35,00 zł
Po czterdziestu trzech latach PIW wznawia w serii Proza Dalekiego Wschodu klasyczną powieść Kenzaburo Oe "Futbol ery Man’en" w przekładzie prof. Mikołaja Melanowicza. Powieść japońskiego noblisty stawia pytania o to, jak przeżyć strach i poczucie zagrożenia, jak żyć w świecie przepełnionym brutalnymi przejawami amoralizmu.
O książce tej tłumacz napisał, że „należy do najlepszych powieści w dorobku twórczym Oe. Sumuje bowiem obrazy i problemy wielu wcześniejszych utworów w nowej i szerszej perspektywie. Autor przyznaje, że początkowo zamierzał napisać powieść historyczną wiążąc jeden z buntów chłopskich z roku 1860 na Sikoku z demonstracjami przeciw Układowi o Bezpieczeństwie między Japonią a USA sto lat później. Akcja powieści toczy się w kilka lat po zamieszkach w Tokio w roku 1960, o które otarła się większość bohaterów.”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 490
Tytuł oryginału
万延元年のフットボール (Man’en gan’nen no futtobōru)
Redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
Ilustracja na okładce
Katsunori Hamanishi, Situation - Work No. 17
Projekt okładki
Anna Sztwiertnia
Opieka redakcyjna
Kamil Kowalski
Korekta
Michał Trusewicz
THE SILENT CRY
Copyright © 1967, Kenzaburō Ōe
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
© Copyright for the Polish translation by Mikołaj Melanowicz
Wydanie drugie, przejrzane i poprawione przez autora przekładu
Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-397-8
Budząc się w mroku przed świtem, błądzę po omacku w świadomości pośród resztek gorzkiego snu w poszukiwaniu gorącego wrażenia „oczekiwania”. Wciąż na próżno poszukuję z niespokojną nadzieją gorącego „oczekiwania”, ożywającego w najgłębszych zakamarkach mojego ciała – jak obecność połykanej whisky rozpalającej wnętrzności. Zaciskam palce, które utraciły siłę. I wszędzie, w każdej cząstce ciała odczuwam odrębnie ciężar mięsa i kości; w mojej świadomości, wracającej niechętnie ku światłu, doznania te zamieniają się w tępy ból. Z rezygnacją jeszcze raz biorę odpowiedzialność za to dręczące tępym bólem ciężkie mięso, które straciło poczucie jedności. Śpię z podkulonymi nogami i rękami, w pozycji człowieka, który nie chce, aby przypominano mu ani o jego istocie, ani o sytuacji, w jakiej się znalazł.
Kiedy się budzę, za każdym razem usiłuję odnaleźć to utracone poczucie gorącego „oczekiwania”, które nie jest świadomością braku, ale pozytywną realnością. Przekonany w końcu, że go nie odnajdę, staram się zwabić sam siebie na pochylnię prowadzącą w ponowny sen. Śpij, śpij! Świat nie istnieje. Dzisiejszego ranka jednak trucizna, zadająca męczarnie całemu ciału, jest tak silna, że zamyka drogę wiodącą do snu. Wzbiera we mnie strach. Do wschodu słońca pozostała chyba godzina. Nim ona minie, nie można powiedzieć, jaki będzie dzisiaj dzień. Leżę w ciemności, niczego nieświadomy, niby płód w łonie matki. Dawniej w takich momentach pożyteczne były złe nawyki seksualne. Ale dziś, w dwudziestym siódmym roku życia, mając żonę, a nawet dziecko w zakładzie opiekuńczym, na myśl o masturbacji odczuwam narastanie wstydu, rozgniatające nagle pąki pożądania. Śpij! Śpij! A jeśli nie jest to możliwe, udawaj śpiącego. Nagle w ciemności pojawia się przed oczyma kwadratowy dół, który wykopali robotnicy, aby umieścić w nim zbiornik na śmieci. W obolałym ciele wielokrotnieje pustosząca gorzka trucizna, która niby galareta z tubki za chwilę wytryśnie przez uszy i oczy, nos, usta, odbyt i drogi moczowe.
Nadal udając śpiącego, wstaję i idę wolno przez ciemność. Z zamkniętymi oczyma obijam się ciałem o drzwi, ściany, meble i wydaję z siebie jęki podobne do bolesnego bredzenia we śnie. Prawe oko niczego nie dostrzega, nawet szeroko otwarte w samo południe. Ciekawe, czy kiedykolwiek zrozumiem, co się kryło za tym zdarzeniem, w którym oko stało się takie, jakie jest teraz? Był to paskudnie bezsensowny wypadek. Pewnego ranka szedłem ulicą, gdy grupa uczniów ze szkoły podstawowej, ogarnięta panicznym strachem i złością, zaczęła rzucać kamieniami. Trafiony wtedy w oko, upadłem na chodnik i leżąc tam, nie mogłem zrozumieć, co się stało. Prawe oko wskutek poziomego pęknięcia od białka po źrenicę straciło zdolność widzenia. Do chwili obecnej ani razu nie miałem poczucia, że zrozumiałem prawdziwy sens tego zdarzenia. Przy tym boję się zrozumieć. Jeśli spróbujesz chodzić, zakrywając dłonią prawe oko, zdasz sobie sprawę, jak dużo rzeczy czyha z prawej strony. Będziesz zderzał się z nieoczekiwanym. Raz po raz mocno uderzysz o nie głową, twarzą. Toteż prawą stronę mojej głowy i twarzy pokrywają ustawicznie odświeżające się rany, jestem więc brzydki. Zresztą jeszcze przed zranieniem oka często przypominałem sobie słowa matki, przepowiadającej moją brzydotę i porównującej mnie z młodszym bratem, który miał być przystojny, i stopniowo zacząłem dostrzegać cechy szczególne mojej wrodzonej brzydoty. Utracone oko z każdym dniem ją odnawiało i podkreślało. Ta wrodzona brzydota chciałaby się ukryć w cieniu i milczeć, ale utracone oko wydobywa ją wciąż na światło dzienne. Nie bez powodu zresztą temu oku, zwróconemu ku ciemności, powierzyłem pewne zadanie: oko, które przestało normalnie funkcjonować, upodobniłem do oka otwartego w stronę mroku panującego wewnątrz czaszki. To jedno oko ustawicznie się wpatruje w gorący mrok wypełniony krwią nieco gorętszą od temperatury ciała. Po prostu zatrudniłem strażnika, który strzeże lasu w nocy mojego wnętrza, i w ten sposób zmusiłem się do ćwiczeń w obserwowaniu siebie od wewnątrz.
Przeszedłszy przez kuchnio-jadalnię po omacku, odmykam drzwi i gdy tutaj po raz pierwszy otwieram oko, widzę bielejące przed świtaniem nikłe pasmo ponad odległą krawędzią wznoszącego się wysoko ciemnego, jesiennego nieba. Podbiega czarny pies i już ma podskoczyć ku mnie. Ale natychmiast pojmuje, że go odrzucam, i bez jednego warknięcia kuli się i przypada do ziemi; zwrócony w moją stronę wysuwa z mroku mały nosek podobny do grzybka. Biorę psa na rękę i powoli ruszam do przodu. Pies śmierdzi. Oddycha ciężko, przyciśnięty do mego boku. Pod ręką robi się ciepło. Może pies ma gorączkę. Palce bosych stóp uderzają o drewnianą ramę. Na chwilę puszczam psa na ziemię, szukam po omacku drabiny, następnie obejmuję rękami mrok w tym miejscu, w którym puściłem psa, i znów chwytam go tak, jak trzymałem poprzednio. Nie mogę powstrzymać się od śmiechu, ale śmiech mój nie trwa długo. Pies na pewno jest chory. Z wielkim trudem schodzę po drabinie na dół. Na dnie jamy są niewielkie kałuże, w których zanurzają się bose stopy po kostki. Wody w nich niewiele, tyle co soku wyciśniętego z mięsa. Siadając wprost na gołej ziemi, czuję, jak woda przenika przez spodnie piżamy i slipki, moczy tyłek, i wtedy czuję, że przyjmuję to posłusznie, jak ktoś, kto nie jest zdolny do sprzeciwu. Naturalnie pies może odmówić moczenia go w wodzie. Ale on milczy, tak jak milczy pies, który potrafi mówić, i utrzymuje równowagę na moich kolanach, wspierając lekko o moją pierś swoje drżące, gorące ciało. Dla utrzymania równowagi zakrzywionymi pazurami wczepia się w skórę na kolanach. Czuję, że nie mogę też odrzucić tego cierpienia, a po pięciu minutach obojętnieję. Obojętnieję również na wodę, która zmoczyła tyłek i napłynęła między uda i jądra. Moje stusiedemdziesięciodwucentymetrowe i siedemdziesięciokilogramowe ciało nie różni się od ziemi wykopanej wczoraj przez robotników z tego dołu, w którym teraz jestem, i wyrzuconej gdzieś daleko nad rzekę. Moje ciało upodobniło się do ziemi. Ciepło psa i nozdrza niby wnętrze dwu jamochłonów – to dwie jedyne oznaki życia w moim ciele, w otaczającej ziemi i masie wilgotnego powietrza. Nozdrza z przerażającą siłą stają się coraz wrażliwsze i wchłaniają ograniczone wonie z dna jamy, jakby były one niepojętą obfitością. Nozdrza pracują z najwyższą sprawnością, gromadzą zbyt dużą ilość zapachów i nie mogą rozróżnić jednego od drugiego; omal nie tracę przytomności, kiedy uderzam tyłem głowy (zdawało mi się, że bezpośrednio gołą czaszką) o ścianę jamy, i odtąd już bez ustanku absorbuję jedynie tysiące różnych zapachów i minimalną ilość tlenu. Rozkładająca się gorzka trucizna wciąż wypełnia moje ciało i już nawet nie zamierza – jak mi się zdaje – wysączyć się na zewnątrz. Nie wraca już gorące uczucie „oczekiwania”, ale ustępuje lęk. Obojętnieję na wszystko, co mnie otacza, obojętne mi jest i to, czy mam ciało, czy go nie mam. Żałuję tylko, że nikt nie ogląda tej mojej totalnej obojętności w stosunku do siebie samego. A pies? Ale pies nie ma oczu. Nawet ja, zobojętniały, nie mam oczu. Od chwili, w której zszedłem po drabinie, miałem oczy zamknięte.
