Jak cień - Marzena Hryniszak - ebook

Jak cień ebook

Hryniszak Marzena

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Strzeż się. Z tego spotkania możesz nie wyjść cało…

Śmierć Radosława Kamarota, młodego i szanowanego syna znanego chirurga, wstrząsa nie tylko jego bliskimi. Makabryczne odkrycie w opuszczonej willi prowadzi śledczych do niepokojących wniosków. Komisarz Wanda Feliks i jej nowy partner podejrzewają, że podobnych ofiar mogło być więcej… i może być więcej.

Po sekcji zwłok ciało Kamarota zgodnie z wolą rodziny trafia do zakładu pogrzebowego Arkadia, w którym pracuje Ada Niszyńska, doświadczony tanatopraktor. Ada, która na co dzień przygotowuje zmarłych do pochówku, sama zmaga się z traumą po utracie bliskich.

Tymczasem do szpitala trafia mężczyzna z takimi samymi obrażeniami, jakie miał Kamarot. I kiedy komisarz Wandzie wydaje się, że rozwiązanie sprawy jest już na wyciągnięcie ręki, wszystko się komplikuje. Rozpoczyna się wyścig z czasem…

Jak cień to nowa powieść Marzeny Hryniszak, autorki świetnie przyjętych przez czytelników powieści Nie twój interes (2022) i Poza nawiasem (2023).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 517

Oceny
4,0 (4 oceny)
0
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Odkrycie zmaltretowanych zwłok Radosława Kamorota w miejscu całkowicie nieadekwatnym do jego sytuacji materialnej wstrząsa nie tylko policją. Ada, pracująca w zakładzie pogrzebowym jako tanatopraktorka, zgodnie z wolą bliskich, przygotowuje zwłoki mężczyzny w ostatnią podróż. Niebawem do szpitala trafia osoba z obrażeniami bardzo podobnymi co zamordowany Radek. Śledczy mają niewiele czasu by znaleźć winnego, zwłaszcza,że to nie jedyne ofiary, a być może niebawem pojawi się kolejna... Kryminał z wieloma elementami thrillera psychologicznego. Autorka w bardzo dobry sposób nakreśliła bohaterów, stworzyła niezwykle dokładnie ich portrety psychologiczne. Sprytnie manewruje myślami czytelnika trzymając go w ciągłym napięciu i grając na emocjach. Wprowadza niepokój i zdezorientowanie wywołując ciarki na skórze. Postawiła śledczych w trudnej sytuacji, z której muszą jak najszybciej wyciągnąć właściwe wnioski, co utrudnia im ich własny, egoistyczny szef. Dowiedziałam się na czym konkretnie ...
00
kasiamarkiewicz13

Dobrze spędzony czas

Nietypowy zgon Dręczycielka Wielowątkowe śledztwo "Jak cień" to kryminał,który kryje w sobie wiele odcieni. Chora psychicznie czy zwykła dręczycielka? Tu nic nie jest takie jak się wydaje. Opuszczone ruiny,pustostany czy zaplecze Arkadii tworzą mroczny klimat,który wywołuje w nas ciarki. Poznajemy też pracę tanatopraktorki, która pomimo swojej specyfiki fascynuje. Autorka zabiera nas w podróż po meandrach ludzkiego umysłu. Rozchwianie emocjonalne, ataki paniki,utrata kontroli nad myślami. Czy choroba psychiczna to przypadłość ludzi samotnych? Czy samotność zmusza do wykreowania sobie świata idealnego? Fabuła ma równe,niespieszne tempo budujące atmosfere lęku. Intryga i tło psychologiczne jest ciekawe i spójne. A cień podążający przez całą historię jest zupełnie inny niż zakładamy. Duet Feliks i Klinczera szybko się dociera i z werwą szukają motywu i sprawcy. Ile ofiar,tego nie wie nikt. Wątek Ady Niszyńskiej jest ciekawy nie tylko za sprawą jej nietypowego zawodu ale też str...
00

Popularność




Marzena Hryniszak Jak cień ISBN Copyright © by Marzena Hryniszak, 2025All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Prolog

