Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Flamingom otrę kiedyś łzę” to książka o odnajdowaniu się w trzeźwym życiu i poszukiwaniu nowej tożsamości.
To również opowieść o pojmowaniu dobra i zła, a także o odpowiedzialności za własne czyny i za drugiego człowieka.
Opowieść o miłości...
Marina Rowan – matka, pisarka, kochająca zwierzęta i mająca wiarę w ludzi. Żyła lat 66 i zostawiła pustkę po sobie oraz tę książkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
ilustracja na okładce:
depositphotos.com
projekt okładki:
RED Monika Brankiewicz
korekta:
Emilia Swatkowska
projekt graficzny środka, skład do druku:
RED Monika Brankiewicz
Przygotowanie wersji elektronicznej:
Epubeum
© copyright by Łukasz Muśnicki© copyright by Pan Wydawca 2023
ISBN 978-83-67473-61-3
wydanie 1Gdańsk 2023
Pan Wydawca sp. z o. o.ul. Wały Piastowskie 1/150880-855 GdańskPanWydawca.pl
Racja fizyka, Kaśka butów nie ma.
J.M. Bocheński
Ten, kto chodzi z głową w chmurach, butów nie potrzebuje…
Marina Rowan
(luźne tłumaczenie)
Kot i wielka cisza
Zostaliśmy sami w domu. Kot i ja.
Tego popołudnia spadł pierwszy śnieg.
Zrobiło się cicho, jakby miasto wymarło. Nie było
słychać samochodów ani tramwajów, sygnałów
karetek pogotowia, klaksonów.
Spojrzałam za okno. Topole przy kościele
były zupełnie nieruchome. A więc wiatr też ustał.
Usiadłam na dywanie, kot usiadł naprzeciwko.
Siedzieliśmy, a cisza trwała.
Moje serce wypełnił wielki spokój.
Wdzięczność dla tego Kogoś, tam w górze,
zalała mnie jak fala
M.B.
Dla tych, którzy ciągle są w drodze:
dla Basi i Tomka Sadowskich, założycieli „Barki”,
dla Marka Kotańskiego i Marka Stefaniaka z „Markotu”,
dla Marysi, Andrzeja i Pawła
Marina Rowan
Książka ta jest fikcją literacką. Występujące w niej postacie są zmyślone. Szczegóły topograficzne dotyczące wiosek, miast, szpitali, domów, kościołów i plebanii nie oddają wiernie rzeczywistości.
Poniedziałek, 24 maja 1999 roku, godzina dwudziesta czwarta.
– To, co się kończy, nigdy się nie zaczęło naprawdę, nie było prawdziwe! – powiedziała kiedyś Anka, siedząc w kucki przed komputerem. Było to dawno temu. Całe pięć miesięcy temu. Prawie pół roku.
– To, co się zaczęło i nie może się skończyć samo, właśnie dlatego, że jest prawdziwe, a przynosi tylko smutek, ból i łzy, musi znaleźć swój koniec. Jeżeli nie chce się skończyć samo, muszę mu w tym pomóc. Teraz i tu – stwierdziła spokojnie Kaśka, siedząc we własnym pokoju w mieście i patrząc na podpisaną dziś z wydawnictwem umowę na wydanie swojej pierwszej książki.
Wtorek, 25 maja 1999 roku, godzina piąta rano.
Powietrze za oknem o świcie było szaroniebieskie niczym zmatowiała od zimowego mrozu szyba. Biurko, maszyna do pisania, zaklejona biała koperta zaadresowana do… Szklanka z wodą, pięć opakowań tabletek. Na każdym wykrzyknik. Nie wolno prowadzić pojazdów mechanicznych!
– Nie będę.
Kaśka.
Osiemdziesiąt kilo żywej wagi. Sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu.
Kaśka alkoholiczka.
Trzynaście miesięcy abstynencji, nie, prawie czternaście. W tej chorobie liczy się każdy dzień, każda godzina, minuta.
Kaśka człowiek.
Głodny uśmiech. Pragnienie człowieczeństwa, dobroci, łagodności, przyjaźni. Pragnienie DOMU.
Kaśka kobieta.
Brak. Brak miłości. Nie udało się. To, co się zaczęło, naprawdę nigdy się nie… Ach, to już nieważne.
Pięć opakowań razy dwadzieścia tabletek. Razem sto. Sto tabletek, żeby przerwać zaklęty krąg niepotrzebnych myśli o tym, co się nie może spełnić, ponieważ… Tysiące „ponieważ”… Ponieważ jest powykręcane, połamane, zagmatwane, pokaleczone. Ach, jakie to teraz ma znaczenie.
Sto tabletek wyciskanych ze sreberka na dłoń. Skrupulatnie liczonych. Raz, dwa, trzy… dziewięćdziesiąt dziewięć, sto. Duża garść. Garść śmierci, a przedtem garściami czerpane niby-życie. To wtedy, kiedy się piło. Urywki wspomnień błyskają w głowie. Teraz tylko ta garść jako panaceum na czternaście miesięcy życia, którego trzeźwy akcent wiódł do domu i doprowadził tam, gdzie wcale go nie było. Ponieważ dom to człowiek. A człowiek to miłość. Więc miłość to dom. I tak w kółko.
To, co się dobrze zaczęło, naprawdę nigdy się nie kończy…
Kaśka siedziała, przycisnąwszy kolana do podbródka. Kiwała się w przód i w tył. Z matowej, niebieskawej szarości poranka przenikała muzyka. „Gdzie K litera w notatniku, skreśl dzisiaj w nocy imię moje”1. Bregović. A może jednak? Wykręciła numer przyjaciółki.
– Anka, czy myślisz, że ja tańczę w chmurach?
– Nie ty. Diabeł tańczy w tobie.
– Muszę go zabić.
– Ty go spróbuj raczej oswoić. A właściwie wytresować.
– Oswoić diabła?
– Tak. Wtedy dojdziesz z nim do porozumienia. Odzyskasz spokój. Teraz ty jesteś jego. Tu jest pies pogrzebany. Odwróć role. Spróbuj go oswoić, dyktuj mu, co ma robić, nie pozwól, żeby on rządził tobą.
– Nie mam celu w życiu. Nie wiem, dokąd iść – rozkleja się Kaśka, jak zawsze, gdy się czuje bezradna, bo znów coś nie poszło, jak zamierzyła.
– Kłamiesz! I wiesz, co jest najsmutniejsze? Kłamiesz sobie samej, a mnie bierzesz na świadka. – Anka tnie po oczach. – Masz swoją książkę. Masz zarabiać pieniądze. Masz zbudować dom. I jesteś na dobrej drodze.
– Aut. Nie mam. Trafiony-zatopiony. Książka skończona, poprawiona, oddana.
– Oddany jest tylko papier. Zakończona jest tylko książka, nie twoje życie. Przypomnij sobie list do mnie na ostatniej stronie. Cytuję: „Muszę spróbować zbudować własne życie. Niestety, nadal nie wiem, jak to zrobić”. Obudziłaś się z ręką w nocniku. Napisz następną książkę. Spróbuj zobaczyć, co się z tobą dzieje i jakim przemianom podlegasz. Pokaż, jak wychodzisz z pieluch i rośniesz, rozwijasz się, wyłaniasz się z ciemności. To jest ważne.
– Dla kogo to jest ważne?
– Lubisz być cytowana? Ty naciągaczko jedna. – Anka się uśmiecha. – No to masz, z twojej książki: „Dla kogo to jest ważne? Dla wielu ludzi, którzy w twoich poszukiwaniach odnajdą kawałek siebie. A przede wszystkim dla ciebie! Może potem będziesz umiała odnaleźć prawdziwą siebie. Anka”. Koniec cytatu. I co ty na to? Pasuje?
Słońce wyszło ze swojej sypialni, rozpraszając matową zaokienną treść. Szyba, rozweselona różowo, puściła zajączka na klawiaturę maszyny do pisania. Kaśka zmrużyła oczy od nieoczekiwanego światła. Wkręciła papier i zaczęła pisać.
Ale jeszcze wystukała numer i powiedziała do telefonu: „Cześć, Mały Książę. To ja. Powiedziałeś mi kiedyś: »Żyj, Kaśka, żyj!«. A więc żyję i zaczynam pisać nową książkę. Niech nasze życie toczy się dalej. Niech Kaśka i inni szukają w nim swojej drogi, miłości i domu. Do zobaczenia, Mały Książę”. Przecież tylko to się nigdy nie kończy, co się zaczęło naprawdę…
To, co pozostało po psie, leżało za wagonem. Niesiony wiosennym wiatrem ostry zapach czeremchy otaczał zrobione naprędce ognisko. Wiosna, taka jeszcze niestała, czasami kąsająca wczorajszym mrozem, kazała grzać ręce nad ogniem dwóm facetom kulącym się od przenikliwego wiatru. Słodkawy dym pieczonego mięsa mieszał się z zapachem czeremchy, a mdlący aromat wlókł się tuż nad ziemią i wsiąkał w żółtą sierść psa, który jeszcze przed godziną szczekał i próbował zacisnąć szczęki na nogawce jednego z mężczyzn.
– Jak natychmiast nie wrzucę czegoś na ruszta, to umrę – sapnął starszy, przełykając ślinę. Grdyka chodziła mu jak wiosło w dulce. Srebrna szczecina z policzków zbiegała na dół, na zarośniętą siwymi włosami pierś, sprawiając wrażenie, że teoria Darwina w jego przypadku znalazła swoje potwierdzenie.
– Daj żyć, Małpiszonie – burknął młodszy, lecz nagle, rzucony na trawę, poczuł na gardle stopę starszego.
– Zapamiętaj sobie: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Dla ciebie to ja Grzechu jestem – splunął celnie obok głowy młodego – i już. Dawaj żarcie – dodał spokojnie, siadając i rozgrzebując patykiem popiół.
Ślina opryskała młodszemu twarz. Otarł się rękawem i popatrzył, zdziwiony, na Grzecha, ale nic nie powiedział. Przysiadł się obok i zaczął posłusznie wyjmować z ogniska przypalone kawałki mięsa.
Poznali się jakiś czas temu, kiedy Piotr, zaledwie od paru chwil cieszący się wolnością po solennie odsiedzianym wyroku, został zmuszony do zetknięcia się z rzeczywistością, której nie znał, a i ona też za nim nie tęskniła. Jedenaście lat to wyrok, pomyślał. Odsiedział co do dnia, co do godzinki i minutki. Wyszedł, prawie zapierając się nogami. Bał się. Oparł się o murek i zmarszczywszy nos, przyglądał się, zmartwiony, temu dziwnemu światu. Zza krat inaczej to wyglądało. Tak pięknie, że aż nierealnie, niedostępne to było, a jednak normalne, swojskie, jak litografia z Matką Boską na ścianie albo jak baby nęcące gołymi tyłkami z kolorowych pism schowanych pod pryczą. Patrzył teraz na stada zagranicznych samochodów majestatycznie okrążających wejście do pierdla. Setki razy oglądał je z okna. Ten to księdza, a ten Malinowskiego. Dorobił się skubaniec, pomyślał Piotr, wzdychając, i obejrzał się odruchowo w obawie, czy ktoś myśli jego nie usłyszy. Nauczył się oglądać. W więzieniu kto oczu nie miał dookoła głowy, mógł za chwilę nie żyć albo w kiblu, na krzyż rozpięty, klęczeć – od tyłu popychany. Cwele pieprzone. Przeszedł przez to. Na początku. Osiemnaście lat to niedobry wiek na męską celę. Starszy celi oblizywał się na niego. Niedługo. Za miesiąc Piotr wszystko już robił. Przeszedł przez wszystkie stopnie upokorzenia. Przyzwyczaił się. Nie było w tamtych czasach pod celą władzy ponad starszym. Zwłaszcza dla młokosów. Szkoła przetrwania. Cywilna śmierć. Z czasem, jak się obeznał ze zwyczajami, zaczął na mityngi AA łazić. Nudno było. Ksiądz zapraszał, więc chodzili, jakoś ten czas spędzać trzeba.