Następnie zacząłem myśleć o przyjacielu, w którego kremacji uczestniczyłem. Pod koniec tego lata przyjaciel pomalował cynobrem głowę i twarz, rozebrał się do naga, wcisnął sobie ogórek w odbytnicę i powiesił się. Jego żona, wyczerpana nerwowo i wyglądająca jak chory zając, wróciła z nocnego przyjęcia i odkryła, że mąż popełnił samobójstwo. Dlaczego nie był na tym przyjęciu razem z żoną? Należał do tego rodzaju ludzi, którym nikt się nie dziwił, kiedy posyłał żonę na przyjęcia, a sam zostawał w domu i zajmował się tłumaczeniem (była to praca, jaką mieliśmy wykonać wspólnie).
Od punktu oddalonego o dwa metry od wisielca żona przebiegła do miejsca, w którym odbywało się przyjęcie; była śmiertelnie przerażona, wymachiwała rękami, wykrzykiwała coś niezrozumiałego, zamaszyście wyrzucała przed siebie stopy w zielonych, jakby dziecinnych butach, gdy tak pędziła w ciemności w sam środek nocy, niewidoczna dla nikogo. Wróciła tą samą drogą niby postać na puszczonej do tyłu taśmie filmowej, a po zawiadomieniu policji dotąd płakała cicho, dopóki nie przyszedł ktoś z jej domu rodzinnego i nie zabrał jej ze sobą. Po zakończeniu procedury policyjnej ja wraz z jego stanowczą babką oddaliśmy ostatnią przysługę przyjacielowi, którego nic już nie mogło uratować, jego nagiemu ciału o czerwonej głowie, z ostatnią spermą w jego życiu przylepioną do ud. Matka zmarłego zachowywała się jak idiotka, więc na nic się nie przydała. Może poza jednym tylko przypadkiem, w którym niespodzianie przejawiła zdecydowaną wolę i przeciwstawiła się nam, kiedy zamierzaliśmy zmyć farbę z umarłego. Ja i stara kobieta wyprosiliśmy wszystkich przybyłych z kondolencjami i tylko we troje czuwaliśmy bez przerwy całą noc przy zmarłym, w którego ciele niezliczone ilości komórek, skarbniczek jego indywidualności, podlegały już niedostrzegalnemu, ale szybkiemu procesowi rozkładu. Wysuszona skóra niby tama powstrzymywała słodkawo-kwaśne różowe komórki, topniejące i zmieniające się w coś nieokreślonego. Ciało przyjaciela, o twarzy pomalowanej cynobrową farbą, leżące wyzywająco na prostym, niemal wojskowym łożu i podlegające nieustającemu rozkładowi, nabrało teraz znacznie natrętniejszej realności niż kiedykolwiek podczas dwudziestosiedmioletniego życia, spędzonego na pożałowania godnych próbach przejścia przez ciemny tunel, jakby po to tylko, by urwać się niespodziewanie, zanim udało się przedostać na drugą stronę. Już wkrótce pęknie nieuchronnie tama skóry. Fermentujące skupiska komórek przygotowują, tak jak przygotowuje się wino, prawdziwą już teraz fizyczną śmierć ciała. Pozostający przy życiu będą musieli pić ten trunek. Fascynują mnie te zagęszczone chwile, odmierzane związkiem ciała przyjaciela z bakteriami rozkładu pachnącymi jak lilie. Obserwując przemijanie tego czystego czasu w jego niepowtarzalnym locie, uświadamiam sobie ponownie kruchość innego czasu, miękkiego i ciepłego jak czubek głowy niemowlęcia, czasu dopuszczającego powtórzenie.
Nie mogę się oprzeć uczuciu zazdrości. Oczy przyjaciela już nie będą się przyglądać, nie zrozumieją prawdziwego sensu tego, co będzie się działo, kiedy ja zamknę oczy po raz ostatni, a moje ciało będzie doświadczać czasu rozkładu.
– Kiedy przyjechał z sanatorium, powinienem był mu poradzić, aby tam wrócił.
– Nie, chłopak nie mógł już przebywać tam dłużej! – odpowiedziała babka przyjaciela. – Chorzy bardzo go szanowali, bo robił tam wspaniałe rzeczy. Dlatego nie mógł tam dłużej przebywać. Nie zapominaj o tym i nie rób sobie wyrzutów. Po tym, co się stało, wszystko jest już naprawdę jasne, ale to dobrze, że chłopiec stamtąd uciekł i zaczął prowadzić wolne życie! Gdyby tam chciał popełnić samobójstwo, nie mógłby się powiesić nago, pomalowawszy twarz na czerwono. Inni pacjenci nie pozwoliliby mu na to, bo zbyt go szanowali.
– Ty dobrze się trzymasz, to dodaje mi sił.
– Każdy musi umrzeć. A po stu latach nikt nie będzie sprawdzać, jak umierała większość ludzi. Najlepiej więc umrzeć, jak się komu podoba.
Matka przyjaciela, siedząca na krawędzi łóżka, bez przerwy gładziła trupa po nogach. Jak wystraszony żółw wcisnęła szyję głęboko w ramiona i nie reagowała na naszą rozmowę. Drobne rysy twarzy, spłaszczonej i podobnej do jakiejś rośliny, okrutnie przypominały zmarłego syna, były martwe i zwiotczałe, kojarzyły mi się z topniejącym cukierkiem. Nigdy chyba nie widziałem twarzy, która by tak precyzyjnie wyrażała rozpacz.
– Jak Sarudahiko1 – powiedziała bez wyraźnego związku babka zmarłego.
Sarudahiko – to słowo miało dla mnie nieuchwytnie komiczne brzmienie kojarzące się ze wsią; zdawało mi się, że przywołuje na pamięć jakieś znaczenie, choć bardzo niejasne, lecz z powodu zmęczenia mózg zmienił się w galaretę i zaczął drżeć, ale drżenie to nie powiększyło się i nie rozwinęło osnowy tego znaczenia… Nawet gdy potrząsnąłem głową na próżno, słowo „Sarudahiko” zatonęło w głębinach pamięci, niby ciężarek, nie zdoławszy złamać pieczęci znaczenia.
I teraz w mojej głowie, gdy tak siedzę, trzymając psa na dnie jamy, w której zebrało się trochę wody, wypłynęło słowo „Sarudahiko” jako wyraźna odnoga żyły bliskich mi wspomnień. Wiążąca się z tym słowem zamrożona od owego dnia galaretowata tkanka mózgu teraz się roztopiła. Sarudahiko, Sarudahiko-no mikoto w Amanoyachimata witał bogów zstępujących z nieba. Reprezentantka grupy intruzów, Amenouzume, prowadząca negocjacje dyplomatyczne z Sarudahiko, zebrała ryby, pierwotnych mieszkańców tego Nowego Świata, chcąc ustanowić tutaj własne rządy i mówiąc „te usta nie odpowiadają”, otworzyła paszczę morskiego trepanga opierającego się jej w milczeniu. Nasz wrażliwy Sarudahiko dwudziestego wieku pomalował sobie głowę cynobrem, był więc raczej pobratymcem trepanga, któremu rozcięto pysk. Na myśl o tym trysnęły mi z oczu łzy, spłynęły po policzkach na wargi i spadły na grzbiet psa.
Na rok przed śmiercią przyjaciel przerwał studia na Uniwersytecie Columbia, wrócił do kraju i udał się do szpitala z powodu lekkich zaburzeń umysłowych. O lokalizacji tego domu dla umysłowo chorych i o tamtejszym życiu przyjaciela nie wiem nic poza tym, co on sam mi powiedział. Jego żona, matka i babka nie odwiedzały tego szpitala znajdującego się podobno w okręgu Shōnan2. Przyjaciel zabronił wszystkim bliskim odwiedzania go w tym zakładzie. A teraz nawet nie jestem pewien, czy ten szpital w ogóle istnieje. Jednak, jeśli wierzyć słowom przyjaciela, szpital ten nazywał się Ośrodek Ćwiczenia Uśmiechu, a ludzie tam zebrani przy każdym posiłku zażywali duże dawki środków uspokajających i w dzień i w nocy uśmiechali się wszyscy łagodnie, pędząc tu spokojnie swój żywot. Szpital mieścił się w parterowym budynku podobnym do zwykłych pensjonatów nadmorskich spotykanych w Shōnan; połowę budynku zajmował tak zwany pokój słoneczny. W ciągu dnia większość pacjentów rozmawiała ze sobą, siedząc na licznych huśtawkach ustawionych na rozległej murawie. Zebrani w tym zakładzie pacjenci byli raczej podróżnymi w czasie dłuższego postoju. Po zażyciu środka uspokajającego przypominali najłagodniejsze na świecie zwierzęta i pędzili czas w pokoju słonecznym czy na murawie, wymieniając ze sobą przyjazne uśmiechy. Swobodnie mogli wychodzić z domu, nikt z nich nie odczuwał, że jest trzymany w zamknięciu, dlatego też nikt nie próbował ucieczki.
Kiedy przyjaciel po tygodniu pobytu w Ośrodku Uśmiechu wrócił do domu po nowe książki i zmianę ubrania, powiedział, że chyba się przystosował do tego dziwacznego miejsca szybciej i przyjemniej niż łagodnie uśmiechający się pacjenci, którzy znaleźli się tam wcześniej od niego. Jednakże minęły jeszcze trzy tygodnie, przyjaciel znów wrócił do Tokio, tym razem w jego uśmiechu pojawił się ledwie dostrzegalny smutek. Wtedy przyjaciel opowiedział swojej żonie i mnie następującą historię. Pielęgniarz roznoszący środki uspokajające i posiłki był mężczyzną brutalnym, wyczyniającym straszne rzeczy z pacjentami, którzy będąc pod działaniem leków, nawet nie odczuwali złości. Na przykład bez żadnego powodu uderzał w brzuch przechodzącego obok pacjenta. Poradziłem wtedy, aby się poskarżył dyrektorowi ośrodka, ale przyjaciel odpowiedział:
– Gdybym coś takiego zrobił, dyrektor by pomyślał, że z nudów kłamiemy lub po prostu cierpimy na manię prześladowczą, lub jedno i drugie. Nikt chyba, przynajmniej na plaży w Shōnan, nie nudził się tak jak my, ponieważ my wszyscy w większym lub mniejszym stopniu jesteśmy wariatami. Ponadto dzięki środkom uspokajającym ja też w końcu dokładnie nie wiem, czy naprawdę jestem zły, czy nie.