9 maja 2003

Nie dbał o to, że ktoś go zobaczy. Po dwudziestej i tak robiło się ciemno, a godzinę później coraz mniej licznym przechodniom spieszącym uliczką poniżej nie chciało się zadzierać głowy, by go zauważyć. Usiadł na krawędzi spękanego dachu ze zwieszonymi w dół nogami i oparł się ramieniem o mur nieco wyższego sąsiedniego bloku, który przylegał ścianą do budynku. Kompleks starego nieczynnego zakładu przemysłowego od dawna czekał na wyburzenie. Jeśli nie miało się przynajmniej czterdziestu lat, nie pamiętało się, co było produkowane w fabryce z zamurowanymi obecnie oknami i odpadającym płatami tynkiem. Łukasz nie pamiętał nawet tego, co o zakładzie opowiadał mu ojciec. Dla dzieciaków takich jak on nie miało to najmniejszego znaczenia. Ważne było tylko to, że dało się wejść do środka, przedostać na dach i stamtąd popatrzeć na miasto, zapalić papierosa albo zwyczajnie leżeć na resztkach starej, wypalonej słońcem papy, patrzeć w niebo i zapomnieć na chwilę o pędzącym gdzieś w dole życiu z jego mniejszymi i większymi problemami. Pod warunkiem oczywiście, że nie podchodziło się do krawędzi, skąd można było zostać dostrzeżonym i przepędzonym przez dozorcę z kamienicy obok. Ten robił, co mógł, aby utrudnić młodzieży życie i uniemożliwić dostanie się na górę, ale i tak zawsze znaleźli sposób, więc w końcu odpuścił i tylko pokrzykiwał od czasu do czasu, strasząc policją.

Jeszcze dwie godziny wcześniej Łukasz czekał tu na Bernadettę z winem kupionym wreszcie w pełni legalnie, bez kombinowania, dzięki świeżo wyrobionemu dowodowi osobistemu, poświadczającemu, że cztery miesiące temu osiągnął pełnoletność. To miał być miły romantyczny wieczór pod gwiazdami, wieńczący stresujący czas matur, który wreszcie mieli za sobą. Tymczasem zamiast Bernadetty przyszła Sybilla. Widzieli się rano. Poprosił ją o przekazanie Bernadetcie, że będzie tu czekał, ponieważ dziewczyna szybciej wyszła ze szkoły i nie zdążył sam jej zaproponować spotkania. Sybilla wpadła na pomysł, który wydał mu się całkiem dobry: niby ona umówi się z Bernadettą, a na dachu będzie on. Nie do końca rozumiał motywację dziewczyny, dobrze wiedział, że jej się podoba, ale uznał, że nie będzie w to wnikał. Tymczasem Syb nie miała dla niego dobrych wieści. Bernadetta nie przyjdzie i poleciła mu przekazać, że nie chce się już z nim spotykać, jest zazdrosna o to, że po ustnym angielskim flirtował z Magdą z czwartej B. Nie mógł pojąć, co w nią nagle wstąpiło, ale Sybilla, która znała Betę od przedszkola, wyjaśniła mu, jaka naprawdę jest Bernadetta: sama nie wie, czego chce, lubi oskarżać innych o coś, czego nie zrobili, i urojenia mieszają się jej z rzeczywistością. Syb opowiedziała mu o przykrościach, które spotkały ją niegdyś ze strony Bernadetty. Trudno było mu w to uwierzyć, lecz nie miał wyjścia po opowieściach Syb. Nawet przez chwilę się z niej śmiali, choć dla niego był to gorzki śmiech, pełen zawodu i złości na samego siebie za zauroczenie kimś niewartym uwagi. Nie znał dobrze Sybilli, ale też nie miał powodu, by jej nie wierzyć. Wypili razem trochę wina, a potem ona poszła do domu.

Został sam. Musiał przemyśleć to, co się wydarzyło. Oparł skroń o chłodny mur i dopijał alkohol bezpośrednio z butelki. Patrzył w czarne niebo, coraz jaśniejszy księżyc i migoczące wysoko pojedyncze gwiazdy, rozmyślając o swojej samotności, naiwności i tym, jak zakłamane są niektóre dziewczyny…

Coś szurnęło z tyłu. Zardzewiała drabinka cicho jęknęła. Ktoś wchodził na dach. Łukasz wstał gotowy na ochrzan od dozorcy, nie zobaczył jednak mężczyzny z ogorzałą twarzą, lecz ją. Zatrzymała się na ostatnich stopniach drabinki, więc widział kształt jej fryzury i słabo oświetloną przez cienki sierp księżyca sylwetkę. Na chwilę jego wzrok stracił ostrość za sprawą wypitego wina, zamrugał więc szybko, a gdy ona zrobiła następny krok, by postawić stopę na dachu, usiadł ciężko z powrotem, odwracając się do dziewczyny tyłem. Nie miał zamiaru się do niej odzywać.

— Łukasz… — usłyszał cichy głos.

— Po co tu przyszłaś, Beta? Zrozumiałem wiadomość! — prychnął z rozgoryczeniem. — Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął. — Wariatka — dodał do siebie ciszej.

