Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowele jednej z najpopularniejszych pisarek południowokoreańskich, w roku 1993 nominowanej do literackiej Nagrody Nobla, ukazujące pole psychologicznej obserwacji ludzkich postaw i zachowań w obliczu nowych sytuacji życiowych. Bohaterowie opowiadań pochodzą z różnych warstw społecznych, reprezentują różny światopogląd i uwikłani są w kłopoty zarówno bytowej, jak i psychologicznej natury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka i rysunki
Tadeusz Walter
Redakcja i korekta
Krystyna Dąbrowska
Redakcja techniczna
Jolanta Maciejewska
Książka dotowana przez
Jun Art Entertainment, Seoul, Korea
Copyright by © Wydawnictwo Akademickie DIALOG
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2016
ISBN (ePub) 978-83-8002-588-2
ISBN (Mobi) 978-83-8002-592-9
Wydawnictwo Akademickie Dialog
00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218
tel./faks 620 87 03
e-mail: [email protected]
http://www.wydawnictwodialog.pl/
Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Dźwięk spadających kropel deszczu obudził Hjejong. Przez zasłonę sączyło się światło; chyba dniało. Wyciągnęła zegarek z szuflady przy tapczanie. Była dziewiąta trzydzieści. „To już tak późno!” Przyłożyła zegarek do ucha. Tykał równo: tik-tak, tik-tak. Hjejong wstała z pościeli i podciągnęła zasłonę. Za oknem lało jak z cebra. Ostatnio wciąż padało.
Hjejong w nocnej bieliźnie przeszła do kuchni, nasypała kawy do miniekspresu, potem umyła twarz i usiadła przed toaletką. Zrobienie makijażu zajęło jej dziesięć minut. W tym czasie zaczęła się gotować kawa, a jej aromat napełniał wszystkie pomieszczenia: sypialnię, bibliotekę, salonik i dotarł aż do niej. Choć kawa wydelikaca podniebienie, Hjejong najbardziej ją lubiła spośród wszystkich napojów. Do parzenia używała różnych naczyń: dzbanka z rżniętego szkła (za osiem tysięcy wonów!), ale wtedy smak kawy wydawał się jej nie najlepszy, próbowała też przecedzać ją w dzbanku z filtrem, po kropelce, a także — parzyć w małym szklanym ekspresiku, najbardziej jednak przypadł jej do gustu elektryczny miniekspres dla pięciu osób. Wlewa do niego trochę więcej wody, sypie dwie pełne łyżki mielonej kawy i doprowadza do wrzenia, a na końcu dodaje łyżeczkę kawy instant i trochę śmietanki. Napój staje się wtedy jasnobrązowy i nabiera specyficznego smaku. Jeśli w trakcie gotowania wyparuje zbyt dużo wody, trzeba dać siedem uncji kawy na filiżankę. Im dłużej się ją parzy, tym bardziej uwydatnia się jej smak. Jeśli Hjejong zdarzyło się pić dobrą kawę poza domem, zawsze pytała o sposób jej zaparzania, ale niechętnie dzielono się z nią doświadczeniami; ludzie zazdrośni byli o swe sekrety. Teraz jednak nigdzie nie dostało się lepszej kawy niż ta, jaką parzyła ona sama.
Kawa smakuje bardzo różnie, w zależności od naczynia, w jakim się ją podaje. Hjejong używała rano białych siedmiouncjowych filiżanek, owalnych i bez uszek. W ciągu dnia lub wieczorem sięgała po pięknie zdobione delikatne filiżaneczki w kolorze szkarłatnym; mogły też być koloru oliwkowego lub srebrnego, ale koniecznie maleńkie, zdobne ornamentem. Nie była pewna, od kiedy zaczęła dobierać inne naczynia na rano, a inne na wieczór; chyba nabrała tego zwyczaju po przeprowadzce do bloku mieszkalnego. W zwykłej białej filiżance mieści się dużo płynu, a emanujący z niego ożywczy aromat dobrze pasuje do porannego usposobienia człowieka, który wybiera się do pracy. Małe kolorowe filiżaneczki z delikatnymi wzorkami dają wrażenie łagodności, zaś jednobarwne, jasne, bez wzorków — działają uspokajająco i dobrze jest napić się z nich przed snem.
