Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rose jest jak pąk róży, ale nie ma możliwości rozkwitnąć. Dziewczyna tonie — nie tylko w poczuciu winy, lecz także w lazurowym spojrzeniu mężczyzny, którego uważa wyłącznie za wytwór swojej wyobraźni. Po latach trwania w zawieszeniu postanawia wziąć los w swoje ręce. Nowy adres, nowa praca i nowy sąsiad. Nixon. Nowoczesny, warto dodać. Gość ma pralkę! A co ma Rose? Czerwone włosy, wredną siostrę, mętlik w głowie i... chłopaka.
Czy z takiego połączenia może wyniknąć coś więcej niż kłopoty?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 314
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RedakcjaMonika Gajos
KorektaDominika Kamyszek | opiekunkaslowa.pl
OkładkaJustyna Sieprawska | facebook.com/justyna.es.grafik
Zdjęcie na okładce© by Ardea-studio | AdobeStock
© Aga Kalicka, 2022
Rose jest jak pąk róży, ale nie ma możliwości rozkwitnąć. Dziewczyna tonie — nie tylko w poczuciu winy, lecz także w lazurowym spojrzeniu mężczyzny, którego uważa wyłącznie za wytwór swojej wyobraźni.
Po latach trwania w zawieszeniu postanawia wziąć los w swoje ręce.
Nowy adres, nowa praca i nowy sąsiad. Nixon. Nowoczesny, warto dodać. Gość ma pralkę!
A co ma Rose? Czerwone włosy, wredną siostrę, mętlik w głowie i… chłopaka.
Czy z takiego połączenia może wyniknąć coś więcej niż kłopoty?
ISBN 978-83-8324-129-6
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
***
Budzi mnie gwałtowne szarpnięcie.
Słyszę zgrzyt zgniatanej blachy.
Dezorientacja. Panika.
Tato.
Odczuwam palący ból w klatce piersiowej.
Szok. Otchłań. Ciemność.
Ty.
Walka o oddech.
Bicie serca.
Spojrzenie.
Uczucie spokoju i ukojenia.
PUSTKA
Nie mam już łez.
Rose
Mknę czerwonym kabrioletem do Las Vegas. Wiatr rozwiewa mi włosy, a skórę muskają promienie słońca. Po prawej mam nieziemskiego przystojniaka, mężczyznę o gorącym sercu, cudownego kochanka. Dotykam jego twarzy, a on wtula się w moją dłoń jak spragniony pieszczot kocur. Jestem szczęśliwa.
Wróć.
Gramolę się starym fordem koloru nijakiego, zmierzając do północnej części Filadelfii. Ciemne chmury roztaczają się nad horyzontem, a krople deszczu rozbijają się o pobliskie dachy. Szarobury zgniły liść przylepił się do przedniej szyby. Brakuje na niej jeszcze kupy złośliwego ptaka.
Stop.
Już nie brakuje.
Żółty kleks idealnie kontrastuje z beznadziejną rzeczywistością. Po swojej prawej mam małomównego przeciętniaka, który patrzy tępo przed siebie. Jego atut opadł po przebyciu dwudziestu mil w moim towarzystwie — nie jestem zdziwiona. Mogłabym go spakować do walizki, ale aktualnie lepsze towarzystwo flakowatego Elvisa niż żadne.
Niedzielnym tempem przemierzam ulice. Skręcam w St. Franklin, rozglądam się po okolicy i po raz kolejny czytam SMS od Flory ze wskazówkami dojazdu. Numer 3232. To tutaj. Rudera — tak dla dopełnienia powyższego sielskiego obrazka.
Szukam miejsca, w które wcisnę swoją bestię, Elvis nie pomaga.
Jest. Parkowanie równoległe. O, zgrozo!
Wyskakuję z wozu, po czym oceniam prawdopodobieństwo bezkolizyjnego zaparkowania między wymuskanym, różowym audi a toyotą corollą. Szanse marne.
No to jedziemy. Kierownica w lewo, hamulec, kierownica w prawo, STUK, hamulec, UPS. Powtarzam sekwencję. Wciskam się pomiędzy auta, a te kołyszą się niebezpiecznie. Zerkam przez okno. Ciemno, świadków brak. Sukces.
Opieram Elvisa o różowy samochód. Teraz pozostaje jedynie wziąć walizkę pod pachę i jesteśmy w domu, ale… między przód toyoty a tył swojego auta nie wcisnęłabym nawet kartki. Otwarcie bagażnika jest niewykonalne. Postanawiam więc podjechać nieco do przodu. Gaz, STUK, hamulec, UPS. Elvis traci równowagę. Pada na ulicę.
Wysiadam, oceniam zyski i straty. Tych pierwszych brak. Na zderzaku audi odprysk, który kształtem przypomina mi Włochy, taaakie buty, a problem wciąż nierozwiązany.
Otwieram tylne drzwi, składam siedzenie i furiacko szarpię za rączkę zaklinowanej walizki. Próbuję pod innym kątem, a gdy wreszcie mi się udaje i bagaż upada z łoskotem na jezdnię, wyjmuję z kosmetyczki lakier do paznokci. Kilka pociągnięć pędzelkiem po zderzaku i moim oczom ukazuje się piękny różowy kozak.
Myślami jestem już pod prysznicem, ale mogę przysiąc, że Elvis spogląda na mnie błagalnym wzrokiem. Faceci.
Dobra, gościu, czuję się przekonana.
Wyciągam pompkę. Wentyl w pięcie — że niby taki z niego Achilles? Gdyby producenci seks-zabawek mieli więcej wyobraźni, umieściliby go w innym miejscu. Karcę się w myślach i umieszczam końcówkę w otworze. Świszczący dźwięk odbija się echem od ścian tutejszych szeregowców. Każda część Elvisa wraca do życia. Wiecie, o czym mówię.
Zapinam walizkę, biorę chłopaka pod pachę i ruszamy do domu. Nie liczyłam na ciepłe powitanie, a nawet jeśli, to napis na wycieraczce pozbawia mnie wszelkich złudzeń:
TO ZNOWU TY?!
Ekhm, miło.
Nixon
Relaksuję się w fotelu na werandzie. W jednej ręce trzymam szklankę z whisky, w drugiej komórkę, na której wystukuję wiadomość do Jima — mojego wspólnika, najlepszego kumpla.
Ja i on, dream team. Obaj wolni, niezależni, przed trzydziestką, bez życia uczuciowego, list z zakupami na wczoraj, dzieci, randek, niespodziewanych zdarzeń, bez zaskoczeń, starań, kłótni, godzenia. Bez sensu.
Sobota. Magiczne słowo, reset. Zalewamy się w trupa, bajerujemy laski. Niekoniecznie w tej kolejności. Chwilowo zapominamy o dorosłości, odpowiedzialności i innym szajsie. Jesteśmy władcami własnego życia, własnego serca, w którym nie mieszka żadna dama.