Wciąż trzymał w dłoni butelkę, lecz ta była już pusta. Spojrzał w dół. Miał ochotę zamachnąć się i rzucić nią, niech roztrzaska się na chodniku na milion kawałków jak jego romantyczny wieczór. Nim to zrobił, poczuł niespodziewane pchnięcie w plecy. Niezbyt silne, ale wystarczające, by pochylony do przodu stracił równowagę i powierzchnię pod sobą. Nabrał gwałtownie powietrza, by krzyknąć, zamachał bezradnie ramionami, a potem zaczął nabierać prędkości, wciąż bezwiednie ściskając zielone szkło, jak ubezpieczenie bez pokrycia.

Rozdział 1

Rok 2023

Światło zimnego, lecz słonecznego dnia zalało pokój i przebiło się przez delikatną skórę powiek, rozpraszając skutecznie sen. Ada Niszyńska mruknęła z dezaprobatą i odwróciła twarz, by po chwili otworzyć niechętnie oczy. Zegarek wskazywał ósmą czterdzieści osiem. Zebrała myśli i zmarszczyła brwi. Coś było nie tak. Ta dojmująca cisza… Niedzielne poranki zazwyczaj bywają spokojne i leniwe, lecz tym razem wyraźnie brakowało stłumionych odgłosów telewizora. Ojciec zawsze budził się nie później niż o siódmej i włączał odbiornik. Zawsze. Mógł nie wiedzieć, jaki jest dzień czy rok, zapomnieć, że od lat nie ma już obok niego Ilony, a on jest schorowanym człowiekiem po siedemdziesiątce, ale zawsze pamiętał, by włączyć telewizor. A może nie tyle pamiętał, ile robił to odruchowo, jak wtedy, gdy brał oddech czy mrugał. Dziś było cicho.

Ada odrzuciła na bok kołdrę, odgarnęła opadające na twarz splątane pasma ciemnobrązowych włosów i wybiegła z pokoju, aby zaraz nacisnąć mosiężną klamkę ciężkich, starych drzwi sypialni ojca. Otworzyły się bezszelestnie. Jan Niszyński leżał na wznak z zamkniętymi oczami i lekko rozchylonymi ustami. Wyglądał, jakby smacznie spał. Jedno spojrzenie wystarczyło, by Ada upewniła się, że sen, w którym pogrążył się jej ojciec, był tym ostatecznym. Miała dopiero dwadzieścia osiem lat, lecz widziała już wiele martwych twarzy. Choć od dawna nie robiły na niej żadnego wrażenia, spokojne oblicze ojca dogłębnie nią wstrząsnęło. Jej jęk przeciął ciszę.

* * *

— Wiem, nie powinnam jej pozwolić, ale się uparła — powiedziała półgłosem Dorota Dryl, szefowa domu pogrzebowego Arkadia. — Widocznie tego potrzebuje.

— Nie wyobrażam sobie, żebym miał własnego ojca przygotowywać do pogrzebu. — Leon ciaśniej oplótł swoją chudą klatkę piersiową długimi ramionami.

— Ty nikogo byś nie mógł — zauważyła.

Oboje zamilkli. Ona, elegancka blondynka po pięćdziesiątce w granatowym, idealnie skrojonym kostiumie, siedząca w fotelu za dużym dębowym biurkiem, i on, wysoki, chudy i nieco zgarbiony mężczyzna z przerzedzonymi włosami, starannie zaczesanymi do tyłu. Leon pracował w Arkadii niemal od początku istnienia firmy, a więc od blisko dwudziestu lat. Otaczał troską rodziny zmarłych, z taktem i niebywałą delikatnością pomagał w załatwianiu formalności, prowadząc cierpliwie przez proces, w którym bez jego wsparcia czuliby się zupełnie zagubieni. Wobec zmarłych zaś zachowywał ostrożny dystans. Nigdy nie pozwolił sobie przebywać w prosektorium dłużej, niż to było konieczne, jeśli już musiał tam wejść.

Gdy milczeli zamyśleni, w tylnym skrzydle zakładu Ada z Dawidem, również w ciszy, powoli i pieczołowicie przygotowywali Jana do pogrzebu. Jego skóra była czysta, włosy starannie ułożone tak, jak lubił, a usta przymknięte. Ada w skupieniu nakładała warstwy odzieży, a Dawid pomagał jej, podtrzymując odpowiednio ciało. Pracowali jak zawsze idealnie zgrani, lecz po raz pierwszy w atmosferze tak dużego smutku i napięcia.

Ada była niemal tak blada jak ojciec. Na jej poważnej twarzy nie było jednak śladu łez czy grymasu rozpaczy. Kolega od czasu do czasu dyskretnie na nią zerkał, wypatrując momentu słabości. Był gotów złapać ją, gdy zemdleje, wyprowadzić, jeśli nie wytrzyma i się rozpłacze, wesprzeć, jeśli tylko będzie umiał. Nic nie mówił, wiedział bowiem, że tej atmosfery nic nie może zakłócić ani rozładować.