Piotr alkoholikiem nie był. Gdzie tam – raz się upił, na osiemnastkę, własną. Z kolegami poszedł do baru. W tamtych czasach bary pachniały stęchlizną. Pół roku prawie kieszonkowe zbierał, żeby na osiemnastce pobrylować przed kolegami. Tam właśnie poznali Iwonkę. Kusa sukienka, niebieska, pończochy w białą jodełkę. Właśnie te pończochy tak ich rozochociły. Co rusz wystawała spod sukienki podwiązka. Wszystko pozostałe było w dziewczynie nijakie. Włosy szare, natapirowane byle jak, makijaż rozmazany lekko, na cieniutkiej szyi tandetne koraliki. Tylko oczy – uważne, głębokie, z każdym piwem, stawianym przez nich, coraz bardziej przymglone, płaczące. Uciekła z domu. Ojczym po śmierci matki tak się do niej dostawiał, że nie wytrzymała. Ale wrócić musi, ma siostrę, młodszą. Nie widzi ratunku, ojczym ją tym trzyma w szachu; i tak do niej się dobierze.
Pokorność w Iwonce była przeogromna, kiedy to mówiła. Przyszła tutaj, żeby chłopaka sobie znaleźć, czytała, że w barach najłatwiej się ludzi poznaje. Chce z chłopakiem dziewictwo stracić, jeżeli i tak jej to pisane. Nie chce tego zrobić pierwszy raz z ojczymem. Takiego ładnego chłopaka sobie wymarzyła. Blondyna z oczami niebieskimi, i żeby dobry był, kochał ją i siostrę i może zabrał gdzieś, obojętne gdzie. Wszystko by dla niego zrobiła. Tylko uciec stąd. Półprzytomna była, gdy ją wyprowadzali. Chętnie z nimi szła. Tak ufnie opierała się na ich ramionach. Kupili wódkę od taksiarza i pociągali z partytury.
Gwałcili ją za przystankiem autobusowym, w lesie. Siedmiu ich było. Rozciągnęli nogi w białych pończochach i kładli się jeden po drugim. Wcale nie krzyczała, ani nic z tych rzeczy, o których Piotr w „Detektywie” czytał. Tylko to zdziwienie w oczach, ogromnych, przepastnych, jakby zobaczyła niewiarygodne oszustwo, które życie niesie. A młoda chuć, rozhulana własnym triumfem nad bezradnością tego dziecięcego ciała, szalała nad nią, wymyślając coraz to nowe sposoby pohańbienia, i znęcała się. Nastoletnie koguty, niektórzy, jak Piotr, po raz pierwszy doznający tajemnicy ciała innego niż ich własne, zachłyśnięci przemożną chęcią potwierdzenia własnej męskości, odbijali sobie zabawkę. Niektórzy ze zdumieniem w sercach, że tak potrafią, że już są mężczyznami, a inni, żeby pochwalić się przed kolegami. Oto ja, patrzcie, ja też mogę, też potrafię.
I nagle taki krzyk, jakby nocne ptaszysko obudziło się ze snu przerażającego, i ucieczka. Nieporadna, ledwie na nogach się słaniająca. A oni za nią, jak zgraja wilków, a Piotr pierwszy. Przewrócił Iwonkę na ziemię i w twarz. Coś w niego wstąpiło. Nie było jej, kolegów, jego samego nikt by nie poznał w tym młócącym pięściami zwierzęciu, co to się w nim obudziło. Twarzy dziewczyny już nie było widać, kiedy koledzy odciągnęli od niej Piotra. Tylko jej oczy – szklane, ze stojącym w nich zgarbionym księżycem. Nieruchome, w szparkach opuchłych powiek.
Kiedy w prosektorium ciotka rozpoznawała ciało Iwonki, straciła przytomność. Zmasakrowane było tak straszliwie, że nawet ojczym, podpity oczywiście, z drżącymi dłońmi, odwrócił głowę i łza poleciała prosto na umytą lizolem kaflową podłogę. Wyszedł szybko i papierosa zapalił.
Od śledczego Piotr dowiedział się, że miała piętnaście lat. Ale coś, co wstąpiło w niego w tym lesie, nadal tkwiło i nie pozwalało ukorzyć się, uklęknąć na kolana, powiedzieć „przepraszam”. Sobie i światu.
Wszystko wziął na siebie. Żadnego z kolegów nie wsypał. Patrzył na sędzinę i ławników i we własnych oczach widział siebie jako bohatera. Sędzina miała wąsik i wzrok zmęczony. Widać było, że ten proces był dla niej utrapieniem, widać było też, że jakieś swoje sprawy miała na głowie. Piotr w czasie procesu, jak i podczas wszystkich wydarzeń przed nim, łącznie z trwającym prawie pół roku dochodzeniem, był jakby nieobecny. Nie zdawał sobie sprawy, że to o nim się mówi i pisze się w prasie i że to on, a nie kto inny, będzie skazany i poniesie wszystkie konsekwencje związane ze śmiercią Iwonki. Również nie utożsamiał się z przestępstwem. Więzienny psycholog powiedział później, że z uczestnika wydarzeń stał się widzem, obserwatorem. Jakby stał za szybą.
Kiedy już wyrok zapadł, Piotr nagle się obudził. Nakładano mu kajdanki, a on zerwał się z ławki, obrócił się do ludzi wychodzących z sali i krzyknął im prosto w plecy: „Ja nie chciałem! To nie ja! Przepraszam! Ja więcej nie będę!”.
I tyle strachu, nagłego zrozumienia tego, co się stało, było w tym krzyku, że garstka obecnych na procesie zastygła, przerażona siłą jego bólu. Ludzie odwracali się, patrzyli na Piotra i odchodzili, spuszczając oczy. I bardzo później starali się zapomnieć o tym, czego byli świadkami. Biegli do sklepów lub po dzieciaki do przedszkoli, byle nie pamiętać, że oto jedno dziecko drugie zabiło, nie wiadomo po co. Nie tylko dziewczynce, ale i sobie życie zabrał. Bo jakże tu teraz żyć, skoro ma się osiemnaście lat zaledwie, a już młodość przekreślona krzyżem kraty więziennej, którą będzie oglądać przez jedenaście lat.
Tylko jedna babka, rosyjskiego pochodzenia, przyszła do domu, odstawiła torbę z zakupami, siadła ciężko, zmęczona, na taborecie w kuchni i cichutko powiedziała sama do siebie: „»Ja«. To jest ostatnia litera rosyjskiego alfabetu. Ostatnia, chłopcze. A ty tak podkreślałeś: »ja, ja«. O sobie na ostatnim miejscu trzeba mówić”. I poszła z psem na spacer, ciężko wzdychając.
W więzieniu Piotr zaadaptował się nadzwyczaj sprawnie i szybko. Położył krzyżyk na swoich planach na przyszłość. Postanowił podporządkować się wszystkim, którzy go chcieli sobie podporządkować. Współpracował z psychologiem więziennym, na msze chodził, chociaż nie był za bardzo wierzący. W przeszłym życiu traktował Kościół i sprawy wiary z przymrużeniem oka, bo ojciec był wojskowym, a w tamtych czasach krzywo patrzyli, jeżeli major Wojska Polskiego afiszował się z religią. Teraz więc z innej pozycji, jakby w desperackiej rozpaczy, że nic już odwrócić nie można, postanowił jednym tchem zawierzyć. Postanowił? Gdzież tam. Jak piszczący szczeniak odruchowo rzucił się w ramiona swego pana albo się do jego nóg przytulił, bo znikąd pomocy. Taka była ta jego wiara. Nikt nie mówił, że zła, że jak trwoga, to do Boga. Panu Bogu pewnie miła każda dusza, która się do Niego zwraca w potrzebie.
Może i nic by z tego nie wyszło, ale kiedy już poznał w więzieniu wszystko i nic nie stanowiło dla niego tajemnicy, przeszedł przez wszystkie szczeble upokorzenia, i kiedy regulamin stał się dla niego codziennością, a on przyzwyczaił się już do tego, że dni są podobne jeden do drugiego jak bliźnięta syjamskie, wtedy nagle opuścił go sen. No, nie mógł zasnąć. Wiercił się z boku na bok, a sen nie przychodził. Patrzył w gwiazdę, co ją noc utknęła między kratami, i nieustannie Iwonkę widział. To znaczy nie całą Iwonkę. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, jak wyglądała, tego mu ktoś zaoszczędził, może i Bóg, ale jej oczy. Ogromne, ufne, i księżyc w nich stojący, odbijający się jak w tafli jeziora. Oczy miała podobne do gwiazdy. Piotr odwracał się do ściany, próbował nie patrzeć w okno, ale gdzie tam.
Z czasem zaczął się łapać na tym, że ma mokrą poduszkę. Nie mógł się z tym pogodzić, przecież na takiego macho się sposobił. Walczył ze łzami i ze swoimi wspomnieniami, a tu klops. Przywoływał z pamięci filmy ze Schwarzeneggerem, ale oczy Iwonki, w niego wpatrzone, zasłaniały ogromną postać ulubionego bohatera jego młodych, gniewnych lat. Wyzywał siebie od mięczaków, pogodzić się nie mógł z tym, że on, heros, co to na siebie całą winę wziął i przyjaciół oszczędził, życie na wolności im podarował, że on, Piotr, ze wspomnieniami poradzić sobie nie umie. Zaczął w oczach niknąć. Nie dawał sobie rady.
Wtedy poszedł do spowiedzi. Nie wierzył za bardzo, że to pomoże, ale cóż, spróbować nie zaszkodzi. Ksiądz go przyjął, nawet zaproponował papierosa, chociaż sam nie palił. Kiedy Piotr porządnie zgasił niedopałek w spodeczku, zrobił znak krzyża i wypowiedział formułkę przed spowiedzią, coś się stało. Pękł w chłopaku nagle ten węzeł, którego rozwiązać nie umiał. Płacząc i smarkając, charcząc i plując, chowając głowę w dłonie, zaczął z siebie wylewać potok słów. Wszystko, całe życie: szkoła, mama – dobra, płaczliwa, przysyłająca listy i paczki do więzienia, ojciec – co to po tym wszystkim od niego się odwrócił i znać go nie chciał, przyjaciele, którym oszczędzony został straszny los Piotra, a którzy zapomnieli o nim z czasem, chociaż przyrzekali, że nie zostawią go nigdy. Ale najwięcej o Iwonce dusza płakała.
