Nie twój interes - Marzena Hryniszak - ebook + audiobook + książka

Nie twój interes audiobook

Hryniszak Marzena

4,1

Opis

Mawiają, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Czasem to wręcz igranie z ogniem, a stawką staje się życie. Noc, podczas której Wojtek Redyński, zwykły pracownik warsztatu samochodowego, niezamierzenie staje się świadkiem przestępstwa, nie tylko przesądza o jego dalszym losie, ale zapoczątkowuje ciąg śmiertelnie niebezpiecznych wydarzeń. Nie tylko dla niego. Lidia Szwed, wracając późną porą do domu, staje się świadkiem dramatycznej sceny napadu. Reflektory jej samochodu płoszą oprawców. Lidia podejmuje spontaniczną decyzję, by pomóc pobitemu człowiekowi. Od tego czasu ich losy się splatają. Gdyby Wojtek wiedział, do czego gotowi są posunąć się gangsterzy, być może nigdy nie wszedłby im w drogę.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 37 min

Lektor: Marzena Hryniszak
Oceny
4,1 (31 ocen)
12
13
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to pierwsza książka autorki,którą poznałam. Słuchając o przeżyciach bohaterów zastanawiałam się czy nie było zbyt wiele wątków. W końcowej części okazało się wyjaśnienie. Ciekawe zakończenie chociaż nie wszystkich zadowoli. Polecam .
00

Popularność




Marzena Hryniszak Nie twój interes ISBN Copyright © by Marzena Hryniszak, 2022All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Projekt okładki Mariusz Banachowicz Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PROLOG

W spowitych ciemnością budynkach panował bezruch. Za dnia aktywne, pulsujące życiem miasto teraz pogrążone było w głębokim, bezszelestnym śnie. Jedynie z brzegu czarnej połaci otaczającego przedmieścia lasu do okolicznych domostw dochodziło stłumione, regularne pohukiwanie sowy i zuchwałe okrzyki drozda wyczekującego świtu.

— Co?! — wychrypiał jeszcze zaspanym, a już wzburzonym głosem do telefonu.

— No mówię ci, spierdolił! Redyński spierdolił! Zamknął mnie tu! — Wykrzyczane słowa spotęgowało echo pustego pomieszczenia. — Zejdź, wypuść mnie, bo zdechnę od tego smrodu! Halo? Seba? Halo!

— Kurwa! — Sebastian rzucił komórką, przeklinając brata, po czym zerwał się, by ją podnieść i zadzwonić po wsparcie. Musi natychmiast ściągnąć chłopaków. Redyński nie mógł daleko uciec. Jeśli go szybko nie znajdzie, będzie miał kłopoty.

Gliwice, 2013, Karolina

Niewiele tego mam. Cztery pudła, dwa worki i plecak — cały mój dobytek. Patrzę na nowe miejsce do życia: bladożółte ściany — fatalny kolor, ale są czyste, niedawno pomalowane, dwudrzwiowa niska szafa, stół, krzesło i wąs­kie łóżko. Skromnie, chociaż w zasadzie nic więcej by się tu nie zmieściło. Kilka kroków i jestem przy oknie. Naprzeciwko zakryta ściana remontowanego budynku, rusztowania, w dole dwa sznurki zaparkowanych po obu stronach ulicy samochodów.

— Na fotkach mieszkanie wyglądało na większe, co? — Marta dyszy, pchając jedno z wielu swoich pudeł nogą i ciąg­nąc za sobą drugie. Zagląda mi przez ramię. — Nawet w akademiku miałyśmy większy pokój — prycha.

— Większy, ale wspólny.

— Niemniej na zdjęciach wyglądało to znacznie lepiej. — Wzdycha. — Dobra. Chodź i mi pomóż. Mam jeszcze kilka rzeczy.

— Kilka. — Przewracam oczami, bo Marta zgromadziła tych rzeczy tyle, że wydaje się niemożliwe, by wszystkie należały do jednej osoby.

Wynajęłyśmy przewóz po najniższej możliwej cenie i kierowca nie poczuwa się do obowiązku, by ruszyć dupsko ze swojego fotela. Siedzi i grzebie w telefonie. „Z wniesieniem tego wszystkiego będzie stówkę więcej”. Za stówkę to ja muszę przeżyć tydzień, łapię więc za pudło, na którym stoi mniejsze. Ciężkie, cholerstwo.