Hjejong lubiła chodzić do domów towarowych i na bazary po to, by sprawdzić, czy nie pokazały się ładniejsze, lepsze filiżanki. Wprawdzie jeszcze się jej nie znudziły dotychczasowe, ale miała już taki charakter, że gdy ujrzała coś dobrego, musiała to kupić. Po zakazie importu wyrobów zagranicznych nie było jednak na co patrzeć, choć z materialnego punktu widzenia można się było z tego cieszyć.
Włożyła do tostera dwie kromki chleba, wyjęła z przenośnej lodówki żółty ser, a gdy gotowała jajko na miękko, oszołomiła ją woń kawy.
Kuchnia była dość duża, ale nigdy w niej nie jadała. Ustawiła na tacy talerzyk z przypieczonym na zloty kolor chlebem i z serem, naczynie z kawą i białą filiżankę. Przeniosła tacę na mały stoliczek w saloniku. Spojrzała na zegarek: za dziesięć dziesiąta. Miała dość czasu, żeby dotrzeć na miejsce o umówionej godzinie.
Nałożyła jasną koronkową suknię — pożegnalny prezent od pana Juna, a kiedy przypięła do niej ametystową broszę, nieoczekiwanie poczuła, że ogarnia ją romantyczny nastrój. Koronka była francuska, jedwabna, a jej wartość podkreślał ręczny haft kwiatowy. Była to bardzo cenna rzecz: nie mówiąc już o tkaninie, wykonano ją w luksusowym domu mody, gdzie zawsze szyto ręcznie. Suknia delikatnie spowijała ciało Hjejong, która zaśmiała się do siebie: rozbawiła ją ta pełna romantyzmu i słodyczy atmosfera. „A moje codzienne ubranie — przypomniała sobie w duchu — to popelinowa bluzka z luźnym kołnierzykiem i obcisła spódniczka”.
Z koperty z wypłatą wyjęła pięć tysięcy wonów i przełożyła do torebki: w wolnej chwili chciała zajrzeć do księgarni. Sięgając po wiszącą przy lustrze parasolkę, zobaczyła swoje odbicie. „To ubiór może tak zmienić? Wpłynąć na zmianę nastroju? Może warto częściej pokazywać się w tej sukni? Nie muszę wyglądać zawsze jak wyrobnica — nauczycielka ze szkoły średniej!”
Chciała już wychodzić, gdy zadźwięczał dzwonek telefonu.
— Hjejong? — usłyszała głos matki. — Czy to prawda, że profesor Jun odleciał wczoraj do Stanów? Myślałam, że jesienią wychodzisz za niego za mąż?! — Matka mówiła wzburzonym tonem, jakby robiła jej wyrzuty.
— Ależ, mamo, kto mówił o ślubie? Co za pomysły! Powiedz lepiej, jak twoje zdrowie?
Matka wykorzystała okazję, żeby trochę ponarzekać:
— Mam wysokie ciśnienie, bóle krzyża, pewno już niedługo pożyję.
— A co z ojcem? — Zignorowała te słowa córka. — U brata, siostry i ich dzieci wszystko w porządku? Mam już wakacje, więc odwiedzę was niedługo. — Chciała przerwać rozmowę.
— Ale, dziecko, czy nie zabrakło ci kimćhi?1 — Od przynaglań do ślubu, niemal pogróżek, poprzez skargi na choroby matka przeszła do spraw żołądka.
— Jeszcze mam dużo — odpowiedziała Hjejong, choć nie miała już kiszonki. — Przecież sama nie zjem tyle tak szybko.
Uważając się za samodzielną, Hjejong czuła jednak wyrzuty sumienia, że nadal przysparza rodzicom kłopotów. Ojciec płacił za nią połowę należności za mieszkanie. Aby móc to kiedyś zwrócić, co miesiąc, w tajemnicy przed wszystkimi, odkładała po trochu na rachunek terminowy w banku. Mogła wprawdzie sama pokryć wydatki na życie z pensji, zarobków za prywatne lekcje angielskiego i honoraria za tłumaczenia, którymi dzielili się między sobą wykładowcy i koledzy z uczelni, ale kiszeniem kimćhi i praniem jej rzeczy zajmowała się matka. Hjejong dopiero od niedawna sama zaczęła sobie prać; miała też zamiar zrezygnować z matczynego kimćhi.
Ledwo skończyły rozmowę, znowu zadzwonił telefon. Była to jej koleżanka Dzonghyi.