Ksiądz uważnie słuchał, nawet wzrokiem się nie narzucał, on po jednej stronie biurka, Piotr po drugiej. Więc wylewał chłopak z siebie wszystko, drzazgi z serca wyrzucał. Od błahych, niesprawiedliwych, nieważnych, zdawałoby się, wydarzeń z dzieciństwa, aż po śmierć dziewczyny, śmierć, która całe jego życie młode w gruzy obróciła i przyszłość przygniotła krzyżem krat. Wszyściuteńko wypłakał. Do dna. Przepraszał i prosił, sam nie wiedział kogo, czy Boga, czy Iwonkę, czy może księdza, o przebaczenie i darowanie wspomnień strasznych, które nie pozwalały żyć. Płacz i błaganie Piotra rozchodziły się po kątach gabinetu-celi, w którym ksiądz urzędował, zalewały pokój beznadziejnością życia, takiego młodego, a już na samym początku przegranego. Wypluł to z siebie i zastygł nagle. Zapadła cisza jak makiem zasiał i tylko oddechy dwóch mężczyzn przenikały przez jej zasłonę i nadawały rytm życiu, które w tym pokoiku umarło i narodziło się na nowo.
Kiedy ksiądz kazał Piotrowi upaść na kolana, ten hardy przedtem i naburmuszony chłopak w mig okazał pokorę. Klęcząc na brudnej podłodze i opierając się głową o kolana księdza ubranego w niebieskie dżinsy, usłyszał ze zdziwieniem – nie słowa potępienia, tylko otuchy, krzepiące serce.
– To było, chłopcze, było wczoraj. Nic już na to nie poradzimy. Bóg jest dobry. Dziś masz pierwszy dzień nowego życia. Zapamiętaj: nie ma wczoraj, nie ma jutra, jest dziś. Co się stało, to już się nie odstanie, książka twego życia jest otwarta na stronie dziś. Czytaj ją, smakując każde słowo. Nie odwracaj strony wczorajszej ani nie spiesz się, aby zajrzeć na jutrzejszą. Nie zmienisz wczoraj, nie ma takiej możliwości. Zmienić możesz tylko dziś. I tylko siebie. Właśnie dziś powiedz komuś potrzebującemu dobre słowo, zrób coś, czego nie lubisz, a co jest potrzebne, patrz na życie tak, jakby każda jego minuta była ostatnią i rozkoszuj się nią, przeżyj ją w zgodzie z własnym sumieniem, w zgodzie z innymi ludźmi, w zgodzie z Bogiem. Przebacz sobie samemu, bo Pan Bóg już ci przebaczył. I módl się. – I zrobił znak krzyża.
Za oknem świeciło słońce. Wtryniało się w każdy kąt zaśmieconego pomieszczenia i kładło swą żółtą dłoń na dywan zrobiony z kudłatego kurzu, tworząc na nim niesamowite wzory.
Kąpało w swych promieniach dwóch mężczyzn. Jeden był stary i doświadczony. Doświadczony przez życie. Życie księdza alkoholika niepijącego już wiele lat, życie wcale nie lekkie. Doświadczony przez tysiące wysłuchiwanych latami monologów ludzi znękanych, ludzi w potrzebie.
Drugi, młody jeszcze, nieumiejący się odnaleźć w tym życiu, pewny, że wszystko skończone i że żadna przyszłość mu się nie należy, sam bowiem ją przekreślił.
Nagle odzyskał nadzieję, że może jednak, może się ułoży, i poczuł się, jakby nagle dostał od życia prezent.
Od tego czasu wewnętrzne życie Piotra się odmieniło, zaczął się w siebie wsłuchiwać, przyglądać się otaczającym go ludziom, książki w bibliotece wybierał już nie po to, by zapomnieć o czasie, który przedtem wlókł się niemiłosiernie, a teraz nagle zaczęło go brakować. Wciąż coś nowego poznawał, uczył się jak szaleniec. I jaśniejąc nową nadzieją, przez Boga daną, powtarzał jak katarynka: „Dziś jest mój dzień, żyję, wciąż żyję, a więc jestem po coś potrzebny Bogu, ma wobec mnie plany”.
Tak mijały lata w więzieniu, a Piotr, wciąż rozświetlony w duszy jak jabłuszko na słońcu, żył, dawał żyć innym, bo się nie wtrącał w ich sprawy, pomagał wtedy, kiedy go proszono, rzadko prosił ludzi o coś dla siebie, a już Boga wcale. Nauczył się powierzać swe życie Jego opiece i codziennie wieczorem, leżąc już na pryczy, a bojąc się jednak spojrzeć w okienko na gwiazdę przypominającą oczy Iwonki, mówił swymi słowami: „Niech się stanie wola Twoja, Boże. Zrób ze mną, co uważasz”.
Kiedy wyszedł na wolność i zamknęły się za nim drzwi dobrze znanego życia, nieoczekiwanie, pierwszy raz od wielu lat, poczuł złość. W karcie wypisowej podał, że jedzie do domu, tam też dostał darmowy bilet, ale wiedział, że nie ma dla niego powrotu w rodzinne strony. Dawno zerwał wszystkie kontakty. Ojciec, który go nie chciał znać, odszedł od matki. Mama natomiast, do końca o Piotrze pamiętająca, ułożyła sobie życie na nowo. Wiedział, że zawsze może do niej wrócić, do rąk jej dobrych, co go z każdej choroby ratowały w dzieciństwie, ale nie chciał. Nie chciał jej łamać życia. Młody jestem, zdrowy, dam sobie radę, myślał.
Nie dał. Nie umiał się odnaleźć w świecie, w którym nikomu nie był potrzebny. Przyzwyczajony był przez wiele lat do regularnych posiłków, czystego, choćby i więziennego, ubrania, własnej pryczy i tego, że ktoś za niego wszystkie sprawy załatwiał. Teraz nie rozumiał życia za murami, gdzie ustrój się zmienił, a ludzie razem z ustrojem zrobili się nie do poznania. Zezwierzęceni, całe swe życie rzucili na szalę dziwnej wagi. Kto kogo! Ja mam lepszy samochód, ty willę. Psy – dobermany, rottweilery – stały się probierzem zasobności portfela. Elektryczne rygle, alarmy w samochodach – bogatych, drogich. A z samochodów biedy nie widać, tylko spaliny czuć i kurz w lusterku. Walka na pięści i pazury!
Tak myślał Piotr, leżąc w wiosennej trawie i wąchając mokrą jeszcze po wczorajszym deszczu ziemię. Czuł się samotny jak kropka w znaku zapytania. A znakiem zapytania było własne miejsce na ziemi.
Wspomnienia. Długi ciąg zamykanych kiedyś za sobą drzwi. Tabliczka na każdych: zagubienie, niepewność, strach przed odrzuceniem, ból, czasami radość, przyjaźń, miłość – to rzadziej. Drzwi te są jak za mgłą, kiedy jest się z kim dzielić, kiedy ciepłe ramię obok wesprze i przytuli. W samotności otwierają się, skrzypiąc, i poufale zapraszają do wejścia, przywołując wspomnienia – mysioszare, rzadziej różnobarwne, kolorowym balonikiem odlatujące w niebo.
I nagle – pac, pękł balonik i tylko smętny ogryzek sznurka zwisa w dół i ucieka gnany wiatrem.
Kaśka odrzuciła różowy kocyk i postawiła nogę na trzeszczącej podłodze. Noga była lewa i Kaśka wnet zrozumiała, że ten, kto śpiewał w radiu: „Jutro będzie dobry dzień”2, śpiewał nie dla niej. Normalka, pomyślała, niech będzie jakikolwiek, byle był. Odganiając natrętne myśli tłukące się jak wściekły mól o naftalinę, weszła do łazienki.
Odkręciła kran i wrzasnęła, bo woda w prysznicu była lodowata. No tak, lewonożnie rozpoczęty dzień już na wstępie podstawił jej nogę.
– Anka! – zawołała, dygocąc jak pijak w delirium. – Nie śpisz? Zobacz, co się stało, ciepłej wody nie ma.
– To może na nią nie zasługujesz? Obudziłaś mnie, niech ci ktoś inny zobaczy. Balerina, na przykład – odpowiedziała Anka sennie i schowała głowę pod koc, zasypiając natychmiast z powrotem jak niemowlę.
Anka przyjechała wczoraj znienacka w odwiedziny. Była w nastroju skrajnego przygnębienia i cierpkiego rozbawienia równocześnie. Opowiedziała Kaśce o wieczorze spędzonym w gronie pracowników fabryki produkującej akcesoria do sprzątania, czyli – mówiąc po ludzku – szczotki i ich pochodne.
Trafiła tam niejako z urzędu, przygotowując koncert dzieci ze świetlicy na uroczysty jubileusz dziesięciolecia wyżej wspomnianego przedsiębiorstwa. Dzieci spisały się nadzwyczajnie, odstawiając popisowe numery, tańcząc i śpiewając, za co zostały nagrodzone oklaskami i słodyczami. Rozwieziono je następnie do domów, a Anka została, aby w czasie „bankietu” ubić z fabryką interes.
– Czego ty się złościsz, skoro tak dobrze tym dzieciom poszło? – zapytała Kaśka.
Patrzyła zdziwiona na Ankę, która tak się zapamiętała w opowiadaniu, że sypała do herbaty szóstą łyżeczkę cukru.
– Nie za słodko masz? – spytała Kaśka dobrodusznie, zabierając jej spod nosa cukierniczkę.
– Mówię ci, proszono mnie, żebym została na bankiecie. Obiecali pieniądze na kolonie dla dzieci. Więc przystałam na to, chociaż wiedziałam, że będą chlać na maksa. Ale co tam! Fuuuuj! Ulepek!
– Na zdrowie – zachichotała Kaśka. – Pij, pij, jesteś chuda jak szczep. Indiański. Kalorie ci nie zaszkodzą. Ciekawa jestem, jak twój mąż odnajduje cię w łóżku?
– Mnie przynajmniej ma kto szukać – odcięła się Anka.
W końcu okazało się, że Anka spędziła wieczór w towarzystwie ludzi, którzy potrafili rozmawiać tylko o robieniu szczotek. Podstawowym elementem tej produkcji jest włosie, więc zdrowo podchmielone towarzystwo wałkowało ten temat aż do nocy. Rozjuszona tym wiecznie zajęta Anka próbowała wydębić obiecaną forsę i ulotnić się po angielsku, ale gdzie tam! Cała dyrekcja zamknęła się w jakimś pokoju i odnaleźć ją było niemożliwością.
– Więc konwersowałam o włosiu, aż zaczęło mi wyrastać na plecach!
– Nie próbowałaś zmienić tematu? – Kaśka postawiła świeżą herbatę i na wszelki wypadek odsunęła cukierniczkę.
– Oszalałaś?! Musiałam wysłuchiwać, bo inaczej dostałabym nie pieniądze, tylko figę z makiem. Jeszcze głową kiwałam, że temat jest niezmiernie interesujący.
– No i co uzyskałaś od szczotkarzy?
– Kochana, najśmieszniejsze, że nic. Mam się zgłosić za parę dni. Ale to jeszcze nie koniec. Po tym obiecującym początku jeden z nich odprowadzał mnie do domu. A raczej ja jego, bo był wstawiony. I wiesz, co mi zaproponował? – Anka zaczęła się śmiać.