Z rozmyślań wytrąca mnie rzężenie silnika. Niedługo później jakiś gruchot zatrzymuje się vis-à-vis mojej werandy.
No, kolego, czy oto właśnie nadszedł dzień, w którym będziemy udowadniać, że dziewczyny nie lecą na nasze fury, tylko na nas? W to się dziś bawimy, Jim?
Drzwi, obite od strony kierowcy, otwierają się z impetem. Pierwsze wychodzą włosy. Czerwona plątanina kudłów.
Ach, nagłe olśnienie. Nie wystarczy, że będziemy zgrywać gości, którzy nie śmierdzą groszem. Mamy być biednymi transwestytami?
Sprytnie to sobie wymyśliłeś, Jim.
Patrzę na telefon, który wibruje mi w dłoni, po czym odczytuję wiadomość. Przyjaciel informuje w niej, że dopiero wyruszył i będzie za pół godziny. Skoro właśnie do mnie napisał, to znaczy, że gąszcz rudych kłaków w gracie to nie on? Proste, stary, lata nauki nie poszły na marne. Zaiste.
Dziewczyna obczaja swoją furę. Być może zastanawia się, jak ten klamot się tutaj doturlał, albo ocenia, czy długość wehikułu jest wprost proporcjonalna do wymiarów miejsca parkingowego. Nie jest. Puklu ognisty — odpuść.
Mogę przysiąc, że dostrzegam nad jej głową zapaloną żaróweczkę. Szatański pomysł zrodził się jej we łbie. No to zaczyna się przedstawienie. Cyrk na kółkach z darmową miejscówką dla VIP-ów w pierwszym rzędzie. Jim, nie spiesz się.
Pewna siebie czupryna wskakuje do auta. Teatrzyk trwa, auta się kołyszą. Mógłbym wykazać się zrozumieniem i podjechać nieco do przodu, lecz zbyt dobrze się bawię.
Idealnie, pukielku, ale bagażnika to ty nie otworzysz.
Chyba zajarzyła, bo jej włosy wydają się jeszcze bardziej rozżarzone. Wsiada więc pudel i gazuje, po czym rozgląda się we wszystkie strony.
Nie martw się, kochanie, to prywatny pokaz.
Myślę o dolewce, ale chochlik nie przewiduje antraktu. Zamiast tego wyciąga walizkę, wysypuje z niej graty i majstruje przy moim zderzaku. Następnie pompuje coś, co wcześniej wydawało mi się materacem opartym o moją furę. Panna pompuje z pasją, świsty ranią moje bębenki. Sąsiedzki monitoring zapewne już dyskretnie lokalizuje źródło hałasu zza zasłonki, a moim oczom ukazuje się jednorożec. Nie materac, nie ponton — jednorożec.
Czerwony pukiel z jednorożcem pod pachą maszeruje do domu naprzeciwko.
Do jutra, sąsiadko.
Rose
Otwieram drzwi, po czym lokalizuję włącznik światła. Flora wspominała, że luksusów nie będzie i lepiej, żebym wyrzuciła z głowy wyidealizowany obrazek domku z niebieskimi okiennicami, białym płotkiem oraz jagodowym plackiem studzącym się na parapecie. Odrzucam więc te czające się gdzieś z tyłu głowy wyobrażenia i próbuję ocenić zastane warunki obiektywnie.
Fioletowo-złota tapeta w esy-floresy, która od progu bije po oczach, w zestawieniu ze zżółkniętą, nierównomiernie migającą żarówką na kablu wywołują nieco psychodeliczne wrażenie. Nie jestem panną czepialską, więc tylko ze trzy razy wspomnę o tym przyjaciółce, gdy ta dotrze w końcu na miejsce. Na prawo od głównego wejścia znajduje się kuchnia wyposażona w wyspę, nad którą wisi witrażowa lampa. Podłączam do kontaktu kabel lodówki, obwąchawszy uprzednio jej wnętrze.
Mocnym punktem domu mógłby być salon z wieloma oknami, lecz ścianę ozdabia połyskująca zielona tapeta w pionowe miedziane paski. Poprzedni właściciel był, jak mniemam, fanem tapetowania, przez co aż strach zajrzeć do pokojów na piętrze. Sunę palcem po zakurzonych półkach, otwieram okna, a potem rozkoszuję się chwilą, rześkim powietrzem, spokojem.
Niebawem rozdzwania się moja komórka. Odbieram i przytykam ją do ucha.
— Jak ci się podoba nasza nowa dziupla? Wijesz nasze gniazdko? Latasz już na mopie? — Flo wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.
— O co chodzi z tym ornitologicznym bełkotem? Wicie gniazda? Jesteś w ciąży?
— Wypluj to słowo. No już — pogania mnie. — Nie słyszę, żebyś wypluwała to mdłe, opuchnięte, uciskające na pęcherz słowo.
— Tfu, tfu, tfu. Zadowolona? Może mam jeszcze odpukać w niemalowane, a na dokładkę zatańczyć kankana?
— Jezu, nie. Pamiętasz, jak skończył się twój ostatni taneczny popis? Jestem pewna, że twoje zdjęcie krąży po szkołach tańca z adnotacją: to ona, uwaga lub bardzo kłopotliwe kłopoty — mówi, zanosząc się śmiechem.
— Dzięki za przypomnienie, miła osobo — zgrywam urażoną. — Idę zająć większy, ładniejszy, a przede wszystkim pachnący pokój. Do jutra.
— Nawet o tym nie myśl! Będę z samego rana. Zrobimy losowanie, pa!
Opadam na kanapę. Nie mamy telewizora, więc tego wieczoru lekarstwem na natłok myśli nie będzie ogłupiający tasiemiec. Wkładam słuchawki iPoda do uszu i ustawiam maksymalną głośność. Zamykam oczy. Dudnienie basów nie przynosi oczekiwanego efektu. Krew nie płynie szybciej. Jedyny dźwięk, który byłby w stanie to sprawić, grzmot o wielkiej mocy, znajduje się poza zasięgiem mojego słuchu. Maniakalnie próbuję go sobie przypomnieć, chcę, by zawładnął całym moim jestestwem, a gdy się nie udaje, zasypiam.
— Pobudka! — Flo szarpie mnie za ramię. — Wstawaj!
Ależ ona jest nadpobudliwa, żeby nie powiedzieć, że upierdliwa i męcząca…
— Jeszcze pięć minut. — Naciągam kołdrę na głowę. A raczej chciałabym to zrobić. To dlatego mi tak zimno. Nie dość, że zasnęłam przy otwartych oknach, to dodatkowo bez okrycia. Zupełnie jakbym była… totalnie szalona.
— Rozumiem, że sztukę samoobrony masz w małym palcu i atak z zaskoczenia przy zerowej widoczności nie zrobiłby na tobie wrażenia?! — oburza się, insynuując, że niezamknięcie okien na noc było nierozsądne.
— Byłam zmęczona. Poza tym ciszej, nie krzycz.