— Hjejong, tym razem umów się na pewno. To bogaty i godny zaufania człowiek. Wystarczy? Wyjdź za niego! Najważniejsze, żeby mąż cię szanował i miał dość pieniędzy.
Dzonghyi miała młody głos, ale sposobem mówienia przypominała jej matkę. Czy po zamążpójściu kobieta starzeje się tak szybko?
— Dobrze, dziękuję za radę, zrozumiałam.
Z panem Kimem, którego poleciła jej Dzonghyi, miała się spotkać o szóstej. Raz już się z nim widziała; dziś zamierzała ostatecznie mu odmówić.
Na dworze Hjejong od razu złapała taksówkę. Mikrobusem czy autobusem na pewno nie zdążyłaby dojechać na spotkanie z Pakiem.
Nie widziała go przez prawie osiem lat. Niedawno zaręczył się z panną Mo, a ją poprosił o ostatnie spotkanie: chyba postanowił, że po zaręczynach nie będzie się umawiać z innymi kobietami. Jakkolwiek to nazwać, naiwnością czy prostodusznością, Pak nie był Hjejong niemiły. Kiedyś, w czasach studenckich, ugościł ją wspaniałym obiadem w hotelu K., choć nie było ku temu żadnego powodu.
Powiedział wtedy, że śniła mu się poprzedniej nocy, a jej wygląd i zachowanie tak mu się spodobały, że poczuł się jak w bajce. Później jednak nie zwracał na nią szczególnej uwagi; po prostu studiowali razem i w tym samym czasie ukończyli uniwersytet. Dlatego teraz trochę dziwnie zabrzmiała jego prośba o pożegnalne spotkanie.
Deszcz przestał padać, ale niebo wciąż było zasnute chmurami. Na wschodniej stronie zrobiło się całkiem czarne, jakby lało tam jak z cebra. Szczęknął licznik taksówki; wybiło pięć wonów.
Zobaczyć się z Pakiem, obejrzeć głośny ostatnio film szpiegowski, o trzeciej zjawić się na ślubie Kjongsuk, potem razem z Sojong wybrać się na zakupy, a o szóstej jeszcze pan Kim… Od wczoraj, pierwszego dnia wakacji, nie miała chwili wytchnienia.
Wczorajszego ranka udała się do Kimpho pożegnać profesora Ju- na. Choć ulewa była straszliwa, tak że słyszało się trzask łamanych bambusów, samolot wystartował łagodnie. Hjejong zdumiała się na nowo ubożeniem współczesnych obyczajów. Profesor Jun, który przez kilka lat z rzędu stale ją odwiedzał, w chwili pożegnania nie podał jej nawet ręki. Na lotnisko nie pojechał z rodziną, ale z Hjejong taksówką, więc nie bez powodu i jego krewni, i jej matka uważali ich za narzeczonych. Oni sami jednak nie chcieli jeszcze się tak nazywać. Hjejong lubiła profesora i wiedziała, że on ją też lubi, ale nie była to miłość. Za miłość uznawała uczucie co najmniej tak gorące, jak Hipolity i Georgia ze Zwycięstwa śmierci albo Nastazji i Rogożyna z Idioty. Uczucie, które nie jest tak wielkie, jak Katiuszy ze Zmartwychwstania, w ogóle nie jest miłością. Hjejong nie doświadczyła dotychczas namiętności przeżywanych przez te powieściowe postacie. Jeśli chodzi o profesora Juna, to często dawał jej drogie prezenty, umawiał się z nią na randki, był jakby upojony winem, którego jeszcze nie wypili na swoim weselu, i wyznawał jej miłość; nie mówił jednak o ślubie. Ona przechodziła nad tym do porządku dziennego, nie sądząc, że należy posuwać się dalej: utrzymywali po prostu bliską znajomość, byli dobrymi przyjaciółmi. Jej przyjaciółki mówiły, że oboje zadzierają nosa i nie wiadomo, co z tego wyniknie, a Hjejong jest zbyt uparta i choć mężczyźni wciąż się koło niej kręcą, może w końcu zostać odtrącona.
— Żeby była nie wiem jak piękna, latka lecą.
— Już chyba taki los przypadł jej w udziale.
To na nią wyrzekały, to robiło im się jej żal.