Gdy skończyli, Ada popatrzyła na niego z powagą. Dawid już otwierał usta, by powiedzieć, że ją rozumie, że wyjdzie, by dać jej trochę prywatności. Zrezygnował jednak ze słów i tylko skinął nieznacznie głową, po czym bezszelestnie opuścił prosektorium. Zostawił ją w chłodnej sali, by mogła pożegnać się z ojcem sam na sam.

Ada spojrzała ze smutną czułością na zmęczoną długoletnią chorobą twarz mężczyzny, w której odnajdywała własne rysy. Dawno nie widziała na obliczu taty takiego spokoju, rozluźnienia i po prostu braku bólu. Opuszkami palców przygładziła białe włosy, które wciąż uparcie odrastały po chemioterapiach, jakby były najsilniejszym elementem umęczonego ciała. Dotknęła chłodnej skóry policzka. Przesunęła palcem wzdłuż zmarszczek mimicznych, a potem delikatnie, jakby dotykała twarzy śpiącego dziecka, musnęła skórę w kilku miejscach miękkim szerokim pędzlem. Odrobina pudru lekko zmatowiła twarz, nadając jej jednocześnie zdrowszy odcień.

— Już dobrze, tato, już dobrze — szepnęła.

Rozdział 2

Gdy była małą dziewczynką, potrafiła godzinami siedzieć w pracowni taty urzeczona światem fotografiki. Ojciec zatwardziale bronił się przed postępem technologicznym i nigdy nie zaakceptował cyfrowej siostry fotografii analogowej, choć z czasem do pewnego stopnia nauczył się ją tolerować. Inni unowocześniali swoje pracownie, oferowali ekspresowe usługi, potem zaczęli drukować zdjęcia, ulepszać cyfrowo efekty swej pracy, a Jan tylko prychał z dezaprobatą i pogardą dla takich praktyk. To nie była prawdziwa sztuka. Jego zdaniem bez ciemni, odczynników, uwagi poświęconej każdemu zdjęciu, które należy powołać do życia z najwyższą delikatnością, powstawały jedynie produkty bez duszy i charakteru. Podkreślał, że prawdziwy retusz wymaga zestawu pędzelków, chińskiego tuszu i precyzji ludzkiej dłoni podczas pracy bezpośrednio na negatywie większego formatu oraz na odbitkach. Wciąż werniksował ręcznie swe małe dzieła.

Ojciec pozwalał czasem małej Adzie siedzieć na stołku nieopodal drzwi i obserwować swoją pracę. Chłonęła zapachy, przyglądała się kolejnym czynnościom, znając po pewnym czasie każdy ruch. Długo wierzyła, że jej tato posiadł tajemną wiedzę, dlatego potrafi wyczarować obrazy na białych kartkach, i nawet gdy już znała cały proces, w którym nie było nic z magii, lubiła myśleć o nim jak o czymś nadprzyrodzonym. Gdy Jan zanurzał się w swoim niezwykłym świecie, zupełnie zapominał o siedzącej za plecami dziewczynce.

Uparte trwanie Jana przy wyłącznie analogowym wywoływaniu zdjęć starymi technikami niemal doprowadziło zakład do upadku. Niszyński z bólem serca postanowił zdjąć szyld i sprzedać lokal. Był o krok od podjęcia decyzji, gdy dzwoneczek przy drzwiach oznajmił nadejście klienta, a właściwie klientów. Para narzeczonych koniecznie chciała mieć „oldskulowy” album ślubny pełen retuszowanych ręcznie czarno-białych fotografii. Od dawna nie było takiego zamówienia. Jan przyłożył się do pracy najlepiej, jak potrafił, pragnął bowiem, by to ostatnie zlecenie było idealnym zwieńczeniem jego wieloletniej działalności. Wtedy zwierzył się młodym, że musi zamknąć firmę, a oni są jego ostatnimi klientami. Mężczyzna zdziwił się i zaczął namawiać fotografa, by nie rezygnował. Tłumaczył mu, że idą inne czasy, wraca moda na stare techniki, a wraz z nią do pracowni wrócą ludzie. Jan wstrzymał się z decyzją, a studio Usługi Foto Jan Niszyński z jego wyblakłym szyldem, staromodną witryną i właścicielem za kontuarem oraz aparatami analogowymi, jakie można było znaleźć już tylko w muzeach, rzeczywiście wkrótce odżyło. Żona kręciła z niedowierzaniem głową, gdy wyciągali z magazynu stare tła i rekwizyty, które nawet oni uważali za przeżytek. Znowu nastało kilka lepszych lat.