— Dobra, zwalmy to na te hipnotyzujące tapety. Lepiej zamknąć oczy niż patrzeć na takie paskudztwo. — Krzywi się, oceniając wnętrze, a kiedy podnoszę się z kanapy, popada w piskliwą euforię, która wynika zapewne z faktu ponownego zamieszkania razem, i wściekle mną potrząsa. Zawsze zachowuje się tak, jakby zjadła za dużo cukru.
Przystajemy w korytarzu. Nie wiem, jak ona, ale ja zastanawiam się, od czego zacząć ogarniać ten syf.
— Obejrzyjmy górę — proponuję. — W ten sposób odłożymy w czasie nieuniknione, aczkolwiek znienawidzone przez nas sprzątanie — dodaję na zachętę, choć biorąc pod uwagę, że Flora spogląda na schody jak drapieżnik szykujący się do skoku, jest ona zbędna.
— I to jest plan. — Zaciera ręce. — Jestem taka podekscytowana. My dwie, pozytywnie zwariowane, z wachlarzem talentów, dziewczyny — komplementuje nas. — I ja, taka ładna… — dodaje z łobuzerskim uśmiechem.
— I ty, taka ładna, pomykająca po schodach w tych szpileczkach — kontynuuję w podobnym tonie, spoglądając na jej buty. — I ty, taka wkurzona, zdyszana i spocona, gdy wreszcie udaje ci się wbiec na górę i uświadamiasz sobie, że zajęłam lepszy pokój. Trzy, dwa… — odliczam, wbiegając na schody.
Mija kilka sekund, zanim dociera do niej, że wyścig już się zaczął. W ferworze udawanej — albo i nie — walki chwyta mnie za kostkę i wyprzedza. Nie pozostaję jej dłużna. A gdy obie zaliczamy glebę, dom wypełnia się śmiechem, dzięki czemu nie wydaje się już tak bezduszny i pusty jak wczoraj.
Rozbawione, z włosami w nieładzie większym niż zwykle, rozdzielamy się na piętrze. Uchylam drzwi jednego z pokoi. Jasna tapeta w polne kwiatki otula ściany. To dopiero zaskoczenie. Opadam na miękkie małżeńskie łóżko i taksuję otoczenie. Pogodnie, przytulnie, dziewczęco, a co najważniejsze — z łazienką! Luksus przez wielkie „L”. Rozsuwam harmonijkowe drzwi, a moim oczom ukazuje się spora, o dziwo, wykafelkowana przestrzeń. Niebiesko-biała mozaika, od dołu do góry, od góry do dołu. Pojedyncza umywalka, z rodzaju tych, przy których myje się twarz, a woda cieknie po rękach i skapuje na podłogę. W rogu trójkątna wanna. Bez bajerów, ale i tak robi wrażenie.
Można zapewne oddać się w niej błogiemu relaksowi, koić zmysły parującymi olejkami.
Można nie żałować i hojnie sypnąć soli morskiej, zapalić aromatyczne świeczki, rozkoszować się ich dyskretnym ciepłem lub niedyskretnym żarem drugiego ciała.
Można.
Spotykam się z Florą w korytarzu.
— Prysznic — mówi, pocieszająco pocierając moje ramię.
— Wanna — odpowiadam, gestem wskazując pokój, z którego wyszłam. Ładny pokój, jej pokój.
Pomagam przyjaciółce wnieść bagaże. Najwidoczniej postanowiła przywieźć wszystkie swoje rzeczy za jednym zamachem, bo jest ich… dużo. Walizki, walizeczki, torby, torebeczki oraz wypełnione ubraniami i garnkami foliowe worki. Jesteśmy zmuszone zrobić kilkanaście rund, auto — dom, dom — auto, by się z tym wszystkim uporać. Stwierdzam, że Flo nie bawi się w konwenanse. Podczas gdy ja rozgrzałam wczoraj mózg do czerwoności, próbując zaparkować po ludzku, ona, jak gdyby nigdy nic, zaparkowała na trawniku, zostawiając błotniste ślady kół na rozmiękłej, ledwo pokrytej trawą ziemi.
— Przyznaj się, Rose, co przeskrobałaś? Zdążyłaś już podłożyć sąsiadom płonącą kupę na wycieraczkę? — rzuca z rozbawieniem. — Tylko spójrz, jak ścisnęli twoje auto. Chamy. No nie wyjedziesz — emocjonuje się, przesadnie gestykulując. — Poczekamy, aż się ściemni, weźmiemy śrubokręt i zrobimy im kuku. Taką dłuuugą — obrazuje palcami — krechę.
— Opanuj dzikie żądze. To ja wcisnęłam się między te auta. Jakimś cudem. A to różowe — pokazuję, szeroko otwierając oczy — otarłam zderzakiem. Więc lepiej zamknij głośne usta, bo jeszcze ktoś usłyszy i doda dwa do dwóch — syczę przez zęby. — Nie pragnę rozgłosu.
— Czyli miałam rację, że coś przeskrobałaś. — Nachyla się i cichutko, tonem tajnego agenta, szepcze: — Wiem, kim jesteś, i wiem, co zrobiłaś, ale nie wydam cię, jeśli zaraz zrobisz nam pyszną cynamonową kawę. A jeśli dodasz do niej bitą śmietanę, to nie powiem ci nawet, że jesteś daltonistką. — Rechocze, by chwilę później postawić kropkę nad i: — Ten cud współczesnej motoryzacji, wart pewnie więcej niż kilka naszych rocznych pensji, ten, który porysowałaś, jest czerwony. — Tłumi śmiech, ale to na nic, i tak cała się trzęsie.
— A czy mogę liczyć na dyskrecję, jeśli zdradzę ci, że naprawiłam — kreślę cudzysłów w powietrzu — wyrządzoną szkodę, zamalowując odprysk neonowym różowym lakierem? — pytam nad wyraz poważnym tonem.
— Rose White, bez urazy, ale nie jesteś zdolna do majstrowania przy takiej furze, narażania się na konfrontację i kosztowne konsekwencje — oznajmia bez cienia wątpliwości. — Nie masz aż takich — akcentuje — jaj. Co najwyżej orzeszki.
Cóż, moje orzeszki są najwidoczniej pieczołowicie obtoczone w chili.
Nixon
Susza. Jestem wyczerpany i zdegradowany. Mój bulterier, jak zwykle wierny w najgorszym cierpieniu, liże mnie po zachlanej mordzie. Mógłby zastąpić to mokre powitanie opakowaniem aspiryny w pysku. Obracam się i sięgam po zegarek. Późno.
— Nix, wstałeś? — Jim wali pięścią w drzwi. Nie zna słowa litość, ale wiem, że tu nie wejdzie, bo mój pies również nie zna tego pojęcia. Jest antyspołeczny.
— Taaa, doczołgam się za pięć minut — odpowiadam. — Szykuj wiadro wody, bo nie jest dobrze — skomlę.