Lecz zaledwie po dwu, trzech tygodniach od tej rozmowy przyjaciel nie wypił przy śniadaniu środka uspokajającego, podobnie uczynił z porcją obiadową i wieczorną, wylał je po prostu do ubikacji. I gdy następnego ranka poczuł, że ogarnia go gniew, zaczaił się na brutalnego pielęgniarza – sam ucierpiał wtedy niemało, ale w końcu pielęgniarza omal nie zabił. Od tego wydarzenia zaczął się cieszyć dużym szacunkiem grzecznie uśmiechających się pacjentów, ale po rozmowie z dyrektorem musiał to miejsce opuścić. Gdy wychodził z Ośrodka Uśmiechu, pomachawszy ręką pacjentom, którzy odprowadzali go dobrotliwym, głupawym uśmiechem, poczuł się tak głęboko zasmucony jak nigdy przedtem w życiu.
– Doznałem takiego smutku, o jakim wspomina Henry Miller. Prawdę mówiąc, do tego czasu wątpiłem w prawdziwość tekstu Millera: „Chciałem śmiać się razem z nim, ale śmiać się nie mogłem. Zrobiło mi się strasznie smutno, smutniej niż kiedykolwiek w życiu”. To znacznie więcej niż zwrot stylistyczny. Jest jeszcze jedno wyrażenie, również Millera, które odtąd wciąż mnie prześladowało: „Bądźmy weseli, cokolwiek się dzieje!”.
Od pobytu w Ośrodku Ćwiczenia Uśmiechu aż do chwili śmierci przez powieszenie się nago, z głową pomalowaną na czerwono, słowa Millera były swoistą obsesją przyjaciela. „Bądźmy weseli, cokolwiek się dzieje!” Krótkie lata nazbyt wczesnego schyłku życia przyjaciel przeżył wyjątkowo wesoło, popadł nawet w pewien seksualny nawyk, oddając się temu szaleństwu z niezwykłą namiętnością. To wspomnienie powróciło podczas rozmowy z żoną, gdy przyszedłem do domu po uroczystej kremacji ciała przyjaciela, zmęczony i przybity. Żona, czekając na mnie, piła samotnie whisky. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem ją pijaną.
Zaraz po powrocie do domu poszedłem do pokoju żony i syna. Wtedy dziecko było jeszcze w domu. Zapadł już zmierzch, dziecko leżało w łóżku, patrzyło na mnie brązowymi oczyma absolutnie bez wyrazu, łagodnie, z takim spokojem, z jakim mogłyby patrzeć rośliny, jeśliby miały oczy. Żony obok dziecka nie było. Potem odkryłem ją pijaną w mroku biblioteki. Kiedy ją znalazłem, siedzącą na stopniu między regałami, niby ptaka na chwiejącej się gałęzi, utrzymującą niepewną równowagę, poczułem się zażenowany i wstyd mi się zrobiło za samego siebie. Żona, wyciągnąwszy whisky ze schowka pod schodami, gdzie ją ukryłem, pociągnęła łyk wprost z butelki, potem piła po trochu bez przerwy. Nad górną wargą zebrał się tłusty pot; na mój widok cofnęła się jak mechaniczna lalka, ale wstać nie mogła. Jej oczy były rozgorączkowane i czerwone jak śliwki, a skóra na szyi i ramionach, widoczna ponad ubraniem, była szorstka, nierówna jak u gęsi; całe ciało przypominało chorego psa, który nerwowo gryzie trawę i zwraca ją z powrotem.
– Nie jesteś chora? – zapytałem bez sensu.
– Nie jestem chora – odpowiedziała, wyczuwając w lot moje zakłopotanie i nie kryjąc chęci zakpienia ze mnie.
– To znaczy, że jesteś naprawdę pijana.
Gdy usiadłem na wprost niej, wzrok mój przyciągnęły drżące krople potu, spadające z krawędzi górnej wargi, kiedy poruszyła ustami. Uderzył mnie jej nieprzyjemny oddech, pełen ciężkich oparów alkoholu. Zmęczenie żyjącego człowieka, które przyniosłem od łoża śmierci przyjaciela, znów przesyciło czernią wszystkie zakamarki ciała do tego stopnia, że chciało mi się płakać.
– Jesteś kompletnie pijana!
– Nie jestem tak bardzo pijana. Spociłam się ze strachu!
– Czego się boisz? Boisz się o przyszłość dziecka?
– To straszne, że mogą być ludzie, którzy malują sobie głowę na czerwono, rozbierają się do naga i popełniają samobójstwo!
Powiedziałem żonie tylko to, słowem nie wspomniałem o ogórku.
– Ale chyba nie to napawa cię lękiem?
– Boję się, bo ty, Mitsu, też możesz pomalować głowę na czerwono i nago popełnić samobójstwo! – powiedziawszy to, zwiesiła głowę, nie mogąc ukryć przerażenia.
Przez mgnienie zadrżałem na całym ciele, bo w ciemnobrązowej masie włosów żony dostrzegłem własnego trupa w miniaturze. Ujrzałem cynobrową głowę zmarłego Mitsusaburō Nedokoro z grudkami niedokładnie rozpuszczonej farby zastygłej za uszami, niby krople krwi. Podobnie jak ciało zmarłego przyjaciela, moje również wskazywało, że od decyzji samobójstwa w tak osobliwym stylu do jego popełnienia upłynęło niewiele czasu, gdyż uszy pozostały niepomalowane.
– Ja nie popełnię samobójstwa! Nie mam powodu do popełnienia samobójstwa.
– Czy on był masochistą?
– Dlaczego? Dlaczego pytasz mnie o to w dzień po jego śmierci? Czy ze zwykłej ciekawości?
– Przypuśćmy – spostrzegłszy objawy gniewu w moim chrypliwym głosie, który nawet dla mnie nie był zupełnie jasny, powiedziała nad wyraz smętnie – że miał on jakieś zboczenie seksualne, to rzeczywiście nie muszę się chyba niepokoić o ciebie, prawda?
Znów cofnęła się i wpatrywała we mnie, jakby oczekiwała potwierdzenia. Przestraszył mnie wyraz rozpaczliwej bezsilności w jej dziwnie zaczerwienionych oczach. Lecz żona prawie natychmiast zamknęła oczy, podniosła butelkę whisky i pociągnęła łyk. Powieki pociemniały niby brudne opuszki palców. Zakrztusiła się, aż popłynęły łzy, a z kącików ust pociekła whisky ze śliną. Zamiast zmartwić się, że poplami swą jasnopopielatą jedwabną suknię, którą niedawno kupiła, wyjąłem z jej wychudłych i cienkich palców butelkę i sam pociągnąłem łyk, aby ukryć zniecierpliwienie.
To prawda, opowiadał mi z mieszaną przyjemnością i smutkiem, mając już za sobą pewne doświadczenia masochisty, choć jeszcze był w połowie drogi ku zboczeniu seksualnemu, zresztą nie tak znowu płytkiemu, by każdy mógł w nim przypadkowo zasmakować, ale jednocześnie nie tak jeszcze głębokiemu, by nie można było o nim mówić innym: niemniej był już w takim punkcie pochylni prowadzącej ku zboczeniu, że sam nie mógł mieć wątpliwości, dokąd to prowadzi. Przyjaciel odwiedzał pewien dom dla wtajemniczonych, w którym pełne okrucieństwa samice zaspokajały masochistów. Pierwszego dnia nic specjalnego się nie zdarzyło. Ale gdy po trzech tygodniach odwiedził ten dom po raz drugi, ogromna głupia kobieta, poznawszy dokładnie gust przyjaciela, objawiła mu, że odtąd nie będzie mógł się bez niej obejść. Potem zrozumiał, gdy leżał nago na brzuchu, a wiązka konopnych sznurów opadła głuchym odgłosem tuż nad jego uchem, że głupawa wielka baba jako niewątpliwa rzeczywistość wtargnęła w jego świat.
„Poczułem się tak, jakby moje ciało rozpadło się na kawałki, rozmiękło w każdej swej cząsteczce, niby sznur parówek pozbawionych czucia. Lecz mój duch unosił się gdzieś na wyżynach, całkowicie oddzielony od ciała”. Powiedziawszy to, mój przyjaciel utkwił we mnie wzrok, a na jego twarzy pojawił się dziwnie wątły, zbolały uśmiech. Wypiłem jeszcze łyk whisky, zakrztusiłem się podobnie jak żona, a ciepławy alkohol popłynął pod koszulę na piersi i brzuch. Następnie znów owładnęło mną nieodparte pragnienie, by powiedzieć coś brutalnego do żony siedzącej z zamkniętymi oczyma, gdy jej czerniejące powieki, niby zwodniczy deseń skrzydeł pewnego rodzaju ćmy, wyglądały jak druga para oczu.