Trzy tygodnie po śmierci taty Ada siedziała na tym samym co przed laty stołku. W ręce trzymała zdjęcie-ulotkę z 2005 roku. Tak. Ojciec nie pozwolił zamówić zwykłych ulotek. Zaprojektował coś w rodzaju broszurki retro z wykorzystaniem zdjęcia zakładu i w swej ciemni wykonał kilkadziesiąt odbitek tego małego dzieła. Myślami była w tamtych latach. Pamiętała, jak mówił, że jego pracowni nie będzie reklamował byle świstek lichego papieru.

— Jak zawsze miałeś rację, tato — szepnęła. Dzięki uporowi ojca studio było jedyne w swoim rodzaju, nigdy nie straciło specyficznego klimatu, choć w erze komputeryzacji coraz mniej było tych, którzy potrafili to docenić.

Westchnęła ciężko i włożyła kilka pozostałych z tamtych czasów zdjęć-ulotek do pudła z innymi skarbami. Porządkowała nieczynną pracownię. Część rzeczy postanowiła przenieść do mieszkania, nie była w stanie tak po prostu wszystkiego się pozbyć, jednak musiała podjąć ostateczną decyzję co do zakładu. Powinna była to zrobić jeszcze za życia ojca. Pewnego dnia ze smutkiem, ale i pełnym przekonaniem sam stwierdził, iż nowotwór tak bardzo zniszczył mu wzrok, że nie wróci już nigdy do pracy. Planował sprzedaż lokalu, lecz nim się do tego zabrał, postępujący alzheimer pokrzyżował mu plany. Jan jednego dnia mówił o zamieszczeniu ogłoszenia w prasie, a drugiego — zupełnie o tym zapominając — schodził na dół do pracowni i krzątał się jak kiedyś przed otwarciem o dziewiątej. Znowu był dawnym sobą, szczęśliwym fotografem w swoim świecie. Sprawdzał sprzęt, przygotowywał odczynniki i kuwety, jakby za moment miał chwycić rolkę filmu i zamknąć się z nią w ciemni. Ada nie miała sumienia zakłócać tego powrotu do przeszłości. Nie wyobrażała sobie, by któregoś dnia miał zejść na dół i zobaczyć, że jego pracowni już nie ma.

Zeszłego lata Janowi się polepszyło i przez kilka dni był taki jak dawniej: bystry, energiczny, chętny do działania. Zdawał się pogodzony z tym, że Ilony, jego żony, nie ma z nimi od pamiętnej zimy, gdy zginęła pod lawiną podczas jednej ze swych górskich wędrówek. Wiedział, czym zajmuje się jego dorosła córka, kim są nowi sąsiedzi, z którymi gawędził tydzień wcześniej. Rozmawiał wówczas z Adą o wysprzątaniu lokalu i wynajęciu go przyjaciółce córki. Daria marzyła o otwarciu szkoły językowej dla dzieci, a Jan sam zauważył, że zakład tylko marnieje, a byłby idealnym miejscem dla realizacji pomysłu młodej Pączyniakówny. Kiedy zapaliły się do tego pomysłu i zaczęły działać, Jan nagle o wszystkim zapomniał. Daria, która przyszła omówić szczegóły, została oskarżona o impertynencję — ojciec gwałtownie zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek miał zamiar sprzedać czy wynająć pracownię. Przecież klienci czekają na swoje odbitki, a wkrótce zacznie się wrzesień i on ruszy do szkół, by proponować klasowe zdjęcia. Daria, choć załamana, zrozumiała sytuację.

Ada zamknęła pudło ze zdjęciami i postawiła na innym, pełnym koreksów i miarek. Nie, nie mogła tego tak po prostu zlikwidować. Do oczu napłynęły jej łzy. Chwilami wciąż nie potrafiła uwierzyć, że ojca naprawdę już nie ma. Każdego dnia po przebudzeniu cisza w mieszkaniu przypominała jej o tym, podobnie jak mnóstwo innych drobiazgów, niepotrzebnych już rytuałów i pustka jak ta, którą czuła po utracie Darka, mamy, a nawet brata, chociaż wtedy nie rozpoznawała jej, nie rozumiała do końca, wciąż mając nadzieję, że Łukasz zaraz wejdzie do domu i rzuci do niej swoje „cześć, mała”. Śmierci ojca w przeciwieństwie do tamtych spodziewała się od jakiegoś czasu. Jego samopoczucie, stan potwierdzony coraz gorszymi wynikami badań i coraz słabszą reakcją na leczenie nie dawały wątpliwości. Nie oszukiwała siebie, starała się oswoić z tym, co nieuchronne, i zapewnić ojcu jak najlepszą opiekę. Spędzała z nim każdą wolną chwilę, jeśli tylko nie przeganiał jej zniecierpliwionym gestem; pielęgnowała go, dbała o to, by brał leki, jadł, wiedząc, że każdy dzień może być tym ostatnim. Mimo to nie była przygotowana i nie potrafiła uniknąć bólu po jego stracie. Kilka dni przed śmiercią znowu przypomniał sobie o zakładzie, Darii i tym, że kiedyś planował jej go oddać. Dopiero po pogrzebie zrealizowała jego prośbę.