— Szkoda, że Wojtek wyjechał. Jak potrzeba, to nigdy ich nie ma!

— I kto to mówi? — Śmieję się. — Najbardziej zawzięta feministka, jaką znam.

Cieszyn, sierpień 2019

Noc była wyjątkowo ciemna, bez poświaty księżyca, bez gwiazd, a jednocześnie ciepła i parna po letnim deszczu. Lidia myślała tylko o tym, by wreszcie położyć się spać po morderczym dniu. Pobudka o czwartej nad ranem, dopinanie kluczowego projektu, wizyta w macierzystym biurze w Niemczech i tłok na lotnisku wyczerpały jej zasoby energii. Jechała na autopilocie. Na szczęście ulice były już zupełnie puste. Nawet taksówki rzadko jeździły. Jedyne, na czym skupiała uwagę, to własne powieki, które uporczywie próbowały opaść. Im bardziej z nimi walczyła, tym mocniej piekły ją oczy.

Światła samochodu wreszcie omiotły dobrze znajomą uliczkę i poutykane wszędzie auta, gdy podjechała pod swój szeroki, niski blok i zaczęła rozglądać się za miejscem do zaparkowania. Jest, jedno samotne i nieoczekiwane, jak dziura po wyrwanym zębie, i to tak blisko drzwi. Gdyby nie słaba lampa nad domofonem, nie byłoby go widać. Ot, drobny pozytyw na koniec dnia, nie trzeba dalej szukać i potem wędrować do domu przez całe osiedle.

Uśmiech zadowolenia zamarł na ustach Lidii, gdy dokładnie naprzeciw swojego auta zobaczyła ruch — plątaninę ciał, nagły zryw, zaskoczone twarze mężczyzn, którzy oślepieni światłem reflektorów rozbiegli się jak spłoszone zwierzęta. Jeden jeszcze coś krzyczał, lecz nie zdołała rozróżnić jego słów. Zaskoczenie i strach podniosły jej poziom adrenaliny i senność natychmiast zniknęła. Lidia szybko zgasiła światła, zablokowała drzwi i czekała, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Silnik pracował miarowo. Rozejrzała się dookoła. Nikogo nie było. Cisza. „Okej, nic się nie stało, po prostu nie spodziewałam się o tej porze ludzi, w dodatku pewnie pijanych” — pomyślała. Lato, czwartkowa noc, osiedle, pusto. Rozejrzała się i powoli wysiadła. Tuż obok wejścia do klatki przy żywopłocie ktoś leżał. Zwinięte ciało prawie się nie poruszało. Słychać było jedynie szybki chrapliwy oddech.

— Czy wszystko w porządku? — zapytała, podchodząc powoli do mężczyzny, i od razu zdała sobie sprawę z tego, że pytanie było idiotyczne. — Yhm, co się stało? Czy wezwać pogotowie?

Człowiek poruszył się i wyraźnie zaprotestował, choć zabrzmiało to raczej jak charczenie.

— Trzeba wezwać pomoc. Przecież… pan został pobity? — bardziej stwierdziła, niż zapytała. Zaczęła kojarzyć fakty. To nie była pijacka kłótnia, tylko bójka. Pospiesznie obrzuciła wzrokiem okolicę w obawie przed powrotem napastników. Nikt nie wyłonił się z sennej ulicy.

— Nieee… Nie! — Mężczyzna próbował się podnieść, ale za chwilę z powrotem osunął się na ziemię.

— Trzeba wezwać pomoc, pan jest ranny. — Pochyliła się nad nim, by obejrzeć obrażenia, i przeraziła się jeszcze bardziej. — Kurwa, jesteś zmasakrowany! Dzwonię po pogotowie i policję!

Nerwowo zaczęła szarpać zamek torebki, by wyjąć telefon. Listonoszka spadła na chodnik, więc Lidia schyliła się i w tym momencie ranny złapał ją za ramię dłonią, która z braku sił zsunęła się tylko po rękawie, mężczyzna zaś upadł na bok. Syknął z bólu.

— Nie, proszę… Zabiją mnie.

— Kto?! — Odskoczyła nerwowo. — Przecież muszę coś zrobić! Nie mogę cię tu zostawić!

Stała przez chwilę nad nieznajomym i próbowała opanować emocje. Wyglądał fatalnie. Znowu spróbował wstać, drżąc z wysiłku i bólu. Nie był jednak w stanie się wyprostować i wyglądało na to, że jeśli zrobi krok, znowu upadnie.