– Pewnie żebyś się z nim przespała – domyśliła się Kaśka.
– Żeby tylko! Z całym męskim szowinizmem wykrzykiwał, że on mnie w życiu ustawi.
– Dałaś mu po pysku?
– Nie od razu, moja droga. Jestem dyplomatką. Grzecznie zapytałam, jak sobie to ustawienie wyobraża.
– I co? – zaciekawiła się Kaśka. – Obiecał obrabować lombard?
– A gdzie tam! Powiedział, że zna sposób na wynoszenie szczotek z fabryki. Więc będzie je przynosić do mnie, ja będę sprzedawać i będziemy żyć jak pączki w maśle.
– No i ty się zgodziłaś entuzjastycznie i odtąd żyli długo i szczęś-liwie! – zakrzyknęła Kaśka z nadzieją.
– Oooczywiście! Dałam mu nawet w twarz na dobry początek.
Anka przyjrzała się herbacie, a po chwili dodała:
– Przyjął to z godnością. Nawet nie pisnął. Tylko że na twarzy też miał włosie. Więc myślę, że zamortyzowało.
– Szkoda – powiedziała Kaśka, patrząc na wyłysiałą szczotkę w rogu kuchni. – Mogłaś się ugiąć chociażby dla koleżanki.
Gadały jeszcze długo, więc Anka została na noc.
Teraz, drżąc z zimna i próbując odegnać nacierającego na nią psa radośnie liżącego ją po twarzy, Kaśka jęknęła:
– A niech cię licho. Jeszcze i to, pies mi mordę lizał. Puść! – Broniła się bez przekonania.
Pies nie ustawał jednak w pragnieniu okazania jej swojej miłości i Kaśka poddała się. Owinięta ręcznikiem usiadła z psem na progu domu, rozmyślając nad tym, że asertywna to ona raczej nie jest. Tyle czasu uczono ją tego na terapii, a tu nawet psu nie potrafiła powiedzieć jasno – „nie”.
Balerina, jakby zrozumiawszy, że to o niej te deliberacje, jeszcze raz dokładnie ją oblizała. Zachowała się jak malarz, który odchodząc krok od skończonego obrazu, nagle powraca i jeszcze raz dotyka pędzlem płótna, stawiając tym kropkę nad i.
Przynajmniej pies mnie umył, skoro nie ma ciepłej wody, pocieszyła się Kaśka, schodząc do ogródka. Popatrzyła na wystające zza drzew słońce i odwróciła się w stronę domu. Dom płynął w powietrzu nasyconym zapachem wysychających kałuż. Ranek o godzinie siódmej wyzierał z zapyziałych zakamarków oczami miejscowych kundli ziewających po ciężkiej nocy. Słońce pracowicie wdrapywało się na niebo, przeciskając się przez resztki nocy udającej się do pracy na inną półkulę. Dom płynął i kołysał się w pomarańczowych promieniach. Cztery czarne koty krążyły dookoła niego jak przeznaczenie, płynnie i miarowo wachlując ogonami.
Wróciwszy do domu, zajrzała do pokoju przyjaciółki. Anka spała z rozrzuconymi rękami. Kołdra spadła na podłogę, włosy zakrywały jej twarz, sapała równo. No, ta ma dobrze. Przykryła śpiącą – z dawno zapomnianą czułością. Jednak nie odmówiła sobie przyjemności i położyła na dywaniku pod łóżkiem pęk zerwanych na podwórzu pokrzyw. To za Balerinę – tłumiąc śmiech, cichutko wyszła do kuchni.
Czajnik – nie wiadomo czemu nazywany bezprzewodowym – wypluł do filiżanki wrzątek i wokół uniósł się cudny, gęsty zapach, a Kaśka uśmiechnęła się szeroko, jak kobieta w reklamie kawy. Zapaliła pierwszego papierosa i poszła wykręcić korek. Prąd bowiem wyłączono jej już dawno, za niepłacenie rachunków, ale znajomy zrobił jej na lewo dojście, żeby mogła czasami coś sobie ugotować albo gdzieś poświecić. Właściwie to Kaśka prądu nie potrzebowała. Radio miało bateryjki, telewizora od ukończenia terapii nie oglądała. Sterty rachunków piętrzyły się na trójnożnym, znalezionym na śmietniku stole. Zamiast czwartej nogi tkwiła w nim rura od odkurzacza, i tak bezużytecznego. Wszak skoro prądu brak – nie ma kurzu, logicznie tłumaczyła dociekliwym.
Kaśka była biedna jak mysz kościelna. Tak o sobie mówiła, chociaż czasami myślała, że z myszami to różnie bywa, a i kościoły są różne. Jan, jej znajomy ksiądz, kiedyś straszył ją myszami z pułapek porozstawianych po całej plebanii. Myszy wpadały w nie nawet, ale i tak zdążyły wyżreć przedtem wszystko, co leżało na wierzchu, a także i to, co przemyślnie przed nimi ukryła. Zwłaszcza to, co ukryła. Nocami leśna plebania poruszała się jak żywa w rytm ich chrobotań. Wtedy Kaśce się wydawało, że nie myszy to były, tylko mamuty olbrzymie, do nieprzyzwoitości wręcz spasione. Ale czy z tego żartowała, czy nie, bieda i tak z kątów wyłaziła, patrzyła w oczy i nie chciała odejść.
Jedynym, co Kaśka opłacała, wręcz do przesady pilnując terminów, były rachunki telefoniczne. Telefon był jedną z dwóch rzeczy, które kochała. Pierwszą i najważniejszą rzeczą w jej dziwnym domu była maszyna do pisania. Maszyna została jej kiedyś podarowana, a właściwie pożyczona przez człowieka, którego Kaśka wymazała z pamięci i od pewnego czasu nigdy o nim nie mówiła. Kiedyś nawet postanowiła ją odesłać – spakowała i napisała adres na paczce, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Prawdę mówiąc, ręce jej opadły i nie potrafiła się pozbyć tej ostatniej rzeczy łączącej ją z przeszłością. Zostawiła sobie taką chytrą furtkę – zdawała sobie z tego sprawę aż za dobrze. Oddanie maszyny rozumiała jako spalenie ostatniego mostu.
Czasami, siedząc i pukając bezmyślnie w klawiaturę, widywała twarz mężczyzny nazywanego w myślach Małym Księciem i wtedy nachodziły ją wspomnienia, otwierając dawno pozamykane drzwi.
Padała wtedy na kolana, płakała tak strasznie, że nawet stary pies uciekał przed jej bólem. Żarliwie modliła się do Boga, w którego wierzyła tak mocno (choć po swojemu, bo Kaśka wszystko robiła po swojemu). Błagała Go wtedy, żeby zabrał ten ból, i Bóg litował się, wyjmował w dobroci swojej nóż z jej serca. Wówczas zasypiała i we śnie zamykały się drzwi, jedne po drugich, a sen przynosił ukojenie.
Maszyna i telefon. Dwie najbardziej niezbędne i ukochane przez nią rzeczy na świecie.
Kiedyś Michał, przyjaciel, co to zawsze Kaśkę pocieszał w babskich rozterkach (mówiąc, że wszystko będzie dobrze), oznajmił jej, że w życiu człowiek potrzebuje tylko powietrza, trochę wody i jedzenia. Reszta to są zabawki.
Chociaż Kaśka wierzyła Michałowi o wiele bardziej niż sobie, do tych rzeczy dodała maszynę i telefon. Maszyna była Kaśce niezbędna do jej literackich poczynań, za które czasami płacili, a czasami płacić mieli. A telefon był potrzebny, kiedy borykanie się z życiem podchodziło duszącą falą do gardła. Wtedy Kaśka dzwoniła do kogoś i robiło jej się trochę lżej.
Stary zegar na ścianie wykukał ósmą. Zawiązawszy na głowie jedną z setki chust ze swojej kolekcji, siadła przy maszynie, wypiła łyk kawy, zapaliła papierosa i wystukała jednym palcem słowo DOM. Rozejrzała się dookoła.
Widać było, że dom choruje. Ciemne zacieki spełzające z sufitu na latami nieodnawiane ściany pokoju wywoływały skojarzenie z grotą. Zapadniętymi oczodołami patrzyły na świat ciemne, ponure, odrapane okna niemalowane od wojny. Pojedyncze słoneczne ogniki, z trudem przebijające się przez zmatowiałe szyby, zapalały się i gasły w zakurzonym, staromodnym lustrze, którego ramy z czasem też dostały reumatyzmu. Roztargniona, wiecznie szarpiąca się z własnym wnętrzem Kaśka nawet tego nie zauważyła. Dom był stary i chory. Żaden lekarz ani żadna brygada remontowa nie oglądali go od lat. Poszturchiwany przez wiatr po trochu rozpadał się na kawałki.
Kaśka kupiła go za psi grosz od gminy, która nie mając pojęcia, jak się pozbyć rudery (wszak rozbiórka też kosztuje), rozwiesiła w całej okolicy ogłoszenia o przetargu. Przyjechawszy kiedyś do terapeuty, żeby znowu plamić gorzkimi łzami swoich duchowych mąk całkiem schludną kozetkę w jego gabinecie, zauważyła ogłoszenie. Przystąpiła do przetargu i wygrała w przedbiegach, płacąc jedną piątą pierwotnej ceny.
Inną rzeczą było, że żaden normalny obywatel nie kupiłby czegoś takiego nawet za jedną setną ceny, czemu zresztą obywatele dali wyraz, olewając przetarg, ale czy to ważne? Kaśka zawsze wiedziała lepiej. W ogłoszeniu napisano „dom” i tylko to się liczyło.
Po wyjściu z zamkniętej terapii odwykowej wciąż poszukiwała domu. Miotała się jak przeciąg po różnych miejscach, przytulała się do dobrych i nie bardzo dobrych ludzi, myliła się w ocenach, krótko mówiąc, błądziła. Poszukiwała nieznanej przedtem czystości i odkrytego na terapii Boga. Całe latami nieporządkowane życie próbowała nagle ułożyć w sensowną całość w ciągu miesiąca lub najwyżej kwartału, zapominając o podstawowej zasadzie niepijących alkoholików, że trzeba dać czas czasowi i poruszać się powoli. Otwierać się przed tym nieznanym dotąd światem normalności tak, jak róża rozchyla swe płatki – ostrożnie, jeden po drugim, żeby po pewnym czasie dopiero otworzyć całe swe serce i oddać je słońcu.
Kaśka tak nie umiała. Biegiem! Byle prędko! Byle już!
Do słońca też na przełaj. A słońcem był, nagle odnaleziony, Bóg. Kaśka, uwierzywszy w Jego istnienie, poruszając się na oślep, rwała na strzępy tę otrzymaną łaskę w postaci trzeźwości. Żądała natychmiastowego zadośćuczynienia za wszystkie krzywdy przeszłego życia będącego już jak za mgłą, oddzielonego ścianą, za którą nie chciała wracać za żadne skarby.
Myślała jak dziecko, że jeżeli jest trzeźwa, to natychmiast rozwiąże wszystkie problemy i będzie szczęśliwa. Znajdzie przyjaciół, pracę, poprowadzi normalne życie, znajdzie miłość i faceta, który ją pokocha i będzie się nią opiekować, a ona nim, i najważniejsze, że wreszcie dokądś przynależąc, będzie mogła stworzyć dom.
Myliła się bardzo. Otrzymawszy raz i drugi od życia potężnego szturchańca, zniechęcona i wściekła na to głupie życie postanowiła z nim skończyć. W porę się jednak przestraszyła i przedsięwzięcie spaliło na panewce. Było kolejną ucieczką od rzeczywistości. Więc Kaśka nadal uciekała przed życiem, chowając się co rusz do nowych siedlisk, które po pewnym czasie porzucała, nie znajdując w nich tego, czego szukała. Aż wreszcie kupiła tę ruderę. Wbiła przy płocie dwie tabliczki: „Śliwkowe Wzgórze” oraz „Uwaga, zły pies”. Przywiozła ze schroniska Azora i postawiła mu ocieplaną budę pod tytułową śliwą. Jej przyjaciółka Anka, która z zawodu była biolożką, a z zamiłowania społecznicą, niezbyt elegancko wyraziła swoją opinię o drzewie, odbierając Kaśce nadzieję na to, że śliwa kiedykolwiek stanie się podstawą przyszłego sadu.
– Gówno, nie drzewo – zawyrokowała obrazowo a dobitnie, patrząc na Kaśkę paradującą wokół śliwy w chuście i ciemnych okularach. – Zdziczała hodowla robali. – Oderwała gałązkę i zaczęła żuć jej koniec.
– Oddawaj gałąź – zawołała obrażona Kaśka. – Nie podoba się, patrzcie no! Zobaczysz, jeszcze z niej narobię dżemów. To znaczy, ze śliwki. I tobie nie dam, żebyś wiedziała. Janeczkę będę częstować.
– Po pierwsze, moja droga, żadnych dżemów nie narobisz – wciąż przeżuwając śliwkową witkę, rzeczowo oznajmiła Anka – bo nie umiesz. A po drugie Janeczka, o ile wiem, jest wegetarianką i nie używa mięsa w żadnej postaci.
– Przypomnę sobie, jak się robi dżemy! – odcięła się Kaśka, poprawiając na głowie przekrzywioną chustkę.
– Nie można sobie przypomnieć czegoś, o czym się nie ma bladego pojęcia. A poza tym ty nawet jak się czegoś dowiesz o powidłach, to prędzej napiszesz o nich wiersz, niż je zrobisz. – Anka ostatni raz rzuciła okiem na nieszczęsną śliwę i tanecznym krokiem udała się do ruiny nazywanej szumnie domem.
Kaśka szła za nią, mrucząc:
– To się nauczę. Sąsiadkę spytam, jak się robi dżem. I właśnie że Janeczka, choć niemięsożerna, będzie jeść. Bo śliwka to warzywo, a nie mięso. Zobaczysz, cały dom będzie pachniał śliwkami. A tobie i tak nie dam!
– Ty niemoto, śliwka jest warzywem chyba tylko w ruskich szkołach. Na całym świecie jest uważana za owoc! Natomiast Janeczka musiałaby być bardzo głodna, żeby pożerać ten miąższ, który będziesz od mięska oddzielać. Żeby to jeszcze kartki na mięso były, miałabyś powodzenie, bo wtedy nawet i robaczki by smakowały. Z braku laku.
Kaśka słuchała Anki z nadętą miną i już chciała się odgryźć, kiedy Anka, otwierając drzwi do kuchni, rzuciła znienacka:
– A jeżeli chodzi o zapach śliwkowo-dżemowych atrakcji, to może przypomnij sobie, do jakiego bólu już raz cię doprowadził ten twój romantyzm węchowy. Przecież znów się ładujesz, zaczynasz śnić życie. Kaśka, weź łopatę i po prostu kop ziemię. Do utraty tchu. Żeby padać ze zmęczenia. Przestań wreszcie marzyć. Buduj ten wymarzony dom w sercu, w sobie, a nie na zewnątrz, bo to wszystko są tylko dekoracje. Przypomnij sobie zapach innych, cynamonowo-jabłkowych szaleństw, które kiedyś tak poetycko opisałaś w swej książce. Przecież tylko cudem od tych marzeń wtedy nie zapiłaś.
Kaśką zatrzęsło.
– Jak ty śmiesz! Ty, ty… Ty!!! Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że jesteś nie przyjaciółką, tylko świnią! Wynoś się!!! – Ciężko opierając się o drzwi, blada jak ściana Kaśka powoli ściągnęła z głowy chustę. Bezwiednie przygładziła jasne, sterczące na wszystkie strony włosy. Przymknęła na chwilę oczy, jakby nie mogła unieść ciężaru powiek, i nagle szeroko je otworzywszy, zaczęła biec.
Biegła ciężko w stronę lasu, potykała się, padała na kolana i znów się podnosiła. Gałęzie chłostały ją po twarzy i zostawiały ślady na policzkach. Jak na karuzeli migały drzewa, spadało niebo, gdzieś w oddali słychać było krzyk Anki, ale zagłuszał go łomot serca próbującego wyskoczyć z piersi, serca zranionego wspomnieniami, krwawiącego od cynamonowego zapachu przeszłości.
Nie wiedzieć jak długo tak się po tym lesie miotała.
Przychodziła do siebie, półleżąc na schodach, tuląc się do poręczy – przerażona własną bezbronnością. Szlochała i patrzyła na siedzącą obok Ankę, która jak nakręcona wciąż powtarzała:
– Przepraszam cię, przepraszam.
– Chcę do domu – dyszała Kaśka. – Boże, błagam, daj mi dom.
– Ależ masz, masz dom, odremontujemy go i zobaczysz, jaki będzie piękny. A z czasem i ten prawdziwy w sobie odnajdziesz. – Anka obejmowała ją i głaskała po plecach, jak dzieciaka, co sobie zdarł kolano. Sama też chlipała w Kaśki ramię, taka to była damska współpraca.
Siedziały na starych schodkach, przytulone do siebie dwie kobiety. A słońce, zakończywszy swą pracę, uciekało za horyzont, gubiąc po drodze ukośne promienie prześwitujące przez gałęzie śliwki. Śliwki robaczywki.
„Krak-krak” – powiedziała sroka i przeskoczyła na inną gałązkę. A może powiedziała to inaczej, ale sens był mniej więcej taki właśnie.
Żółte, nieruchome oko wpatrzone było w błyszczący przedmiot widoczny za szybą. Przedmiot nieosiągalny, ponieważ był on zajączkiem słonecznym tańczącym na tafli wody schowanej za szkłem. Sroka o tym nie wiedziała i bardzo głośno rozpaczała z powodu niemożności uchwycenia tej, tak pożądanej przez nią, błyskotki. W końcu dziobnęła bezsilnie szybę i odfrunęła w nieznane.
– Ciekawa jestem, dokąd ona poleciała – powiedziała siedząca na skraju basenu dziewczynka. Majtała w wodzie nogami, obserwując srokę. – Tatusiu! – zawołała. – Czy sroka poleciała do jubilera?
– Czemu tak myślisz? – zapytał, nie odrywając się od gazety, siedzący na leżaku pięćdziesięcioletni mężczyzna.
– No bo tam sprzedają złoto – stwierdziła rezolutnie ośmiolatka. – Wujek Witek ma takie sklepy. I złoto też ma. Zawsze ma ze sobą trochę. No, nawet dużo ma ze sobą: zegarek, łańcuszek, drugi łańcuszek, pierścionek, drugi pierścionek…
Mężczyzna zmarszczył czoło i wstał, odkładając na bok gazetę.
– Nie wszystko jest złotem, co się świeci, Zosiu. Idź teraz, kochanie, na podwieczorek, już czas.
Poszedł wolno w kierunku domu, zabierając telefon. Z sięgającego podłogi okna gabinetu rozciągał się widok na kolorowy ogród. Usiadł ciężko przy biurku, oparł siwiejącą głowę na dłoni i zapatrzył się w jeden punkt. Tym, na co patrzył ojciec Zosi, był portret ładnej kobiety. Został namalowany po jej śmierci, osiem lat temu. Pierwowzorem było zdjęcie, z którym się od dnia ślubu nie rozstawał. Zielone, pogodne oczy, dokładnie takie jak oczy ich córki, patrzyły na niego z troską i powagą. Powagę oczu rozświetlał ciepły jak powiew wiosennego wiatru uśmiech.
– Przepraszam cię, słonko – szepnął czule. – Nie umiałem sobie poradzić. Poproszę go o pomoc raz jeszcze. Zrobię to dla Zosi… Proszę z prezesem, mówi Górski – powiedział do telefonu zdecydowanym tonem.
Minęła długa chwila, zanim ktoś gburowato rzucił w słuchawkę:
– Kokosza, słucham.
– To ja, Witku, dzień dobry. Jak się masz?
– Kto „ja”? Co za „ja”?
Ironiczny ton wyprowadził Górskiego z równowagi, ale zliczywszy szybko do dziesięciu, spokojnie oświadczył:
– Twój szwagier, nie poznajesz?
– Aaaa, pan szwagier! I czego też wasza wielmożność tym razem chce od nas, pysznych nowobogackich? Czyżby znów hrabiemu forsa wyschła?
Skąd on wie, że kiedyś nieopatrznie tak go nazwał, zastanowił się mężczyzna, ale przypominając sobie o sytuacji, w której się znalazł, szybko wyrzucił z siebie:
– Chciałbym się z tobą spotkać. Niestety, nie jest to rozmowa na telefon. Mam kłopoty.
– Tak? Ty masz kłopoty? – zapytał rozmówca sarkastycznie. – A mnie się wydaje, że to raczej ja mam kłopoty. Z tobą, jak zawsze. Od dziesięciu lat, czyli od czasu, kiedy zawróciłeś w głowie mojej siostrze, są przez ciebie same kłopoty. Beata żyłaby do dziś, gdyby ci się potomka nie zachciało. Przypłaciła życiem twoje hrabskie fanaberie. Natomiast bardzo dobrze wiem, o czym chcesz ze mną rozmawiać. Splajtowałeś już dawno, nieprawdaż? Marzyła ci się uczciwość w inwestycjach! Tylko jeszcze trzeba umieć to robić. Nie wystarczy o tym opowiadać. Masz to, czego chciałeś. Pilnowałem cię i obserwowałem, co robisz. Wykupiłem wszystkie twoje weksle. A to niespodzianka, co? Nawet dom nie jest już twój, frajerze. Komornik siedzi na tej resztce, co ci jeszcze została. – Szwagier się wyraźnie rozkręcał. – Ty przeklęty kretynie, kup bilet na Grenlandię, i to w jedną stronę! Spieprzaj z kraju, oto moja rada. Nie dam ci ani grosza, a o Zosię się zatroszczę, w końcu jest moją siostrzenicą. Niestety.
Suchy trzask w telefonie oznaczał bez wątpienia koniec rozmowy i nadziei na to, że może jednak wszystko się ułoży. Górski się zamyślił. Nadmiar przykrych wydarzeń w jego życiu, niemożność zaradzenia bankructwu, nieumiejętność poradzenia sobie z brutalną rzeczywistością doprowadzały go do rozpaczy. Smutni panowie, którzy jak korowód żałobników okrążali co cenniejsze przedmioty w tym starym domu pamiętającym jeszcze czasy ojca i dziadka, nakładali pieczęcie komornicze i notowali coś w dużych księgach, przerażali go. Wspólnicy, uważani dotąd za przyjaciół, znikli. Zostały zobowiązania nie do wypełnienia. Górski nie był człowiekiem walki. Prostota zasad, jakie otrzymał w spadku po przodkach, w żaden sposób nie przystawała do tych skomplikowanych czasów, w jakich przyszło mu działać. Mówić tylko prawdę, obietnic dotrzymywać, długi płacić i takie tam różne oczywistości. Nijak to się miało do pokrętnych i mętnych spraw, w obliczu których stawał ostatnio. Ani się obejrzał, jak został zapędzony do rogu i w bezradności, wyposażony wyłącznie w nieprzydatne tu standardy, stwierdził, że pozostało mu tylko jedno honorowe wyjście. Jedynie Zosia trzymała go przy życiu, leżąc na sercu ciężkim kamieniem odpowiedzialności. Myśl o losie córki nachodziła go ciągle i nie pozwalała na realizację prostego, zdawałoby się, planu. Wyjęcia ze skrytki broni i użycia jej zgodnie z przeznaczeniem. Ostatnią nadzieją był szwagier, choć nielubiany, ale bogaty i mogący rozwiązać finansowe problemy Górskiego jednym pociągnięciem pióra. Wystarczyłoby poręczenie w banku i może udałoby się jakoś naprawić sytuację. Był to ostatni wariant brany przez Górskiego pod uwagę – tylko z powodu Zosi. Ale teraz i ta ewentualność upadła.
Pozostało albo poddać się, oddać wszystko za długi i – mając przed sobą widmo więzienia – oczekiwać z pokorą na to, co los przyniesie, albo spróbować uratować przynajmniej córkę, zostawiając dla niej trochę grosza u kogoś godnego zaufania.
Górski popatrzył dookoła i podjął decyzję. Podszedł do sejfu, zerwał plombę nałożoną przez komornika i wybierając szyfr, czyli dokładną datę swego ślubu z Beatą, otworzył go. Wyjął paczki pieniędzy w banderolkach i włożył je do brązowej koperty z napisem „Druki”. Znalazł w notesie numer telefonu, a usłyszawszy w słuchawce miły damski głos, poprosił o połączenie z panią Anną.
– Przy telefonie – usłyszał.
– Tu Górski. Dzień dobry. Pani mnie pewnie nie pamięta. Moja Zosia uczęszcza do świetlicy, którą pani prowadzi.
– Pamiętam. Ma pan takie miłe dziecko. W czym mogę pomóc?
– Mam do pani niecodzienną prośbę. Muszę natychmiast wyjechać, nie wiem, na jak długo, a chciałbym przechować pewną rzecz dla córki. Bardzo ważną rzecz! – dodał z naciskiem. – Jest to dla mnie sprawa życia lub śmierci. – Górski z trudem się uśmiechnął do słuchawki. – Czy byłaby pani skłonna mi pomóc? Jednocześnie wystawię czek, który złożę na pani ręce. Wykorzysta go pani dla potrzebujących. Natomiast paczkę przekaże pani Zosi wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Ufam pani. Wiele słyszałem dobrego o pani poczynaniach, tacy ludzie jak pani są godni podziwu w dzisiejszych czasach i…
– Panie Górski, proszę sobie łaskawie darować te opinie, zbyt dla mnie pochlebne. Dodam, że takich ludzi jak ja jest dość dużo. Nic specjalnego nie robimy. Zwyczajnie, pomagamy tak, jak umiemy. A jeśli chodzi o pana prośbę, to mogę ją spełnić tylko połowicznie. Niestety wyjeżdżam z PCK do Kosowa i złapał mnie pan w ostatniej chwili. Tę rzecz może pan zostawić u mojej przyjaciółki. Ufam jej tak jak sobie. Nigdy mnie nie zawiodła. – Anka popatrzyła za okno. Kierowca ciężarówki machał do niej. Szybko więc rzuciła do słuchawki: – To nawet się dobrze składa, bo Kaśka mieszka niedaleko pana i jeżeli powoła się pan na mnie, to zgodzi się pomóc. Jej posesja nazywa się Śliwkowe Wzgórze. – Tu sprawnie podała nieprosty adres. – Łatwo pan znajdzie. To jest bardzo stary dom tuż przy lesie.
– Czy to jest ta kobieta, która pisze książki? Słyszałem o niej. Przepraszam, a czy…
– Tak, to ona. Pan wybaczy, panie Górski, ale już trąbią z samochodu. Muszę iść.
– Dziękuję pani. Życzę szczęśliwej podróży.
– Panu również. Do widzenia.
Mężczyzna, zawoławszy Zosię, wsiadł do samochodu. Po niespełna dwudziestu kilometrach zatrzymał mercedesa przy odrapanym gaziku, za którym stała tabliczka z niezgrabnym napisem „Śliwkowe Wzgórze”, a na masce którego siedział rudy kot i z filozoficznym spokojem obserwował świat.
– Tato, dokąd przyjechaliśmy? – zapytała Zosia, skradając się ostrożnie w stronę kota.
– Do pewnej pani, która pisze książki – odpowiedział Górski, zamykając drzwi od samochodu.
– W tej chwili akurat nie piszę, tylko kopię. – Głos dobiegał z pobliskiego dołu. – Może mi pan podać rękę? Sama się z tego nie wygrzebię.
Kaśka, w chabrowej chustce na głowie, nie wypuszczając z ręki łopaty, zaprosiła gości do domu.
– Czemu pani tam kopie? – zapytała Zosia, przyciskając do siebie rudego kota, który otarł się najpierw o jej kolana, a potem dał się wziąć na ręce. Co nie było rzeczą prostą dla dziewczynki, bo kot był, powiedzmy, dość duży.
– Szukam skarbu – poważnie wyjaśniła Kaśka, myjąc ręce. – Mogę zaproponować państwu coś zimnego do picia. Niestety, wyłączyli prąd, więc herbaty nie będzie.
– Dziękuję bardzo. Pani nie boi się tak obcych przyjmować? – zaciekawił się Górski. Zosia nie mówiła nic. Wiadomość o znajdującym się w pobliżu skarbie odjęła jej mowę.
– A co mi mogą zrobić? – Kaśka nalała gościom zdobycznej, przeterminowanej wody mineralnej. – Ukraść nie ma co. Tylko ewentualność mordu wchodzi w rachubę. Ale komu by się chciało? – Uśmiechnęła się i zwróciła się do Górskiego: – A więc słucham pana.
– Przysłała mnie tutaj pani Anna.
– Nie znam. – Kaśka wypiła łyk wody i spokojnie patrzyła na gościa. Kot popatrzył też.
– Pani Anna ze świetlicy dla dzieci – wytłumaczył Górski.
– Ach, Anka! – zaśmiała się gospodyni. – Pan wybaczy, ale nikt jeszcze jej nie nazwał przy mnie panią Anną. Chociaż, muszę przyznać, to brzmi godnie. – Zamyśliła się na chwilę i wracając do rzeczywistości, zapytała: – A więc o co naprawdę chodzi?
Zosia z kotem wyszła na dwór, a Górski, kładąc na stole paczuszkę, objaśnił Kaśce sprawę. Kaśka uważnie popatrzyła na niego i mężczyzna się zmieszał, umilkł na chwilę i nie podnosząc na nią oczu, pomyślał, że łatwiej jednak prowadzić takie rozmowy przez telefon. O wiele łatwiej.
– Jeżeli Anka obiecała, to ja to zrobię, zgoda. Ale niech mi pan łaskawie powie, kiedy ma pan zamiar z tej podróży powrócić.
– To trudno określić, bo widzi pani, ja… – Mówiąc to, podniósł się z krzesła. Brązowa paczka wciąż plamiła niebieską, wiejską ceratę.
– Proszę pana, wietrzę tu coś dziwnego i niedobrego zarazem – stwierdziła Kaśka stanowczo.
– Proszę mnie więcej nie pytać, błagam – jęknął prawie. – Podejmie się pani tego?
– A mam inne wyjście? – Zważyła paczkę w dłoni i dość beztrosko wrzuciła ją prosto do pawlacza.
Górskiemu przyszło do głowy, że jeszcze nigdy nie widział, aby ktoś tak bezceremonialnie potraktował pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale cóż! Widocznie tak być musiało.
– Zostawiłem na stole czek dla pani Anny – powiedział. – Może wybrać pieniądze, kiedy zechce, to jest wolne konto.
– Wolne od czego? – zapytała dociekliwa Kaśka, ale natychmiast o swoim pytaniu zapomniała, usłyszawszy przerażony dziecięcy głos i rozpaczliwe miauczenie.
Te rozdzierające dźwięki dochodziły z głębi wykopanego przez nią dołu. Rzucili się do niego oboje i wyciągnęli stamtąd przerażoną Zosię i kota. Kot rzucił na Kaśkę obrażone spojrzenie i oddalił się, prychając jak kot. Bo jak niby miał prychać.
– Czego ty tam szukałaś, Zosiu? – spytał z wyrzutem ojciec, próbując wytrzeć brudną twarz dziecka chusteczką do nosa.
– Skarbu, tatusiu, bo pani mówiła, że tam jest schowany. – Zawstydziła się pod spojrzeniami dorosłych i przylgnęła buzią do marynarki ojca.
Kaśka patrzyła na tę scenę dziwnie wzruszona, rozczulona wręcz. Nie wiedziała jeszcze, że błądzące dziwnymi drogami przeznaczenie zwiąże jej los z tym dzieckiem przytulonym do ojca jak liść jesienny do mocnego drzewa.
– Pani Kasiu – odezwał się Górski. – Czy pozwoli mi pani wręczyć sobie pewną kwotę, żeby, proszę się tylko nie obrazić, mogła pani opłacić prąd i uregulować inne rachunki. Zrobi mi pani prawdziwą grzeczność, przyjmując te pieniądze.
– Dziękuję, ale nie! Uważam, że takie wynalazki jak prąd nie są niezbędne do życia.
– Nie rozumiem. – Górski popatrzył na stojącą obok Kaśkę. Słońce przeświecało przez brzegi jej chusty. Nie miał jednak ani czasu, ani siły rozgryzać jej filozofii, czy też pozy. Znajdował się w stanie takiego napięcia, że twarz kobiety to odpływała, to znów zbliżała się do niego w tym prześwietlonym obrazie.
– Nie szkodzi – westchnęła lekko. – Nie pan jeden.
– Pani Kasiu. Muszę się już pożegnać. W razie gdyby mi się coś stało, nie zapomni pani o Zosi, prawda? Do widzenia pani.
– Jesteśmy ludźmi, panie Górski. Niech pan jedzie ostrożnie. – I przeżegnała odjeżdżający samochód.
Po powrocie do domu mężczyzna zaprowadził Zosię do gospodyni. Uzgodniwszy z nią, że kobieta zaraz Zosię zabierze maluchem do miasta, gdzie mieszkała jej siostra, i że pójdą do zoo, wszedł do gabinetu. Jeszcze raz otworzył sejf, po raz ostatni wybierając najszczęś-liwszą datę swojego życia. Podszedł do okna i patrzył na wsiadającą do samochodu córkę. Posłali sobie po całusku. Jeszcze raz pomyślał o wielomilionowym długu. Wyjął owinięty w płótno pistolet. Usiadł przy biurku. W ostatnich dniach wiele razy miał go w ręku, oswajał się z nim. Teraz odłożył go na blat i metodycznie zaczął układać w szufladzie. I tak panował w niej porządek, ale nie zawadzi sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś szczegółu, który mógłby niepotrzebnie zainteresować tego, kto ją jutro otworzy. Ma znaleźć i przeczytać tylko jedno – list pożegnalny, jasno tłumaczący słuszność i jedyność jego kroku.