— Ja właśnie w tej sprawie. Chciałem zapytać, czy masz jakieś zapasy picia? Cokolwiek w stanie płynnym?
— Booo? — pytam, celowo przeciągając.
— Booo — odburkuje w tym samym tonie — mamy kaca, a twoje krany strajkują.
Zrywam się na równe nogi, zostawiam psa w pokoju i pędzę do łazienki. Odkręcam kurki, nic. To samo robię w kuchni. Gobi, Atacama, Kara-kum, panika. Wody! Wody! Biegam jak oparzony, Jim szpera w szafkach, lecz nie słyszę okrzyku: Eureka!
— Ja nie wiem, nie rozumiem. Jak można nie mieć nic do picia? Nawet, kurwa, kropli wygazowanej coli — rzęzi.
— Zawsze możesz pójść na górę i skorzystać z miski Byka — proponuję, oczywiście z dobroci serca.
— Odpada, wolę się tu w spokoju zasuszyć. — Opiera się o blat, zerka przez okno. Gołym okiem widać, że ma plan. — Jesteśmy ocaleni! — Wybiega z domu.
Powodzenia, myślę. Pół godziny truchtem do otwartego sklepu. Prędzej go szlag trafi.
— Żegnaj, przyjacielu. — Opadam twarzą na kanapę.
Ledwo zdążę oblizać wysuszone wargi, a Jim staje w progu jak młody bóg, w dłoni dzierżąc butelkę wody — jego berło. Jest królem.
— Co się tak szczerzysz? Masz minę, jakbyś wygrał na loterii lub w ciągu tych trzech minut przeżył najlepszy seks w życiu. — Patrzę na niego podejrzliwie, ale pić mi się chce jak cholera, więc nieco spuszczam z tonu, bo jeszcze stąd wyjdzie. Z wodą.
— Łap! — Rzuca we mnie butelką.
Odklejam język od podłogi, piję. Delektuję się każdą kroplą. Jestem w raju.
— Jak ją zdobyłeś? — Przed oczami miga mi czarny scenariusz, w którym Jim kradnie dziecku wodę z rowerowego koszyka.
— Sąsiedzi — oznajmia z wyższością, jakby oto on, Jim Wszechmogący, odkrył po raz drugi Amerykę. — Sąsiadka — precyzuje, a jego wzrok wyraża więcej niż tysiąc słów.
— Masz mokre sny o pani Harvey? — Będę rzygał.
Przyglądam się mu i nie mogę wyjść z podziwu. Kwadrans temu dyszał w kuchni, umierający, w amoku. A teraz stoi przede mną rozanielony, miły, rozkoszny i słodki. Bleh. Ze smutnego obrazka pozostał wyłącznie smród przepoconej koszulki i kulka z wymemłanych gum do żucia wielkości piłki do golfa, przyczepiona u nasady jego włosów. Patrzę na ten okaz, odkąd zszedłem do kuchni, ale mam serce, do cholery! Wiem przecież, że zapuszczał irokeza od ponad roku, a teraz, no cóż. Nie chcę go wytrącić z ekstazy, którą z niewiadomych przyczyn właśnie przeżywa, więc milczę.
— Masz jakieś gumy do żucia? — No sorry, musiałem. — Oczywiście oprócz tych, które masz wlepione we włosy… — podpowiadam grzecznie.
— Co, kurwa? — Patrzy na mnie jak na świra, jednocześnie próbując przeczesać włosy palcami. — Nieee! — krzyczy i już go nie ma. Poszedł. Wybiegł ryczeć do łazienki.
Moszczę się wygodnie na kanapie, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń. W żołądku rewolucja. Skaczę po kanałach tam i z powrotem. Przysypiam, budzę się, znów drzemię.
— Masz rozpuszczalnik? — Jim spogląda na mnie z obłędem w oczach. — Albo żelazko?
— Chryste, w perfekcyjnego pana domu się bawisz? — Obłęd się pogłębia, więc dodaję: — Maszynkę znajdziesz w łazience. Bądź mężczyzną.
— To dlatego Flo tak podejrzanie się do mnie szczerzyła… — Zrezygnowany opada na kanapę.
Przecież nie powiem najbliższemu kumplowi, że ma rację. Na szczerzenie na pewno złożyło się kilka czynników. Odór z otworu gębowego, gdy prosił o wodę. Przekrwione gały, wyrażające desperację i pragnienie… wody, wymięte ubranie, a kulka z gum do żucia dumnie dyndająca na czubku jego głowy tylko przelała czarę goryczy. I kim, do diabła, jest Flo? Wisi mi to.
— Masz rację — mówię.
— Idę się ogolić — jęczy.
— A ja muszę wyprowadzić psa. Gdy skończysz, zamknij dom. Widzimy się jutro w pracy.
Rose
Czy ktoś mówił, że niedziela to leniwy dzień, a wskazówki zegara wtedy zwalniają? Na pewno nie pod naszym dachem. Uwijamy się jak w ukropie. Co godzinę przysiadamy, podziwiamy efekty, jęczymy, że mamy dość, po czym ponownie zakasujemy rękawy. Mieszkałyśmy razem na studiach, więc znamy swoje zwyczaje. Kuchnia to moje królestwo. Uwielbiam piec ciasta i gotować. Flo natomiast organizuje świetne imprezy i robi nieziemskie drinki. Już zapewne planuje parapetówkę.
Doprowadzam do porządku piekarnik, gdy słyszę dźwięk dzwonka.
— Jestem umorusana po łokcie, zobacz, kto to! — krzyczę, ale niepotrzebnie, bo przyjaciółka już stoi w progu i wita się z przybyszem.
Nie przesadzam i nie jestem niegrzeczna. Przybysz z antenką na głowie. Zerkam zza filaru, dyskretnie asekurując Flo. Żul dyszy, sapie i słyszę, że prosi o wodę. Flo wdaje się w rozmowę, lecz docierają do mnie tylko stłumione szepty i chichoty.
Po chwili zgarnia z lodówki butelkę wody, którą następnie wręcza przybyszowi.
— Do zobaczenia — mówi i zamyka drzwi.
— Do zobaczenia? Serio? — parskam.
— Dziwnie dziś wyglądał, ale to Jim. To on wytatuował mi delfinka na kostce. — Jest podekscytowana. — Jaki ten świat mały — rzuca rozmarzona.
— Znam ten ton. Nawet o tym nie myśl. — Chwytam ją za ramiona i potrząsam, lecz kiedy wracamy do sprzątania, uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Spotkanie z dawno niewidzianym żulem wyraźnie ją uradowało. Cóż, są gusta i guściki.
Po kilku godzinach harówki padamy na kanapę i zarzucamy nogi na wypolerowany szklany stolik. Słyszałam kiedyś, że czysty dom to czysty umysł. Podobno uporządkowanie przestrzeni zmienia sposób postrzegania świata. Nie ma się nad czym rozwodzić. W moim przypadku nie podziałało.