— Muszę stąd iść, zanim wrócą — wyszeptał z trudem. Ale samodzielne poruszanie się było wyraźnie ponad jego siły.

— Wrócą? — zaniepokoiła się. — Chodź, pójdziemy do mnie, odpoczniesz chwilę i zobaczę, w jakim jesteś stanie, ale jeśli będzie trzeba, zawiozę cię do szpitala. — Spontanicznie podjęła decyzję. Niewiele myśląc, wzięła go pod ramię i poprowadziła, a właściwie zawlokła do bramy. Na klatce schodowej zalało ich światło.

— Nie dam rady… — jęknął mężczyzna.

— Dasz — odparła stanowczo. — I lepiej się postaraj, bo czeka cię droga na trzecie piętro.

Kiedy dotarli do mieszkania, Lidia była zlana potem, drżały jej nogi i szumiało w głowie. Gdy popatrzyła na człowieka, którego przyprowadziła do domu, i poczuła jego odór — wyzwała siebie w myślach od ostatnich kretynek. Nikt o zdrowych zmysłach nie przyprowadziłby do swojego mieszkania pobitego menela. W dodatku nocą. „No to mam przerąbane” — doszła do wniosku.

Przez głowę przemknęła jej myśl, żeby go jednak wyprosić. Tylko najpewniej spadłby ze schodów i zabiłby się, a wtedy to ona byłaby bardziej winna niż ci, którzy go tak urządzili.

— Siadaj tu — powiedziała.

Mężczyzna opadł ciężko na krzesło i tylko dzięki temu, że stało przy ścianie, o którą się oparł, nie stoczył się na podłogę. Wyglądał, jakby miał stracić przytomność. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo jest brudny i poraniony. Mieszanina zapachu krwi i brudu była tak intensywna i nieprzyjemna, że Lidia — mimo że do pewnego stopnia była uodporniona dzięki swoim doświadczeniom, gdyż brała swego czasu udział w akcjach pomocy bezdomnym — miała problem ze swobodnym oddychaniem. Spojrzała w kierunku szeroko otwartego okna.

— Tylko nie mdlej! — rzuciła odruchowo i znów pomyślała, że musi być bardzo zmęczona, skoro wygaduje takie bzdury. — Zaraz przyjdę.

Uzbrojona w środek dezynfekujący, rękawiczki chirurgiczne, waciki, gazy i wszystko, co tylko mogłoby się nadać do opatrzenia ran, zabrała się do pracy. Próbowała nawiązać rozmowę, lecz mężczyzna zdawał się zupełnie nic nie słyszeć. Spod warstwy krwi i brudu nie było widać jego twarzy. Kiedy próbowała oczyścić skórę, wszystko mazało się i lepiło. W zasadzie najpierw powinien wziąć porządny prysznic.

Po dobrej godzinie Lidia się poddała. Nie miała już siły. Gdy tak siedziała naprzeciw mężczyzny, zastanawiając się, co dalej, podniósł głowę i zaczął się jej przyglądać przez szparki zapuchniętych oczu.

— Jesteś głodny? — Poderwała się. Czuła się przy nim nieswojo. Po części była z siebie dumna, że komuś pomaga, a po części żałowała tego, co zrobiła. Obawiała się, że wpakowała się w kłopoty.

Zrobiła kanapki z resztek, jakie znalazła w lodówce, i herbatę. Całe szczęście Mateusz wszystkiego nie wyczyścił. Ledwo postawiła talerz na stole, mężczyzna rzucił się na jedzenie, chociaż widać było, że sprawia mu to ból. Z kącików jego oczu popłynęły łzy. Dyskretnie mu się przyjrzała. Nie wszystkie rany wyglądały na świeże, z pewnością już wcześniej oberwał. Może brał udział w bójkach? Może jest jakimś zbirem, chuliganem? Ciarki niepokoju przeszły jej po plecach. Jedno jest pewne: był w tragicznym stanie.

— Słuchaj. Jesteś strasznie obity. Twoje rany raczej nie wymagają szycia, ale nie wiem, czy nie masz obrażeń wewnętrznych. Możesz zostać tu na noc, ale rano zawiozę cię do szpitala. Rozumiesz?

— Dziękuję — wychrypiał z pełnymi ustami.