Przeglądanie starych zdjęć, dotykanie pełnych wspomnień przedmiotów było chwilami trudne, ale jednocześnie kojące, bo nie myślała o ojcu jak o schorowanym, cierpiącym człowieku, który odszedł, tylko przypominała sobie sytuacje, momenty, gdy żył, był szczęśliwy, czasem uśmiechnięty, młody i zdrowy. Wspomnienia pomagały jej powoli zaakceptować rzeczywistość, oswoić pustkę i nie pozwalały pogrążyć się w smutku. Wiedziała, że musi żyć dalej, iść naprzód, bo tak chcieliby rodzice, bo tak trzeba. W końcu została tylko ona.

Rozdział 3

Obudził się i wstał z trudem, ale ledwie wyprostował plecy, nogi nieoczekiwanie zgięły się w stawach i runął z powrotem na łóżko. Lodowaty pot momentalnie wystąpił mu na czoło, zwilżył twarz, oblepił całe ciało. Mężczyzna spróbował unieść się na łokciu, lecz było to zaskakująco trudne. Opadł do tyłu. Miał zatkane uszy jak podczas lądowania samolotu i słyszał wewnętrzny nasilający się szum, pochłaniający dudnienie serca, które łomotało, jakby chciało wyrwać się z piersi. Może za szybko wstałem — pomyślał. Przymknął oczy, by poczekać, aż osłabienie minie. Po ilości wypitego poprzedniego wieczoru alkoholu miał prawo być słaby. Nie czuł jednak charakterystycznego smaku w ustach czy typowego bólu głowy. Po prostu obezwładniająca niemoc — jakby ktoś wyssał z niego życiowe siły.

Kilka minut, a może kilka godzin później znowu się ocknął. Tym razem nie udało mu się nawet ruszyć. Ogarnął go strach. Wydawało mu się, że nie może oddychać, że powietrze jest pozbawione tlenu i każda próba zaczerpnięcia go odbiera mu szanse na odzyskanie władzy nad ciałem. Chciał zawołać o pomoc, zmobilizował wszystkie siły, lecz z jego gardła wydobył się tylko słaby charkot, a potem znowu wchłonęła go ciemność.

Uchylił z trudem powieki. Wokół panował półmrok. Czyżby wieczór? Pomyślał, że chyba przespał cały dzień. Nie pamiętał poprzednich przebudzeń. Był zmęczony jak po długotrwałym koszmarze. Czuł wilgoć potu, która chłodziła jego raz po raz wstrząsane dreszczem ciało.

— Witaj, kochanie — usłyszał głos, który wydał mu się znajomy, lecz nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo należał. — Chyba złapałeś grypę. Wyglądasz koszmarnie — powiedziała z troską kobieta.

Przysiadła na łóżku, jednak nie mógł dostrzec jej skrytej w cieniu twarzy. Resztki dziennego światła wpadające przez okno za jej plecami wplatały się jedynie w jasne niczym akacjowy miód włosy. Kosmyki wiły się wokół głowy i przez chwilę pomyślał, że słyszy nasilające się brzęczenie pszczół.

— Wypij. To aspiryna z dużą ilością witaminy C. — Jej słowa docierały do niego jak przez warstwę waty. Z trudem rozumiał ich sens. Chciał sięgnąć po zachęcająco parujący kubek, lecz nie miał władzy nad dłonią. Jęknął cicho, a ona się zaśmiała, tak krótko, że nie był pewien, czy się nie przesłyszał, zwłaszcza że zaraz odezwała się do niego troskliwie, niemal pieszczotliwie: — Spokojnie, Tobiaszu, pomogę ci.