Wzdycham. Raz, drugi, trzeci. Wiem, że Flo ma już na końcu języka pytanie o powód tych żałosnych westchnień, ale milczy.
Gdy zerka na mnie z ukosa, wyrzucam z siebie:
— Niczego nie osiągnęłam. Mieszkam z przyjaciółką w wynajmowanym domu i oprócz siostry, która mnie nienawidzi i mną gardzi, nie mam żadnej rodziny. Jestem bezrobotna i kiepski ze mnie kierowca.
— Nie przesadzaj, bywają gorsi — pociesza mnie, skupiając się na ostatniej części mojej wypowiedzi.
— Jasne, ale to ja, nie wiedzieć czemu, trafiłam na plan „Domu szaleńców”. Nieustannie dudnią mi w głowie słowa doktora: syndrom wyparcia, lęk przed utonięciem, omamy pamięciowe. Nie jestem wariatką — oznajmiam, lecz bez większego przekonania, po czym przymykam powieki.
To jedyny sposób, by choć przez chwilę móc zobaczyć oczy, które zmieniły moje życie. Dostrzegam w nich determinację, nakaz walki. Problem w tym, że z każdym mijającym rokiem wspomnienie staje się coraz mniej wyraźne. Czasem wręcz sądzę, że rzeczywiście jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Obejmuję głowę rękami.
— Co jest ze mną nie tak, do cholery? — pytam jeszcze.
— Nic. I nie waż się myśleć, że jest inaczej — nakazuje Flo. — Twoja rodzina, której zresztą nienawidzę — wzdryga się — przez lata karmiła cię kłamstwami na śniadanie, poczuciem winy na obiad, a na kolację wciągałaś resztki z dwóch powyższych. Zrozum to wreszcie i nie pozwól się tłamsić. — Marszczy brwi. — Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłam ci wyprowadzić się z akademika i do nich wrócić.
Przytula mnie, stykając nasze czoła. Ma rację, lecz mimo że przepracowywałam problemy latami, czasem coś tak naturalnego jak oddychanie sprawia mi trudność.
Wkrótce rozchodzimy się do pokojów. Przed snem uchylam okno, wpatruję się w noc. W ogrodzie po przeciwnej stronie ulicy masywne psisko podskakuje, gdy właściciel rzuca mu zabawkę. Obrazek ten przypomina mi się moje beztroskie, przynajmniej do pewnego momentu, dzieciństwo.
— Rose, za tobą! — zawołał radośnie tata, ostrzegając mnie przed labradorem sąsiadki, co na nic się zdało, skoro chwilę później leżałam w błocie, a na policzkach czułam szorstkie liźnięcia.
— Nic. Mi. Nie. Jest — wydusiłam, chichocząc. — Tato, kup mi psa. Proszę, proszę. — Spojrzałam na niego błagalnie, po czym podniosłam się z ziemi.
— Mama spakowałaby nas, zanim zdążylibyśmy wrócić z nim do domu — powiedział pół żartem, pół serio. — Każde zwierzę musi mieć kochający dom i poczucie, że jest chciane.
— To tak jak ludzie, prawda, tato? — zapytałam z ciekawością.
— Tak, córeczko. — Przygarnął mnie w objęcia. — Wracajmy do domu. Wyglądasz jak stwór z bagien — zaśmiał się.
Lubiłam brzmienie jego głosu.
Uśmiecham się do siebie, delektując się uczuciem ciepła, jakie wywołało to wspomnienie, a po chwili pocieram ramiona, bo dopada mnie mniej przyjemna nostalgia za tym, co minęło i nigdy nie wróci. Smutne. Wystarczająco, by pozwolić sobie na łzy, te jednak nie nadchodzą. Czasem odnoszę wrażenie, że wypłakałam ich aż nadto, że… nie mam już łez.
Właściciel psa upina go na smyczy. Przez chwilę wpatruje się w moje okno, aż w końcu zarzuca na głowę kaptur i truchtem rusza przed siebie.
Nastawiam budzik i upewniam się, że zrobiłam to dobrze. Nie mogę zaspać, bo przed południem mam spotkanie w sprawie pracy. Opatulam się kołdrą, mocno zaciskając na niej pięści.
Dam radę, motywuję się w myślach.
Jutro jest pierwszy dzień mojego nowego życia.
Nixon
Paradoks. Najbardziej znienawidzony przez ludzi dźwięk to sygnał budzika rano. Nie ma znaczenia, czy ustawisz odgłos świergotania słowików, salwy artyleryjskiej, czy spuszczanej w kiblu wody — jedno jest pewne, gdy go słyszysz, myślisz: budzikom śmierć. Ze mną jest podobnie, a mimo to jak masochista co wieczór nastawiam to diabelskie urządzenie chyba tylko po to, by z samego rana mieć pierwszy powód do wkurwienia.
Przeciągam się na królewskich rozmiarów łóżku, układam w głowie harmonogram dnia, rozmyślam i wnikliwie przyglądam się dłoniom. Nie trzęsą się. Ręce to moje narzędzie pracy, mimo że — ku niezadowoleniu ojca — rzuciłem medycynę. Nie miałem do tego serca.
W dostaniu się na studia wcale nie pomogły mi jego znajomości, choć takie krążyły plotki. Nikt oczywiście nie powiedział tego wprost, zapewne bojąc się konsekwencji. Krew mnie nie przeraża. Jeśli wiecie, o czym mówię. Od najmłodszych lat chodzę własnymi ścieżkami, działam impulsywnie. Czy taki gość może być dobrym lekarzem? Może. Najlepszym. Chyba że nie chce.
Mam na siebie inny plan. Wolę leczyć dusze, emocjami malować ciała. Podobno jestem w tym dobry. Jeśli wierzyć otrzymywanym corocznie nagrodom — najlepszy. Czarna pasja przepływa przez moje żyły, a dwie bryły rozżarzonego węgla przepalają dogłębnie mój umysł. To drugie dopadło mnie z czasem.
Niecierpliwe dyszenie przebija się przez labirynt moich myśli.
— Już wstaję, Byku. — Wypuszczam psa. W kuchni nastawiam wodę na kawę. Lubię czarną. Przystaję w miejscu, z którego mam idealny widok na ulicę. Sceneria nie uległa zmianie.
Odbieram dzwoniący telefon.
— Wiem, po co dzwonisz, i nie interesuje mnie to — uprzedzam grzecznie.
— W porządku. Twój siostrzeniec chciał z tobą porozmawiać, ale nie ma sprawy. Powiem mu, że nie chcesz. Zapewne poczuje się odrzucony i będzie mu smutno, ale nie przejmuj się. — Wymuszenie poprzez wzbudzenie poczucia winy. Moja siostra robi to dobrze.
Zanim zdążę odpowiedzieć, w słuchawce rozlega się cienki głos Matta.
— Wujku, to ja. Mama powiedziała, że masz przyjść do przedszkola na dzień rodziny. Mamo, kiedy to będzie?! Będą tańce. Nie mam czasu rozmawiać, pa. — W słuchawce zalega głucha cisza.