Załóżmy, że był masochistą – chciałem powiedzieć – i tak nie będzie to znaczyło, że nie masz powodu do strachu. Nie możesz być spokojna, widząc tylko tę różnicę między nim a mną i sądząc, że na pewno nie pomaluję głowy na czerwono, nie rozbiorę się do naga i się nie zabiję. A to dlatego, że zboczenia seksualne i temu podobne rzeczy nie są w końcu tak ważne! Chodzi tu po prostu o dewiację spowodowaną czymś strasznym i tajemnym, co drzemie w głębi człowieka. Potężna siła motoryczna szaleństwa, której trudno się przeciwstawić, drzemała w jego duszy i przez jakiś przypadek wywołała zboczenie zwane masochizmem, to wszystko. To nie masochizm, który zrodził szaleństwo, doprowadził go do samobójstwa, lecz odwrotnie. A te trudne do uleczenia ziarna szaleństwa i we mnie też…
Ale nic z tego nie powiedziałem żonie, zresztą sama ta myśl nie zaczęła jeszcze zapuszczać korzeni – tak cienkich jak łodyżka wodnej trawy – w fałdach mózgu przytępionego zmęczeniem. Złudzenie, niby bąbelki w szklance, zawrzało i od razu zniknęło. Jeśli takie złudzenie mija, nie pozostawia człowiekowi żadnego doświadczenia. Zwłaszcza gdy się milczy i nic o tym nie mówi. Wystarczy jednak po prostu czekać, aż to niepożądane złudzenie, nie zdoławszy jeszcze zranić fałd mózgu, po prostu przeminie. Jeśli mi się uda tego dokonać, to następnym razem będę mógł z całkowitą pewnością zaakceptować to jako doświadczenie, co do tego nie mam wątpliwości, mogę więc uniknąć tej trucizny przynajmniej do nadejścia ponownego uderzenia. Zacisnąłem usta, wziąłem żonę pod ramiona i uniosłem w górę. Odczułem to jako bluźnierstwo, że nieczystymi rękami, które unosiły zmarłego przyjaciela, podtrzymuję teraz tajemnicze i kruche, żywe ciało żony, istoty stworzonej, by rodzić w bólu i napięciu; ale mimo to z tych dwu ciał, jednakowo ciężkich dla moich rąk, ciało zmarłego przyjaciela wydało mi się bliższe. Ociężałym krokiem ruszyłem w stronę sypialni, gdzie czekało na nas dziecko, lecz przed łazienką żona zatrzymała się jak statek, który zarzucił kotwicę, i przedzierając się przez mroczne ciepławe powietrze letniego zmierzchu, jakby pływała w wodzie, weszła do ubikacji. Pozostała tam dosyć długo. Kiedy wreszcie wynurzyła się stamtąd, idąc jakby pod prąd wody zgęstniałej i mrocznej, wprowadziłem ją do sypialni, zrezygnowałem z rozbierania, po prostu położyłem ją na łóżku w tym, w czym była. Żona westchnęła bardzo głośno, jakby chciała wypluć z siebie duszę bez reszty, i od razu usnęła głębokim snem. Włóknista żółta substancja, która wydostała się z jej ust, przylegała do warg, delikatna, świecąca niby pręciki na tle płatków kwiatu.
Dziecko znów patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, ale nie wiem, czy jest spragnione, czy głodne, czy może też odczuwa innego rodzaju przykrości – nie wiem zupełnie nic. Jak roślina hodowana w mrocznej wodzie leży z otwartymi oczyma bez wyrazu, po prostu spokojnie istnieje. Niczego nie żąda, nie wyraża żadnych absolutnie uczuć. Nawet nie płacze. Od czasu do czasu powątpiewam, czy ono naprawdę żyje. Co należałoby zrobić na wypadek, jeśliby żona po moim wczesnym wyjściu z domu przez cały dzień była pijana i pozostawiła dziecko bez opieki? Teraz żona nie jest niczym więcej jak tylko zwykłą pijaną kobietą, śpiącą głębokim snem. Nachodzi mnie nieodparte przeczucie klęski. Lecz podobnie jak przedtem w stosunku do żony, tak teraz odczuwam jakby świętokradztwo, gdy wyciągam nieczyste ręce w stronę dziecka, więc powstrzymuję się od dotknięcia. Również od dziecka wydaje mi się bliższy mój zmarły przyjaciel. Dziecko, tak jak je widzę z góry, wciąż przygląda mi się oczyma absolutnie pozbawionymi wyrazu. W końcu z tych brązowych oczu z nieodpartą siłą fal przypływu nadchodzi zniewalająca senność. Nie przyniosłem nawet butelki mleka dla dziecka, skuliłem się w miejscu, w którym stałem, położyłem na boku i zapadłem w sen. Na krawędzi nieświadomości przemknęła myśl niby świeże zdumienie: jedyny przyjaciel pomalował głowę na czerwono i powiesił się, żona ku mojemu zdumieniu nagle się upiła, a syn jest debilem. Przy tym zasypiałem wciśnięty w szparę między łóżkiem żony i syna, nawet nie zamknąwszy drzwi, nie rozwiązawszy krawatu, skalany przez kontakt z trupem. Pozbawiony zdolności osądu wszelkich rzeczy, byłem podobny do bezsilnego owada przekłutego szpilką. Usypiałem drżący, czując, że zagraża mi niechybne niebezpieczeństwo i coś niepojętego wżera się we mnie. Rankiem jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie tego, co tak wyraźnie przeżywałem poprzedniej nocy. To znaczy, że nie stało się to doświadczeniem.
Mój przyjaciel pewnego dnia latem ubiegłego roku w drugstorze w Nowym Jorku spotkał mego młodszego brata. I przyniósł mi własne świadectwo o życiu brata w Ameryce.
Brat Takashi wyjechał do Ameryki jako członek studenckiego teatru kierowanego przez posłankę z ramienia prawicowej grupy postępowej partii politycznej. Ten zespół teatralny był jedną z grup „teatru nawrócenia”3, składał się tylko ze studentów, którzy brali udział w akcjach politycznych w czerwcu 1960 roku. Najpierw grali sztukę pełną skruchy pt. Nasz jest wstyd, następnie w imieniu pełnych poczucia winy działaczy studenckich występowali, z ubolewaniem przepraszając lud amerykański za to, że przeciwstawiali się przyjazdowi prezydenta USA do Japonii. Kiedy Takashi zawiadamiał mnie, że wstąpił do tego teatru i że wyjeżdża do USA, powiedział, że zaraz po przyjeździe do Stanów ma zamiar uciec z zespołu i podróżować niezależnie. Ale z artykułów prasowych o Naszym wstydzie, niepozbawionych tonu kpiny czy zażenowania, jakie nadsyłali japońscy korespondenci z USA, dowiedziałem się, że Takashi nie uciekł z zespołu teatralnego rezydującego głównie w Waszyngtonie, że w dalszym ciągu występuje w sztuce Nasz jest wstyd wystawianej w różnych miastach USA od Bostonu aż po Nowy Jork. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę, dlaczego brat zmienił swój pierwotny plan i gra w dalszym ciągu rolę działacza studenckiego żałującego swych poprzednich czynów, ale to wykraczało poza możliwości mojej wyobraźni. Wtedy wysłałem list do przyjaciela, który wraz z żoną przebywał w Nowym Jorku, studiując na uniwersytecie Columbia, i poprosiłem, żeby choć raz odwiedził teatr brata. Ale ponieważ przyjaciel nie mógł nawiązać kontaktu z zespołem, jego spotkanie z moim bratem było całkowicie przypadkowe. Gdy przyjaciel wszedł do drugstoru na Broadwayu, drobny Takashi, oparty o wysoką ladę, pił lemoniadę z wyrazem skupienia. Gdy przyjaciel położył mu z tyłu rękę na ramieniu, brat w tym samym momencie odwrócił się tak nagle, że aż przestraszył przyjaciela. Takashi był brudny i spocony, blady i jakiś napięty, wyglądał tak zaskoczony, jakby został przyłapany na planowaniu samotnego skoku na bank.
– O, Takashi, wiedziałem, że jesteś w Ameryce z listu twojego brata Mitsu! Mitsu się ożenił i, jak się zdaje, od razu zrobił dziecko.
– Ja ani się nie ożeniłem, ani nikomu nie zrobiłem dziecka – powiedział Takashi głosem wciąż jeszcze niespokojnym.
Przyjaciel zaśmiał się, jakby usłyszał świetny kawał.
– W przyszłym tygodniu wracam do kraju, nie masz nic do przekazania bratu?
– Czy nie zamierzałeś zostać z żoną jeszcze przez kilka lat na Uniwersytecie Columbia?
– Tak, ale to się zmieniło! Zostałem ranny w czasie demonstracji. Tym razem nie chodzi o ranę zewnętrzną, tym razem coś jest nie w porządku w głowie. Nie jest tak źle, żeby mieli mnie zamknąć w szpitalu dla umysłowo chorych, ale zdecydowałem się pójść do swego rodzaju sanatorium.
Kiedy przyjaciel to powiedział, dostrzegł głębokie zawstydzenie rozszerzające się niby brudna plama na twarzy Takashiego i wydało mu się, że zrozumiał znaczenie jego gwałtownej reakcji w chwili zaskoczenia. Jako człowiek wrażliwy i uprzejmy, nie mógł oprzeć się poczuciu żalu. Najwyraźniej bowiem trafił w najczulsze miejsce skruszonego działacza studenckiego. Obaj zamilkli i wpatrywali się w gęste rzędy pękatych słoików stojących na półkach po przeciwnej stronie lady. Patrzyli na różowawy płyn wypełniający je po brzegi, słodkawy i surowy niby wnętrzności. W krzywiznach słoików odbijały się ich sylwetki; kiedy obaj się poruszali, chwiały się także różowe zjawy w przesadnych poruszeniach i zdawało się, że zaczynają śpiewać: Ameryka! Ameryka!
W czerwcową noc, gdy Takashi był jeszcze nieskruszonym działaczem studenckim, a przyjaciel nie tyle z przekonań politycznych, ile dla towarzyszenia swej dopiero co poślubionej żonie, która uczestniczyła w demonstracji jako członkini małego zespołu teatralnego, znalazł się przed gmachem parlamentu, powstało zamieszanie; wtedy przyjaciel, chroniąc żonę przed atakiem uzbrojonej policji, dostał silny cios pałką w głowę. W sensie chirurgicznym nie było to zbyt groźne pęknięcie, ale od tego uderzenia w ową noc pachnącą zielonymi liśćmi w głowie przyjaciela pojawiła się jakaś anomalia – mroczna skłonność do maniakalnej depresji stała się jego nową cechą. Z takimi właśnie ludźmi najmniej pragną się spotkać skruszeni działacze studenccy.
Przyjaciel, coraz bardziej zakłopotany milczeniem Takashiego, patrzył nadal na różowe słoiki; wydawało mu się, że jego oczy roztopione w gorączce zakłopotania zmieniły się w różową kleistą ciecz, taką samą jak zawartość słoików, która zaraz wypłynie mu spod czaszki. Przyjaciel wyobraził sobie, że jego różowe roztopione oczy, jak jaja spadające na patelnię, wypadają beznadziejnie i bezpowrotnie na srebrną ladę, o którą mocno wspierali nagie spocone ramiona Amerykanie południowoeuropejscy, anglosaksońscy, żydowscy. Środek lata w Nowym Jorku, obok Takashi pije głośno przez słomkę ostatnie krople napoju cytrusowego, mruży brwi, chcąc strząsnąć krople potu z czoła.