„Tylko żebyś nie dostał krwotoku wewnętrznego i mi tu nie umarł” — pomyślała, zaciskając szczęki i odganiając myśli, w których nadal wyzywała się od nieasertywnych kretynek.

Rozłożyła niewielką sofę, przykryła ją grubym kocem i dołożyła drugi.

Posiłek najwyraźniej bardzo pomógł. Mężczyzna jakby nieco się wyprostował i siedział trochę pewniej.

— Dasz radę pójść pod prysznic? — zapytała.

— Nie chcę robić więcej kłopotu… — Jego głos był ledwo słyszalny.

— Ciuchy wrzuć od razu do pralki — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Trochę nerwowo pobiegła do pokoju, by wziąć świeży ręcznik i jakieś ubrania. Wprawdzie Mateusz, jej brat, był niższy i tęższy, ale może znajdzie się coś pasującego. Przecież nie włoży tych brudnych ciuchów z powrotem na siebie ani nie będzie tu siedział goły. T-shirt i spodnie od dresu powinny być w sam raz.

Gdy ciszę nocy wypełnił delikatny szum lejącej się wody, niemal zasnęła na sofie i przygotowanych kocach. Ocknęła się nagle. Jej długie włosy kleiły się do spoconej twarzy, a bluzka do pleców. Lidia skrzywiła się mimowolnie. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła gumkę i zebrała włosy na karku, by przestały się plątać, przypominając o tym, że wymagają mycia. Minęło ponad pół godziny, woda leciała, on nadal był w łazience. Zaczęła się zastanawiać, czy mężczyzna nie zasłabł, i zaniepokoiła się. Co robić? Wejść? Zapukać? Na co jej to było? Tak bardzo chciała położyć się wreszcie spać. Wstała ciężko i poszła do swojej sypialni. Zaczęła się krzątać, ze zmęczenia szumiało jej w uszach, ale na chodzie wciąż trzymały ją resztki adrenaliny.

Drzwi łazienki otworzyły się i zamknęły, po chwili sofa zatrzeszczała. Lidia odetchnęła. Zdjęła spodnie, wyjęty spod bluzki stanik rzuciła na krzesło, by jak najszybciej wskoczyć do łóżka. Była pewna, że nie zaśnie taka brudna, spocona, z nieumytymi zębami, ale niemal natychmiast straciła świadomość.

Siedzę w samolocie i jednocześnie słyszę szum fal. Pewnie obniżyliśmy lot i jesteśmy tuż nad oceanem. Chcę wystawić rękę przez okno, by dotknąć fal, ale przecież w samolocie… Otwieram oczy, nie, to nie samolot, tylko kajak. Płynę kajakiem, a szum fal to rwący potok. Spływam w dół coraz szybciej, szum jest coraz głośniejszy, dudniący… Huk!

Hałas wyrwał Lidię ze snu. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest, lecz szybko otworzyła szeroko oczy, przypomniawszy sobie wydarzenia minionej nocy. Zegar wskazywał jedenastą osiemnaście. Huk dochodził z mieszkania piętro niżej. Oczywiście. Tradycyjnie każdego lata gdzieś musi być remont. Na szczęście wielkodusznie zaczęli dopiero po jedenastej. Lidia zerwała się, naciągnęła legginsy i wybiegła z pokoju prosto do salonu. Stanęła jak wryta, widząc tył jego głowy. Niby wiedziała, kogo zobaczy, a jednak była zaskoczona. Jakby liczyła na to, że jakimś cudem należał do tamtego absurdalnego snu, więc zniknie wraz z nim. Potrząsnęła głową i okrążyła powoli sofę.

— Cześć. Widzę, że już wstałeś.

Jego twarz wyglądała okropnie. Zapuchnięta, w ciemne, sine i zielonkawe plamy. Lewego oka prawie nie było widać, a połowa wargi jakby należała do innej osoby. Niemniej wydawało się, że jest stanowczo lepiej niż wczoraj. Czyste włosy, czyste ciuchy i brak tamtego zapachu sprawiły, że nie wyglądał już na menela. Wysoki, bardzo szczupły, z przydługimi ciemnymi włosami i co najmniej kilkudniowym, a może i kilkutygodniowym zarostem byłby całkiem interesujący, gdyby nie te rany i opuchlizna. Wstał z trudem, niepewnie i patrzył na Lidię zmieszany, jakby nie wiedział, skąd się tu wziął. Gdyby opuchlizna nie zniekształcała mu twarzy, malowałyby się na niej niepewność i obawa. Pamiętał bowiem doskonale, jakie plany na rano ma ta dziewczyna.