Zostałem skazany bez szansy na obronę, a już miałem przyszykowaną listę wymówek, niecierpiących zwłoki rzeczy do zrobienia. Usmażyłbym lody, pograł kwadratową piłką w kosza. Cokolwiek. W zeszłym roku na tym sympatycznym, przepełnionym miłością święcie zostałem przypadkiem zamknięty przez personel w schowku i wypuszczony, gdy wszyscy wyszli. Powodem potraktowania mnie jak trędowatego była cechująca mnie szczerość. Wymieniłem jakiemuś szczerbatemu małolatowi wszystkie rodzaje gum, które lubię, i uświadomiłem go, że guma do gumy niepodobna. W myśl zasad, że kto pyta, uzyskuje odpowiedź, a dzieci są przyszłością narodu. W rezultacie czerwone twarze, pod pretekstem pokazania mi nowo powstałej strefy relaksu, zwabiły mnie do pomieszczenia gospodarczego. Zajarzyłem zasady tej gry, dopiero gdy usłyszałem zgrzyt zamykanego zamka. Naiwniak.
Czerwony alarm! Czerwony alarm!
Piekielna istota na horyzoncie. Mamy problem. Ona ma problem. Sąsiadka wychodzi z domu i rozgląda się dookoła jak rasowy przestępca, a ja nie zamierzam czekać, aż naciągnie pończochę na głowę. Szybkim ruchem wsuwam trampki, idę. Dołożę do kotła tej czarownicy. Będzie dym.
Zamykam cicho frontowe drzwi, nie chcąc jej spłoszyć. Stoi przed swoim autem i z zapałem przeczesuje torebkę.
— Bu! — krzyczę z zaskoczenia tuż przy jej uchu.
Dziewczyna podskakuje w przestrachu i kładzie dłoń na piersi, a z jej ust wydostaje się coś w stylu: O Jezu, o kurwa lub inne ojejku. Poprawia przeciwsłoneczne okulary, stoi.
— Ktoś zarysował mi zderzak. To twój grat? — pytam grzecznie. — Przestraszyłaś się, jakbyś miała coś na sumieniu — dociekam.
— Yyy, nie, no co ty — prycha, że niby wykluczone: taki rzęch i ona, gwiazda w ciemnych okularach w pochmurny dzień.
— Więc co tutaj robisz? — Nie odpuszczam.
— Mieszkam, o tam. — Wskazuje palcem dobrze znaną mi ruderę. — Myślałam, że w tym samochodzie uwięziony jest kot albo dziecko. — Niby taka współczująca, sprytna.
— Może powinniśmy wybić szybę lub dwie, żeby sprawdzić dokładnie? Wiesz, może gdzieś tam leżą w potrzebie, pod tymi spróchniałymi fotelami. — Brnę dalej w tę farsę, a ona przebiera nogami, jakby nakręcała kolejne kłamstwo.
Widać, że przetwarza ten scenariusz, a jej loki z każdą chwilą zdają się skręcać coraz bardziej.
— Nie, nie. Już nie słyszę miauczenia. Zaparkowałam gdzie indziej, tam. — Porusza gwałtownie głową, a z jej nosa zsuwają się okulary. Chowa je do pokrowca i kontynuuje: — Za kwadrans mam spotkanie w sprawie pracy. — Unosi wzrok.
Trajkocze dalej. Nie wiem, o czym, bo nie słyszę słów. Rusza ustami, lecz nie dociera do mnie żaden dźwięk. O Jezu, o kurwa lub inne ojejku — ogłuchłem. Patrzy na mnie czarnymi jak smoła ślepiami. Nie mogę zrobić kroku, bo ugrzęznę w tej smole na wieki. Mrugaj, Nixon, mrugaj. Dziewczyna ciągnie mnie w tę głuchą, ciemną noc, spoglądając niczym sowa, a ja, jak mysz, ofiara festiwalu jednego koloru, gapię się na nią bez słowa. Mrugaj, Nixon, mrugaj. Dwa tajemnicze obiekty astronomiczne — czarne dziury, oddziałują na mnie grawitacyjnie, przyciągają.
Czarne jak sadza, czarne jak onyks, czarne jak… karawan.
— … i zaraz będę spóźniona, więc hej. — Sprawnym ruchem okręca się na pięcie i odchodzi.
— Hej — mówię do siebie.
I postoję tak jeszcze, dopóki nie przyjedzie ekipa z młotem pneumatycznym i nie wyciągnie moich nóg z betonu. Nie, to grubsza sprawa, bo brakuje mi tlenu. Stoję zalany po czubek głowy, mówiąc wprost — wpadłem po uszy.
To by było na tyle, cwaniaczku. Zapewne czuje się pokonana i stłamszona. Dosłownie tonęła w poczuciu winy. Dołożyłeś do kotła i dałeś jej popalić. Mięczak. Jełop. Półgłówek. Zakuta pała. Ciemna masa.
Rose
Wiem, wiem, kłamstwo ma krótkie nogi i prędzej czy później przyjdzie mi za nie zapłacić. W przenośni lub dosłownie, ale na razie nie mam pieniędzy i wielce prawdopodobne, że prędko nic się w tej sprawie nie zmieni. Idę, nie wiedząc, w którą stronę zmierzać. Nawigację zostawiłam w aucie, w tym, które nie należy do mnie, a telefon mi padł. Na szczęście wciąż jeszcze czuję kopniaka szczęścia, którego zafundowała mi Flo, życząc powodzenia. Odpowiedziałam jej, że będzie mi potrzebne. Nie myliłam się albo wykrakałam.
Spoglądam na zegarek. Dziesięć minut po czasie. Nienawidzę się spóźniać i nie lubię spóźnialskich. W innej sytuacji wolałabym odpuścić i nie pojawić się wcale, tyle że naprawdę potrzebuję pracy. Proszę o pomoc starszą panią, która tłumaczy mi drogę zapewne dłużej, niż to konieczne, przy okazji wtrącając anegdotki związane z tutejszym życiem towarzyskim, jej życiem, pogodą. Nie jestem asertywna, stoję, kręcę głową, przytakuję, a czas leci. Po dwudziestu minutach wreszcie się żegnamy.
Podążam zgodnie ze wskazówkami i mam dylemat. Wybrać przejście mostem lub stracić kolejne minuty i iść przez park. Nie lubię mostów. Podążam więc ścieżką, a wokół mnie jak grzyby po deszczu wyrastają zakochane pary, traktując teren publiczny jak miejsce namiętnych schadzek. Chętnie wzięłabym z nich przykład, gdyby tylko mój chłopak Bill był bardziej otwarty na, sama nie wiem na co, chyba po prostu na mnie.
W oddali dostrzegam szyld sklepu odzieżowego. Godzinę po umówionym czasie wchodzę do środka. Dzwoneczek nad drzwiami informuje o moim niechlubnym przybyciu. Śmierdzi tu stęchlizną, ale pieniądze też nie pachną fiołkami. Jestem skłonna to przeboleć. Ogarniam wzrokiem pomieszczenie. Za kontuarem dostrzegam siedzącą na krześle dziewczynę, podchodzę do niej.