Odstawiła kubek na stolik i sięgnęła za jego plecy, by unieść je ze zdumiewającą łatwością i wsunąć grubą poduszkę. Gdy się nachyliła, poczuł słodki zapach perfum. Do głowy przyszła mu myśl, że muszą pochodzić z czerwonego flakonika. Na pewno czerwonego. To wydało mu się ważne, a jednocześnie irracjonalne. Poczuł się dziwnie. Może nadal jestem pijany? — zadał sobie pytanie, którego nie był w stanie wyartykułować. Głowa opadła mu na klatkę piersiową. Była ciężka jak kamień. Obcy kamień przyczepiony do szyi. Kobieta, której imienia nie potrafił sobie przypomnieć, choć był pewien, że je doskonale znał, podłożyła dodatkową poduszkę z boku, by go ustabilizować, i sięgnęła po kubek. Trzymając mężczyznę jedną ręką za podbródek, rozchyliła mu wargi i wlała odrobinę płynu do jego ust. Był gorzko-kwaśny, choć pachniał słodko. Poziomki, płatki róż, piwonii i czegoś jeszcze. A może to pachną tylko jej perfumy? Z trudem przepchnął przez suche gardło łyk, potem drugi. Strużka pociekła mu po brodzie.

— Wystarczy — zadecydowała i odstawiła naczynie. Ułożyła go z powrotem na plecach jak dużą bezwładną lalkę. Nagle poczuł delikatne ukłucie w przedramię, lecz nie był w stanie zareagować. Rozchylił tylko usta, by coś powiedzieć, jednak to było ponad jego siły. Nie wydobył się z niego nawet słaby jęk, a on nie potrafił przymknąć z powrotem drętwiejących warg. Zobaczył włosy pochylającej się nad nim kobiety. Lśniły, falowały, pachniały miodem i kwiatami.

Biel wdarła się boleśnie do jego świadomości, przerywając swoją ostrością sen. Skrzywił się i uchylił powieki. Odruchowo uniósł nieco rękę, by zasłonić twarz ramieniem. Na tle niezwykle jasnego okna zobaczył sylwetkę szczupłej kobiety w sukience. Poprawiła rozsunięte przed chwilą ciemne zasłony i odwróciła się powoli. Obserwowała go przez chwilę w milczeniu, a on patrzył na nią, próbując sobie przypomnieć, kim jest.

— Dzień dobry, Tobi — powiedziała nagle radośnie, jakby dopiero co weszła. — Lepiej się dziś czujesz?

— Ja… — zaczął, starając się zebrać myśli. Przypomniał sobie jak przez mgłę skrawek wieczoru w towarzystwie blondynki. Wysokie szklanki, a w środku dżin z tonikiem. Krojenie limonek na cienkie plasterki. Jej śmiech. Scena z filmu. Chyba westernu. Orzeszki w wasabi. Nie umiał uporządkować myśli, jakby wisiały osobno na cieniuteńkich nitkach, które rwały się, gdy tylko po nie sięgał, i przepadały gdzieś, gdzie nie był w stanie ich już dostrzec.

— Nadal z tobą kiepsko. Strasznie jesteś blady — stwierdziła ze smutkiem w głosie. — Myślę, że to odwodnienie. Wysoko gorączkowałeś i pociłeś się, a nie miałam jak cię napoić. Teraz panują okropne grypy — westchnęła. — Pomogę ci się ubrać, a potem pojedziemy do przychodni, dobrze? Niewykluczone, że skierują cię do szpitala. Naprawdę słabo wyglądasz. No, wstań, pomogę ci. Nie, nic nie mów, nie trać sił — powstrzymała go, widząc, że otwiera usta.

Poczuł ulgę i wdzięczność, bo przecież pomagała mu, nie był sam, a jednocześnie gdzieś w głębi zakłuł go lęk i poczuł ogromną chęć odepchnięcia kobiety, której imienia za nic nie mógł sobie przypomnieć, choć był pewien, że je zna.

Oparty niemal całym ciężarem na jej ramieniu wyszedł z parterowego domku. Z wielkim trudem przesuwał nogi, które były ciężkie jak betonowe słupy, a jednocześnie drżały niczym liście osiki. Na zewnątrz panował przejmujący chłód i czuć było wilgoć. Wokół zatańczyły pnie drzew i plątanina krzewów. Zapach igliwia. Otoczenie wydawało mu się znajome, lecz nie potrafił go nazwać ani nigdzie umiejscowić.

— Gdzie… gdzie jesteśmy? — zapytał słabym głosem.

Nie odpowiedziała. Zaprowadziła go do stojącego tuż obok wejścia szarego minivana, przesunęła drzwi i nim zdążył zareagować, pchnęła go lekko na płaską powierzchnię pozbawioną siedzeń. Padł z łoskotem jak ścięte drzewo. Bez cienia delikatności, z którą jeszcze kilka minut wcześniej pomagała mu wstać z łóżka, wepchnęła go głębiej, zginającmu nogi. Na chwilę stracił oddech. Chciał zaprotestować zaskoczony nagłą brutalnością, nie dała mu jednak czasu na reakcję. Błyskawicznie unieruchomiła mu kostki i nadgarstki, ściskając czymś boleśnie, choć i tak nie miał sił, by zrobić jakikolwiek użytek z kończyn. Tym razem nawet nie poczuł ukłucia w udo. Ostatnie, co zarejestrował w ogarniającej go ciemności, to szelest zasuwanych drzwi i cichy pomruk uruchamianego silnika.

