszkańca mrówkowca błyskawicznie stałem się „tym, u którego umarła stara Gwizdoniowa”. Po prostu rewelacyjnie. Wolałbym po cichu przeczekać albo gdzieś się ulotnić, ale nie mogę, bo po pierwsze muszę czekać na wezwanie policji, a po drugie dostałem w spadku po nieboszczce cały inwentarz.
Jeszcze tego samego dnia, który okazał się ostatnim dla poczciwej starszej pani i mojego spokoju, wróciła ta druga sąsiadka, co to niby nie wtrąca się w cudze sprawy. Tym razem nie wpuściłem gościa za próg, więc cała rozmowa odbyła się na klatce schodowej. Trwała zaskakująco krótko, jednak nie bez powodu.
Nim zdążyłem zaprotestować, kobieta wręczyła mi małego psiaka oraz dwie smycze, po czym pospiesznie oznajmiła, że oto Fusia się znalazła i w związku z tym, że nie ma nikogo, kto mógłby zaopiekować się zwierzętami świętej pamięci pani Rozalii, a ja przecież nie pracuję, to niech się zajmę nimi do przyjazdu córki zmarłej. Następnie czmychnęła szybciej, niż się pojawiła. Nie wiem, kiedy ta córka ma przyjechać, czy w ogóle jest już powiadomiona, i skąd właściwie pomysł, że nadaję się na opiekuna zwierząt. Na końcach smyczy były jeszcze dwa bardzo zadowolone, merdające ogonami psy. A chwilę wcześniej myślałem, że gorzej już być nie może. Powiedziałem oczywiście babie, że to jakiś nonsens, absolutnie nie zgadzam się na takie zrzucanie odpowiedzialności, ale zupełnie mnie zignorowała. Zwyczajnie zwiała do siebie, mamrocząc coś o alergii i natychmiastowej potrzebie oddalenia się od sierści. Ostatecznie opanowałem chęć dobijania się do jej drzwi i zrezygnowany zabrałem towarzystwo do siebie, zwłaszcza że ten większy, kosmaty, zanim się zorientowałem, co się w ogóle dzieje, i tak wbiegł do środka jak do siebie, ciągnąc mnie za sobą.
Nigdy nie miałem nawet chomika, tym bardziej nie znam się na psach. Z drugiej strony... na czym tu się znać? Trzeba nakarmić, wyprowadzić czasem na spacer, pogłaskać i tyle. Proste jak budowa cepa. Miliony ludzi ma psy, żadna filozofia. Umarł człowiek, a ja straciłem kontrolę nad swoim życiem, zanim ją w pełni odzyskałem. Czymże są trzy niewielkie pieski w obliczu tego wszystkiego? Dzień czy dwa, najwyżej kilka, i ktoś je ode mnie odbierze. Tak, trzeba się zachować jak odpowiedzialny mężczyzna i przyjąć to na klatę. Zyskam w oczach sąsiadów. Będę dobrym człowiekiem, a przy okazji mam powód, by nie latać w najbliższym czasie na te idiotyczne rozmowy kwalifikacyjne, i czas, aby przemyśleć sobie ścieżkę zawodową raz jeszcze, bo czuję, że zabrałem się do tego od dupy... od złej strony. Czytałem gdzieś, że zwierzęta mają terapeutyczne zdolności, skorzystam więc przy okazji z darmowej dogoterapii. Doktor Johanson byłby ze mnie dumny, wreszcie potrafię znaleźć pozytywy w pozornie fatalnej sytuacji. Przynajmniej się staram.