* * *
Mimo wczesnej pory w kawiarni nieopodal kina prawie wszystkie miejsca były zajęte. Pak na jej widok podniósł się raptownie ze swego miejsca na sali. Wyglądał jak za czasów studenckich, może tylko trochę przytył.
— Panno Li, świetnie pani wygląda, nic się pani nie zmieniła. — Nie kryjąc radości ze spotkania, wyciągnął do niej rękę.
Hjejong, odwzajemniając uścisk dłoni, uśmiechnęła się w duchu: jednak Pak się zmienił, pierwszy wyciągnął rękę na powitanie. I od razu przeleciała jej przez głowę myśl, że z Junem ani razu nie uścisnęli sobie ręki. Czy podobałoby mu się to, co z innymi jest zwykłe i naturalne?
Przed kinem pełno było ludzi. Dopiero zaczął się pierwszy seans. Film już wyświetlano od dwóch miesięcy, musiał się więc bardzo podobać. Pak kupił bilety od konika i weszli do środka. Na dworze wciąż padało i czuło się nadmiar wilgoci; do klimatyzowanej sali kinowej nie docierało powietrze z zewnątrz i nie było to miłe dla skóry.
Na ekranie wciąż ktoś umierał albo kogoś zabijano i bez przerwy utrzymywało się napięcie. Drugoplanowy bohater zginął zastrzelony przez bandytę, a główny — zdołał uciec w krytycznej sytuacji. Podobne sceny powtarzały się jedna za drugą i Hjejong wkrótce miała tego dosyć. Rozejrzała się dokoła: w blasku bijącym od ekranu wszystkie twarze z otwartymi oczami wpatrywały się w migające obrazy. „Dlaczego nie potrafię się na tym skoncentrować? Może tak samo nie potrafię kochać?” — pomyślała Hjejong.
Film skończył się wreszcie happy endem, który wszyscy tak lubią.
Po wyjściu z kina spojrzeli po sobie i roześmiali się jednocześnie: żadne z nich nie mówiło o filmie. Była dwunasta pięćdziesiąt.
— Powiedziałaś, że masz czas do trzeciej. Może zjemy razem obiad?
Hjejong zgodziła się. Otworzyła parasolkę, bo siąpił drobny deszcz. Gdy tylko stanęli przy krawężniku, zatrzymała się przed nimi czarna limuzna, z której wysiadł kierowca i uprzejmie otworzył drzwiczki. „To chyba prywatny wóz Paka”. Hjejong nie spodziewała się takiego luksusu.
Samochód cicho sunął ulicą, a za oknem rozszalała się ulewa. Hjejong myślała o tym, że na trzecią wyznaczony jest ślub Kjongsuk. „Lepiej, żeby już nie padało, bo co to będzie, jak deszcz zmoczy suknię ślubną!” Ceremonia miała się odbyć w nie najszczęśliwiej wybranym miejscu, w maleńkim kościółku…
Kjongsuk kończyła inny uniwersytet, ale chodziły razem do szkoły średniej; pracowała teraz jako nauczycielka tańca w tej samej szkole, co Hjejong. Wychodziła za mąż nie z miłości, ale po to, żeby się przekonać, jak to jest, gdy się zostanie mężatką. Najwyraźniej miała już dość życia w staropanieństwie. Narzeczony był nauczycielem w męskim liceum i cały jego majątek stanowiło mieszkanie kupione w budynku za miastem. Podobno — tak mówiła Kjongsuk — można mu było przyznać zaledwie sześćdziesiąt pięć punktów za wygląd, budowę fizyczną i pozostałe zalety; tylko pięć punktów dzieliło go od negatywnej oceny. Młodych nie stać było na urządzenie wystawnego wesela i nie mieli też na to ochoty; pod pretekstem wakacji zdecydowali się na uproszczoną ceremonię ślubną, a w dodatku wybrali gorący dzień letni, gdy łatwo o deszcz. Przy tak mieszanych uczuciach po co im właściwie ten ślub… Czy istotnie, jak utrzymywała panna młoda, po prostu na próbę?
Samochód dojechał do hotelu K.
— Czy pamiętasz to miejsce? — spytał Pak.
Myślał o obiedzie, na który zaprosił ją w studenckich czasach, a który jej wydał się teraz marzeniem sennym. Potakująco skinęła głową. Na twarzy Paka pojawił się uśmiech jak u dziecka. Hjejong też poprawił się humor.