Rozdział 4

To był dobry dzień — pomyślała komisarz Wanda Feliks, wsiadając do swojej wysłużonej, lecz niezawodnej skody, która niedawno dostąpiła zaszczytu zajmowania miejsca na wydziałowym parkingu. Ot, taka nagroda za zasługi i cierpliwe czekanie w kolejce. O tej porze na osiedle Tysiąclecia miała szansę dojechać poniżej dziesięciu minut. Jacek, mąż Wandy, z pewnością jeszcze co najmniej kilka godzin spędzi na uczelni, więc jest szansa, że ona zdąży się trochę przespać. Ostatnio zbyt dużo pracuje, nie dosypia, nie dojada, a to się odbija na zdrowiu, więc postanowiła każdą wolną chwilę przeznaczyć na relaks i sen, chociaż dawniej nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby położyć się za dnia.

Dziś razem z kolegami z Biura Zwalczania Cyberprzestępczości zamknęli uwierającą od pewnego czasu sprawę lokalnej pedofilskiej grupy działającej na kilku forach internetowych i rozpowszechniającej dziecięcą pornografię w darknecie. Nie płotki, tylko sama wierchuszka szajki trafiła za kratki i przynajmniej do sprawy posiedzą, jeśli ich adwokaci nie wywalczą prawa do horrendalnych kaucji. Największe laury zebrał Karol Szymański, partner Wandy, chociaż to ona znalazła kluczowe tropy i doprowadziła sprawę do końca. Nie miała żalu. Nie trawiła Szymańskiego i z radością patrzyła, jak przyjmuje pochwały, bo to oznaczało dla niego awans i przeniesienie, a dla niej perspektywę dalszej pracy bez konieczności oglądania każdego dnia jego fałszywej, kwadratowej gęby. Wiedziała, że kogokolwiek teraz dostanie, nie będzie gorszym partnerem niż on — typowy leń i cwaniak, a także klasyczny dupoliz, czyli idealny kandydat na polityka.

Osiem minut z groszami zajął jej dojazd pod blok. W dodatku o tej porze mogła przebierać w miejscach parkingowych. Na trzecie piętro weszła schodami, bo winda była po sufit załadowana meblami sąsiada z piątego. Gdy przekroczyła próg mieszkania, odłożyła klucze do ozdobnej drewnianej misy stojącej na szafce pod lustrem i odwiesiła płaszcz. Buty jak zwykle zrzuciła z nóg i lekkim kopnięciem umiejscowiła mniej więcej tam, gdzie powinny stać, by nikt się o nie nie potknął.

Zapach domu od razu skojarzył jej się z rozkosznym smakiem macchiato, które tak lubiła pić po powrocie. Po ostatnich dniach wzmożonej pracy, gdy wlewała w siebie lurę z dogorywającego, dawno nieczyszczonego ekspresu na komendzie, wizja aromatycznej, atłasowej kawy z delikatną pianką była niezwykle kusząca. Gdyby nie Jacek, całe życie plułaby fusami w domu i narzekała na kawopodobny wyrób w pracy. To on się uparł, by kupić porządny ekspres, choć pukała się w czoło, gdyż wybrane przez męża urządzenie z najwyższej półki miało wartość jej miesięcznej wypłaty wraz z premią. Jacek machnął ręką i wziął go na raty pomimo protestów żony.

Wiedziała, że jeśli zrobi sobie kawy, zamiast od razu się położyć, usiądzie przed komputerem, a jeżeli usiądzie, zacznie przeglądać dokumentację. I wtedy nici z odpoczynku. Zerknęła więc tylko tęsknie w stronę kuchni i weszła do łazienki. W lustrze nad umywalką zobaczyła czterdziestokilkuletnią twarz kobiety z cieniami pod oczami i resztką tuszu na rzęsach. Nawet jej krótkie czarne włosy, zwykle błyszczące i schludne, były matowe i przyklejone do czaszki, jakby padły ze zmęczenia plackiem. Umyła starannie ręce, twarz, a na końcu zęby. Wciąż czuła się nieświeżo, lecz prysznic odłożyła na później. Zrzuciła ubranie i w samej koszulce poszła do pokoju, by paść na łóżko. Nie zdążyła się nawet przykryć. Po kilkunastu minutach mury zadrżały od wiertarki w którymś z mieszkań, a potworny hałas zastąpił ciszę. Wanda nawet nie drgnęła, spała głęboko.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki