Furiat - Aga Kalicka - ebook + książka
BESTSELLER

Furiat ebook

Kalicka Aga

4,3

Opis

Axel Troy nigdy nie jest sam.

Zawsze towarzyszą mu przyjaciele: Bezsilność, Złość, Ból, Zemsta.

Jest jeszcze ona. Ta, która ściska za gardło, zabiera oddech, zamienia w proch i pył wszystko, z czym się zetknie – FURIA.

Gdy na jego drodze staje Sunday Rainbow, roztrzepana i beztroska dziewczyna, która swoim blaskiem zawstydza samo słońce, zdarzyć się może wiele. Nie pyta, czy może, nie zastanawia się, nie wycofuje. To nie w jej stylu. Nie jest świeczką, żarówką. Jest reflektorem!

Mrok ma gęsią skórkę, gdy ona jest blisko.

Dwie skrajnie różne osobowości. Dwa spojrzenia na świat.

Dwie możliwości.

Ciemność pochłania wszystko.

Światło rozświetla mrok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 558

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (318 ocen)
205
55
22
21
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomeczek69

Dobrze spędzony czas

Były łzy smutku, łzy ze śmiechu i kręcenie głową z niedowierzania. Przeczytana w jeden dzień.
50
Rewelka11

Nie oderwiesz się od lektury

Rozśmiesza do łez! Świetnie napisana książka! Proszę o więcej!
51
JuliaChmiel

Nie oderwiesz się od lektury

Gdy tylko zobaczyłam że wskoczyła nowa książka autorki wiedziałam już że nocka będzie zarwana 😁 Ubawiłam się i wzruszyłam za jednym zamachem, pokochałam tych bohaterow 💛 Sun za optymizm i podejscie do zycia, Axela bo dobry z niego chłopak tyle że złamany. Bardzo pozytywna książka. Odczułam ciepło którego ostatnio mi brakowalo.
40
Aniatyl

Nie oderwiesz się od lektury

polecam z całym sercem polecam 😁 Karakan wymiata 😂
41
kikina

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za tą książkę 😭😍
30

Popularność




Copyright © by Aga Kalicka, 2020Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © by Serniuk Oleh/Shutterstock

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-107-8

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Rozdział 1

Axel

– Axel, orientujsię!

Zanim do mojej świadomości dociera sens tych słów, jest już za późno. Zdecydowanie nie zorientowałem się w porę. Brzdęk tłuczonego szkła i zszokowane twarze osób, z którymi siedzę przy stole, są tego potwierdzeniem. A piłka do rugby zatopiona w misce z zupą dyniową jest namacalnym dowodem na to, że nie mam refleksu. I na to, że mój przyjaciel jestkretynem.

– Vincencie Abernathy! – krzyczy jego dziewczyna Abby, próbując przywołać go do porządku. – Zobacz, conarobiłeś!

Rozglądam się, mimo że słowa te nie są skierowane do mnie. Obok mnie siedzi moja żona Alice, dalej Merry i George. Wszyscy umazani pomarańczową mazią i zdezorientowani. Vinnie zaś robi to, co wychodzi mu najlepiej, mianowicie przybiera minęniewiniątka.

– Tylko on mógł zrobić coś takiego – mówi George i zdejmuje ubrudzoną marynarkę, którą zarzuca na oparciekanapy.

– Nic się nie stało. Tak jakby jesteśmy do tego przyzwyczajeni? – Alice ściera krem z powieki i uśmiecha sięszeroko.

– No, sorry. – Vinnie podchodzi do stolika i patrzy na mnie z wyrzutem. – Axel nie złapał tej piłki, co poradzę? – Rozkłada bezradnie ręce. – Przecież nawet uprzedziłem, że będęrzucał.

– Uprzedziłeś, że leci – poprawia go Merry i przewracaoczami.

Vinnie nie wydaje się przejęty. Wyciąga piłkę z miski i ogląda ją z każdej strony, a potem odwraca się w kierunku siedzących przy stolikach ludzi ioznajmia:

– Bardzo państwa przepraszam, kolega nie marefleksu.

Zaraz gowalnę.

– Zniszczyłeś Alice sukienkę. – Abby uderza Vinnie’ego ścierką pogłowie.

– O ja, faktycznie. Teraz wyglądasz jak ta laska z tego filmu o esencji młodości, w którym grała Meryl Streep, no, jak to leciało. – Pociera brodę, jakby się zastanawiał. Może i rzeczywiście to robi, bo w końcu pstryka palcami i mówi: – „Ze śmiercią jej do twarzy”. Ta wielka plama na twoim brzuchu wygląda jakotchłań.

– Rety, skończ pierdolić. – Chowam twarz w dłoniach i energicznie jąpocieram.

Vinnie zajmuje miejsce na kanapie i klepie mnie poplecach.

– Rozumiem, że jesteś sfrustrowany, bo niezłapałeś.

– Mylisz się. Jestem sfrustrowany za każdym razem, kiedy jesteś obok – przyznajęszczerze.

– Tak to już bywa z przyjaciółmi, nie? – Unosi głowę i przemyka wzrokiem po wszystkich zebranych przystole.

Cóż, trudno nie przyznać mu racji. Coś w tym jest, docholery!

Vinnie Chicken to bar, który mój przyjaciel otworzył od razu po studiach. Namawiał mnie, żebym wszedł z nim w spółkę, ale miałem na siebie inny plan. Razem z Alice równo za miesiąc będziemy świętować otwarcie wyjątkowego miejsca na mapieSeattle.

– To jak, wymyśliliście już nazwę? Alice, mam nadzieję, że nie gniewasz się za tę sukienkę? – dopytuje się z przejęciemVinnie.

– Nie, i tak jej nie lubiłam. Wyświadczyłeś mi tylkoprzysługę.

Wiem, że mówi szczerze. Przynajmniej w kwestii niegniewania się, bo tę kieckę lubibardzo.

– I tak, to będzie Euforia! – kontynuuje Alice, uśmiechając się z rozmarzeniem. – Wszystko jest już zaplanowane. Ekipa kończy remont, na każdym piętrze feeria kolorów. Nawet jeśli ktoś będzie miał zły dzień, a postanowi nas odwiedzić, od razu popadnie w euforię. Zobaczycie, że tak będzie. Już ja tego dopilnuję – ekscytujesię.

– Wiesz, że sfiksowałaś na tym punkcie? – Merry się śmieje. – Tylko pilnujcie, żeby Vinnie nie wnosił tampiłek.

– Przecież nie będę! – oburza się mój przyjaciel. – Pewnie selekcjoner przetrzepie mnie już na progu. Naprawdę nie chcę, żeby moje zdjęcie wisiało w gablotce niesławy – jęczy.

– Nie będzie selekcjonerów. – Alice opiera brodę na dłoni. Jej spojrzenie zasnute jest wizją. – Każdy będzie mógł tam wejść. Nieważne, czy biedny, czy bogaty. Czy ubrany w żółtą kieckę z second-handu, czy w kreację prosto z domu mody. Na każdym piętrze rozbrzmiewać będzie inna muzyka. Radość, kolory, istna euforia, Vinnie!

– Dobra, wierzę.

I chyba wszyscy wierzą, bo wydają się nieobecni, zupełnie, jakby właśnie wizualizowali w głowach opis, który namzafundowała.

– Axel będzie robić drinki – dodaje jeszczeAlice.

– W końcu będziesz mógł legalnie upijać ludzi. – Vinnie rechocze, a ja kręcę głową. Normalnie nie dowierzam temu, co on plecie. – Pamiętacie, jak w dwunastej klasie wychlaliśmy całą zawartość barku jegoojca?

Znajomi przytakują, a moja żona wtula się we mnie pocieszająco, bo wie, do czego zmierza tahistoria.

– Vincent, skończ, każdy z nas tam był i wiemy, jak to wyglądało – rzucam zezłością.

– O, i tu się mylisz, przyjacielu, pamięć bywa zawodna, wiesz? Ja na przykład nie mogę sobie przypomnieć, czy już wtedy rozpowiadałeś, że twoją żoną zostanie ta panna, która pożuje gumę wcześniej żutą przezciebie?

– Serio, Axel? – Alice obdarza mnie pytającym spojrzeniem. – Dlaczego w takim razie to ja jestem twoją żoną? Przecież nie żułam po tobie gum. – Nieudolnie tłumiśmiech.

– Chryste, było coś takiego. Dawno temu. Teraz uważam to za obrzydliwe – zapewniam.

– No dobra, ale wracając do tego robienia drinków – wtrąca Vinnie – pamiętacie, jak Axel wymieszał dwudziestoletnią whisky zpiwem?

– No pewnie! – emocjonuje się George. – A jeszcze lepiej zapamiętałem minę jego ojca, kiedy to zobaczył. Od tamtej pory nie byłem w twoim domu, Axel. – Zerka w moją stronę. – Twój stary morduje mnie wzrokiem za każdym razem, gdy wpadniemy na siebie wmarkecie.

– Mój teść jest świetny – broni ojca Alice. – Chociaż, przyznaję, coś jest na rzeczy. Zawsze, gdy jesteśmy w dziale monopolowym i sięga po butelkę jakiegoś alkoholu, to wskazuje palcami najpierw na swoje, a potem na moje oczy. Myślicie, że to oznacza, że ma mnie na oku? – Chichocze.

Rany, jak ja jąkocham.

– Na pewno – mówi Abby. – W końcu jesteś żoną faceta, który miesza wszystko, co jest w stanie płynnym, ze wszystkim, co wpadnie mu podrękę.

Ona też się śmieje. Wszyscy rechoczą. Popaprańcy.

Muszę jednak przyznać im rację, bo choć historia ta miała miejsce dawno temu, a od tamtego czasu wiele się nauczyłem, ojciec i tak trzyma swoje trunki w szafce, do której tylko on ma klucz. Zero zaufania do alkoholowegochemika.

– À propos drinków, dlaczego Alice dziś nie pije? – zauważa słusznie George i unosi rękę, bo rozdzwania się jego telefon. – Zaraz wracam – dodaje i wstaje odstołu.

– Jutro w końcu zamierzam zdać egzamin na prawo jazdy. Muszę być wformie.

– Może zostaniecie dziś u nas? Pościelę wam na piętrze – odzywa się Abby. – Nie musimy czekać na zamknięcie. Tommy wszystkim się zajmie. – Macha do barmana, który odwzajemnia się takim samymgestem.

– My nie możemy. Matka George’a przyjechała. – Merry nawet nie próbuje ukryć swojegoniezadowolenia.

– Dzięki, wiesz? – rzuca, stojący za jej plecami George. – Uwielbiam twój entuzjazm – rzucaironicznie.

Merry wzrusza ramionami i bezgłośnie pyta: Noco?

– A wy? – pyta z nadziejąAbby.

– Zostaną, zostaną – odpowiada za nasVincent.

– Dobra, pod warunkiem, że wygrasz ze mną w darta – zwracam się do niego. – Zgadzasz się, Alice?

Zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, Vinnie już stoi na równych nogach iwykrzykuje:

– Czyli zostaną! Axel trafia rzutkami tak samo rewelacyjnie, jak łapie piłkę. – Śmieje się, a reszta dołącza, wiadomo.

– Jeszcze zobaczymy – grozi Alice. – Kochanie, wierzę w ciebie. Masz buziaka na szczęście. – Obejmuje moją twarz dłońmi icałuje.

Z takim wsparciem na pewnowygram.

Podążam za Vinnie’em. Jest tak pewny swego, że to aż boli. Szczerze mówiąc, nigdy z nim nie wygrałem i nie wiem, skąd pomysł, że teraz mi się uda, ale trudno, mleko już sięwylało.

Vinnie podaje mi rzutki i zaczynamy. Macham do żony i uśmiecham się głupkowato, gdy okazuje się, że nie tylko na nas patrzy, ale i zaciska kciuki. Wolałbym, żeby tego nie robiła, bo rzeczywiście wyjdzie na to, że w niczym nie jestemdobry.

– No dajesz – pogania mnieVinnie.

Przybieram odpowiednią pozycję i rzucam. Nie trafiam. Strzałka upada napodłogę.

– Abby, a zmieniłaś pościel na świeżą?! – wydziera sięVinnie.

– Tak jest! – odkrzykuje.

Alice coraz mocniej zaciska kciuki. Nawet w nie chucha. Rety.

Kilka rund później mój przyjaciel prowadzi czterdziestoma punktami i mimo że wystarczy teraz, że trafię w wyższą liczbę, i tak sięstresuję.

– Nie trafi, nie ma szans! – wrzeszczy ponownie Vinnie, lecz nie ma już w jego głosie tej pewności, którą miał wcześniej. – Błagam, stary, przegraj – namawia mnie. – Dziewczyny położą się do łóżek, a my pogramy na konsoli, noproszę.

– Może i bym tak zrobił, gdybyś mnie tak nie podpuszczał – syczę. – Axel ciamajda piłki nie złapie, rzutką nie trafi, weźspierdalaj.

– To takie żarty, przecież każdy wie, że tak nie jest. Nietraf…

W momencie, w którym wypowiada te słowa, trafiam w sam środektarczy.

– Wygrałem, pokonałem cię! Jestem mistrz, nikt mi nie poskoczy – cieszę się jakgłupi.

– Wiedziałam, że ci się uda. – Alice podbiega do mnie i przytula z całej siły. – No, ale i tak możemy zostać – zwraca się doAbby.

– No, i to mi się podoba. – Vinnie wali mnie ręką wplecy.

– Gdy jechaliśmy taksówką, to mówiłaś, że masz dla Axela jakąś niespodziankę w domu – wtrąca się George, wyciągając rzutki ztarczy.

Klepię George’a po ramieniu, w podzięce zaprzypomnienie.

– A, fakt. Sorry, ludzie. Słowo się rzekło – mówi Alice i puszcza oczko do Abby, przez co mam wrażenie, że ona wie o czymś, czego nie wiemja.

– To nie fair – jęczy Vinnie. – Czyli jakbym wygrał, to i tak byście nie zostali? – Krzywisię.

– Zostalibyśmy. Zakład to zakład – stwierdzam fakt. – Prawda, Alice?

– Pewnie, że tak. Niespodzianka nie ucieknie. Jest długoterminowa. – Uśmiecha siętajemniczo.

Siadamy jeszcze przy stole, Vinnie przynosi hamburgery, a gdy kończymy jeść, żegnamy się z towarzystwem iwychodzimy.

Jesteśmy już na zewnątrz. Mieszkamy niedaleko, wystarczy jedynie przejść przez parkFranklina.

Alice uwielbia zimę. W Seattle rzadko można zobaczyć śnieg, dlatego nie dziwię się, że z zachwytem obserwuje spadające z niebapłatki.

– Kocham cię, wiesz? – pytam.

– Nawet, jeśli nie chcę żuć po tobie gum? – Śmieje się. – Dziewczyna, która by tak zrobiła, musiałaby być totalnie szurnięta, co? Ale wiesz, tak pozytywnie, co nie? – Wtula sięmocno.

Zanim zdążę jej odpowiedzieć, słyszę dzwoneczek przymocowany do framugi. George i Merry wychodzą z baru, a gdy nas zauważają, Merrypyta:

– To co, wspólnataksówka?

– Pewnie – odpowiada Alice i zerka na mnie, szukając potwierdzenia. – Pewnie?

– Wolałbym się przejść, nie znoszę smrodu tych choinek zapachowych. Na samą myśl mnie mdli. Moja kurtka śmierdzi jeszcze po poprzedniej przejażdżce. – Wąchamrękaw.

– No chodź, będziemy szybciej w domu. I do tego ta niespodzianka – kusi Alice, a wyraźnie zniecierpliwiony George co chwilę spogląda nazegarek.

– To jak? Jedziemy razem? – ponawia pytanieMerry.

Alice patrzy na mnie wyczekująco i już mam się zgodzić, ale Georgewypala:

– Dobra, my spadamy, widzimy się na otwarciu. No chodź, bo piździ. – Ciągnie Merry za rękę. – Cześćwam!

– Mogliśmy skorzystać. – Alice marszczynos.

– Już miałem się zgodzić, ale George wszedł mi w słowo – przekonuję. – Złapiemy innątaksówkę.

– Teraz to już mi się nie chce – marudziAlice.

– Szkoda, że pogoda w Seattle nie jest tak zmienna, jak twoje nastroje – odpowiadam. – W takim razie chodźmy przez park. – Łapię ją zarękę.

Alice chwilę się opiera. Patrzy na drzewa rosnące po drugiej stronie ulicy i robi dziwnąminę.

– Jakoś strasznie wygląda ten park z tej perspektywy – mówi cicho. – Jakośmrocznie.

– Nie przesadzasz? Pada śnieg, jest biało, a niemrocznie.

– Wiem, że pada, Axel. Ale mimo to spowija go jakiśmrok.

– Możesz przestać tak mówić? Przez ciebie mam ciarki najajach.

Alice się śmieje, lecz nie zmienia to faktu, że po jej słowach zaczynam postrzegać rozpościerający się przed nami widok nieco inaczej. Z drugiej strony musimy przejść tylko główną alejką, do tego dość krótką i oświetloną. Ściskam mocniej jej dłoń i przebiegamy przezulicę.

– Spójrz, tu jest plakietka informująca, że w parku przeprowadzane są prace modernizacyjne. Zakaz wstępu. – Wskazuje na żółtątabliczkę.

– Tym lepiej, chodź.

– Jak to lepiej, Axel?

– Pewnie będziemy jedynymi, którzy mają zakazy w dupie. Nie będzie więc żadnych chodzących drzew, goniących nas ławek, a na bujanych konikach na placyku nie będą kołysać się żadne dzieci widmo. Dajemy!

– Dobrze, że mam ciebie, bo inaczej po takim tekście uciekałabym gdzie pieprzrośnie.

– No pewnie, jestem tu i obronię cię, przed kim chcesz, ale nie przed samym sobą. – Przygarniam ją w ramiona i całuję. Alice ociera zimny nos o mój, a ja marzę już tylko o tym, żeby być wdomu.

Pomagam jej przejść przez taśmę zabezpieczającą, idziemy przez ścieżkę wydeptaną przez ludzi lubiących skróty. Krzaki pokryte są białą pierzyną i z tej perspektywy park nie wydaje się już taki ponury. Dopiero gdy wchodzimy w główną alejkę, dociera do mnie, że określenie „prace modernizacyjne” jest ogromną pomyłką. To istne pobojowisko, plac budowy. Alice się waha i patrzy na mnieniepewnie.

– Zawracamy?

– Pękasz? Może potraktujemy to jako – głośno myślę – torprzeszkód?

– Axel, z ziemi wystają jakieś pręty, wszędzie walają się cegły, nawet nie chcę myśleć, co znajduje się pod tą warstwąśniegu.

– Może i masz rację. Poczekaj tu, wybadam teren, wydepczę ci ścieżkę. Spójrz na to inaczej, widzisz tamte światła? To nasz budynek, wystarczy tylko przejść tędy i tam – wskazuję ręką – ijesteśmy.

– Kusisz. – Śmieje się. – Dawaj, supermenie!

Przeskakuję na niewielką usypaną górkę. Depczę śnieg, żeby go ubić i w ten sposób zrobić bezpieczne przejście dlaAlice.

– Chodź, droga wolna, królewno! – wołam.

– Już pędzę, królewiczu. Zdobywco nieznanychkrain!

Idzie w moją stronę, więc kontynuuję badanie terenu. Alice zaczyna śpiewać jakąś starodawną piosenkę, a potem znówkrzyczy.

– Królewiczu, te pręty to miecze wbite wziemię?!

Już mam odpowiedzieć w żartobliwym tonie, ale ktoś mnieubiega.

– Tak, to plac boju, czerwonykapturku.

Odwracam się i widzę trzech facetów podążających za Alice drogą, którą dla niej wydeptałem. Przyspiesza kroku, więc zawracam w jej stronę. Serce zaczyna bić mocniej, a przez głowę przebiega myśl: Trzeba było zawrócić. Gdy jestem bliżej, dostrzegam na jej twarzypanikę.

– Pomyliłeś bajki, rycerzu! – rzuca w odpowiedzi wymuszonym, żartobliwymtonem.

Łapię ją za rękę. Chcę iść dalej, ale wolałbym nie mieć za plecami tych typów. Coś mnie w nich niepokoi. Nie potrafię określić co konkretnie. Może chodzi o dziwne spojrzenia, które sobie posyłają, albo styl chodzenia, przesadnie luzacki. W końcu zrównują się z nami, a ja zaczynam się na poważnie bać. Mierzą mnie wzrokiem od góry do dołu, a na ich twarzach pojawia się kpiący uśmiech. Jeden patrzy na Alice i przejeżdża językiem po górnej wardze. Ściskam mocnej jejdłoń.

– Pomyliłem bajki? – pyta gość w skórzanej kurtce, gdy staje z Alice twarzą w twarz. – A to bajka o dzielnym królewiczu, tak? Nie o kapturku, który zgubił się w mrocznymlesie?

– Musimy już iść – rzucam wpośpiechu.

– Nie przerywaj. – Typ odwraca głowę w moją stronę. – Nie słyszysz, żerozmawiamy?

– Tak, o królewiczu – odpowiada szybko Alice. – Miałeś prawo nie wiedzieć. A teraz przepraszamy, bo musimy udać się do naszego zamku. Cześć, chłopaki – dodaje, puszcza moją rękę i rusza przedsiebie.

Idę więc zanią.

Faceci przez chwilę się nie odzywają. Wzdycham nawet z ulgą i posyłam Alice pokrzepiającespojrzenie.

– Idź – szepcze.

– A w tej bajce to jakie jest zakończenie?! – krzyczy za nami któryś z nich. – Królewicz pokonujełotrów?

– Idź – powtarza Alice. – Błagam, Axel – głos jej drży – po prostuidź.

Przyspieszam, ale nie zaczynam biec. Obawiam się, że odczytaliby ten ruch jako oczywisty sygnał świadczący o tym, że się boimy, i zaczęliby nas gonić. Dostrzegam już wyjście z parku. Jeszcze chwilę, zaledwiekawałek.

Nagle zostaję szarpnięty za ramię. Tak mocno, że przewracam się na śnieg. Wstajęszybko.

– Nie chcemy problemów, serio – zapewniam, próbując rozgryźć, co rodzi się w tych pojebanychłbach.

– My też ich nie chcemy. Nie lubimy problemów, co nie, koledzy? – zwraca się do towarzyszy łysy, a oni tylko głupio się śmieją. – Mamy jedynie ochotę na bajkę – znów oblizuje górną wargę – taką dladorosłych.

– Może o królewnie i trzech krasnoludkach? – rechocze tyczkowaty, na oko trzydziestoletnifacet.

– Idź stąd, Alice – syczę.

Coś, czego do tej pory nie znałem, zaczyna tworzyć się w mojej piersi, głęboko pod żebrami. To strach, którego nie odczuwałem nigdy wcześniej. Nie wiedziałem nawet, że można się tak bać. Nie sądziłem, że można być tak przerażonym. Nie będę czekał dłużej, to i tak nie skończy się dobrze. Popycham jednego z nich, z całej siły uderzając w jego klatęrękami.

Korzystam z zaskoczenia, jakie wywołałem tym ruchem, i popychamAlice.

– Uciekaj! – krzyczę, a ona tkwi w bezruchu, jakby przyrosła doziemi.

Co dzieje się potem, nie wiem. Nie mam pojęcia, czy ucieka, czy stoi, bo jedyne, co rejestruję, to coraz silniejsze uderzenia w różne częściciała.

– Zostawcie go! Błagam, zostawciego!

Ledwo widzę. Czuję, jakbym był pod wodą, ale słyszę. A nie chciałbym jej słyszeć. Chciałbym, żeby jej tu nie było. Żeby uciekła. Boże, jeśli istniejesz, pomóż. Nagle zostaję poderwany na równe nogi, ktoś przytrzymuje mnie zaramiona.

– Patrz, królewiczu, jak postępuje się zkrólewną.

Szamoczę się, słysząc szlochającą żonę, ale na nic się to zdaje. Ci, którzy mnie trzymają, śmieją sięszaleńczo.

– Zostaw mnie, ja jestem w ciąży! – piszczyAlice.

– Puszczaj, kurwa! – wyję, słysząc tesłowa.

Krzyczę opętańczo, będąc pewnym, że jeszcze chwila, a postradam zmysły. Wyrywam się i biegnę na oślep za znajomąsylwetką.

– Biegnij, Alice! – wrzeszczę. – Biegnij…

– Wyrwała się suka, goń ją. Nim zajmiemy się później! – krzyczy jeden znich.

Śmieją się złowieszczo. Są pewni, że nie wyjdziemy z tegocało.

Alice się udało. Nie widzę jej. Udałosię.

Nie odczuwam już strachu. Tego wrzeszczącego we mnie, rozsadzającego żyły, tworu.

Jest cicho. Nagle tak bardzo cicho… Ale dlaczego, skoro oni nadal tu są? Stoją w miejscu, być może patrzą w moją stronę i czekają, żeby mniezajebać.

Nieważne. Najważniejsze, że Alice się udało. Upadam na kolana, czołgam się w ich stronę. A gdy jestem już blisko dostrzegam ją… WidzęAlice.

Dostaję kopa w twarz, kulę się na śniegu, a gdy w końcu uchylam powieki, nie ma już nikogo oprócz nas i nie słyszę nic oprócz dźwiękusyren.

– Kochanie… – wyduszam.

Najpewniej przechodzę zawał, nie mogę zaczerpnąć oddechu. Obejmuję drżącymi dłońmi twarz żony, nabitej na metalowy, wystający z brzucha, pręt.

Kiedy w oczach Alice zanika blask, mnie pochłaniaMROK.

Rozdział 2

Axel

Rok później

Zima. Moja przyjaciółka. Mroźna pani, przy której serce rozpędzone, pragnące biło szaleńczo. Otulała zimnym puchem, a mimo to było mi gorąco. W mojej głowie codziennie rozkwitała wiosna. Cały nią byłem. Wiosną. Raz za razem, gdy patrzyłem w twoje oczy. Pierwsze mrugnięcie – kwitły kwiaty, drugie – kolorowy ptak trzepotał skrzydłami. Pocałunek, delikatne muśnięcie warg – wschodziło słońce, mocne natarcie ustami – feeria kolorów. Byłem twój. Byłaś moja. Otuleni ramionami, z prześcieradłem splątanym między nogami, z bijącymi sercami, oddechami proszącymi o więcej. Byliśmy. A gdy zapadał zmrok, wciąż było jasno, bo byłaś. Kochanie.

Zimny wieczór. W parku Franklina mimo późnej pory biegają dzieci, które nie boją się mroku. Rodzice doglądają swoich pociech, wykrzykując pokrzepiające słowa. Zgarniają rękami puch zalegający na bujanych konikach i hipopotamach. Drepczą w miejscu, mocno uderzając podeszwami o ziemię pokrytą grubą warstwą śniegu. Zacierają dłonie, chuchają w nie. Para, która przybyła tu ze swoim dzieckiem, obrzuca się śnieżkami. Młody odpycha się nogą, by wprawić karuzelę w ruch. Facet rzuca w dziewczynę śnieżną kulką. Trafia wgłowę.

– Wygrałem, pokonałem cię! Jestem mistrz, nikt mi nie podskoczy! – krzyczy.

Podchodzi do niej, otrzepuje czapkę i przytula. Chwilę później leżą już w śniegu, a dzieciak dołącza do zabawy, przygniatając ich swoim ciężarem. Śmieją się. I ja się śmieję, a raczej uśmiecham pod nosem. Naiwniacy.

Ciemne, granatowe niebo zasnute siwą kurtyną, smród spalin atakujący nozdrza, przyćmione światło latarni. Brudny klosz, pokryty ptasimi kupami, szydzi ze światła. Siedzę na ławce, co jakiś czas przechylając butelkę ze szkocką. Przechodnie przemykają obok, co odważniejsi patrzą na mnie podejrzliwie, ale gdy trzymam ich w niewoli mojego spojrzenia, mrugają i przyspieszają kroku, byle dalej, byle prędzej. Ci ze słuchawkami w uszach idą pogrążeni w sobie tylko znanym świecie. Nie słyszą nic oprócz basów rozsadzających bębenki. Przytępione zmysły, zero czujności. Też pewnie są wygrani. Im też nikt nie podskoczy. Parskamśmiechem.

Wydeptaną przez naiwniaków ścieżką spaceruje para mundurowych. Zanim dojdą do ławki, na której siedzę, być może zdołam już wypić zawartość butelki. A nawet jeśli nie, pieprzę to. Pieprzę wszystko koncertowo. A ciebie, zimo, pierdolę. Gdy się zbliżają, przez chwilę mam wrażenie, że po prostu przejdą obok. Myślę tak, ponieważ jeden, którego morda wydaje mi się znajoma, bierze drugiego pod ramię i niemal popycha go dalej. Stara się zasłonić mnie cherlawymi plecami, żeby jego partner nie zauważył, co imprezentuję.

– Przestań mnie tak popychać, ślisko jest – mówi ten drugi. Facet z wyraźnie zarysowanym brzuchem. Wyswobadza się z uścisku i od razu do mnie podchodzi. – Dobry wieczór, starszy posterunkowy Clark, dokumentypoproszę.

W ułamku sekundy pojawia się przy nim jego partner i patrzy na mnie z litością. Z litością, kurwa!

– To Axel Troy – rzuca w przestrzeń, jakby było to słowoklucz.

– Dla mnie to może być nawet kot w butach – prycha gruby. – Dokumencikipoproszę.

Rozpinam kurtkę i wyjmuję dowód z wewnętrznej kieszeni. Przez tę krótką chwilę, zimne macki próbują mnie objąć, korzystając z nadarzającej się okazji. Zasuwam szybko zamek. Mam nadzieję, że przyciąłem ci palce, zimnapani.

Gruby wpatruje się w dowód dłużej niż to konieczne, a może to dla mnie czas jest w końcu łaskawy i płynie wolniej. Zerkam na zegarek, dwie godziny do „końca świata”. Policjant przesuwa palcem nad górną wargą i gdyby nie to, że jest mróz, pomyślałbym, że ocierapot.

– Axel Troy – mamrocze podnosem.

– Trenuję na siłowni w twoim – poprawia się – w pana klubie – wtrąca ten, którego mordę kojarzę, a teraz wiem jużskąd.

– To miło. – Uśmiecham sięlekko.

– Słyszałem co nieco! – Gruby się rozpromienia. – Podobno robi pan tam za worek treningowy, czy to prawda? – pyta z zaciekawieniem. – Takie plotki krążą. Może nawet sam tamwpadnę.

Opieram rękę o ławkę i biorę łykszkockiej.

– Na zdrowie – mówię, unosząc butelkę. – Wznoszę toast za prężnie działającą instytucję, w której panowiepracują.

– To ironia? – dopytuje się gruby. – Bo tak tozabrzmiało.

– Nie – odpowiadam. – To plotka. Taką słyszałem. – Uśmiecham się szeroko, co widocznie nie podoba się starszemu posterunkowemu, bo marszczy gniewniebrwi.

– Proszę to wyrzucić do tego kosza – wskazuje na pojemnik przymocowany do metalowego pręta – albo będzie mandat – grozi.

– Dobra, dajmy spokój. Ten pan już stąd idzie – insynuuje tendrugi.

– Nigdzie nie idę. – Ponownie sprawdzam, która godzina. – Jeszcze godzina i pięćdziesiąt pięć minut. – Uśmiecham siępobłażliwie.

– Nie obchodzi mnie, kim pan jest – stwierdza grubas. – Interesuje mnie tylko to, co pan robi. A nie wolno spożywać alkoholu w miejscach publicznych – recytuje formułkę. – Mówię do pana jako starszyposterunkowy.

Niechętnie, ale podnoszę się z ławki. Staję naprzeciwko Clarka, co widocznie też jest zabronione, bo automatycznie się cofa i znów zaczyna swojąśpiewkę.

– Proszę się nie ruszać. Ręce przedsiebie.

– Spokojnie. – Unoszę dłonie. – Wypiszcie ten mandat i zostawcie mniesamego.

– A pewnie, że wypiszemy. Pisz, Anderson – zwraca się dokolegi.

Tamten niechętnie, ale bierze od Clarka mój dowód i wyciągabloczek.

– To my decydujemy, kiedy stąd pójdziemy. Proszę wyrzucić ten alkohol – dodajeClark.

Sięgam po butelkę, opróżniam ją jednym haustem i wrzucam dokosza.

– Ma pan szczęście, że wywalił ją pan do pojemnika, bo byłby jeszcze mandacik za zaśmiecanie przestrzeni publicznej. – Clark śmieje się nerwowo. – Wie pan, to nasza praca. Pilnowanie porządku i tropienieprzestępców.

– Weź już przestań – mówi Anderson i tak szybko przesuwa długopisem po kartce, jakby rzeczywiście nie marzył o niczym tak bardzo, jak o tym, by sięulotnić.

Słusznie.

– Radzę panu udać się do domu. O tej porze nigdzie nie jestbezpiecznie.

– Z tego, co powiedziałeś wynika, że w domu też jest niebezpiecznie – zauważa trzeźwoAnderson.

– Nie łap mnie za słówka. Dobrze panu radzę – zwraca się do mnie – mówię to jako starszyposterunkowy.

– Nigdzie nie pójdę. Za – zerkam na zegarek – godzinę i czterdzieści siedem minut rozpierdolę ten kosz. – Wskazuję głową na ten, do którego wrzuciłem butelkę. – Będę się wydzierał jak opętany i walił łbem o drzewo, dopóki nie zemdleję. Nad ranem znajdzie mnie przypadkowy przechodzień. Wezwie karetkę, a lekarze sprawdzą, czy jestem jeszcze ciepły, czy może już nie. Widział pan kiedyś czerwonyśnieg?

Anderson wyrywa drżącą ręką kartkę z bloczku i podaje mi ją do podpisania. Clark rechocze tak głośno, jakby usłyszał żartroku.

– Słyszałeś, Anderson? – pyta gruby. – Pan to powinien książki pisać z taką wyobraźnią. No nic tu po nas. Miłej nocy. Idziemy. – Klepie Andersona wramię.

Siadam ponownie na ławce i odprowadzam ich wzrokiem. Anderson ogląda się za siebie dwukrotnie. Za drugim razem macham do niego, a on, speszony, odwraca głowę. Przez ten czas park całkiem opustoszał. Dla pewności rozglądam się jeszcze dookoła i wyciągam schowaną w rękawie butelkę. Alkohol jest niezbędny, jeśli nie chcę zamarznąć przed końcemświata.

Sprawdzam godzinę. Czas nie jest moim sprzymierzeńcem. Mam wrażenie, że skurwiel wyjątkowo mnie nie lubi. Z każdą minutą, godziną, z każdym mijającym dniem, tygodniem i miesiącem miało być łatwiej. Miał uleczyć rany. Kłamca.

Rozpościeram ramiona na oparciu. Płatki śniegu tańczą na wietrze. Błyszczą w przyćmionym świetle latarni i mimo że to piękny pokaz, nie potrafię dostrzec wśród nich tego jednego, wyjątkowego. Gdybym miał pewność, że gdzieś tam jesteś, wytężyłbym wzrok, przerzucił tysiące śnieżnych kul, ale ciebie nie ma. Gdybyś była, dostrzegłbym cię. Zawsze tańczyłaś najpiękniej, kochanie.

Po policzkach spływają łzy, więc wiem już, co się zbliża. Płaczę nad nami. Nad tobą, cudowną dziewczyną z warkoczami, nad sobą, swoją ułomnością, bezradnością. Płaczę nad nim, naszym dzieckiem. Nad tym wszystkim, czego niedoświadczyliśmy.

Wiatr przybiera na sile, bujany konik na sprężynie porusza się w przód i w tył. Łańcuchy huśtawek ocierają się o siebie, karuzela popychana wiatrem skrzypicicho.

Plac zabaw ożywa, mimo że nikogo na nim nie ma. Nie ma tu was. Jestem tylko ja i ona. Rozgrzewa mnie od środka, rozciąga żyły, wprawia serce w drżenie. Otępia i wyłącza myślenie. Przejmuje kontrolę nad ciałem. Zna wszystkie sekrety. Żywi się złością, bezsilnością, niemocą. Daję jej to wszystko. A ona przez chwilę sprawia, że jest milżej.

Dzwoni mój telefon. Spoglądam na zegarek, jeszcze pół godziny. Odbieram.

– Już jesteśmy – odzywa się nieznajomy głos, a gdy nie odpowiadam, dodaje: – No w tym parkujesteśmy.

– I? – pytam.

– Bo… no tu dużo drzew i no… znaleźć się niepotrafimy.

– Siebie nawzajem? Zgubiłeśkumpli?

– Nie no siebie znaleźć, w sensie, że ciebie znaleźć niepotrafimy.

– Jestem na ławce przy placu zabaw. Macie pięć minut. Start.

Gdy wypowiadam ostatnie słowo, zakańczam połączenie, wyjmuję z telefonu kartę, którą kupiłem specjalnie na tę okoliczność, przełamuję ją na pół i wyrzucam. Czekam. Wkrótce słyszę odgłos skrzypiącego pod butami śniegu. Idą.

Stają przede mną w rozkroku, patrzą na siebie zdezorientowani, aż w końcu jeden z nich otwieragębę.

– To jesteśmy – stwierdza, czując się zapewne w obowiązku poinformować mnie o tym, bo przecież jestem ślepy i nie widzę. – To jak ma wyglądać to zlecenie i kogo mamy załatwić? – pyta szeptem i rozgląda siędookoła.

– My jesteśmy najlepsi – przechwala się typ w czarnym, śliskimdresie.

– To się okaże. – Uśmiecham się i po raz kolejny sprawdzam, która godzina. – Macie dziesięć minut. Płacę z góry, bo potem nie będę w stanie. – Wyjmuję portfel i przeliczam pieniądze. – Skoro jesteście najlepsi, rozprawicie się ze mną raz-dwa.

– Ale jak to, ciebie mamy pobić? – docieka ten, który do tej pory milczał. – Słyszałeś, Moris? – pyta zrozbawieniem.

– Zamknij się, palancie! – Moris wali go otwartą dłonią w łysą czaszkę. – A ile razy mamy cię uderzyć za tę kasę? I czy wtwarz?

Idiota.

– Nie hamujcie się. Jak będę ledwo żywy, spieprzacie stąd. Nigdy mnie nie szukajcie. Jeśli będę chciał, sam wasznajdę.

– Dobra. Łatwa robota – rzuca drwiąco gość wdresie.

– Macie jakieś akcesoria, na przykładnoże?

– No jasne, stary, jesteśmy profesjonalistami. Pokaż mu. – Dresiarz zwraca się do typa, który wziął kasę. Wyciąga scyzoryk z żółtą rączką ikastet.

– Wrzuć to do tego kosza. Nie macie mnie zabijać, tylko zlać. Jasne?

Patrzą na siebie i wzruszająramionami.

– A będziesz się bronił? – pyta jeszczedresiarz.

– Pewnie, wtedy jest większyfun.

Ponownie wzruszają ramionami. Trzech na jednego. Moje prywatne déjà vu, z tym że nie jestem już tym słabeuszem sprzed roku. Dziś mam pomocniczkę. Ona jest tu ze mną, czujęją.

Witaj.

Jedyną osobą, która jest w stanie mnie pokonać jestem ja sam. Czas leci, a oni stoją i się gapią. Wstaję i popycham jednego z nich. Wiem, jak wyprowadzić człowieka z równowagi. Wiem, co działa na mnie. Co sprawia, że ona przejmuje nade mnąkontrolę.

Jedz, proszę, karmię cię mojąbezsilnością.

– No dawaj, zjebie, zegar tyka. – Walę go w ryj i odskakuję. – Dawaj, teraz ty, no przyjeb mi w końcu, cieniasie – podjudzam dresiarza, ale naciera na mniedwóch.

Małomówny typ z poharataną mordą i inkasent. Nie wiem nawet, kiedy zaczyna się prawdziwa jatka. Przytrzymują mnie za ręce, próbują obezwładnić, ale im się nie udaje. Właśnie tak jak chciałem. Czuję uderzenieadrenaliny.

Obudź się w końcu, daję ci jeść.Żryj, karmię cięwspomnieniem.

Rozpycham się łokciami, walę dresiarza z główki. Zatacza się, a ona wzrasta. Pięścią uderzam inkasenta, który wali łbem o kosz. Młody, małomówny zaczyna się wycofywać i unosi dłonie. Dresiarzwstaje.

A ty jedz, karmię cięzłością.

– To nie tak miało wyglądać – jęczy dresiarz, a krew kapiąca mu z ust barwiśnieg.

To nie tak miałowyglądać.

Żryj, karmię cię tymzdaniem.

Tą prawdą. To nie tak miałobyć.

– Bierz nóż! – krzyczy inkasent, a młody wyjmuje go z kosza. – Wpuścił nas w kanał. Zarżniemy gnoja – sapie.

Kręci mi się wgłowie.

Jesteś.Obudziłaś się.Wzrastasz.

– Bronię się – oznajmiam tonem przesiąkniętymniewinnością.

– A zamknij mordę – oburza siędresiarz.

– No właśnie – dodajedrugi.

– Teraz to wygląda, jakbyś nam zapłacił, żeby móc nas pobić – biadoli tencichy.

– Pobawimy się po naszemu – wtrąca się znów gość wdresie.

Zanim zdąży wykonać jakikolwiek ruch, rozgląda się zdezorientowany. Dźwięk syreny rozchodzi się echem poparku.

W tym dźwięku jest coś, czego nienawidzę. Żryj, rośnij.

W akompaniamencie syren objąłem twoją twarz, kochanie.

Dźwięk jest donośniejszy, kopię z całej siły w kosz, staram się wykrzywić pręt, światwiruje.

Karmię cię porażką. Wzrastaj.

– No zajeb go, Moris. Nie maczasu!

– A ten tu czego szuka?! – Słyszę jeszcze, ale nie wiem, o kimmowa.

Opadam na śnieg. Oddycham ciężko. Wzrok zasnuty ponurą kurtyną. Mimo że słyszę odgłosy jatki, nie przyjmuję żadnego ciosu. Spadają na mnie mroźne płatki śniegu, ale nie są w stanie ugasić ognia, który mnie trawi. Zaciskampięści.

Czuję, jak pędzi, rozsadza żyły, ściskamózg.

Jesttu.

Przybyła. Tylko ona i ja. Przymykam oczy, napawam się nią i przez chwilę nic poza nami nie istnieje. Ulegam jej. Jest siłą, która wysysa ze mnie energię. Karmię ją moimi uczuciami. Nie przestaje ucztować, jest wygłodniała, żądająca.

A gdy odchodzi, zostaję sam. Pustka. Nic. Ja jestemniczym.

Wiem, że pojawi się znowu, a ja ponownie będę mógł czuć. Bez niej jestem wydmuszką, kruszącą się wdłoni.

Jest jedynąstałą.

Niczym niezmącona, pierwotnaFURIA.

Chcę właśniejej.

A ona pragnieuwolnienia.

Rozdział 3

Axel

– Myślisz, że gliniarze są tacy głupi? – pyta Melinda, salowa szpitala St. Preston, gdy wychodzimy z gabinetu zabiegowego, w którym opatrywała moje rany. – Wiesz, na tyle, by sądzić, że przypadkowo kilka razy w roku lądujesz pobity na tymoddziale?

– Są – odpowiadam. – Wytrzyj buzię. – Ruszam palcem przed jej twarzą. – Masz szminkę wszędzie, tylko nie naustach.

– Naprawdę?

– Nie, na niby. – Wzdycham.

Melinda przewraca oczami i pociera twarz. Kręcę głową, dając jej do zrozumienia, że nie jest lepiej, więc zostawia mnie na korytarzu, a sama wchodzi do łazienki. Opieram się o ścianę i sprawdzam, czy mam w kieszeniach te wszystkie rzeczy, które miałem przed końcem świata. Wyciągam telefon. Próbuję go włączyć, ale bezskutku.

– O, tu pan jest. Szukam pana po całymoddziale.

Podchodzi do mnie leciwa lekarka. Patrzy na mnie przez grube szkła, a gdy wypuszcza powietrze nosem, pojedyncze, długie włosy nad jej wargą niemal same zaplatają się wwarkocz.

– Mam dla pana wypis. Jest pan wyjątkowo pechowym człowiekiem. Proszę na siebieuważać.

– Wiem, pech to moje drugie imię – stwierdzam z powagą, a ona śmieje się cicho. Nie pozostaje mi nic innego, jak obdarzyć ją spojrzeniem, na jakie zasługuje. Pobłażliwym.

– Tu, wśród swoich, mówimy, że pana pierwsze imię to pech, ale to dobrze, że jest pan takim optymistą. – Uśmiecha się pod nosem i wciska mi do rękikartkę.

– Na pewno nim niejestem.

– Na pewno to umrzemy, panie Troy. Nic oprócz tego nie jest na pewno – rzuca ze złością i marszczy gniewnie brwi. – Być może pójdzie pan po rozum do głowy, o ile wcześniej jej pan nie straci. – Wzdycha. – Jak długo zamierzasz karać się za to, co się stało? Chcesz zostać inwalidą, Axel? – Ścisza głos i zwraca się do mnie po imieniu. – Lepiej skończ to od razu. Skocz z mostu, strzel sobie w czaszkę. Możliwości jestmnóstwo.

– Wolałbym receptę na leki przeciwbólowe, a nie naśmierć.

Ta kobieta jest szalona, bez dwóchzdań.

– Tę pierwszą dołączyłam do wypisu. A drugą wypisujesz sobie sam. Zrealizuj ją albo podrzyj na strzępy – syczy i wbija palec w moje poobijaneczoło.

Starawariatka.

– Nienormalna – szepczę pod nosem, ale jak się okazuje, nie na tyle cicho, żeby nieusłyszała.

– W końcu zaczynasz mówić do rzeczy. – Staje wyprostowana i poprawia poły fartucha. Dziwny błysk pojawia się w jej powiększonych przez bryle oczach. – Normalność jest jak droga asfaltowa. Wygodnie po niej chodzić, ale nie rosną na niej kwiaty – wyrzuca z siebie, a jej oczy robią sięszkliste.

Kompletnie nie wiem, co powiedzieć. Zaskoczyłamnie.

– Wiesz, kto to powiedział? – pyta.

– No, pani.

– Vincent van Gogh, nieuku! – Wyrywa zrolowaną kartkę z moich rąk i uderza mnie nią wgłowę.

– Toboli!

– To boli, to boli – przedrzeźnia mnie. – Weź, idź coś ze sobą zrób, bo nie mogę na ciebie patrzeć! I co sobie teraz o mnie myślisz? Wąsata starucha, a do tego nienormalna, anormalna i patologiczna? – Śmieje się. – Ty też nie jesteś normalny. Na twojej drodze rosną kwiaty. – Robi krok w tył i przygląda mi się wnikliwie. – Czarne jak – zsuwa z nosa okulary – mrok.

Przełykam ślinę, czarownica wpycha mi w ręce wypis iodchodzi.

Pewnie długo bym tak stał, ale z łazienki wychodziMelinda.

– Jeszcze tu stoisz? – pyta i nie czekając na odpowiedź, kontynuuje: – Masz wypis? Ta stara wariatka ci go dała? – Ruchem głowy wskazuje na oddalającą sięsylwetkę.

Nie odpowiadam, zmierzam w stronę wyjścia, ale Melinda nawijadalej:

– To doktor Rainbow. Słyszałeś o niej wcześniej? Albo o jej wnuczce? To też psycholka. U nich to podobno rodzinne, wiesz, takie obciążenie genetyczne. No ale świruska chyba nie mogłaby zostać lekarką, jakmyślisz?

Jestem już zmęczony jej gadaniem, ale Melinda nic sobie z tego nierobi.

– Ona podobno widzi kolory, jakieś promienie emanujące ze skóry czy coś. Chore, co? A wiesz, co mi powiedziała, jak się jej zapytałam, jaki kolor wydobywa się z mojego ciała? Wiesz, Axel? Ta stara wariatka powiedziała mi, żeżółty.

– Też nie lubię żółtego – odzywam się wkońcu.

– To jeszcze nie koniec. Nie przerywaj – mówi z przejęciem. – Ona powiedziała, że promieniujący ode mnie żółty jest ponury. – Robi naprawdę wielkieoczy.

– To jużlepiej.

– Posłuchaj dalej. – Marszczy brwi. – Zapytałam ją, co to oznacza, i nie zgadniesz, co mi odpowiedziała. Że taki kolor mają osoby ze skłonnością do plotkowania. Wyobrażasz to sobie? I humorzaści, i powierzchowni! Starawariatka.

Uśmiecham się podnosem.

– Ciebie to bawi, tak? Następnym razem nawet nie myśl o żadnym bonusie w zabiegowym, zapomnij! Jestem normalną osobą, nie będę się zadawać z takimświrem.

– Jesteś więc drogąasfaltową.

– Słucham?! Masz totalnie zryty beret, Axel. Nie wiem, dlaczego ulegam tobie za każdym razem, gdy tu trafiasz. Ale to się skończyło. Definitywnie. – Patrzy na mnie wyczekująco, bo nie reaguję. – Chyba że zmienię zdanie. Wtedy będziesz chciał, co nie? – Łapie mnie za łokieć. – W sumie już się niegniewam.

– Nie.

– Conie?

– Nie będę chciał. Nawet teraz, w tym momencie niechcę.

– Jak to? – Odsuwa się ode mnie, a jej policzki robią się piekielnieczerwone.

– Nie lubię żółtego. Po prostu. – Wzruszamramionami.

W ułamku sekundy jej pięść wchodzi w konfrontację z moją twarzą. Pocieram łuk brwiowy. Jestem pewny, że specjalnie celowała w oko. Będę miał niezłąśliwę.

– Mam nadzieję, że lubisz fioletowy, chamie!

Też nie lubię, ale nie mam już z kim podzielić się tą wiadomością, bo Melinda odchodzi, nie oglądając się nawet za siebie. Trudno. Być może już nigdy więcej jej nie zobaczę. Odkąd trenuję w siłowni umiejscowionej w moim klubie, nauczyłem się, że zawsze, prędzej czy później, znajdzie się ktoś silniejszy, bardziej zdeterminowany, ktoś, kto nie boi się mroku. Czekam.

Wychodzę ze szpitala i kieruję się na przystanek. W portfelu nie mam ani centa, więc żeby dostać się na drugi koniec miasta, muszę, po prostu muszę, zacisnąć zęby. Nienawidzę komunikacji miejskiej. Staram się wskrzesić w sobie maksymalne pokłady spokoju, ale na sam widok jakiegoś popaprańca, zajmującego większą część przystankowej ławki, nóż mi się w kieszeni otwiera. Twarz zasłonięta kapturem. Noga w gipsie wyciągnięta dumnie przed siebie, jedna ręka zabandażowana, a wymięta kurtka i umazane krwią spodnie dopełniają tylko tego obrazu nędzy i rozpaczy. Chwilę zastanawiam się, czy usiąść na wolnym skrawku. Jest duże prawdopodobieństwo, że typ będzie wsiadał do tego samego autobusu i fakt ten sprawia, że się waham. W najlepszym przypadku będzie gramolił się do środka w żółwim tempie, co sprawi, że wzrośnie mi ciśnienie. W najgorszym będzie oczekiwał pomocy, bo nie ma przy sobie kuli. Kurwa, dylematy.

W końcu siadam i rozglądam się dookoła, lecz nie dostrzegam niczego wartego uwagi. Zerkam więc pod nogi. Przy bucie typa zauważam ćwierćdolarówkę, ale nie chce mi się po nią schylać. Gość chyba też ją zauważa, bo zaczyna dziwnie się wiercić. W wyobraźni już widzę, jak się po nią schyla. Połamaniec. Pewnie zsunie się z ławki, gruchnie i będę musiał mu pomagać. Pierdolę, wstaję. Już mam się podnosić, ale typ zwinnym ruchem zgarnia monetę w dłoń i w nią chucha. Jednak jeszczeposiedzę.

Żałuję tego w chwili, w której o tym myślę. W momencie, w którym gość kładzie zdrową rękę na swoim udzie, a ja rejestruję wytatuowane na palcu wskazującym litery. AV. Robi mi się gorąco, bo siedzący przy mnie człowiek jest ostatnią osobą, którą chciałemspotkać.

Siedzieliśmy na szczycie wzgórza, obserwując zachód słońca nad Seattle. Pomarańczowe niebo wyglądało magicznie w połączeniu ze szmaragdowym odcieniem drzew nad zatokąPuget.

– Nie tak, Axel. Musisz się ukłuć tą szpilką. Wbijaj aż domięska.

Próbowałem, ale bolało jak cholera. Wziąłem szpilkę w dłoń, kilka razy ukłułem się w palec wskazujący, ale krew nieleciała.

– To jakaś bujda – burknąłem. – Mogliśmy wziąć nożyk do obieraniajabłek.

– Zobacz, mnie sięudało!

Wbiłem szpilkę głębiej, zabolało, ale wreszcie na opuszku pojawiła się malutka, czerwonakropka.

– Mnie też. Mmmm, ale dobra! – Polizałem palec, a potem ścisnąłem opuszek, żeby wycisnąć więcejkrwi.

Złączyliśmy palce. Skóra do skóry. Uśmiech na naszych twarzach zastąpiłapowaga.

– Nasza przyjaźń jest jak słońce. – Zamknąłem na moment oczy, rozkoszując się ostatnimi tego dniapromykami.

– Czasem go nie widać i przysłaniają je chmury, ale ono wciąż jest, nie gaśnie, prawda?

– Masz rację, Vinnie.

Spoglądam na moją dłoń, na taki sam tatuaż i nie mogę pojąć, co nami kierowało, że postanowiliśmy je zrobić. Szczyt naiwności. Wiary, że wszystko jest na zawsze. I nic się nie kończy. Nastoletnie mrzonki, zdeptane jak cuchnącypet.

Zmywam sięstąd.

Zanim jednak to zrobię, ostatni raz zerkam na Vinnie’ego. Nie wiem, co się mu stało, ani dlaczego wygląda jak menel. Obojętne. Nie obchodzi mnie moje życie, a co dopiero czyjeś. Trwam, po prostu, bez większego sensu, bo nie dostrzegam go w niczym. Vinnie unosi głowę, a nasze spojrzenia się krzyżują. Smutek dostrzegalny w jego oczach nie robi na mnie wrażenia. To w końcu uczucie jak każdeinne.

Wszystko sprowadza się właśnie doniego.

Nie boję się, że w moich dostrzeże cień współczucia czy zainteresowania. Nie potrafię wskrzesić w sobie żadnych z tych uczuć. Wkurwienie na wszystko i wszystkich, tylko to mnie przepełnia. W moich oczach może dojrzeć jedynie wszystkie odcienie destrukcji. Podnoszę się z miejsca, odchodzę.

– Alice byłaby tobązawiedziona.

Odzywa się, a szkoda, bo lepiej, by było, gdyby milczał. Lepiej dlaniego.

Odwracam się i uśmiecham szeroko. Jestzaskoczony.

– No proszę, cóż za złota myśl, Vincencie. – Śmieję się. – Oczywiście, że by była. Byłaby, byłaby, byłaby. Gdyby żyła, toby była. – Liczę w myślach do dziesięciu. – Ale nie żyje. Trup. Kaput. – Przejeżdżam palcem po szyi, imitując podcięcie gardła. – Ale ze śmiercią jej do twarzy, co nie, Vinnie? Tak toleciało?

– Axel, janie…

– Otchłań była wielka. Żałuj, że nie widziałeś. O taaaka. – Obrazuję wielkość dłońmi. – I lubiła tę sukienkę, wiesz?

– Wiem, Boże, wiem. – Głos mu się łamie. Energicznie pociera twarz brudnąręką.

Jeszcze jego łez mi brakuje do pełni pierdolonegoszczęścia.

Podchodzę do niego bliżej. Czuję narastająca frustrację. Wiem, co się u niego dzieje. Wiem, dlaczego się stoczył. Wszystko jest jasne, ale ja nie lubię światła. Blaskuoczywistości.

– Co ci się stało? – pytam wkońcu.

Nie mogę jednak powiedzieć, że interesuje mnie jego odpowiedź, bobymskłamał.

– Nic, Axel, nic. Wszystko w porządku. Wszystko jest dobrze – wypowiada słowa w ekspresowym tempie. – Rety, ale swędzi. – Schyla się, żeby włożyć paluch między gips a skórę, a gdy to robi, z jego kieszeni coś wypada. Unosi głowę spanikowany i stara się dosięgnąć przedmiot ręką, ale bezskutecznie. To nóż z żółtą rękojeścią. Własność gości, których wynająłem do obicia mi mordy. Najwyraźniej to on mi pomógł, może nawet zawczasu wezwał karetkę. Vinnie – tajemniczy pomocnik. Pominę, że nie był to pierwszy raz, kiedy zainicjowana przeze mnie jatka miała taki właśnie przebieg. Do tej pory byłem pewien, że mam po prostu farta. Teraz sam już nie wiem. Nie połączyłbym faktów, a być może nawet totalnie bym to olał, gdyby nie jegoreakcja.

– Axel, posłuchaj. – Opiera ciężar ciała na jednej ręce, próbując wstać z ławki. – Ja, ja nie potrafię inaczej ci pomóc. Ja… – Nie kończy, bo w tym momencie upada na chodnik. – Cholera – syczy i chwyta się ławki. Jego twarz wykrzywia grymasbólu.

– Nigdy więcej tego nie rób. – Uderzam pięścią w przystankową wiatę. – Nie nadstawiaj za mniekarku.

Wyobrażam sobie tego cherlawego typka, mojego przyjaciela, gdy dostaje wpierdol, bo dostał, ewidentnie, i czuję ten przedziwny twór formujący się w piersi. Współczucie, podziw i wkurw. Tych dwóch pierwszych zdecydowanie nie chcę odczuwać. Spierdalać!

– Będę, muszę. Chociaż tyle mogę zrobić. – Wciąż próbuje się podnieść, aż wreszcie rezygnuje i warczy ze złości, a może i zbezsilności.

Znam touczucie.

– Mogę posprzątać po tobie – kontynuuje – zadzwonić na pogotowie. Tyle mogę, nic więcej. Nic, kompletnie nic. Chociaż i to nie zawsze mi się udaje. Taki ze mnieprzyjaciel.

Wzruszyłem się i chyba zaraz uronię łezkę. Uśmiecham się pod nosem i obdarzam go kpiącymspojrzeniem.

– Nie jesteś moim przyjacielem, Vinnie.

Nabiera powietrza i mocniej zaciska palce na krawędziławki.

– Nie mów tak. – Patrzy na mnie ze złością. – Nie kłam. – Wyciąga w moją stronę dłoń, zapewne po to, żebym pomógł mu wstać, ale nie wykonuję żadnego gestu. – Jesteśmy przyjaciółmi! – wykrzykuje i mam wrażenie, że gdyby tylko mógł ustać na nogach, to przynajmniej jedną z nich by tupnął. – Nasza przyjaźń jest jak słońce. Nie gaśnie! Nie ga-śnie – sylabizuje dobitnie. – Nie zostawiłeś mnie w potrzebie, wiem otym!

– Jak to dobrze, że nadjeżdża już mój autobus, bo nie wytrzymałbym ani sekundy dłużej w twoim towarzystwie. Jesteś nudy, naiwny iśmierdzisz.

– A ty jesteś moim przyjacielem i nie pozwolę ciodejść.

Zerkam na niego ostatniraz.

Nie wiem, jak interpretować jego słowa. W jakim sensie nie pozwoli mi odejść? Nieważne.

Musi postarać się bardziej, bo chwieję się na krawędzi, codziennie patrzę wprzepaść.

Jestem, ale mnie niema.

Obok mnie zatrzymuje się autobus. Błoto tryskające spod kół brudzi moje, i tak już nie najświeższe, ubranie. Wchodzę do środka rozpychając się łokciami. Ktoś klnie pod nosem, a ktoś inny macha dłonią, mlaska z niesmakiem imówi:

– Rety, ale panśmierdzi.

Rozdział 4

Sunday

Pada. Biegnę ile sił w nogach. Co jakiś czas skaczę przez kałużę, żeby nie zamoczyć tenisówek. Przeskakuję fioletowe bajoro, a następnie zielone i żółte. Zatrzymuję się na chwilę, chcąc sprawdzić, czy moje buty wciąż są białe. Udało się. I hej, nie jestem zalana w pestkę ani upalona. Kałuże są po prostu kolorowe, jasne? W wyobraźni wszystko jestmożliwe!

Zrywa się wielki wiatr. Taaaka wichura. Chwytam się znaku drogowego i przez moment moimi ciałem powiewa jak chorągiewką. Słyszę stukot kopyt. I wtedy go dostrzegam. Ideał, wysportowany, mokry od deszczu. Moje senne marzenie. Gdy podjeżdża na koniu i uśmiecha się szelmowsko, wiem już, że wpadłam w sidła miłości! Wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Najpierw jego biały rumak porusza łbem i odrzuca lśniącą grzywę na bok, potem mężczyzna puszcza do mnie oczko. Tak, do mnie! Zeskakuje z konia, macha trzymanym w dłoni kosturem, a nad naszymi głowami zbierają się burzowe chmury. Łapie mnie za rękę i obdarza przeszywającym na wskroś spojrzeniem. Mrocznym, władczym, tak intensywnym, że zapiera mi dech. Przejeżdża palcem wzdłuż mojego czoła, nosa, ust, brody, sunie nim niżej, po szyi, a gdy dociera do zagłębienia między piersiami, wychodzi słońce, a na niebie pojawia się tęcza. Jeździec próbuje ją złapać, dosięgnąć, chce mieć ją tylko dla siebie, na własność. Żądza posiadania, uśmiechzdobywcy.

Zgadzam się, zdobądźmnie.

– Jestem Sunday Rainbow. Zadzwoń. – Podaję muwizytówkę.

– Masz ochotę na „Dreszczyk pożądania”, dziecinko?

– Pewnie, już go nawetczuję!

Ale chwila. Ten skrzeczący głos wcale nie należy do mrocznego boga, faceta, pod którego spojrzeniem się rozpływam. Definitywnie. Coś mną wstrząsa, ale zdecydowanie nie jest to dreszcz pożądania. Ktoś po prostu szarpie mnie za ramię. A niechto!

– Sun, znów śnisz najawie?

Babcia.

Uchylam powieki, po czym znów je na chwilę przymykam, licząc, że będzie mi dane ponownie zatracić się w świecie wyobraźni, ale nie, nie da się. No nieda.

– To powiesz, czy chcesz tę herbatę „Dreszczyk pożądania”? – Nie daje zawygraną.

Moja babcia Elen jest wielbicielką herbat o dziwnychnazwach.

Moja babcia Elen widzi kolory i czuje wibrującąenergię.

Moja babcia Elen jest ekscentryczna, ale prowadzi mnie po krętych drogach życia, na których rosnąkwiaty.

Moja babcia Elen nie nosistanika.

I majtek chybateż.

Napewno.

– Nie, dziękuję. Nie mam na kogo przelać tej namiętności, która bez wątpienia by się we mnie obudziła, gdybym ją wypiła – jęczę.

– To na zapas się pije, nie wiedziałaś? – pyta i podchodzi do stolika, na którym stawiafiliżankę.

Obserwuję ją spod przymkniętych powiek, leżąc na ustawionym w kuchni szezlongu. Właśnie tak, w naszym domu wszystko jest na opak. A przynajmniej tak mi się zdaje. Nie mam porównania, bo nigdy nie byłam zapraszana do mieszkań innych ludzi. Co najwyżej do domu pana Rogera, ale to się nie liczy, bo upieczone przez babcię ciasta zostawiałam mu na wycieraczce. Raz odważyłam się zerknąć przez szybę okna jego kuchni. Nie widziałam szezlonga, a szkoda, gdyby był, pan Roger nie musiałby robić tego, co robił z panią ze sklepiku z gazetami, na stole. Wtedy uderzyła we mnie myśl, że w kuchni pana Rogera też powinien być wygodny mebel. Powiedziałam babci o swoim odkryciu i tamten raz był przedostatnim, kiedy otrzymał od niej ciasto. Kolejnego razu zrobiła cienki zakalec, a dołączony do niego liścik przebiła plastikowym sztylecikiem, na który zwykle nabija się zimne przekąski. Nie powiem, że nie kusiło mnie, żeby podejrzeć, co napisała na karteczce, bo tak nie było, a nie lubię kłamać. Dlatego, gdy położyłam ciasto na wycieraczce przed drzwiami pana Rogera, rozłożyłam kartkę. Widniał na niej napis: „Wypchaj się nim, mały korniszonku”. Zrozumiałam wtedy, że babci nie podobało się, że pan Roger pije herbatkę zwaną pożądaniemz paniągazeciarką.

– Znów śnisz na jawie, Sunday?

Otwieram oczy i kręcę głową. Babcia bierze łyk herbaty, niemiłosiernie przy tymsiorbiąc.

– Musisz tak głośno pić tę herbatę? Uwalnia wtedy więcej właściwości, czyco?

– Nie lubię ciszy. – Robi kolejny łyk i przymyka powieki. – Mmm, dobre. – Delektuje się i nagle ożywiona pstryka palcami. – Wiesz, przypomniałam sobie, że też miałam takie jedno marzenie, sen najawie.

Podchodzę do stolika i siadam na krześle, bo uwielbiam jej mądre, życiowe przemyślenia. Czuję w kościach, że ta historia również taka będzie. Ma tak rozmarzone oczy, że sama zaczynam odczuwaćpodekscytowanie.

– Często marzę o tym, żeby pobiegać na golasa wśród łanów zbóż, ewentualnie wysokich traw, trzymając za rękę innego golasa, mężczyznę, uściślając.

Serio?

Babcia już otwiera buzię, najpewniej po to, żeby kontynuować i dodać kilka pikantnych szczegółów, ale szybko do niej doskakuję i przyciskam dłoń do jejust.

– Już cicho! – piszczę. – Zdążyłam to sobie zobrazować – jęczę, a ona patrzy na mnie z rozbawieniem. – Lepiej powiedz, jak było w pracy. Dużo kolorów? Spotkałaś kogościekawego?

Lubię słuchać, gdy opowiada o ludziach. Wielu z nich się śmieje, podaje w wątpliwość to, że rzeczywiście widzi emanującą od nich energię. Ja jejwierzę.

– Dziś przyszła do mnie Clarissa z oddziału dziecięcego. Skarżyła się, że dzieciaki płaczą, gdy ją widzą. Wspominałam jej kiedyś, że to przez aurę, ale nie wierzyła. – Babcia przewraca oczami. – Co z tego, że się uśmiecha, skoro uwalnia czerwono-pomarańczowy promień złości? Dałam jej kilka porad, musi oczyścić emocje, zobaczymy.

– A wszystkie dzieci widząaurę?

– Te najmłodsze tak. Ich umysły nie są zniewolone przez dobramaterialne.

– A jaki dziś jest mój kolor nastroju? – pytam zciekawością.

– Kolor twojego nastroju to róż, ale dominującą barwą twojej aury jest biel. Nie znika. Od dziecka otulona jesteś bielą, kochanie.

– To znaczy, że jestemnaiwna?

Babciaprycha.

– To znaczy, że jesteś dobra. Masz w sobie radość dziecka. Nie widziałam tej barwy u nikogo oprócz ciebie, tak samo jak nie dostrzegłam nigdy takiego mroku, jaki zobaczyłam dziś. – Wzdrygasię.

– Co masz na myśli? Zobaczyłaś kogoś z czarną aurą? Jak onawygląda?

– Ciemne, trujące tumany dymu. Gdy patrzyłam na tego człowieka, odczuwałam wielki smutek, Sunday. Coś nieoczywistego, trudnego do opisania. To nie była gradowa, ponura chmura, tylko esencja mroku. Tylko on. Mrok. Nic więcej. Żadnego innego koloru, żadnej innej barwy. To niespotykane, fascynujące, ale istraszne.

Przełykam ślinę, bo poczułam sięnieswojo.

– Coś poradziłaś temu człowiekowi? Jak przegonić mrok? Babciu, czy da się wyjść zciemności?

– Odeszłam, Sunday – odpowiada, zaciskając palce na stole. – Nie miałam przy sobie latarki. – Śmieje się nerwowo. – Wchodząc w mrok, należy być przygotowanym. Samemu trzeba być światłem. Nie małą iskierką, płomykiem, który jedynie pokaże, co znajduje się kilka cali od ciebie. Nie zapałką, która zaraz zgaśnie. Trzeba mieć ogromny reflektor, być słońcem, które nigdy nie gaśnie. Trzeba być blaskiem – mówi z determinacją. – Rozumiesz? – pyta. – Rozumiesz, Sunday, co mam namyśli?

– Nie – odpowiadam. – Tak trochę – dodaję. – Najpewniej już nigdy nie spotkasz tego człowieka. Nie myśl o tym. Jedźmy lepiej zobaczyć lokal na moją kwiaciarnię – proponuję.

Babcia pociera twarz dłońmi i wypuszcza powietrze przez usta. Oddech rezygnacji, tak bym określiła tendźwięk.

– W porządku, chodźmy. – Wstaje od stołu i od razu kieruje się dowyjścia.

– Nie zamierzasz się ubrać? Wiesz – niezręcznie mi o tym mówić – włożyć czegoś pod spód – sugerujęzażenowana.

– W sensie majtek albo stanika? – Nie owija w bawełnę, a ja potakuję. – Nie, a poco?

– No – drapię się po skroni – jeśli zasłabniesz, to w karetce lub szpitalu, wyjdzie na jaw, że nie masz na sobie bielizny. Będziegłupio.

– Mamy inną definicję słowa „głupio” widocznie. Chodźmy już. – Pogania mnie. – Nie planuję dziś wywinąć orła, nakryć się nogami, czy oglądać powiek od spodu. Wychodzimy – zarządza. – Tylko weź latarkę. Nigdy nie wiadomo, co czai się wciemności.

Rozdział 5

Axel

Wchodzę do mieszkania. Towarzyszy temu niezły rumor, bo kompletnie nic nie widzę. Szukam dłonią włącznika światła, ale przypominam sobie, że to zbyteczne. Wykręciłem przecież wszystkie żarówki. Pomysł ten wydawał mi się genialny, wczoraj. Zatrzaskuję drzwi i idę w stronę salonu. Po drodze potykam się o porozrzucane na podłodze przedmioty, pod podeszwami chrzęści rozbite szkło. Mam ochotę się rozebrać i w nim wytarzać. Tak bardzo nienawidzę siebie. Nie znoszę tego słabego ciula, który nie potrafił obronić swojej żony. Gdyby spotkało mnie to teraz, byłbym gotowy, naprawdę. Wierzysz mi, Alice?

Wsłuchuję się w ciszę. Wytężam słuch i wzrok. Nic nie słyszę. Nic nie widzę. Zupełnie jak ty, Alice. Tak jakty.

Nie wiem, po co przychodzę tu co noc. Naprawdę nie mam pojęcia. Może zbyt często wyobrażam sobie, że przekraczam próg mieszkania, słyszę stukot stóp, a zanim zdążę zamknąć za sobą drzwi, mały człowiek rzuca się na moje plecy i krzyczy: „Tata!” Może zbyt często w mojej głowie jest twój obraz, Alice.

Widzę ją, stojącą w kuchni, gdy mocuje się z szufladą, która nie chce ustąpić. Pomagam jej wtedy, a ona wtula się we mnie całą sobą. Czuję zapach świeżo umytych włosów, widzę piegi na jej nosie. Obiecuję wówczas, że jutro naprawię tę szufladę. Chociaż wiem, że tego nie zrobię, bo lubię, gdy mogę być pomocny. Gdy może na mniepolegać.

Wyciągam z plecaka czteropak guinnessa. W kuchni szukam otwieracza, walcząc z tą przeklętą szufladą. Ostatni raz. Wyrywam ją jednym pociągnięciem i wysypuję zawartość na blat. Zerkam w stronę okna. Małą kuchnię oświetla poświata księżyca. Nie jestem taki samotny jak on. Jak księżyc. Trwają przy mnie przyjaciele. Poklepują po plecach, podtrzymują w pionie. Po kolei: Furia, zajebista laska, nieco kapryśna i wymagająca. Głodna suka. Gniew, koleś napakowany testosteronem. Żal, najbardziej męczący typ o wielkich łapach. Obejmuje mnie mocno i nigdy nie puszcza. Tak mocno ściska, że to aż boli. Dlatego jest też jego kuzyn, Ból. Nie lubię skurwysyna, ale trzymają się razem, są jak dwa połączone ze sobą naczynia. Kiedyś obracałem się w innym kręgu. Znałem Szczęście i Radość. Czasem odwiedzały mnie Nadzieja i Ekscytacja. A potem wszyscy odeszli. Leszcze.

Otwieram butelkę i siadam na kanapie. Nie staram się nawet znaleźć pilota od telewizora w tym wszechobecnym syfie. Zasnę na chwilę. Wiem, że na moment. Zanim wzejdzie słońce już mnie tu nie będzie. Boję się, że w świetle dnia, gdy przez włókna zasłoniętych okiennych kotar zacznie sączyć się poranne światło, otworzę oczy i zobaczę, w jakim punkcie się znajduję i co zrobiłem ze swoim życiem. Z naszym. Ta prawda, ta brutalna prawda uderzy mnie w sam splot i będzie bolało. Paliło od środka. Dotrze do mnie niezaprzeczalnie, że nic już nie będzie takie jak przedtem, że w mieszkaniu nie będą unosiły się opary miłości, lecz jedynie zapach znoszonych skarpet. Boję się tego, że cię tu nie ma, Alice. Ogarnie mnie panika, że to, co było, już nigdy nie wróci, bo tak jest. I to jest straszne. Dlatego tak bardzo lubię mrok. Nie chcę światła. Nie chcę mierzyć się znieodwracalnym.

Jest przyjemnie. Moje powieki opadają, bo Ciemność jest ciężka. Zapomniałem o niej. To źle, a przecież należy do grona moich przyjaciół. Jest grubą bambaryłą. Czasem, gdy usiądzie na moich barkach, mam ochotę powiedzieć jej, żeby już zeszła. Nie potrafię wtedy złapać tchu. Czuję, jakby moje stopy zapadały się w błotnistej mazi. Nie mogę się ruszyć. A ona jest coraz szersza, coraz większa. W zimie przybiera na wadze, wtedy jest najgorzej. Trwa przy mnie i trwa. Wciska w ziemię, przytłacza, jest nachalna i pieprzenie punktualna. Jest. Nie to co ty, Alice.

Mój wewnętrzny budzik nie zawodzi. Budzę się w ramionach Ciemności. Zarzucam plecak na ramię i wychodzę z domu. Stojąc na chodniku, obserwuję przemykające taksówki, ludzi wracających z pracy, imprezowiczów i… park. Tylko czekam, aż ten zamrożony rozpościerający się przede mną krajobraz buchnie wiosenną zielenią. Wtedy te jebane drzewa kołyszą się na wietrze, szumiące liście witają się ze mną. To ten słabeusz, śmieją się. Nieco pojebane, ale co tam. Takjest.

Jadę doklubu.

Gdy tylko wjeżdżam na swoje miejsce parkingowe, zauważam kilku moich klientów. Nawet gdybym nie widział, że wychodzą drzwiami znajdującymi się pod szyldem „EufUria”, wiedziałbym, że to moi goście. Smutni, wkurzeni, zahibernowani w sobie. Nie jestem zdziwiony. To miejsce powstało z myślą o nich. Jedyne takie na mapie Seattle, a przez to wyjątkowe. Dziwi mnie jedynie, że nie dostrzegam na bramce Ricka, a powinien tam stać i życzyć wchodzącym beznadziejnej zabawy, a wychodzącym – gównianegodnia.

Otworzyłem klub z lekkim poślizgiem. Pół roku po śmierci Alice. Nie wyrobiłem się w czasie, to oficjalna wersja. Przemalowanie tych obłędnie kolorowych, tęczowych ścian na czerwień i czerń zajęło ekipie sporo czasu. Czerń, ponieważ moja przyjaciółka Ciemność ją lubi, czerwień, bo gdy odwiedza mnie Furia, robi mi się czerwono przed oczami. To pobojowisko dla frustratów i życiowych przegrywów. Chociaż, ku mojemu zdziwieniu, w artykule, który pojawił się w „Seattle News”, dostrzeżono działanie terapeutyczne miejsc takich jak to. Podobno, gdy przebywasz w jednym pomieszczeniu z takimi samymi nieudacznikami i jakimś cudem dostrzeżesz, że inny ma gorzej niż ty, robi ci się lepiej. Nie o to mi chodziło i nie taki był mój cel. W tej kwestii teżzjebałem.

Zdarzają się i tacy, którzy oszukują, a Rick daje się nabrać. Przychodzą w ciemnych ubraniach, z miną cierpiętnika, a kiedy są już w środku, to uśmiech nie schodzi im z twarzy. Wypatrywanie dowcipnisiów to zadanie dla Marcela i Krisa. W gablocie przy wejściu są wywieszone zasady. Gdy się do nich nie stosujesz, wychodzisz. Często nie na własnych nogach. Zazwyczaj. Zakazane są uśmiech i szeroko pojęta pogoda ducha. Tacy ludzie są okropni. Cieszą się z byle gówna. Wkurwia mnie to. Kolejne z zasad brzmią: Nie przychodzisz do klubu ubrany jak na występy w cyrku. Nie zagadujesz barmanów, to nie psychoterapeuci. Mają zrobić ci drinka, po którym przez chwilę wyda ci się, że jest pięknie, a potem wszystko wróci do normy, czyli z powrotem osiądziesz na swojej mieliźnie, na swoim osobistym dnie. Zakazane są głośne, towarzyskie rozmowy. Możesz za to drzeć się jak opętany i rozbić pięć szklanek. Tyle masz w cenie biletu. Możesz rzucać nimi w tarczę z czerwonym guzikiem w miejscu dziesiątki. Jeśli ci się uda, wygrałeś, jesteś mistrz i nikt ci nie podskoczy. W teorii, bo kiedy wyjdziesz, ktoś może wbić ci kosę między żebra lub zabić twoją żonę. Wiadomo. Przez chwilę jednak, przez ten krótki moment, gdy trafiasz, z głośników rozbrzmiewają fanfary. Wygrałeś tę rundę. A bitwę i takprzegrasz.

Kieruję się do wejścia. Wchodzę po schodkach, przedzieram się przez czarną, grubą kotarę. Przechodzę przez szatnię. Maria, pracownica zbierająca i wydająca gościom ich ubrania, unosi dłoń, ale szybko ją opuszcza, gdy nasze spojrzenia siękrzyżują.

– Gdzie jest Rick? – pytam.

– Widziałam, że wchodził na górę. Chyba poszedł powalić w worek – mówi i kręci palcem obracając na nim szatniany numerek. – Był jakiś nieswój, jak tam szedł. Smutny jakiś. – Nadal kręci numerkiem, a mnie zaraz szlag jasnytrafi.

Idę na górę. Mieści się tam siłownia prowadzona przez Colina, któremu wynająłem lokal. O tej porze zamknięta. Z oddali słyszę uderzania o worek i głośne sapnięcia. Wspinam się po schodach, a