— Mówią, że teraz jest tu bank i budynek znacznie powiększono…
— Rzeczywiście.
— Jak szybko wszystko się zmienia!
Znowu się roześmiali. Hjejong zdawało się, że na chwilę powróciła do tamtych lat. Strugi deszczu nie smagały już tak mocno. Samochód zatrzymał się przed hotelem.
— Podobno tu w grillu dają najlepsze jedzenie — zauważył Pak wysiadając.
Hjejong czytała w gazecie anons o otwarciu tej restauracji.
Na co dzień Hjejong jadała skromnie: rano tosty, w porze obiadowej makaron kuksu w pobliżu szkoły, wieczorami gotowała sobie ryż i to bez przystawek, gdyż uważała je za zbyt pracochłonne. Przy takim sposobie odżywiania się trudno by nie delektowała się teraz smakiem pieczonego kurczaka. Z nie wiadomych powodów nie mogły się z nim równać wspaniałe dania zachodniej kuchni w pierwszorzędnych restauracjach, do których zapraszał ją profesor Jun. Pewno tutaj smażono na lepszym oleju i używano lepszych surowców. W każdym razie w lokalu prawie nie było wolnego miejsca.
— Gdzie teraz pracujesz Pak? — Hjejong zadała wreszcie pytanie, z którym nosiła się od dawna.
— Nie mam stałego zatrudnienia — odrzekł po chwili Pak, jakby zawstydzony — pomagam po prostu ojcu.
— A czym zajmuje się ojciec? — Spytała tak sobie, bo cóż ją to w końcu mogło obchodzić.
— Ma przedsiębiorstwo A.
Zdumiała się w duchu: przedsiębiorstwo A. wchodziło w skład znanego koncernu. Przyjęła jednak wiadomość bez komentarza.
— Ach tak.
Randka miała się ku końcowi; było dziesięć po drugiej.
— Panno Li, mam prośbę…
— … ?
— Czy pomoże mi pani wybrać prezent zaręczynowy dla mojej narzeczonej? Jest nauczycielką w Tegu…
Hjejong poczuła się trochę dziwnie, ale prawie natychmiast odrzekła:
— Oczywiście.
Gdyby się nad tym zastanowić, to właściwie nie było w tym nic dziwnego. Czyż przyjacielem nie jest się na dobre i na złe? Chodziło o kupienie biżuterii, na przykład pierścionka z diamentem. Postanowili udać się do firmy matki Hjejong. Tylko w takiej można było być pewnym jakości i ceny kosztowności. Hjejong znała wiele sklepów jubilerskich, różne rzeczy jej się tam podobały, ale jeśli chciała zdążyć na ślub Kjongsuk, nie miała czasu na długie chodzenie.
Choć deszcz ustał, niebo wyglądało tak, jakby znowu miało lunąć.
W drugim sklepie, do którego zajrzeli, uwagę Hjejong przyciągnął kolor zielonego jadeitu. Choć nie była to poszukiwana firma, Hjejong zatrzymała się. Za grubym szkłem biły blaskiem różnorodne zestawy diamentów, szafirów, opali, topazów, turmalinów, ametystów, bursztynów i pereł, a także — sztucznych kamieni. Na pierwszy rzut oka lśniły wspaniale, ale przy uważniejszym spojrzeniu jadeity okazały się nieczyste, diamenty nie dopracowane w szczegółach, rubiny, uważane za symbol miłości i nazywane kroplami krwi z serca matki-ziemi — tylko bladoróżowe. Opale miały cętki, jakby usiano je różnobarwnymi punkcikami, i nie spodobały się Hjejong.
Na kolejnej wystawie dostrzegła ładny pierścionek z nefrytu. Miał delikatny zielony kolor; chyba wyjęto go ze środka kamienia. „Ale jeśli nie będzie pasował na palec, to jaki z niego pożytek… — mówiła sobie w duchu Hjejong. — Gdyby jadeit miał taki kolor, jakże byłby piękny!”
Szli od jednej wystawy do drugiej.
— Ma pani jeszcze czas?