Zasunął powoli szufladę, rozejrzał się po pokoju, jeszcze raz spojrzał na zdjęcie i sięgnął po broń. Precyzyjnie włożył lufę do ust i ten gest wydał mu się nieco śmieszny, więc żeby nie przedłużać tej sceny, która nagle nabrała melodramatycznego posmaku, jakby zawstydzony tym, co robi, nacisnął spust. Ptaki z pobliskiego drzewa zerwały się z furkotem. Dom był pusty, więc nikt nie przybiegł sprawdzić, co spadło. Wąska strużka krwi wsączała się do szuflady. Na podłodze leżało zdjęcie w ramce. Zielone oczy kobiety patrzyły w sufit.
A jednak ktoś słyszał odgłos wystrzału. Jego dźwięk zbiegł się dzwonkiem u drzwi, których nie miał kto otworzyć. Zosia i gospodyni, które zawróciły pod dom po zapomniany parasol i sweterek, zobaczyły przed drzwiami plecy dwóch mężczyzn.
– Czy to nie twój wujek? Zobacz, kochanie. – Pani Janka zatrzymała samochód przed bramą. Zosia w białej sukience z falbankami, z mandarynką w dłoni podbiegła do nieznajomych.
– Dzień dobry. Czy panowie przyszli do tatusia? – zapytała z uśmiechem, jak przystało na grzeczną panienkę.
Gospodyni podeszła z kluczami w ręku, z pewnej odległości przywołała Zosię do siebie i bardzo oficjalnym tonem, lecz uprzejmie, zapytała, czym może służyć.
Ponieważ panowie chcieli się widzieć z panem Górskim, a gospodyni nie wiedziała, czy pan Górski chce się widzieć z panami, poprosiła, żeby łaskawie zaczekali w ogrodzie, podczas gdy ona sprawdzi, czy chlebodawca jest obecny.
Stanowczym ruchem ujęła Zosię za rączkę i weszła do domu, starannie zamykając za sobą drzwi na zasuwę.
Zosia, nieco zdziwiona takim obrotem sprawy, uwolniła rękę z mocnego uścisku gospodyni i podskakując radośnie, pobiegła schodami na piętro, ciągle trzymając w dłoni pomarańczową kulkę.
– Tatusiu! – zawołała, wieszając się na klamce, zbyt wysoko dla niej umieszczonej, i całym ciężarem małego ciała pchnęła masywne drzwi do gabinetu. – Jacyś panowie do ciebie!
Głowa Górskiego leżała przylepiona lewym policzkiem do brzegu biurka. Górna połowa jego ciała, nienaturalnie przekrzywiona, całym ciężarem przechylała się przez podłokietnik krzesła, a z palców lewej dłoni, wiszącej martwo nad podłogą, kapała na dywan krew. Dziewczynka z racji swojego wzrostu nie mogła widzieć, co się działo na biurku, patrzyła więc, znieruchomiała, na ten ojca palec i na tę plamę krwi na dywanie. Stała jak baletniczka z pozytywki, zatrzymana w pół ruchu, z rączkami zgiętymi w łokciach i odstawionymi od tułowia na boki w geście, który mógł wyrażać zarówno pytanie, jak i odpowiedź: „nie wiem”. Nie słyszała przenikliwego krzyku gospodyni, nie widziała jak ta, z przerażeniem i obrzydzeniem, odskoczyła od drzwi gabinetu i pobiegła, potykając się, do drzwi wejściowych, aby wpuścić obcych mężczyzn – niech zrobią cokolwiek, tylko niech zdejmą z niej ten ciężar. Jeden z komorników, stanąwszy w drzwiach pokoju, w lot ocenił sytuację i spostrzegłszy przed sobą nieruchomą dziewczynkę, rzucił przez ramię do kolegi:
– Zabierz stąd dziecko.
– Pokażesz mi, gdzie jest telefon? – zapytał drugi, ujmując ramię Zosi.
Zosia popatrzyła na niego, na biurko, znów na niego, jakby jeszcze nie całkiem się obudziła ze snu.
– Przecież tutaj stoi, na biurku. – Ręką ściskającą mandarynkę pokazała telefon.
Zrobiła dwa małe kroki, akurat tyle, na ile pozwoliła długość ramienia trzymającego ją za łokieć mężczyzny. I wtedy zobaczyła twarz ojca.
A raczej to, co z niej zostało.
Żaden z mężczyzn nie zdążył, nie był w stanie jej powstrzymać i odwrócić biegu wydarzeń.
Dziewczynka wyrwała się komornikowi i gnana odruchem panicznej ucieczki, przeleciała przez szybę we francuskim oknie, robiąc krok w powietrzu. Spadła z piętra na krzaki czerwonych róż zdobiących wejście do domu.
Karetka wioząca ją do szpitala pędziła na sygnale, a lekarz, unieruchomiwszy głowę Zosi w sztywnym kołnierzu, wyjął z jej ręki ściśniętą i zmiażdżoną mandarynkę.
* * *
Deszcz lał jak z cebra, ale słońce już się przedzierało przez smoliste chmury, dając nadzieję, że ta pompa nie potrwa długo.
Jasny promień padł na człowieka, który opierając się na lasce, brnął do przodu, rozchlapując kałuże i nie zwracając uwagi na spływające po jego lichym odzieniu potoki wody.
Za pazuchą niósł szczeniaka. Zataczał się na prawo i lewo, potykał się, ale pieska nie upuścił. Człowiek był pijany. Za nim, w pewnym oddaleniu podążały dwa psy. Czasami mężczyzna się oglądał i lekko czkając, próbował je odstraszyć, ale widząc, że psy nie ustają w dążeniu do zaprzyjaźnienia się, dał spokój, zwłaszcza że najbardziej na świecie lubił zwierzaki, za co był przez nie darzony nie mniejszą sympatią. Chuchając pijanym oddechem prosto w czarniutki pyszczek przytulonego do jego serca szczeniaczka, opowiadał mu w dziwnym natchnieniu swoje życie. Piesek, marszcząc od dziwnego smrodu nosek, słuchał uważnie, ogrzewał swym ciepłem wychudzone ciało i serce tego niespełna pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który wyglądał jednak znacznie starzej.
Szczeniak już wiedział, że ten, który go przygarnął, ma na imię Jan i jest samotny jak palec. Wysuwając malinowy języczek, zlizywał krople wody osiadające na kawałku białego plastiku na szyi Jana, tuż pod grdyką. Była to koloratka, ponieważ Jan był kiedyś księdzem. Jeszcze miesiąc temu koloratka podkreślała czarny kolor sutanny, kiedy Jan, z całą powagą należną miejscu i okazji, kładł ludziom do ust opłatki, powtarzając mocnym barytonem: „Ciało Chrystusa, Ciało Chrystusa”. Ale potem znów zapił, został wyrzucony z parafii i teraz szedł, nie oglądając się na nikogo, prosto przed siebie. Nocował na ławkach, w stodołach, w poczekalniach dworcowych, gdzie biała koloratka służyła jako kamuflaż dla dworcowych wykidajłów, ponieważ Jan, jak większość alkoholików, był znakomitym manipulatorem i wiedział, że w polskim społeczeństwie zakodowany jest szacunek dla jego zawodu. Parafia, z której Jan został wyrzucony, była trzydziestą siódmą w jego karierze, trzydziestą siódmą i zarazem ostatnią, z której wyrzuconego nikt go już nie przyjmie. Ksiądz proboszcz, co to go przygarnął, był ostatnią deską ratunku, zresztą sam był alkoholikiem, tyle że niepijącym. Nie pił już wiele lat, otwarcie przyznawał się do swojej choroby alkoholowej i nawet został terapeutą od uzależnień, żeby pomagać innym ludziom zarażonym tą dżumą dwudziestego wieku.
Jan od wielu lat wiedział wszystko o swojej chorobie, przeszedł kilka terapii odwykowych, sumiennie chodził na mityngi AA, lecz nie wiedzieć czemu regularnie, co półtora miesiąca zapijał. A wtedy obrastał brodą, dostawał sińców pod oczami i zaczynał kraść. Wódka nikogo nie oszczędza, nie ma na nią mocnych, nie zważa ani na pochodzenie, ani na wykształcenie. Zabiera poczucie własnej wartości i śmiejąc się obleśnie, pozwala w szybkim tempie zapomnieć o ideałach. Janowi odebrała nawet wiarę w Boga, nie ma bowiem nad wódką władzy i nie ma Boga ponad nią. Jan kradł pieniądze z tacy, bo kto by tam się doliczył. Kradł cenniejsze wota i inne kościelne precjoza, a wszystko to robił, żeby zaspokoić alkoholowy głód, który z regularnością zegara odczuwał co jakiś czas.
Tylko raz udało mu się nie pić przez prawie trzy miesiące. Było to na ostatniej parafii. Zaprzyjaźnił się z Kaśką, która na plebanii jakiś czas mieszkała. Siedział wtedy często i słuchał jej opowiadań. Trajkotała ta Kaśka jak najęta, zwłaszcza kiedy prasowała bieliznę pościelową. Para leciała spod żelazka, a Jan, siedząc w jej kłębach, wciąż jak zdarta płyta powtarzał: „Pachnie tak jak kiedyś u mamy. Prasuj jeszcze, dobrze? Dom mi to przypomina”.
Kiedyś proboszcz wyjechał i kazał Kaśce przeprowadzać z Janem terapię. Wyglądało to tak, jakby ślepy wiódł kulawego. Kaśka też była alkoholiczką. Malutki staż abstynencji miała, domu żadnego w sercu, tak jak i on, więc uczepiła się tej leśnej plebanii jak liść drzewa i robiła wszystko, byleby jak najdłużej zostać. Wtedy Jan czuł się szczęśliwy, wiedział, że Kaśka nic złego mu zrobić nie pozwoli. Ale to Janowe szczęście zbyt długo nie trwało. Kaśka wyjechała z powodu plotek, co to nakręcały stosunki towarzyskie na wsi, i Jan znów został sam. No i zapił. Raz i drugi. Wtedy to wściekły proboszcz do Markotu go odesłał i pewnie dalej żyłby Jan wśród bezdomnych, miałby w dziesięciometrowej klitce, gdzie sześciu ludzi na trzech piętrowych łóżkach spało, swoje miejsce, aż licho, co to nie śpi, gdy spać powinno, sprowadziło go z powrotem na wieś, na plebanię, gdzie ostatnio urzędował. Ach, licho, licho.