— Dzień dobry, byłam umówiona w sprawie pracy. Nazywam się Rose White.
Z przymierzalni wyłania się sędziwy mężczyzna, jednocześnie informując oficjalnym tonem, że ta oto młoda dama została zatrudniona na okres próbny pół godziny przed moim przybyciem. Modlę się, żeby podłoga się pod nią rozstąpiła. Nic takiego nie następuje, krzesło wciąż jest zajęte, ale pomarzyć można.
— Rozumiem. — Zachowuję pokerową twarz i zmierzam do wyjścia.
— Proszę zostawić dokumenty aplikacyjne. Może skontaktujemy się z panią w przyszłości.
Nie ze mną te numery, zbieraczu makulatury.
Przyszłość — to słowo nie istnieje w moim słowniku. Potrzebuję pracy tu i teraz, w czasie teraźniejszym. Odwracam się i unoszę nonszalancko rękę w pożegnalnym geście. Dzwoneczek rozbrzmiewa nad moją głową, ale nie jest to odgłos zwycięstwa.
Stoję na chodniku, rozglądając się po okolicy. Po lewej migający, neonowy kieliszek na długiej nóżce zachęca do zboczenia ze ścieżki kariery. Jęczę pod nosem, myśląc o swojej zawodowej porażce. Wstąpię na jednego. Nie da się przecież zboczyć ze ścieżki, którą się nie kroczy. Najpierw jednak poszukam kiosku i kupię gazetę z lokalnymi ogłoszeniami.
Nieco później siedzę na barowym stołku. Ludzi niewielu, pewnie pracują. Jest to jedno z tych miejsc, w których nawet nieśmiała osoba czuje się dobrze. Jest swojsko. Rozkładam przed sobą gazetę.
— Wyglądasz mi na kogoś, kto ma ochotę na mojito — zauważa słusznie barman. Wyciąga dłoń, przedstawia się, a ja odwzajemniam się tym samym, po czym zaczynam przeglądać ogłoszenia. Praca w kwiaciarni, w której wymagana jest umiejętność tworzenia finezyjnych kompozycji i skończony kurs florystyczny, odpada. Z kwiatami łączy mnie tylko imię. Barman stawia przede mną napełnioną po brzegi szklankę. Już go lubię, nie jest minimalistą.
— Dzięki, twoje zdrowie. — Unoszę ją, a on wraca do swoich spraw.
Czytam więc dalej, zastanawiając się, czy w tej części Filadelfii są placówki oświatowe, bo ofert pracy zgodnych z moimi kwalifikacjami brak. Zamykam gazetę i z przesadną ekspresją ciskam nią o blat.
— Nie potrzebujecie kogoś na zmywak? — zwracam się do Sama, bo tak przedstawił się barman. Zdaję sobie sprawę, że w moim głosie słyszalna jest desperacja.
— Ech, nie. Chyba że moja pomoc się nie pojawi. — Zamyśla się. — Zostaw numer, w razie czego zadzwonię.
— Pewnie mówisz o mojej współlokatorce. Flo? — pytam, przypominając sobie o barze przy sklepie z ubraniami, o którym wspominała. — Czy są tu w pobliżu inne bary?
— Flo! — Pstryka palcami. — To ona — potwierdza. — Łap. — Rzuca w moją stronę lokalną gazetę. — Może w tej coś znajdziesz. I błagam, nie miej takiego cierpiętniczego wyrazu twarzy, bo zaraz zacznę pić z tobą.
Drugi drink rozgrzewa mnie od środka. Barman ma rację, mój pesymizm w niczym nie pomoże. Przeglądam ogłoszenia do czasu, aż moją uwagę przykuwa oferta w grubej niebieskiej ramce. Wychowawca grupy przedszkolnej. Wymagane studia kierunkowe i referencje. Zakreślam długopisem kilka razy, by po powrocie do domu przesłać im swoje dokumenty. Czy ktoś mówił, że alkohol nie rozwiązuje problemów?
Unoszę opróżnioną szklankę. Z Samem rozumiemy się bez słów. Jeśli dostanę posadę w przedszkolu, zacznę wierzyć w przeznaczenie, serio. Gdyby nie to, że tak panicznie boję się konsekwencji swoich czynów, nie byłoby mnie tu dziś, a Sam nie podsunąłby mi pod nos gazety z interesującą ofertą. Gdyby nie nieznajomy, którego spotkałam rano, jego dociekanie prawdy, której i tak nie uzyskał, nie spóźniłabym się na przyszłą — i niedoszłą — rozmowę kwalifikacyjną.
Piję dalej. Alkohol drażni neurony. Przed chwilą rozpierała mnie duma, że oto wykiwałam los, ale teraz nie mam już tej pewności. Dociera do mnie bowiem niegodziwość mojego występku. Obiecuję sobie, że zostawię za wycieraczką obitego auta numer kontaktowy. Nie chcę popadać w kolejne paranoje. Wymykanie się z domu na paluszkach, ciemne okulary dla kamuflażu, może jeszcze stoczę auto z urwiska, żeby zatrzeć wszystkie ślady? Znając moje szczęście, nie zdążyłabym wyskoczyć. Zdecydowanie odrzucam tę opcję, zanim zacznę dostrzegać w niej plusy.
Zresztą mam na sumieniu sprawy większego kalibru. Mam na sumieniu życie. Nie ma dla mnie uniewinnienia. Zostałam skazana. Pcham tę kulę, ten głaz ulepiony z wyrzutów sumienia, bólu i cierpienia. Jak Syzyf, znów, od nowa i wciąż.
— Jesteś z siebie zadowolona, debilko? — Matka nie przebierała w słowach.
— Spójrz na nią. Myślisz, że dlaczego goliłyśmy ją na zero? Bo nim jest! — dodała siostra.
— Tatuś nie przybiegnie ci na pomoc. On nie żyje. Nie żyje. Nie żyje. Dociera to do ciebie? Zabiłaś go. Ty, ty, ty! — Z każdym wypowiadanym słowem uderzała dłonią w moją głowę. — I co? Popłaczesz się teraz?
— Nie. Nie mam już łez.
Czuję, że coś owija się mocno wokół mojej talii. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, chwieję się i czkam kilkukrotnie. Mam wrażenie, że słyszę ten bas, który napędza moją krew, bo serce drży.
— Ale ja nie jestem pijana. Jestem? — Najwidoczniej zadałam pytanie retoryczne, bo nikt nie odpowiada. Zamiast tego ktoś przerzuca mnie sobie przez ramię jak worek ziemniaków.
Ej no, trochę szacunku dla pijaka.