– Jeśli miałbyś coś do przekazania Mitsu, to… – powiedział przyjaciel zamiast pożegnania.
– Proszę powiedzieć, że zamierzam uciec z zespołu teatralnego. Jeśli to się nie uda, zapewne mnie deportują, w każdym razie już dłużej w tym zespole nie zostanę. Proszę to powiedzieć.
– Kiedy uciekasz?
– Dzisiaj – powiedział zdecydowanie Takashi.
Wtedy przyjaciel spostrzegł, że Takashi na coś czeka w tym drugstorze, pełen napięcia czy zakłopotania. Jasno wiązał się teraz sens przestrachu brata, gdy podskoczył jak na sprężynach, ze znaczeniem niespodziewanego milczenia i nerwowego wciągania przez słomkę resztek napoju – wszystko to utworzyło realnie istniejący krąg. Przyjaciel poczuł ulgę, dostrzegając w oczach brata – mętnych, otoczonych tłuszczem jak u zawodowego zapaśnika – pojawiające się i znikające oznaki nie tyle skrępowania z powodu niepożądanego spotkania, ile raczej pełnego wyniosłości współczucia.
– Czy przyjdzie tajny łącznik, który pomoże ci w ucieczce? – zapytał półżartem przyjaciel.
– Mam powiedzieć ci prawdę? – również nieco żartobliwie, choć z groźbą w głosie zareagował Takashi. – Widzisz tego aptekarza, który za półką z lekami napełnia buteleczkę pigułkami? (Przyjaciel za przykładem brata obrócił się wokół swej osi i za półką uzbrojoną w niezliczone słoiki, w cieniu, jakby na negatywie przedstawiającym Nowy Jork w środku lata, dostrzegł łysiejącego mężczyznę odwróconego tyłem i skupiającego całą swą świadomość na drobiazgowej czynności). To lekarstwo jest dla mnie! Dla mojego rozpalonego chorobą, cierpiącego penisa! Gdy ono dotrze bezpiecznie do moich rąk, ucieknę od Naszego wstydu i będę mógł samotnie wyruszyć w drogę.
Mój przyjaciel wyczuł, że jedno wypowiedziane po angielsku słowo „penis” w ich rozmowie prowadzonej w niezrozumiałej japońszczyźnie, niby drogocenny kamień w mozaice, wywołało napięcie wśród otaczających Amerykanów. Ożył znów ogromny zewnętrzny świat roztaczający się wokół nich.
– Tego rodzaju lekarstwo możesz chyba dostać bez trudu? – zapytał przyjaciel z wielką powagą skierowaną przeciw otoczeniu, które zaczęło ich uważnie obserwować.
– Oczywiście, jeśli pójdziesz do szpitala zgodnie z normalną legalną procedurą – powiedział Takashi obojętny na drobne psychiczne powikłania przyjaciela. – Ale kiedy nie jest to możliwe, pojawiają się trudności nie do przezwyciężenia, tu w Ameryce! Recepta, którą dałem teraz aptekarzowi, została podrobiona przez pielęgniarkę z gabinetu lekarza hotelowego. Gdyby ten trik wyszedł na jaw, pielęgniarka, młoda Murzynka, straciłaby pracę, a mnie chyba by deportowano.
Dlaczego Takashi nie zgłosił się normalnie do lekarza? Zaburzenia w jego drogach moczowych spowodowane były bez wątpienia rzeżączką, którą zaraził się w pierwszą noc w Ameryce od starej czarnej prostytutki, będącej pewnie w wieku jego matki. Oczywiście, gdyby fakt ten się wydał, starzejąca się posłanka, kierująca grupą teatralną, wysłałaby Takashiego natychmiast z powrotem do Japonii, skąd z takim trudem uciekł. Ponadto Takashi, chory na rzeżączkę, obawiał się, że zaraził się również syfilisem, i z powodu tych wątpliwości popadł w melancholię, która przytłumiła jego pozytywne nastroje mające rozbudzić w nim twórczą wyobraźnię i poderwać do podjęcia nowych czynów.
Pięć tygodni minęło od czasu, gdy odwiedził dzielnicę, w której kolory czarne i białe mieszały się w jeden skomplikowany cień, lecz nie pojawiły się pierwsze objawy syfilisu; poza tym, pod pretekstem bólu gardła, Takashi otrzymywał niewielkie dawki antybiotyków od sanitariusza zespołu teatralnego; dzięki temu dolegliwości dróg moczowych przestały – jak mu się zdawało – być tak bardzo dokuczliwe i mógł wyzwolić się z absolutnej inercji. Takashi w ciągu dłuższego pobytu w Nowym Jorku (bazie, z której zespół wyjeżdżał na krótko do innych miejscowości) poznał pielęgniarkę z gabinetu lekarza hotelowego i dostał od niej formularz na receptę. Czarna dziewczyna o bezgranicznej skłonności poświęcania się dla innych nie tylko wpisała na formularzu rodzaj i ilość lekarstwa odpowiedniego dla jego dolegliwości dróg moczowych, kazała mu również pójść do drugstoru w najbardziej ruchliwej części miasta, gdzie było małe prawdopodobieństwo wykrycia fałszerstwa.
– Najpierw próbowałem powiedzieć pielęgniarce o nieprzyjemnych objawach w penisie słowami abstrakcyjnymi, nieorganicznymi, to znaczy wyrazić coś w rodzaju obiektywnego opisu – powiedział Takashi. – Nie miałem, co prawda, żadnych podstaw, ale wydawało mi się, że słowo gonorrhoea byłoby zbyt przesadne i szokujące, dlatego spróbowałem powiedzieć, że podejrzewam u siebie urethritis. Jednak dziewczyna tego słowa nie rozumiała. Wtedy powiedziałem, że podejrzewam inflammation of the urethra. Wówczas błysk zrozumienia, jaki zajarzył się w oczach dziewczyny, uzmysłowił mi ponownie nie tyle abstrakcyjną i nieorganiczną, co lepką i w najwyższym stopniu fizyczną rzeczywistość cierpiącego moczowodu. Wtedy dziewczyna po prostu zapytała: „Czy twój penis jest burning?” Uderzenie tego realistycznego zdania sprawiło, że ze wstydu poczułem burning w całym ciele!
Takashi roześmiał się głośno, mój przyjaciel również. Otaczający ich nie-Japończycy, którzy nastawili uszu, wsłuchując się w specyficzne słownictwo angielskie, którym posługiwał się Takashi, zaczęli gapić się na nich z tym większą podejrzliwością. Spoza półek z lekami wynurzył się aptekarz z twarzą ponurą, ociekającą potem. Z ptasiej, opalonej słońcem twarzy Takashiego nagle zniknął uśmiech. Pojawił się niepokój i jakieś pragnienie sprawiające, że wyglądał, jakby zbierało mu się na wymioty, przyjaciel również poczuł, że udziela mu się to napięcie. Łysy aptekarz, wyglądający na Irlandczyka, powiedział tonem ojcowskim:
– Taka ilość pigułek jest bardzo kosztowna, może wziąłby pan jedną trzecią?
– To wcale niedrogo w porównaniu z tymi kilku tygodniami, jakie przeżyłem z bólem w cewce moczowej – powiedział Takashi, odzyskując nagle spokój.
– Kupię je dla ciebie, by uczcić początek twojego nowego życia w Ameryce! – powiedział stanowczo przyjaciel.
Od tej chwili Takashi już w zupełnie dobrym nastroju patrzył z miną rezolutnej dziewczynki na pigułki połyskujące smętnie w buteleczce, potem powiedział, że od razu zabierze swoje rzeczy z pokoju i wyruszy samotnie na włóczęgę po Ameryce. W każdym razie Takashi i mój przyjaciel szybko chcieli opuścić „miejsce przestępstwa”, wyszli więc z drugstoru i ruszyli razem do najbliższego przystanku autobusowego.
– Po rozwiązaniu problemu to, co cię dotąd tak męczyło, wydaje się bardzo głupie i banalne, co? – przyjaciel powiedział takim tonem, jakby zazdrościł radosnego spotkania Takashiego z tymi jego pigułkami w buteleczce.
– Przypuszczalnie każdy rozwiązany już problem wydaje się bardzo głupi i banalny, nie sądzisz? – odpowiedział Takashi jakby urażony. – A twój wyjazd do kraju specjalnie po to, aby pójść do sanatorium, pozostanie później w twojej świadomości jedynie trudem głupim i banalnym, niczym więcej, ale dopiero wtedy, gdy węzły w twojej głowie ulegną rozplątaniu.
– Właśnie, gdy ulegną rozplątaniu! – powiedział mój przyjaciel ze szczerym pragnieniem spełnienia. – Ale jeśli nie, to rzeczy głupie i banalne będą stanowić wagę brutto mojego życia.
– A w ogóle jakie są te węzły w twojej głowie?
– Nie wiadomo! Gdybym wiedział, mógłbym je sobie podporządkować i zacząć żałować, że dreptałem w miejscu przez wiele lat. Z drugiej jednak strony, jeśli im się poddam i przyjmę kurs na samozniszczenie, to staną się one rzeczywiście całą wagą mojego życia, i w końcu stopniowo i tak poznam prawdziwą ich naturę. Więc tym bardziej zrozumienie w tym wypadku nie miałoby dla mnie żadnego praktycznego znaczenia. Poza tym nie zamierzam przekazywać innym wiedzy o tym, że ktoś zwariował i dopiero wtedy zrozumiał wszystko – poskarżył się przyjaciel ogarnięty nagle uczuciem smutku.
Takashi, jak się wydało, głęboko zainteresował się przyjacielem. Jednocześnie nie krył w zachowaniu oznak zniecierpliwienia, jakby pragnął jak najszybciej oddalić się od niego. Wtedy przyjaciel zrozumiał, że jego skarga poruszyła najwrażliwszą strunę Takashiego. W tym momencie przyjechał autobus. Gdy Takashi wsiadł, ze słowami „to jest podziękowanie za opłacenie antybiotyków” podał przyjacielowi przez okno broszurkę i zniknął w rozległej przestrzeni amerykańskiego lądu. Ani mój przyjaciel, ani ja nie mieliśmy odtąd żadnych wiadomości o bracie. Rzeczywiście, tak jak wyznał przyjacielowi, od razu opuścił teatr i wyruszył w samotną włóczęgę.