Właściwie gdy proboszcz kazał się Janowi spakować i jechać do bezdomnych, obiecał, że ten będzie mógł wrócić za trzy miesiące, o ile wytrzyma w trzeźwości. Wyjeżdżał i bał się samego Jana na gospodarstwie zostawić. Wymyślił więc sobie, że inny ksiądz, zamiast Jana, w czasie jego nieobecności będzie w parafii odprawiać msze i uczyć dzieci w szkole. Tylko że Szymon, ten drugi ksiądz, też był alkoholikiem i narkomanem w dodatku. Mając prawie sześćdziesiątkę na karku i nie mogąc sobie z chorobą poradzić, mieszkał i pracował niedaleko, w parafii, która miała duszpasterstwo trzeźwości. Będąc tam niejako cały czas pod kloszem, a właściwie pod nadzorem od dawna niepijących księży alkoholików, potrafił się opanować i na zapartego życie bez podpórek prowadzić.
Aż tu nagle wolności zasmakował. Sam w domu, cisza taka, że w uszach dzwoni, samotność, co to jemu jako księdzu jest pisana, a wiadomo, że jest też najgorszym towarzystwem dla alkoholika. I ta pustka w środku, po życiu przegranym, gdzie cień krzyża cmentarnego coraz bliżej, a sens życia dalej nieodgadniony, i Bóg, w którego prawie już się nie wierzy, bo zostawił i świata nie pomógł zrozumieć. Nie wytrzymał ksiądz Szymon i zapił, zaćpał, i na mszę poszedł w stanie za bardzo wskazującym. Zakonnika z pobliskiego klasztoru wzywać musieli, żeby odprawił mszę.
Wtedy to po Jana, który w przytułku już prawie miesiąc nie pił, pojechali. Proboszcz, co prawda, urlop chciał przerwać i wrócić, ale machnął ręką w końcu, bo też dość miał wszystkiego. Sypał mu ostatni rok niespodziankami, może dlatego, że trzynastą rocznicę abstynencji miał obchodzić, a może po prostu popadł w rutynę w tej pomocy dla innych i w pracoholizmie swoim. Był zmęczony życiem tak samo jak Szymon czy Jan, tyle że nie pił.
Więc sprowadzono Jana i kazano mu odprawiać msze, a Szymonowi uczyć w szkole. Nikt nie pomyślał, że dwóch czynnych alkoholików będzie mieszkać pod jednym dachem. Jan, jak to on, żeby dowartościować się po życiu w przytułku, od razu zadzwonił do Kaśki. I tyle było szczęścia w jego głosie, że Kaśka niezbyt chyba dobitnie powiedziała, co myśli o mieszkaniu z naćpanym Szymonem za ścianą. Prosiła tylko, żeby dzwonił do niej codziennie i relacje zdawał, jak i co. Kaśka kochała kiedyś ten dom, plebanią zwany, bo to w nim właśnie stawiała swoje pierwsze trzeźwe kroki.
Rozmawiała z Janem godzinami o tym, że musi spróbować wreszcie wziąć swoje życie we własne ręce, że nikt tego za niego nie zrobi, że nie może oczekiwać pomocy dla siebie, samemu nic nie robiąc. A Jan wciąż narzekał – na życie, że niesprawiedliwe, i na proboszcza, że niedobry, bo tylko sobą się zajmuje. Kaśka źle się czuła, prowadząc takie rozmowy, ale nie okazywała tego, chociaż Jan wciąż stare czasy przypominał, a ona o tym nie chciała rozmawiać. Skończyło się i już. Nie ma powrotu, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Widać tak być musiało. Nie ma powrotu do wczorajszego dnia. Wspomnienia mogą zabijać, a wtedy jeden krok do butelki. O tym Kaśka wiedziała aż za dobrze. Widziała niejedno i za żadne skarby nie chciała, żeby ją to spotkało. Bała się panicznie butelki.
Więc mówiła Janowi prawdy ogólnie znane, że życie jest trudne i brutalne, ale sprawiedliwe, i że nie pranie skarpetek szefa, które Jan urządził od razu po powrocie na plebanię, próbując tym poświęceniem zaskarbić sobie jego wdzięczność, jest ważne, tylko praca nad sobą i odpowiedź na pytanie, czy jest się odpowiedzialnym za własne życie. Dziwnie brzmiały te słowa w ustach Kaśki, która nie była wcale taka mądra. Czytała po prostu dużo książek, a oprócz tego lubiła Jana. Kiedyś jej pomógł, a ona chętnie mu spłacała ten dług.
Jan dzwonił po dziesięć razy dziennie, opowiadając jej o wszystkim w najdrobniejszych szczegółach, a potem zamilkł nagle i wszelki słuch po nim zaginął. Odezwał się po paru dniach, mówiąc, że stoi na dworcu z walizką. Był pijany i pytał, co ma robić.
Ale Kaśka nie miała już sił. Kazała mu zostawić bagaż w przechowalni i jechać tam, gdzie akurat odbywał się mityng AA. Wiedziała, że tak postąpić musi, bo przede wszystkim powinna dbać o siebie, nie może wpuścić do domu pijanego człowieka, nawet kumpla, nawet potrzebującego pomocy. Nie może i już. Ubrała się szybko i pojechała do miasta, do klubu, tam gdzie miał przyjść Jan. Tylko że Jan nie przyszedł. Uniósł się pijackim honorem.
Jan stał na dworcu, chwiejąc się na nogach i odganiając natrętne myśli o tym, co się wydarzyło w parafii, skąd został wyrzucony po raz ostatni, bez prawa powrotu. Urywki wspomnień krążyły w oszołomionej alkoholem głowie, a on sam nie mógł się nadziwić, że narobił takiego bigosu. Ludzie omijali chwiejną postać, złorzecząc.
– Posuń się pan! – Jan poczuł mocne pchnięcie i zanim odzyskał równowagę i przyszedł do siebie po niespodziewanym ataku, dwie torby razem z opryszkami znikły w czeluści dworca. Obejrzał się, machnął bezradnie ręką w stronę znikających złoczyńców, ale oczy (w okularach rozbitych podczas bójki z Szymonem) odmówiły posłuszeństwa i Jan dał sobie spokój. Był prawie ślepy.
Wszystko zaczęło się już na drugi dzień po jego powrocie na plebanię. Szymon, wiedząc o przyczynach eksmisji Jana do Markotu i będąc jeszcze na kacu, nachalnie proponował butelkę. Jan twardo odmawiał. Udawało mu się to przez długą godzinę. Pusty, żyjący wspomnieniami dom, nadmiar pieniędzy zgromadzonych z odprawianych przez parę dni mszy, cisza wieczornych godzin i szalone pragnienie dodania sobie animuszu – wszystko to zaowocowało odkorkowaniem pierwszej flaszki.
Później wypadki potoczyły się już same. Taksówki do miasta, prezenty kupowane i z pijanym gestem dawane każdemu, kto się nawinął pod rękę. Przekaz dla proboszcza na osiemset złotych przechlany w pijanym amoku i niekończąca się procesja butelek, droga krzyżowa składająca się z przystanków knajp, sklepów monopolowych, drżenia rąk i porannego rzygania nad muszlą klozetową. Każdy ranek w smrodzie przetrawionego alkoholu i wymiocin wydawał się katastrofą. Wystarczyło przypomnieć sobie o tym wszystkim, co się nawyprawiało w pijanym widzie, a w ruch znów szła butelka, żeby zapomnieć i nie martwić się wczorajszym dniem. To był zaklęty krąg. Butelka, żeby nie pamiętać, żeby nie pamiętać butelki – butelka. A potem, na odchodnym, bójka z Szymonem – na środku wsi, przed samą plebanią, na oczach zgorszonej, ale zachwyconej rozrywką gawiedzi. Dwaj księża walczący na pięści niczym zawodowi bokserzy i obrzucający się przekleństwami. To była gratka dla okolicznych mieszkańców.
Był to koniec Jana. Dalej nie było już nic. Proboszcz był ostatnią przystanią w jego życiu. Ostatnią, która zgodziła się go przygarnąć. Pewnie po raz drugi każą mu zdjąć sutannę, a Jan umiał być tylko księdzem.
Stojąc teraz na dworcu, przypomniał sobie o książeczce czekowej wciąż tkwiącej w wewnętrznej kieszeni kurtki. Podniósł plecak i poszedł do PKO wybrać pieniądze. Konto co prawda miał już puste, ale zrobił debet, wsiadł w pierwszy nadjeżdżający pociąg i po chwili popijał już piwo w warsie. Później były jakieś przystanki, wódka lejąca się strumieniami, byle jakie hotele, stado skorych do wypitki, nowo poznanych kumpli. Jakaś nieznajoma, jaskrawo umalowana kobieta, z którą próby zbliżenia spaliły na panewce i wprowadziły go w zakłopotanie. Zgubione gdzieś po drodze resztki bagaży, ukradzione dokumenty i on sam, leżący na ławce w parku nigdy przedtem niewidzianego miasta. Bez grosza, zmarznięty i obolały.
Pod ławką coś kwiliło i Jan potrząsnął głową, myśląc, że ma omamy. Cichy, przejmujący dźwięk nie ustawał, więc schylił się i nagle zobaczył plastikowy worek. Niewiele myśląc, otworzył go. W środku leżały zawinięte trzy szczeniaki. Dwa zdechły już jakiś czas temu. Były twarde jak bryłki gradu, które w dzieciństwie, wyskakując na bosaka z maminego domu na wsi, próbował łapać w dłonie i gorzko płakał potem, bo rozpływały się w rękach, a on myślał, że to Pan Bóg mu prezent z nieba przysyła. Trzeci szczeniak żył jeszcze, próbował poruszać łapkami, ślepy, nieporadny, ale już drgawek dostawał, już nadchodziła śmierć, obwąchując go jak suka ze wszystkich stron. Jan szybko otworzył mordkę pieska, a że na zwierzętach się znał, zaczął mu wdmuchiwać powietrze jednocześnie do nosa i pyszczka. Wyjął z kieszeni brudnego płaszcza chustkę do nosa, otulił go i ogrzewając rękoma, przycisnął do piersi. I nagle obudziło się w nim coś niesamowitego, gorący dreszcz przeszedł po ciele.
– Dzięki Ci, Boże – wychrypiał. – Dałeś mi znak. Mam dla kogo żyć. Twoja wola niech się dzieje. Pójdę z powrotem do swoich, których opuściłem nieroztropnie. Wrócę na plebanię i na kolanach proboszcza prosić będę, żeby wybaczył. A jak mnie nie przyjmie, to przecież Kaśka jest, kumpela, co nie opuści, niepokoi się pewnie.
I przytulając do serca maciupeńkie stworzonko, ruszył niepewnym krokiem do bramy parku. Potem zawrócił jednak, wygrzebał w mokrej, wiosennej ziemi dołek i pochował w nim dwa małe ciałka. Postał przez chwilę, zbierając myśli, i zastanowiwszy się, złamał dwie gałązki, związał je w krzyżyk i zatknął na grobku. Odmówił modlitwę, wierząc, że Bóg mu wybaczy, że to nad pieskami, a potem się uśmiechnął.
Postał jeszcze trochę z radosnym uśmiechem na wymiętej twarzy, pociągnął łyk z zakorkowanej zwitkiem gazetowym butelki, spojrzał na zawiniątko ufnie tulące się do jego wychudłej piersi i już nie oglądając się wstecz, poszedł do wyjścia. Według wszystkich drogowskazów miał przed sobą ponad sześćset kilometrów. Obrał kierunek, wytarł grzbietem dłoni rozbite okulary i ruszył naprzód.