Ostatkiem sił unoszę głowę i widzę wkurzoną twarz Flo. Macha ręką jak dyrygent — to tu, to tam. Buzuje z niej wściekłość, ale… jest przy mnie. Bełkoczę, zapewniając ją o mojej bezwarunkowej miłości, na co ona potakuje z rezygnacją. Gdy opada mi głową, moim oczom ukazują się dwa dorodne melony.
Tylko dlaczego ktoś chowa melony w dżinsy?
Nieważne. Melony są dobre. Klepię je. Są też bardzo twarde. Takie lubię najbardziej. Zaczyna się film, a w kinie gaszą światło. Śni mi się czyste niebo, lazurowe morze. Umarłam. Jestem w raju…
Do czasu aż ogarnia mnie chłód, a moim ciałem wstrząsa dreszcz.
— Pora wstawać. Wiesz, która godzina? Rusz dupę, Rose. Daję ci pół minuty i idę po miskę z wodą, no dalej. Pamiętasz w ogóle, jak trafiłaś do domu?
Dociera do mnie co drugie słowo. Boję się otworzyć oczy. Chlust! Zrywam się na równe nogi i patrzę z niedowierzaniem na współlokatorkę. Chyba nie mam głowy, bo jej nie czuję. Cofam to. Jest, pulsuje, boli. Jestem ranna? Może powinnam napisać poradnik — jak w pół minuty trafić z raju do piekła, bo właśnie w nim się znalazłam.
— Czekam na ciebie w kuchni. Masz kwadrans, żeby doprowadzić się do porządku. Jeśli mnie olejesz, obiecuję, że wciągnę tu przez okno wąż ogrodowy.
Wiem, że nie żartuje. Ostatnie, co zapamiętałam, to picie na umór. Biegnę po torebkę. Na szczęście zanim się zbłaźniłam, spakowałam do niej gazetę. Wysłać dokumenty aplikacyjne. Wytrzeźwieć. W odwrotnej kolejności. Wskakuję pod prysznic. Woda jest lodowata. Pewnie panna złośliwa zużyła ciepłą, żeby mnie dodatkowo ukarać. Jakby stan mojego ciała i ducha nie był wystarczającą karą. Wychodzę w pośpiechu, mając dość tej tortury. Sięgam po ręcznik, którego nie ma, chociaż przysięgam, że wzięłam go ze sobą. Poważnie, Flo?
Próbuję pohamować morderczy instynkt. Pralka potrzebna na już, bo zaczyna brakować mi czystych ubrań. Wizytowa spódnica i biała bluzka to zbyt wytworny strój, niekompatybilny z moim obecnym stanem. W oko wpadają mi dwie babcine piżamy z przysłowiowym jajem, które dostałam na urodziny. Pierwsza z motywem kieliszków do martini — odpada, będę rzygać. Druga w małe, uśmiechnięte, no cóż, siusiaki. Wysłać dokumenty. Poszukać pralni. Taniej pralni.
Przechodzę obok lustra i aż podskakuję. Może zamiast ubiegać się o posadę w przedszkolu, powinnam wziąć udział w castingu do niskobudżetowego horroru. Spod spuchniętych powiek wyłaniają się przekrwione oczy. Sieć żyłek otacza tęczówki. Skóra biała jak papier, usta suche. A obraz nędzy i rozpaczy dopełniają włosy. Siedmiu fryzjerów tapirowało je przez całą noc na zlecenie Flo? „Paranormal Activity” to mało.
Wyruszam na spotkanie z przeznaczeniem. Dosłownie. Wlokę nogę za nogą, jęczę. W tej samej chwili żałuję, że przed momentem nie sturlałam się ze schodów i nie skręciłam karku.
Przede mną taki oto obrazek: bardzo przystojny żul Jim, o ile mnie porażona procentami pamięć nie myli, wraz z moją przyjaciółką siedzą przy stole jak przykładna rodzina i jedzą omlety, popijając je kawą. W przerwach między żuciem a połykaniem gruchają jak gołąbki.
Wtedy dołączam ja. Idąc tym tokiem — wyrodna córka, pijaczka, nieszanująca swojej cnoty degeneratka, którą rodzice musieli dostarczyć z imprezy do domu. Pewnie nad ranem, ale ręki sobie uciąć za to nie dam. Macham do nich.
Unoszą wzrok, a ich różowiutkie usta układają się w wielkie „O”. I tak patrzą, patrzą, a końca nie widać, omlety stygną, kawa w filiżankach przestaje parować. Niechże piorun trzaśnie w tę spróchniałą budę. Teraz!
Smuga słońca wdziera się przez kuchenne okno, więc wiem już, że los po raz kolejny ma moje prośby za nic.
Przywołuję się do porządku, powtarzając w myślach mantrę w stylu: nie masz twarzy, wyjdź z twarzą i, jak gdyby nigdy nic, sięgam po dzbanek z kawą. Nalewam jej sobie do kubka z napisem Wódka — cudowny napój, smak ten sam, ale za każdym razem inneprzygody i czekam na spóźniony grom z tego naszego jasnego nieba. Siadam wyprostowana naprzeciwko nich. Żeby było, jak należy, reprymenda musi być, może nawet zabiorą mi telefon na tydzień i zabronią szukać pracy? W to mi graj! Nic takiego jednak nie następuje. Czekam więc cierpliwie, pewna, że wreszcie zaschnie im w gardłach i zamkną usta.
Wykorzystuję chwilę niczym niezmąconego spokoju na ocenę przeciwników. Ten po prawej ma krótko przystrzyżone włosy i zygzak wygolony tuż nad uchem. Zarostu brak, ale ręce całe w tatuażach. Zęby zdrowe — widzę, to wiem. Buźka otwarta. A po lewej Flo, po prostu ona. Biorę łyk kawy. Jest tak cicho, że słychać, jak napój przepływa przez przełyk. Mogłoby to być żenujące, ale nie jest. Następny łyk i kolejny, gul, gul, gul. Będzie reakcja? Jest.
— A więc ty jesteś tą… — Koleś coś tam duka, szuka słów. No dalej, chłopie, szkoły za ciebie nie skończę. — Ładną i ułożoną koleżanką Flory?
Dziwny jakiś. Nie widać czy co? Okularów zapomniał? To ja we własnej osobie. Bardziej sobą już nie będę. Nie odpowiadam na oczywistości. Spoglądam na wystudzony omlet.
— Będziecie to jeszcze jeść? — Macam go palcem, a nuż zachował jeszcze trochę ciepełka.
Flo nabiera powietrza. Piorunu jak nie było, tak nie ma, ale orkan nadciąga.
— Wytłumaczysz, co wczoraj odstawiłaś? Dlaczego szlajasz się samotnie po barach i upijasz jak degeneratka? — Flora aż się skręca, tornado przybiera na sile.
Zaraz zapyta o moją cnotę. Szykuję się mentalnie na opowieść o niej przy obcym żulu po metamorfozie, ale pytanie nie pada.
— Po prostu musiałam się zresetować. Jestem dorosłą, w pełni ukształtowaną jednostką społeczną.