— Yyy… słuchaj, może zrobię jakieś śniadanie, a potem pojedziemy, okej? — zaproponowała i dodała, gdyby nie załapał: — Do lekarza…

W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi, więc pobiegła otworzyć.

— Dzień dobry, aspirant Kowalski.

— Tak? — Lidia patrzyła na mężczyznę ubranego w cywilne ubranie, a zwłaszcza na jego twarz, którą z pewnością już kiedyś widziała.

— Czy rozpoznaje pani może tego mężczyznę? — Podetknął jej pod nos kiepskiej jakości zdjęcie. I zobaczyła twarz, która również kogoś jej przypominała. W jej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka.

— Nie, raczej nie…

— Niech się pani przyjrzy! Mogę wejść? — Policjant zaglądał nad jej głową do środka, ale niewiele mógł dostrzec, bo przedpokój miał kształt litery L i od drzwi było widać jedynie ścianę ozdobioną grafikami.

— A… czy mógłby pan pokazać legitymację?

Funkcjonariusz wyglądał na zmieszanego, zaczął grzebać w kieszeniach.

— Cholera, chyba zostawiłem w radiowozie. No, mniejsza o to. Niech pani jeszcze raz spojrzy — nalegał.

— Nie, na pewno nikogo takiego nie widziałam. — Zmarszczyła brwi, wpatrując się w zdjęcie, i pokręciła głową, chociaż docierało do niej powoli, skąd zna tę twarz. — A kto to jest?

— Przestępca, proszę pani.

— A co zrobił? — Pomyślała, że policjant chyba nie powinien odpowiedzieć na to pytanie.

— Zgwałcił i zamordował dwie kobiety. Jest poszukiwany listem gończym.

— Tak? Tu, u nas? — Strach Lidii nie był wcale udawany. Trybiki w jej głowie pracowały na najwyższych obrotach, jednak coś tu nie pasowało…

— Tak, jedną w zeszłym roku, drugą w kwietniu. To bardzo groźny przestępca.

— Cóż, jeśli zobaczę kogoś podobnego, na pewno to zgłoszę pod sto dwanaście.

— Tak… to bardzo dobrze. Albo żeby było szybciej, bo wie pani, przepływ informacji… różnie bywa. Ja pani zostawię mój numer i niech pani nie dzwoni na sto dwanaście, tylko bezpośrednio do mnie — powiedział z naciskiem, wskazując palcem papier.

Po chwili blada jak ściana Lidia zamknęła drzwi na zamek i ściskając w spoconej dłoni karteczkę, powoli weszła do salonu. Mężczyzny tam nie było. Stał w kuchni, trzymał nóż do chleba. „Kim on, do cholery, jest?”

Lidia patrzyła na niego, on na nią. Bez słowa. Bez ruchu. Jakby ktoś wcisnął pauzę. W końcu on ocknął się pierwszy i odłożył nóż na blat delikatnie, jakby był szklany, nie spuszczając oka z dziewczyny.

— To nie był policjant — wyszeptała, a jej szept zlał się z odgłosami remontu. — Chyba że pobili cię wczoraj policjanci.

Pokręcił przecząco głową, wciąż wpatrując się w nią intensywnie.

— Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć… Miał twoje zdjęcie.

— Zabiją mnie, jak teraz wyjdę — powiedział. Patrzył na nią błagalnie.

Nagle nastała cisza. Pewnie „policjant” przerwał robotę sąsiadowi i teraz wypytywał go o mężczyznę ze zdjęcia.

— Kim jesteś? — Pytanie, choć wypowiedziane niemal szeptem, zabrzmiało jak krzyk.

— Słuchaj, daj mi przeczekać dzień, wieczorem wyjdę i nigdy więcej mnie nie zobaczysz — odpowiedział. — Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc. Nie chcę cię w nic wplątać.

Lidia zamiast na treść wypowiedzianych przez mężczyznę słów zwróciła uwagę na to, jak miękki i głęboki ma głos, i zaraz się za to skarciła. Przecież nic o nim nie wie. Może rzeczywiście jest niebezpieczny. Bez powodu nikt nikogo nie bije na ulicy.

— Mu… muszę iść do sklepu. Nie ma nic do jedzenia.