Hjejong aż się wzdrygnęła. Zupełnie zapomniała o istnieniu Paka. Zamrugała oczyma i uśmiechnęła się do niego. Była druga czterdzieści. Już od dwudziestu minut wpatruje się w klejnoty. „No cóż, jestem kobietą…” I przypomniała jej się bogini Atalanta, nie pokonana przez nikogo szybkobiegaczka, która pewnego dnia przegrała zawody, gdy bóg Hippomenes rozsypał na jej trasie klejnoty, a ona nie mogła im się oprzeć. Na podstawie tego greckiego mitu można by sądzić, że nie ma kobiety, która oparłaby się magii szlachetnych kamieni. Hjejong po chwili zaśmiała się w duchu. „Koncentruję się na pięknie, nie muszę zwracać uwagi na cenę…”
Powiadano, że mężczyźni dlatego wciąż się kręcą wokół niej, gdyż świetnie zna się na klejnotach. Rzeczywiście ją fascynowały, skoro zachwycała się to tym, to tamtym, śmiała się i sama ze sobą rozmawiała.
Po drodze rzucała z ukosa spojrzenia na wystawy z porcelaną: nie było nic godnego uwagi. W sklepie firmowym spodobał jej się kwadratowy diament: ozdobnie oprawiony, półtorakaratowy. Kosztował trzysta osiemdziesiąt tysięcy wonów. Pakowi też się podobał. Zauważyli również szmaragd, nie widziany u innych jubilerów: ośmiomilimetrowy, kwadratowy, zdobny na krawędziach diamentami; wyceniono go na trzysta sześćdziesiąt tysięcy wonów. Był naprawdę piękny, a jego kolor przypominał głębokie morze w pogodny dzień.
Może większy byłby bardziej odpowiedni, ale mały miał dodatkowy urok. Hjejong chciała i ten klejnocik polecić swojemu towarzyszowi, nie wiedząc jednak, jak stoi z funduszami, powiedziała tylko:
— To też jest ładne.
— Kupimy — zdecydował Pak.
Razem zapłacić miał siedemset czterdzieści tysięcy, ale wyglądało na to, że ma jeszcze dość pieniędzy. Hjejong po chwili zastanowienia wskazała na naszyjnik z pereł za sto pięćdziesiąt tysięcy.
— Bierzemy. Przeznaczyłem na to milion wonów, ale mogę wydać trochę więcej.
Hjejong westchnęła w duchu: „Milion wonów? To cena jednego domu! Nie mam szczęścia do takich bogaczy. Ani do pieniędzy. Taki już mój los!” Nie przejmowała się tym jednak zbytnio.
— Panno Li, ma pani piękną broszkę, kupmy do kompletu ametyst — zaproponował Pak, patrząc na jej płaszcz przeciwdeszczowy. Chyba zauważył broszę w czasie obiadu.
Ametyst zbyt ciemny nie jest ładny, bo wygląda jak czarny, z kolei zbyt jasny przypomina szkło. Elegancko prezentuje się fioletowy: o ośmiokątnym szlifie, wielkości trzy centymetry na półtora, ale nawet w postaci broszki wart jest dwadzieścia pięć tysięcy. Oprawny w platynę pasuje i do koreańskiego, i do europejskiego stroju. A naszyjnik, z dużych czy małych ametystów po dziewięć kamieni, kosztuje aż dziewięćdziesiąt tysięcy; jest drogi, bo w cenę wchodzi platyna.
Rachunek wyniósł milion pięć tysięcy; Hjejong ledwo utargowała końcówkę — pięć tysięcy.
Właściciel sklepu, chcąc wybrać odpowiedni rozmiar pierścionka, próbował włożyć go na rękę Hjejong, ale ona szybko ją cofnęła. Nie miała zamiaru mierzyć cudzego pierścionka zaręczynowego.
— To wszystko na prezent dla pewnej pani. Jeśli zjawi się u pana i poprosi o zamianę, proszę ją dobrze obsłużyć.
— A ja myślałem — zauważył jubiler — że to może panna Li wychodzi za mąż? Kiedy właściwie zaprosi mnie pani na wesele?
Gdy człowiek żonaty zwraca się z podobnym pytaniem do starej panny, wyczuwa się w tym swoiste poczucie wyższości. Hjejong uśmiechnęła się tylko. Kiedyś takie pytania wprawiały ją w zły nastrój, teraz zbywała je śmiechem. Ludzie odczuwający wyższość lub choćby ulgę z tego powodu, że byli żonaci czy zamężni, choćby później się rozwiedli czy borykali z kłopotami materialnymi, przypominali jej kogoś, kto zdawał egzamin wstępny na uczelnię, do której trudno się dostać, i choć nie zdał go, szczycił się samym przystąpieniem do trudnego egzaminu.