Jestem potwornie zmęczony, bolą mnie nogi, plecy i ręce. I gardło od wielu nieudanych prób przekrzyczenia psiego jazgotu na spacerach. Co to za potwory? Nigdy w życiu bym nie przypuścił, że spacerek z pieskami może być taką mordęgą. Dla Fuśki nie dostałem smyczy, więc biegała sama, zupełnie mnie nie słuchając. Dwa pozostałe – Urwis i Tola (imiona znalazłem na adresówkach przy obrożach) – też mnie ignorowały i próbowały lecieć za Fusią. W dodatku bez przerwy plątały się ze sobą smyczami, szczekały na inne psy i szarpały mną niemiłosiernie. Zachodzę w głowę, jak ta kobiecina sobie z nimi dawała radę.
Plus jest taki, że jakoś we czwórkę, bez strat w zwierzętach i ludziach, wróciliśmy do domu, zjedliśmy kolację i chyba mam chwilę spokoju. Tola i Urwis chrapią na moim łóżku, a Fusia zwinęła się w rogu kanapy. Muszę rano pójść do sklepu. Nie przypuszczałem, że psy tyle jedzą. Jutro zażądam od tej wścibskiej francy numeru telefonu do córki Gwizdoniowej. To typ sąsiadki, która wszystko o wszystkich wie, więc na sto procent go ma. A jeśli nie, to i bez wezwania pójdę na komisariat domagać się kontaktu z krewnymi denatki. Ktoś musi zabrać te psy jak najszybciej. Bez dwóch zdań. Niedobrze się to wszystko zaczęło, niedobrze.
Idę do kuchni po piwo i mimowolnie wzdrygam się na wspomnienie ostatnich wydarzeń. Ten gliniarz patrzył na mnie, jakby chciał prześwietlić mnie wzrokiem. Jakby wiedział... Nonsens. Jak miał patrzeć? Przyjechał do wezwania w sprawie nagłego zejścia. Mógł ewentualnie brać pod uwagę, że jestem winny. Pewnie nawet powinien. W końcu taką ma pracę. Wszystko wskazuje na wypadek, bo to był wypadek, więc za chwilę nikt nie będzie się tym zajmował. Dlaczego więc czuję, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli i sypie? Jasna cholera. Pociągam spory łyk piwa i odstawiam puszkę na parapet, bo zaczyna się ślizgać w spoconej dłoni. Odwracam się do okna i przyklejam czoło do zimnej szyby. Spokojnie. Ja, Leopold Kant, trzydziestopięcioletni kawaler, przyjechałem do miasta w poszukiwaniu pracy i mam po prostu trochę pecha. Złożę te cholerne zeznania, oddam psy córce denatki albo po prostu pierwszej lepszej osobie z rodziny, która się tu pojawi, spakuję manatki i przeniosę się gdzie indziej. Po prostu.
Bezsenna noc
Coś jest nie tak... Co to za stukanie? Matko jedyna, co tak potwornie śmierdzi? A! Co to jest?! Zrywam się na równe nogi, a właściwie zaplątuję w kołdrę i nie mogę wstać, serce zaraz rozwali mi klatkę piersiową, ale spokojnie, ja pierdolę, to tylko pies. W ciemności majaczy mi przed oczami kudłaty łeb, z którego wydobywa się regularne dyszenie i ten smród. Jakoś wstaję, zapalam światło, które natychmiast wdziera się przez zaspane oczy wprost do mózgu. Nienawidzę tego. Czego on chce? Wciąż dyszy i biega. Stuka jak szalony pazurami o parkiet.
– Czego chcesz ode mnie w środku nocy? – syczę przez zęby. Wiem, że nie odpowie, ale jestem bezradny. Leci do drzwi wyjściowych i z powrotem do mnie, po czym znów zawraca. Spacer? Chce na spacer?! O tej porze? – Oszalałeś? – pytam, a Urwis w odpowiedzi szczeka dwa razy i znowu pędzi do drzwi, niemal rozwalając sobie o nie łeb, jakby chciał je staranować. – Zapomnij, stary, jest środek nocy.
Gaszę światło i kładę się ostentacyjnie, nakrywając głowę kołdrą. Kundel najwyraźniej nie rozumie po ludzku, bo do zestawu dźwięków dokłada poszczekiwanie na wysokich tonach, jakby przygotowywał się do wycia. Chyba nie mam wyjścia.