Wsiadłszy do taksówki, przyjaciel otworzył broszurkę otrzymaną od Takashiego. Dotyczyła ona ruchu w obronie praw obywatelskich. Na pierwszej stronie widniała fotografia Murzyna – ciało popalone i spuchnięte, bez dokładnie widocznych zarysów, wyglądało jak lalka topornie wyrzeźbiona w drzewie oraz podtrzymujących go nędznie ubranych białych ludzi. Wyglądało to komicznie, przerażająco i odpychająco, ukazywało gwałt tak oczywisty, że patrzący doznawał szoku, jak na widok przerażającej zjawy. Oglądanie tego zdjęcia wywoływało ponurą pewność porażki pod nieustającą presją strachu. W świecie emocji przyjaciela zjawa ze zdjęcia natychmiast złączyła się z nieokreślonym cierpieniem tkwiącym w jego głowie, tak nieuchronnie jak stapiają się dwie krople wody. I wtedy pomyślał, że Takashi pozostawił mu tę broszurę z takim zdjęciem na pierwszej stronie, dobrze wiedząc, co znaczy ten podarunek przekazany właśnie jemu, a nie komukolwiek innemu. Takashi również poruszył najczulszą strunę przyjaciela.
– Chyba czasem spostrzegasz już po fakcie, że coś nieoczekiwanego odzwierciedli się w kamerze naszej świadomości, niewyraźnie, jakby nakładało się prawie nieuświadamiane na jej najbardziej zewnętrznej części. Przeszukawszy nieokreślone zakątki światła i mroku na takiej kliszy pamięci, przypomniałem sobie, że kiedy podszedłem od tyłu, Takashi pił lemoniadę, wpatrując się uważnie w to zdjęcie! – powiedział przyjaciel. – Takashi w owym czasie zdawał się zmagać z jakimś naprawdę wyjątkowo kłopotliwym problemem. Wydaje mi się, że nie była to sprawa recepty na antybiotyk, o której mi tak szczegółowo opowiedział, z pewnością myślał o sprawie znacznie poważniejszej, podstawowej! Czy sądzisz, że Taka jest człowiekiem, który poddaje się rozpaczliwym nastrojom z powodu niegroźnej choroby wenerycznej? Był to dla mnie swego rodzaju szok, gdy zapytał mnie wprost: „Mam powiedzieć prawdę?”. A czymże jest ta jego prawda? Myślę, że jest to coś zupełnie innego od tego, co mi rzeczywiście powiedział. Ale co to właściwie było?
Siedząc o świcie na dnie jamy z psem na kolanach, nie mogłem powiedzieć, co to właściwie było, ta myśl w głowie mojego brata, której istnienie przynajmniej uświadomił mi mój przyjaciel. Nie wiedziałem również, czym było owo coś w głowie przyjaciela, powiększające się z każdym dniem; owo coś, które doprowadziło go w końcu do śmierci w tak osobliwym przebraniu. Śmierć niespodziewana przecina nić wiążącą z możliwością zrozumienia. Są rzeczy, których nigdy nie mówi się pozostającym przy życiu. W tych, którzy przeżyli, pogłębia się stopniowo podejrzenie, że to właśnie niemożliwość przekazania pewnych rzeczy skłoniła tamtych do wybrania śmierci. To, co pozostało w postaci nieokreślonej, może żywych prowadzić ku katastrofie, mimo to oczywiste dla nich będzie tylko jedno odczucie, że natknęli się na coś niepojętego. Jeśliby mój przyjaciel zamiast malować sobie głowę cynobrem, wbijać ogórek w odbytnicę i wieszać się, umarł, wydając, na przykład, jedynie krótki okrzyk przez telefon, być może byłby to jakiś trop. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że pomalowana cynobrem głowa, ogórek w odbytnicy nagiego ciała i śmierć przez powieszenie mogły być formą krzyku w milczeniu, to dla tych, którzy przeżyli, sam krzyk jest niewystarczający. Ten trop jest dla mnie zbyt nikły, abym mógł nim się kierować. Mimo to przypuszczalnie tylko ja spośród żywych znajdowałem się w sytuacji najkorzystniejszej dla zrozumienia zmarłego przyjaciela. Byłem z nim od pierwszego roku studiów we wszystkich sprawach razem. Koledzy z roku twierdzili, że jesteśmy obaj jak jednojajowe bliźniaki.
Nawet z wyglądu byłem bardziej podobny do przyjaciela niż do młodszego brata Takashiego. Brat zresztą w niczym mnie nie przypomina. Przeciwnie, wydaje mi się, że to coś, co istniało kiedyś w głowie zmarłego przyjaciela, było dla mnie bardziej dostępne niż to, co jawiło się w głowie mojego brata podczas włóczęgi po Ameryce. Pewnego jesiennego dnia 1945 roku o zmierzchu z dwu starszych braci wysłanych na front wrócił tylko jeden, młodszy, i tego jesiennego wieczoru zatłuczono go na śmierć w osiedlu Koreańczyków, które wyrastało niby narośl na skraju wsi w dolinie, i od tego dnia chora matka, zwracając się do młodszej siostry, tak mówiła o mnie i Takashim, jedynych już wtedy mężczyznach w domu:
– Obaj to jeszcze dzieci, na ich twarzach nie widać żadnych cech szczególnych, ale w końcu to Mitsusaburō będzie brzydki, a Takashi przystojny, będą go ludzie lubić i żyć mu będzie lżej. Powinnaś zżyć się z Takashim, dopóki jest jeszcze czas, i trzymać się go, nawet kiedy dorośnie.
Po śmierci matki młodsza siostra i Takashi wychowywali się w domu wuja – był to rezultat przestrogi matki, ale i tak siostra popełniła samobójstwo, zanim dorosła. Jej niedorozwój psychiczny nie był tak wyraźny jak u mojego syna, ale jednak siostra była opóźniona umysłowo do tego stopnia, że jak mówiła matka, nie mogłaby żyć bez pomocy kogoś bliskiego. Była wrażliwa jedynie na muzykę czy może raczej na dźwięki.
Zaszczekał pies. Świat zewnętrzny ożył, atakując mnie ze wszystkich stron, gdy tak siedziałem na dnie jamy. Prawą dłonią, której palce utworzyły kształt czerpaka, drapałem ścianę ziemi przede mną; dotąd wydłubałem i wyrzuciłem na kolana pięć, a może sześć kawałków cegły, pogrzebanych w pokładzie iłu Kantō: pies, uciekając od cegieł, przylgnął do mej piersi. Z tym większym pośpiechem wbiłem prawą dłoń w powierzchnię ściany jeszcze raz, a następnie drugi. Wyczułem, że ktoś obcy zagląda z góry do jamy. Przyciągnąłem psa lewą ręką do siebie i spojrzałem w górę. Udzielił mi się psi strach, ogarnął mnie naprawdę zwierzęcy lęk. Światło poranka jest zmącone jak oko bielmem. Ledwie bielejące w górze o brzasku niebo teraz ściemniało i opuściło się w dół. Gdybym widział na oboje oczu, być może światło poranka bogaciej by wypełniło krajobraz (często opanowuje mnie to fałszywe przekonanie z zakresu optyki), lecz w pozostałym jednym oku panował mroczny poranek obnażający jedynie pustkę. Siedzę brudny, w miejscu znacznie niżej położonym niż ktokolwiek z mieszkańców tego miasta o poranku, mianowicie na dnie jamy, i gołą dłonią drapię ścianę ziemi. Atakuje mnie przytłaczający chłód od zewnątrz i rozpalający wstyd od wewnątrz. Niby upadająca wieża, zasłaniająca ciemne niebo, cień człowieka o krótkich szerokich plecach, ciemniejszy jednak od nieba, pojawił się jeszcze raz i zakrył wejście do dołu. Wyglądał jak czarny krab ustawiony pionowo. Pies zaczyna szaleć, mnie paraliżuje strach i wstyd. Brzęk niezliczonych szklanych przedmiotów ocierających się o siebie napływa do jamy jak podmuch siekącego gradu. Wytężyłem wzrok i spróbowałem rozróżnić rysy twarzy olbrzyma spoglądającego na mnie niby Bóg, i oszołomiony wstydem uśmiechnąłem się głupio.
– Jak się nazywa ten pies? – zapytał olbrzym.
Jest to pytanie zupełnie bez związku z wszelkiego rodzaju słowami, przeciw którym się uzbroiłem. Za jednym zamachem zostałem wyciągnięty na bezpieczny ląd codzienności, poczułem ulgę przynoszącą odprężenie. Przez tego mężczyznę skandal rozniesie się po całej okolicy, ale będzie to w najgorszym razie skandal niewykraczający poza codzienność. Nie będzie to ten rodzaj przytłaczającego skandalu, którego obawiałem się i wstydziłem przed chwilą. Nawet jeśli zostanę weń wciągnięty, to i tak nie będzie to skandal, który sprawi, że z porów całego ciała wyrośnie złowróżbna psia szczecina, a ludzkie sprawy zostaną brutalnie odrzucone. Będzie to skandal spokojny, powiedzmy taki, jaki powstaje, gdy kogoś przyłapią na gorącym uczynku z podstarzałą służącą. Nawet pies na kolanach wyczuł bezbłędnie, że jego opiekun jakoś uniknął niebezpieczeństwa ze strony czegoś osobliwego tam, w górze, umilkł i siedział teraz cicho niby zając.
– Pan się upił i wpadł do tej jamy, prawda? – Mężczyzna ciągnął dalej, grzebiąc zdecydowanie w codzienności ten mój czyn o świtaniu. – Bo dziś rano mgła była gęsta.