— Zaczekaj! — Teraz wydawał się jeszcze bardziej przerażony. „Pewnie pójdzie na policję. Będę musiał uciekać od razu, w dzień, gdy oni się tu kręcą” — pomyślał. Lidia była skołowana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Wybiegła do sypialni i zamknęła się od środka. Rzuciła się do komputera, który nigdy nie uruchamiał się tak powoli jak teraz. W przeglądarce wpisała „Cieszyn morderstwo 2018”. Nic. Zmieniła więc wpis i uściśliła datę na kwiecień tego roku. Znalazła linki do przeróżnych wiadomości, ale żadna nie dotyczyła morderstwa młodej kobiety. Niemożliwe, by w lokalnych serwisach nie było o tym wzmianki. Zaczęła przeglądać ogólnodostępną bazę listów gończych, co uznała po chwili za bezcelowe. Ewidentnie facet nie był żadnym aspirantem, po prostu ściemniał. Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby świadczyć o zbieraniu informacji, żadnego notesu, dokumentów, listu gończego. Nic prócz zdjęcia.

Stanęła przy oknie i spoglądała na ulicę. W jej głowie kłębiły się myśli i pytania. Minuty mijały. Już miała odejść od okna, gdy zobaczyła „policjanta”, który przeszedł na drugą stronę ulicy, rozejrzał się i podążył w kierunku zarośli oddzielających osiedle od lasku oraz dalszej części miasta. „A gdzie twój radiowóz?” — podsumowała sarkastycznie.

* * *

— Weź sobie lód z zamrażarki i przyłóż do oka. Idę do sklepu. Jak wrócę, wszystko mi opowiesz. — Nie czekając na odpowiedź, wyszła i zamknęła za sobą drzwi na klucz.

Była zła. Na siebie. Na niego. I na nich. „Była noc, padałam na nos, mogłam choć raz wykazać się znieczulicą, choć raz olać innych. To dorośli ludzie, ich problemy. Po cholerę się wmieszałam?” — myślała z wściekłością, wrzucając artykuły do koszyka.

— Ostrożnie! — krzyknęła jakaś staruszka, widząc, jak Lidia sięga po jajka.

— A tak, przepraszam. — Skrzywiła się i ostrożniej włożyła pudełko.

— Młodzi. — Kobieta przewróciła oczami.

W kieszeni zawibrował telefon.

Wiem, że miałaś mieć dziś wolne, ale zerknij, proszę, na te nowe poprawki, żebyśmy mogli ruszyć w poniedziałek, okej?

— Jasne, i tak przecież nie mam nic do roboty — powiedziała ze złością i po minie kasjerki zorientowała się, że zrobiła to na głos. Schowała telefon, ignorując SMS.

* * *

Gdy wróciła, leżał zwinięty na sofie. Bez słowa poszła do kuchni i zajęła się jajecznicą. Była potwornie głodna. Pół godziny później siedzieli przy stole w kuchni i jedli w ciszy. Właściwie to ona jadła, a on gapił się w pełny talerz.

— Nie lubisz jajecznicy?

— Nie mogę… — odezwał się.

Lidia nie wiedziała, że nie jadł od kilku albo i więcej dni. Nocny posiłek uratował mu życie, lecz po takiej głodówce organizm miał niemały problem z przyswojeniem czegokolwiek. Gdy Lidia spała, skręcał się z bólu i walczył z żołądkiem, który usilnie i jakby złośliwie chciał się pozbyć zawartości. Bolały go plecy, twarz pulsowała mimo tabletek przeciwbólowych, jakie dostał od swojej wybawicielki. Swędziała go skóra. Większość twarzy posmarował żelem z heparyną — podobno szybciej rozpuszczał zakrzepy, zapobiegał stanom zapalnym i przyspieszał gojenie — i dodatkowo przykładał okład z lodu.

Dziewczyna przyglądała mu się bez skrępowania. Na zdjęciu od rzekomego policjanta wyglądał całkiem nieźle, czego nie można było powiedzieć przy obecnym stanie twarzy. W ciuchach Mateusza, czysty przynajmniej nie przypominał już bezdomnego. Pomyślała, jak łatwo kogoś ocenić po wyglądzie. Chociaż nadal nie wiedziała, kim jest.

— Lidia — przedstawiła się, gdy przełknęła ostatni kęs chleba, i wyczekująco spoglądała na swojego gościa.

Spojrzał na nią, ale wciąż milczał. Jakby rozważał, co powiedzieć, jaką wersję wybrać: kłamstwo czy prawdę.