Po skończeniu zakupów pospiesznie wsiedli do samochodu. Była już za pięć trzecia. Unikając zatłoczonej ulicy Yldziro, kierowca wjechał na tyły wzgórza Namsan i natychmiast przyspieszył. Tak czy tak, Hjejong spóźni się około dziesięciu minut. Na zaproszeniu wydrukowano szkic dojazdu do kościoła, więc znalazła go bez kłopotów. Nie było to tak wspaniałe i piękne miejsce jak inne, ale całkiem wygodne w momencie, gdy brakuje czasu. Kjongsuk uchodziła przecież za perfekcjonistkę. Nie zapomniała o niczym. Niczego nie można było jej zarzucić. Choć nie była chrześcijanką, od razu wybrała ten kościół na miejsce ślubu, wiedząc, że bywa tam narzeczony.
Hjejong zaraz po wyjściu z samochodu ujrzała bramę kościelną, ku której prowadziły długie schody. „Gdyby była ulewa, suknia ślubna musiałaby się zamoczyć i zabrudzić grudkami błota, mimo że stopnie były cementowe…”
Z kościoła wychodzili już ludzie, niosąc w dłoniach małe pakieciki: podziękowania za prezenty ślubne. Hjejong spojrzała na zegarek: szesnaście po trzeciej. Pomyślała, że to już koniec ceremonii, i szybko wbiegła po schodach do środka. Ceremonia, rzeczywiście, już się zakończyła i państwo młodzi pozowali właśnie do pamiątkowego zdjęcia. Uspokojona trochę Hjejong poczekała, aż skończą błyskać flesze, a potem podeszła do Kjongsuk.
— Przepraszam za spóźnienie… Naprawdę pięknie wyglądasz!
Te słowa, nie wiedzieć czemu nieprzemyślane, jakby zawisły w powietrzu.
— Lalkę, którą dałaś mi w prezencie ślubnym, umieściłam przy wejściu do mieszkania, żeby od razu rzucała się w oczy. — Głos Kjongsuk był radosny, nie wyczuwało się ani krzty wymówki za spóźnienie koleżanki. — To moja przyjaciółka, nauczycielka Li Hjejong.
Pan młody skłonił głowę i przywitał się z nią. Kjongsuk spojrzała z ukosa na męża i dodała żartobliwym tonem:
— Nie mam się czego wstydzić, prawda?
W ukośnym spojrzeniu wiele było kokieterii: pan młody zasługiwał na znacznie więcej niż sześćdziesiąt pięć punktów. Jego zachowanie budziło szacunek, a budowa i wygląd pozwalały go ocenić na nie mniej niż osiemdziesiąt. Kjongsuk zdawała się być uszczęśliwiona, a Hjejong, zmieszana, nie bardzo wiedziała, jak się zachować.
Z boku dobiegło ich westchnienie matki Kjongsuk:
Wydawnictwo Akademickie DIALOG
specjalizuje się w publikacji książek dotyczących języków, zwyczajów, wierzeń, kultur, religii, dziejów i współczesności świata Orientu.
Naszymi autorami są znani orientaliści polscy i zagraniczni, wybitni znawcy tematyki Wschodu.
Wydajemy także przekłady bogatej i niezwykłej literatury pięknej krajów Orientu.
Redakcja: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/219tel. (0 22) 620 32 11, (0 22) 654 01 49e-mail: [email protected]
Biuro handlowe: 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218tel./faks (0 22) 620 87 03e-mail: [email protected]
Serie Wydawnictwa Akademickiego DIALOG:
• Języki orientalne
• Języki Azji i Afryki
• Literatury orientalne
• Skarby Orientu
• Teatr Orientu
• Życie po japońsku
• Sztuka Orientu
• Dzieje Orientu
• Podróże – Kraje – Ludzie
• Mądrość Orientu
• Współczesna Afryka i Azja
• Vicus. Studia Agraria
• Orientalia Polona
• Literatura okresu transformacji
• Literatura frankofońska
• Być kobietą
• Temat dnia
• Życie codzienne w…
Prowadzimy sprzedaż wysyłkową