Ostrożnie kiwnąłem mężczyźnie potakująco (ponieważ jego ciało rysowało się nade mną jak czarny cień, moja twarz, mimo słabego światła, musiała być dla niego wyraźnie widoczna) i wstałem, trzymając psa na rękach. Krople wody spadały z krocza niby łzy i moczyły suche dotąd kolana. Mężczyzna zawahał się, mimo woli cofnął się krok, dlatego też mogłem zobaczyć jego postać od kostek po czubek głowy. Był to młody mleczarz. Miał na sobie specjalne ubranie używane tylko do roznoszenia mleka, wyglądające jak kamizelka ratunkowa, której kieszonki powietrzne wypełniają butelki mleka. Przy każdym oddechu rozlegał się brzęk uderzającego o siebie szkła. Mleczarz oddycha jakby trochę za ciężko. Ma twarz płaską jak flądra, prawie bez mostka nosowego, białka oczu są niewidoczne jak u antropoida. Uważnie i znacząco wpatruje się we mnie swymi brązowymi oczyma i ciężko oddycha. Jego wydech przypomina białą brodę spływającą z krótkiego podbródka. Unikam patrzenia na wzbierającą się w jego twarzy emocję, która może coś znaczyć, i przenoszę wzrok na czerwieniejące liście derenia za okrągłą twarzą chłopca. Oglądana z pozycji pięciu centymetrów nad powierzchnią ziemi wewnętrzna strona liści derenia skupiała czerwone światło, o odcieniu podobnym do płomieni z obrazu piekła, który oglądałem w wiejskiej świątyni w dolinie co roku podczas święta Urodzin Buddy (obraz ten ofiarował mój pradziadek po nieszczęśliwych wydarzeniach 1860 roku) – przerażająca to, a przy tym jakaś bliska sercu płomienna czerwień. Dereń był dla mnie sygnałem o niezbyt jasnym znaczeniu, który wywołał jednak nagłą stanowczość. Postawiłem psa na ziemi, rozkopanej i odsłaniającej czarne błoto, zmieszane z zieloną i spłowiałą trawą. Pies wybiegł rozradowany, jakby chciał pokazać, że dotąd cierpliwie wszystko znosił. Uważnie wspinam się po drabince w górę. Dochodzą mnie odgłosy co najmniej trzech gatunków ptactwa i szum opon samochodowych. Gdybym nie uważał, okropnie trzęsące się z zimna nogi zsunęłyby się ze szczebli drabiny. Kiedy w pasiastej, brudnej piżamie pojawiłem się na powierzchni ziemi drżący na całym ciele, roznosiciel mleka zawahał się i cofnął o krok. Coś mnie kusiło, żeby go przestraszyć, ale oczywiście nie uczyniłem tego, wszedłem do kuchni i od razu zamknąłem drzwi za sobą.
– Kiedy zobaczyłem pana w tym dole, myślałem, że pan nie żyje! – krzyknął rozczarowany mleczarz, widząc, że go zlekceważyłem i wszedłem do domu, jakbym chciał z niego zakpić.
Przed pokojem żony zatrzymałem się chwilę, by sprawdzić, czy jeszcze śpi. Następnie zdjąłem piżamę i wytarłem ciało. Myślałem, żeby zagrzać wody i umyć się, ale nie zrobiłem tego. Nie wiem, kiedy straciłem chęć utrzymywania ciała w czystości. Drżenie stopniowo narastało. Coś czarnego pozostało na ręczniku, w końcu zapaliłem światło i sprawdziłem: okazało się, że z palca ciekła krew, ponieważ zdarłem paznokieć podczas kopania ziemi. Nie szukałem środka dezynfekcyjnego, tylko palec owinąłem ręcznikiem i drżący wróciłem do sypialni, która dla mnie była jednocześnie pracownią. Drżenie wciąż nie ustawało, pojawiła się w końcu gorączka. Oprócz bólu zranionego palca czuję tępy ból w całym ciele. Ten sam ból, który zwykle odczuwam o świcie, tylko znacznie silniejszy. Zdaję sobie sprawę, że niczego nieświadome ręce wydłubywały z ziemi kawałki cegły, żeby obalić ścianę piasku i pogrzebać mnie żywcem. Drżenie i tępy nieznośny ból narastają. Do pewnego stopnia zaczynam rozumieć sens tego doświadczenia, jakie przeżywam co dzień w chwili przebudzenia, kiedy ciało rozpada się na cząstki, a każda cząstka przeszywa mnie tępym bólem.
Po południu tego samego dnia, kiedy mój młodszy brat przysłał telegram, że przerywa nagle życie włóczęgi w Ameryce i przylatuje na lotnisko Haneda, ja i żona spotkaliśmy na lotnisku jego młodych przyjaciół. Na Pacyfiku była burza, samolot się spóźnił. Chcąc powitać Takashiego Nedokoro, wynajęliśmy pokój w hotelu na lotnisku i czekaliśmy na spóźniony samolot. Moja żona siedziała zwrócona plecami do okna osłoniętego plastykową żaluzją (żaluzja nie odcinała całkowicie dopływu światła z zewnątrz, które gromadziło się jak dym niemający ujścia), na twarz jej padał cień, więc nikt nie mógł dostrzec jej wyrazu, siedziała w niskim fotelu i bez słowa piła whisky. W lewej ręce, pociemniałej niby mokry pień drzewa, trzymała szklankę z rżniętego szkła, u jej bosych stóp obok butów stała butelka i naczynie z lodem. Whisky żona przyniosła z domu, tylko lód kupiła w hotelu.
Przyjaciele młodszego brata siedzieli na łóżku okrytym kapą, przytuleni do siebie jak dzikie zwierzątka ściśnięte w gnieździe, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, oglądali program sportowy w tranzystorowym telewizorze szumiącym jak rój komarów. Oboje, Hoshio i Momoko, spotkałem przedtem dwukrotnie. Wkrótce potem, gdy mój brat zniknął po wykupieniu antybiotyków przez przyjaciela, oboje przyszli i próbowali wydobyć ode mnie jego nowy adres. Kilka miesięcy potem, gdy pojawili się u mnie po raz drugi, znali już adres kontaktowy Takashiego w Ameryce, bo może tylko do nich wysłał kartkę pocztową, ale odmówili podania mi tego adresu, żądali jedynie pieniędzy, by wysłać mu jakieś rzeczy. Indywidualności obojga nie wywarły wtedy szczególnego wrażenia ani na mnie, ani na żonie, może tylko to zwróciło naszą uwagę, że nieobecność mojego brata działa na nich tak, iż nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Świadczyło to o ich oddaniu, które poruszyło mnie do pewnego stopnia.
Pijąc piwo, zupełnie czarne w półmroku pokoju, patrzyłem przez szpary w żaluzji na rozległą przestrzeń, w której ciężkie odrzutowce i wytworne śmigłowce bez ustanku startują i lądują. Między pasami startowymi a naszym pokojem ocienionym żaluzjami, na wysokości oczu, przecina przestrzeń żelazobetonowy pomost. Przechodzi tędy, ostrożnie przechylając się do przodu, grupa uczennic zwiedzających lotnisko. Gdy stadko maluchów w ponurych mundurkach dochodzi do zakrętu pomostu, przez mgnienie wygląda jak samolot na pasie startowym wzbijający się w zachmurzone niebo. I osobliwie niestabilny. Ale to, co początkowo wyglądało na buciki spadające z nóżek dziewcząt, okazało się w rzeczywistości gołębiami. Kiedy gołębie się rozproszyły w locie, jeden ruchem nienaturalnym, jakby został zestrzelony, usiadł na suchym piasku na wąskim parapecie tuż za żaluzją. Przyglądam mu się uważnie i widzę, że jest kulawy. Za mało się rusza, dlatego jest zbyt tłusty i nie potrafi sprawnie siadać. Od wypukłej szyi w dół do brzuszka ciągnie się czarne pasmo cienia podobnego do skóry na ręce mojej żony. Ten tłusty gołąb nagle zrywa się do lotu (poza okiennymi szybami odpornymi na silne dźwięki chyba koncentrował się potężny huk, który przeraził gołębia, ale ponieważ nie docierał tutaj, wszystkie ruchy na zewnątrz zdawały się nie mieć ciągłości), dwadzieścia centymetrów przed moimi oczyma zatrzymuje się w bezruchu niby czarna plamka na karcie testu psychologicznego i odlatuje natychmiast. Cofnąłem się zaskoczony. Odwróciłem się i zobaczyłem, że mój nagły ruch zaniepokoił żonę, trzymającą szklankę whisky, i przyjaciół brata patrzących w telewizor tranzystorowy.
– Musi być straszna burza, skoro samolot tak się spóźnia – powiedziałem, żeby ukryć zakłopotanie.
– Trudno powiedzieć jaka.
– Jeśli rzuca samolotem, brat się strasznie boi! Dwa razy bardziej niż inni boi się śmierci następującej po przeżyciu fizycznego bólu.
– Mówią, że śmierć w katastrofie samolotowej przychodzi w jednej sekundzie, bez cierpienia.
– Takashi wcale się nie boi – wtrącił się w naszą rozmowę Hoshio głosem zdradzającym napięcie, jakby dłużej już nie mógł milczeć. Zainteresował mnie, ponieważ były to pierwsze słowa, jakie dziś wypowiedział, nie licząc zdawkowego powitania.
– Takashi jest bojaźliwy! Należy do tego typu ludzi, którzy żyją w ciągłym lęku. Jeszcze w dzieciństwie, kiedy lekko skaleczył się w palec i ukazała się malutka kropelka krwi, zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował i zemdlał.
Mowa tu o krwi, która wypłynęła z rany, powstałej kiedy czubkiem noża zaciąłem lekko opuszek jego środkowego palca. Takashi się przechwalał, że nic nie znaczyłoby dla niego, nawet gdyby przeciął sobie dłoń nożem. Wtedy postanowiłem dać mu nauczkę. Brat często powtarzał, że nie boi się żadnego gwałtu ani bólu fizycznego czy też śmierci, i wtedy za każdym razem spotykał się ze zdecydowanym sprzeciwem z mojej strony, toczyła się więc między nami tego rodzaju gra. Przy tym brat sam gorąco pragnął, żeby go wypróbować w takiej właśnie grze, mimo gorzkich doświadczeń.
– Kropelki krwi cicho wypływające z malutkiej rany na czubku palca środkowego zaokrągliły się i wyglądały jak oczy malutkiego węgorza. Kiedy im się przyglądaliśmy, brat nagle zakrztusił się, splunął sokiem z żołądka i zemdlał – wyjaśniłem szczegółowo, by zadrwić z oddanej mu straży przybocznej.
– Taka się nigdy nie boi! Ja widziałem, jaki był odważny w czasie demonstracji czerwcowych. Absolutnie się nie bał.