— Nie chcę cię w nic mieszać. Przeczekam tylko i…

— Nie — ucięła. — Jesteś tu, bo gdybym wróciła do domu wcześniej albo później, pewnie byłbyś już martwy. To nie jest zwyczajna sytuacja. I możesz nie chcieć mnie mieszać. Powtarzam: jesteś tu, a to mój dom i muszę wiedzieć, kogo w nim przyjmuję.

Sąsiad najwyraźniej miał dar robienia sobie przerw w hałasowaniu w dość osobliwych momentach, co tylko spotęgowało ciężar ciszy, jaka zaległa między nimi. Napięcie rosło. Nie miał innego wyjścia, musiał coś powiedzieć, coś wymyślić. Nie był przygotowany na taką sytuację, nie układał scenariuszy. Tymczasem jej oczy zdawały się wypalać mu twarz.

— Dobrze. Dopadli mnie, bo wiszę im forsę. Dużo kasy — powiedział, nie patrząc na nią. Czuł, jak nieszczerze i infantylnie to zabrzmiało.

— Lidia — powtórzyła swoje imię i wyciągnęła do niego rękę.

— Wiktor — wydusił z wahaniem, podając jej dłoń. Syknął z bólu.

— Jesteś w kiepskim stanie, wiesz o tym i ja to wiem — powiedziała. — Jeśli dostaniesz gorączki, będzie problem. Nie mam w domu antybiotyków. Mogłabym poprosić koleżankę farmaceutkę, aby rzuciła na ciebie okiem.

— Nic mi nie jest. Wyliżę się. Bardzo mi pomogłaś, dziękuję.

— Tak… ona z pewnością zaczęłaby zadawać pytania — ciągnęła dalej. — Ale zastanów się, może jeśli poszedłbyś na policję, zrobiłbyś obdukcję…

— Nie! Nie, naprawdę nie mogę. Nie rozumiesz… Jak trafię na posterunek, wyjadę nogami do przodu. Oni… — Im więcej jej powie, tym gorzej będzie dla niej.

— Cokolwiek zrobiłeś, to musi dać się jakoś rozwiązać. Dziś jesteś tutaj i okej. Pomogę ci, ale muszę mieć przynajmniej blade pojęcie, kim jesteś i co mi za to grozi.

— Wieczorem pójdę, nikt się nie dowie, że tu byłem. — Pokręcił głową.

— Niech ci będzie. — Poddała się. — Rozgość się, odpocznij. Mam coś jeszcze do zrobienia, do pracy. I muszę się ogarnąć. — Uśmiechnęła się.

Gliwice, 2013, Karolina

Ostatni wolny weekend. Bolą mnie plecy od siedzenia i przeglądania tych wszystkich rzeczy. Tak jak myślałam, moje ubrania, buty, książki i cała reszta zmieściły się w szafie, i to na dwóch najmniejszych półkach komandora, którego odkryłyśmy w przedpokoju, a Marta wciąż walczy.

— Nie po to targałam to wszystko ze sobą, żeby teraz powyrzucać — jęczy ze łzami w oczach. — Popatrz na te spodnie. Piękne są!

— Aha, tylko o dwa numery za małe.

— Schudnę!

— Jasne. — Nie mam siły się z nią kłócić, ale spodnie rzucam na górę rzeczy do wywalenia. Marta zabija mnie wzrokiem. Na szczęście odpuszcza.

— To chyba twoje?

Rzeczywiście, to mój mały plecak, który nadal czeka na swoje miejsce w nowym domu. A w nim całe moje życie. Mog­łabym stracić wszystko, ale utrata tego, co się w nim znajduje, byłaby jak utrata tożsamości. Otwieram klamrę i rozwiązuję sznurek. Wyjmuję szarą, pozaginaną na rogach teczkę i woreczek. Marta patrzy na mnie jeszcze chwilę, po czym wzdycha. Zabiera się do dalszego przeglądania swoich rzeczy, tym razem butów. Otwieram teczkę, choć nie mam teraz czasu na sentymenty, i mimowolnie przenoszę się do świata wspomnień.