Oczywiście wieje jak cholera i zacina kłującym w oczy deszczem. Jestem pełen uznania dla Fusi, która zamiast się zerwać i iść z nami jak Tola, zrobiła trzy kółka wokół własnej osi i ułożyła się grzbietem w moją stronę, po czym sapnęła i najwyraźniej zasnęła. A ja, jak ten głupek, próbuję omijać kałuże, co w tych egipskich ciemnościach jest praktyczne niewykonalne. Chcąc nie chcąc idę w przemoczonych trampkach, a dwa psy szarpią mną na boki. Tola jest wyraźnie zawiedziona jakością spacerku, ale cóż... nikt jej nie kazał pchać się do drzwi. Urwis zaś najpierw lata jak głupi z nosem przy ziemi, a potem wygina się w kangura. I tak trzy razy. Wspaniale, tylko sraczki brakowało. Mam nadzieję, że to jednorazowy problem.
Jestem mokry i przemarznięty, nie bez trudu zdejmuję przyklejone do ciała ciuchy i idę pod ciepły prysznic. Zaraz położę się do łóżka i pośpię tak długo, jak tylko się da. Trzeba korzystać z przywilejów bezrobotnego stanu.
Tymczasem gorąca kąpiel po lodowatej deszczówce tylko mnie rozbudziła, wygrzebuję więc z nierozpakowanego wciąż kartonu pierwszą lepszą książkę. Nie ma to jak lektura do poduszki. Tylko... gdzie ja mam spać? Cholerne psy. Najwyraźniej same zadbały o to, by się powycierać, i wybrały moją pościel. Kołdra jest upstrzona mokrobłotnymi plamami, a kudłaty Urwis z przyjaciółką śpią w najlepsze na moich poduszkach. Nie, nie mam najmniejszego zamiaru teraz zmieniać poszewek i suszyć. Idę na kanapę do Fusi.
Wieś. Tak dawno tu nie byłem... Łany zbóż, przestrzeń, świeże mleko. Jako dziecko przyjeżdżałem tu czasem z bratem do babci. Nie do wiary! To ona! Ten krótki kożuszek ozdobiony żółtym wzorem przy brzegu i siwy warkocz rozpoznam wszędzie. A myślałem, że umarła dawno temu. Dlaczego mnie okłamali? Babciu. Babciu! Co ona robi? Przecież to dziadek zawsze przerzucał obornik. Babciu, pomogę ci! Strasznie to śmierdzi. Z każdym krokiem bardziej. Tak, wieś kojarzy się z tym zapachem. Babciu, zaczekaj! Idę, lecz nie zbliżam się, tylko ten smród... Babciu!
Zrywam się z krzykiem na ustach. To był tylko sen. Oczywiście. Wystraszyłem Fusię, która zeskakuje na podłogę, lecz zaraz włazi z powrotem i z warknięciem niezadowolenia mości się na środku, by nie było mi choć przez chwilę wygodniej. Co za złośliwy pies. Chwila. Sen snem, ale naprawdę coś potwornie śmierdzi.
– Fuśka, śmierdzielu – narzekam pod nosem.
Taki mały pies, a taki smród. Zamykam oczy. Nie da się tego ignorować. Muszę przewietrzyć, bo się uduszę. Wyskakuję spod koca i otwieram okno na oścież. Lodowaty powiew uderza mnie prosto w twarz swoją wilgocią. Mam ochotę wrzeszczeć. Bluzę zostawiłem chyba w łazience, więc ruszam w tym kierunku i omal nie wdeptuję w źródło smrodu. Wielkie i odrażające kupsko leży sobie na samym środku przedpokoju jakby nigdy nic! Zaglądam do sypialni. Nocny terrorysta z koleżanką smacznie śpią.