Jeszcze bardziej mnie zaintrygował ten naiwny, ale jakże uparty sprzeciw w obronie brata. Żona również wpatruje się w Hoshio i słucha go w skupieniu. Przyjrzałem się jeszcze raz z uwagą temu młodemu, który podniósł nieco głowę, usiadł prosto na łóżku i spojrzał na mnie. Sprawiał wrażenie młodego chłopca, który niedawno wyrwał się ze wsi. Grube rysy twarzy, brane jako oddzielne kształty, nie były brzydkie, ale wyglądały tak, jakby istniały obok siebie niezależnie, niedopasowane, więc jako całość były komiczne. Jego twarz, jakby pokryta przezroczystą siatką, była pochmurna i posępna, a jednocześnie beztroska – malująca się na niej charakterystyczna powolność i tępota były absolutnie typowe dla chłopskiego syna. Wełniana marynarka w ciemne i jasne pasy niewyraźnego koloru zwiędłej trawy, którą nosił z bałwochwalczą troskliwością, i tak wkrótce będzie pognieciona, straci pierwotny kształt i będzie wyglądać jak wielki zdechły kot.
– Taka pragnął zostać człowiekiem brutalnym, dla którego normalne jest posługiwanie się gwałtem, ale kiedy mu się to przypadkowo udawało, sprawiał wrażenie amatora. Czyż to jest odwaga? – Nie mając specjalnie zamiaru przekonywania tego chłopca, próbowałem przeciąć polemikę, odwracając strzałę w jego stronę. – Czy jest jeszcze whisky albo piwo?
– Ja nie piję – powiedział młodzieniec, wyciągając jedną rękę na znak odmowy, z niechęcią tak wyraźną, że aż podejrzaną.
– Taka powiedział, że człowiek, który pije alkohol, jest mniej odporny na atak. Taka mówił, że z dwóch walczących ludzi o jednakowej sile i umiejętnościach zawsze zwycięży ten, który nie pije.
Z wahaniem dolałem sobie piwa, a whisky żonie, wyglądającej tak, jakby zainteresowała się czymś żywiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy. Następnie ściskaliśmy w dłoniach szklanki, jakbyśmy byli parą alkoholików związanych ze sobą wolą desperackiego oporu przeciw przewyższającej nas sile ludzi niepijących alkoholu, zwróceni twarzami w stronę pulchnych różowych rąk, które wyciągnął w naszą stronę chłopiec. Wygląd tych krótkich rąk świadczył o tym, jak niewiele czasu minęło od jego rozstania się ze wsią.
– Myślę, że słusznie oceniasz Takę. Dziś po raz pierwszy spotykam się ze szwagrem, ale bardzo się cieszę, że jest on tak prawym młodzieńcem.
Gdy żona to powiedziała, chłopiec mocno potrząsnął ręką, jakby mówił, że absolutnie nie przyjmuje drwin pijanej kobiety, i zdecydowanie odwrócił od nas twarz, by znów oglądać bzdurny program sportowy w telewizji. Zapytał cicho o punkty zdobyte przez atakujący zespół dziewczynę, która w czasie naszej rozmowy na moment nie oderwała oczu od telewizora. Ja i żona zamilkliśmy z konieczności, zajęci swoimi napojami.
Samolot wciąż się spóźniał. Zdawało się, że naprawdę opóźni się na zawsze. Nadeszła północ, a samolot brata nie wylądował. Lotnisko, które oglądałem między listewkami nadal zaciągniętych żaluzji, przypominało jaskinię pełną bladego światła niebieskozielonego i gorącej barwy pomarańczowej, wydrążoną w skale ciemności barwy brudnego mleka, która okrywała wielkie miasto; a noc zeszła w dół tak nisko, że objęła okolice jaskini i zawisła tu nad nią, jakby nie miała nigdy odejść. Zmęczeni zgasiliśmy światło w pokoju, tylko telewizor, w który wpatrywali się do ostatniego programu przyjaciele brata, wysyłał jeszcze wątłą smugę, mimo że nie było już żadnych obrazów. Świecił wciąż na próżno i był źródłem światła w naszym pokoju. Zdawało mi się, że ciągle brzęczał jak rój komarów, ale podejrzewam, że może to tak szumiało tylko w mojej głowie.
Żona, zwrócona w stronę pasów startowych, w pozycji gotowości do przyjęcia odwiedzających, którzy mogliby otworzyć fikcyjne drzwi wyobraźni i wejść do pokoju, wciąż popijała whisky małymi łykami. Miała osobliwy zmysł dokonujący pomiaru stopnia głębokości zamroczenia alkoholowego, więc kiedy osiągała pewną głębokość, to niby ryba utrzymująca się w odpowiadającej jej warstwie bytowania i aktywności, już wcale nie upijała się mocniej ani też nie trzeźwiała zbyt szybko. Ten zmysł, który pełni funkcję automatycznego urządzenia zabezpieczającego przed upiciem się, żona przejęła w spadku – wedle jej własnej oceny – po matce alkoholiczce. W ustabilizowanej warstwie zamroczenia, osiągnąwszy określoną stałą granicę, żona podejmowała decyzję nieomylnie i szła spać, natychmiast zasypiając. A ponieważ nigdy nie ma kaca, każdy następny ranek rozpoczyna ponownym poszukiwaniem pretekstu do jak najszybszego powrotu w tę upragnioną warstwę zamroczenia.
– W tym jednym przynajmniej punkcie różnisz się od większości alkoholików, że własną wolą regulujesz stopień zamroczenia i możesz go utrzymywać przez dłuższy czas. Po kilku tygodniach, jak sądzę, minie całkowicie to twoje nagłe upodobanie do alkoholu. Nie powinnaś utrwalać go w sobie, uzasadniając za pomocą dziedziczności i wiążąc ze wspomnieniem matki – powtarzałem jej wielokrotnie. Ale żona, im częściej to powtarzałem, tym mocniej odrzucała moje pouczenia.
– Przeciwnie, to, że mogę regulować stopień upicia się alkoholem, świadczy, iż jestem alkoholiczką, z matką też było tak samo! I to, że dobrnąwszy do pewnej głębokości, zatrzymuję się, wcale nie znaczy, że hamuję siebie przed pokusą, ale że po prostu boję się wypaść z tej głębokości zamroczenia, które jest dla mnie tak przyjemne.
Różne przejawy strachu i odrazy wciągnęły ją w odmęty pijaństwa, lecz ona, niby ranna kaczka nurkująca w wodę, dobrze wie, że jeśli wypłynie na powierzchnię, zaatakuje ją natychmiast grad kul przerażenia, więc nigdy nie uwalnia się z lęków i odrazy, nawet podczas zamroczenia alkoholowego. Kiedy pije, jej oczy dziwnie nabiegają krwią, co ją tym bardziej niepokoi, że wciąż dręczy się, przypominając narodziny naszego nieszczęśliwego dziecka. Kiedyś powiedziała tak:
– W koreańskiej baśni ludowej jest mowa o tym, że kobieta, której oczy czerwienieją jak śliwki, jadła ludzkie ciało.
Woń oddechu pijanej kobiety wypełnia pokój. Już całkowicie wytrzeźwiałem z podniecenia wywołanego przez piwo, więc zmysł powonienia z regularnością pulsu wyczuwa ten oddech. Ogrzewanie działa tu aż nazbyt dobrze, więc otwieram lufcik podwójnego okna i wietrzę pokój. Nagle przez tę wąską szczelinę jak wir powietrza wpada przeraźliwy łoskot opóźnionego odrzutowca. Moje jedyne oko, niby wojownik walczący w samotności, ledwie widzące wskutek zmęczenia, błąka się niecierpliwie, chcąc zobaczyć samolot, który musiał wylądować. Lecz odkrywa jedynie dwa równoległe światła odchodzące w głąb ciemności o barwie brudnego mleka. To huk silników startującego odrzutowca tak mnie przestraszył. Zdając sobie z tego sprawę, w dalszym ciągu nie mogę się obronić przed kolejnym złudzeniem. Tym bardziej że teraz starty odrzutowców są już bardzo nieliczne, a całe lotnisko sprawia wrażenie na wpół sparaliżowanego. Noc stoi w bezruchu, nie mając dokąd uciec przed bezlitosnym światłem reflektorów. Stada samolotów barwy suszonych ryb również stoją w bezruchu, w chaosie ciepłej niebieskawej zieleni i gorącej barwy pomarańczowej.
Nadal cierpliwie czekamy w pokoju na opóźniony samolot: w odróżnieniu od „straży przybocznej” dla mnie i dla żony powrót brata nie mógł mieć żadnego pozytywnego znaczenia, mimo to wszyscy czekamy w skupieniu, jakby miał przywieźć nam jakąś wielką siłę wiążącą się z czymś podstawowym dla każdego z nas. Momoko z okrzykiem usiadła na łóżku. Spała dotąd na kapie, zwinięta niby płód. Hoshio, który leżał na podłodze, wstał powoli i zbliżył się do łóżka. Żona siedząca nadal ze szklanką whisky w ręce, z głową wyprostowaną jak łasica, i ja, oparty bezmyślnie plecami o żaluzje, nie mogliśmy nic zrobić dla tej dziewczyny pogrążonej we władzy snu, wpatrywaliśmy się tylko w odwrócony trójkąt pełnej napięcia twarzy Momoko, mokrej od łez, świecących bielą jak wazelina w blasku jarzeniówki.
– Samolot się rozbił, pali się, pali się! – jęczała dziewczyna.
– Nie rozbił się! Nie płacz! – głośno powiedział Hoshio z gniewem, jakby się wstydził wobec nas za płacz tej dziewczyny.
– Lato! Lato! – powiedziała Momoko, westchnęła, padając znów na łóżko i zwinęła się, przenosząc się w jeszcze jeden nowy sen.
Powietrze w pokoju jest gorące jak latem. Pocą się ręce. Dlaczego ta para dzieci czuje tak silną potrzebę bóstwa opiekuńczego w postaci mojego brata, że przez długą noc, nawet w czasie snu, czeka na niego w napięciu? Czy brat jest człowiekiem, który może zaspokoić niecierpliwe oczekiwanie ich serc? Powodowany współczuciem dla tych dwojga jego przyjaciół powiedziałem do Hoshio:
– Może napiłbyś się trochę whisky?
– Nie, nie piję!
– Czy dotąd nie wypiłeś jeszcze ani kropli alkoholu?