„Wojtek i Karolina, Rabka-Zdrój 1997” — wystarczy zobaczyć ten napis, by poczuć się jak wtedy. Odwracam fotografię i widzę nas. Miałam osiem lat, Wojtek jedenaście. Mimo upływu lat kolory nadal są intensywne, może dlatego, że od początku były nienaturalnie mocne. Moje niesforne, niemal białe na tym zdjęciu włosy kontrastują z ciemną plamą włosów Wojtka. My. Głowa przy głowie. Roześmiani. To była jedna z nielicznych chwil, gdy byliśmy naprawdę szczęśliwi, i w dodatku uwieczniona na jedynym zdjęciu, jakie mam z tamtego okresu. Pani Maria nigdy nie robiła nam zdjęć, nie zasługiwaliśmy na to. A tam, w Rabce, niczego nieświadoma wychowawczyni po prostu biegała z polaroidem, by każdemu zrobić fotkę na pamiątkę. Ja i Wojtek koniecznie chcieliśmy mieć wspólną. Pstryknęła więc dwie takie same i powiedziała z powagą: „Gdy będziecie już dorośli, to zdjęcie będzie przywoływać wspomnienia dzieciństwa tak jak te zdjęcia, które robią wam rodzice, jak wasze pamiątki — całe mnóstwo przedmiotów i miejsc z przeszłości!”. Była tak przekonująca i optymistyczna, że poczułam się wspaniale, mimo że nie posiadaliśmy żadnych takich rzeczy. Wtedy po prostu cieszyliśmy się chwilą. Mieliśmy siebie.

W drodze powrotnej, do rzeczywistości, Wojtek w autokarze spojrzał mi w oczy i mocno ścisnął za rękę. Za mocno, ale powaga, z jaką patrzył, nie pozwoliła mi na najmniejszy grymas. Powiedział, żebym nigdy nikomu nie pokazywała zdjęcia, absolutnie nikomu, i żebym strzegła go przed panią Marią. Przysięgłam mu to, a potem schowałam fotografię w foliowy woreczek, który ukryłam w szczelinie za psią budą. Bardzo chciałam mieć je blisko, w ramce na biurku, tak jak Bożenka, koleżanka z klasy, którą raz odwiedziłam. Pani Maria nigdy by jednak na to nie pozwoliła. Nie wolno było mieć niczego swojego. Pamiętam, jak Ulka znalazła gdzieś kolorową spinkę ozdobioną błyszczącymi kamyczkami. Bała się ją nosić, więc schowała pod poduszkę. Kiedy to się wydało, przez tydzień nie dostawała kolacji i musiała wymyć wszystkie okna w domu, chociaż był siarczysty mróz. Nawet nie płakała, ale odtąd niczego już nie włożyła pod poduszkę i twierdziła, że nie cierpi biżuterii.

— Chyba jednak je wywalę, popatrz na te obcasy, co myślisz?

— Tak, zdecydowanie, zuch dziewczyna — mówię to szybciej, niż rejestruję, o jakie buty chodzi, ale Marta tego na szczęście nie zauważa. Wyjmuję z plecaczka moją szczęśliwą żyrafę i zanoszę do swojego pokoju, by znaleźć dla niej godne miejsce.

Gliwice, sierpień 2019

Na pogrzeb przyszło niewiele osób. Właściwie tylko koleżanki, koledzy, jacyś znajomi i jej chłopak. Edyta, najlepsza przyjaciółka Karoliny od czasów liceum, dziwnie się czuła, pytając Dawida, czy mogłaby pomóc w zorganizowaniu pożegnania. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją jego odpowiedź: „Karolina nie życzyła sobie stypy”. Podobno powiedziała mu, że nie chce, by ludzie po niej płakali. To było do niej niepodobne, zawsze szanowała wszelkie tradycje. Sama była nawet na pogrzebie pani Marii i spotkaniu po nim. Mówiła, że co było, to już nieważne, człowiek umarł i trzeba go należycie pożegnać. Może choroba ją tak zmieniła? Czasem tak bywa. A jednak Edyta nie potrafiła odgonić od siebie myśli, że coś jest nie tak. Wszystko właściwie było nie tak. Gdzie jest Wojtek? Przecież był jej bratnią duszą, kimś dużo ważniejszym niż nawet najlepsza przyjaciółka. Wyjechał do Czech i coraz rzadziej się kontaktował, coraz rzadziej przyjeżdżał. Napisała do niego mail, SMS, przesłała wiadomość przez Facebook i WhatsApp, ale nie odpowiedział. Nie przyjechał. Nic.

 Wszystkie rozdziały dostępne są w pełnej wersji książki