30,00 zł
„Osobiste doświadczenie” noblisty Kenzaburō Ōe to pierwszy przekład z języka japońskiego powieści, która w 2005 roku ukazała się w innym tłumaczeniu jako „Sprawa osobista”. Ōe stawia w niej pytania o odpowiedzialność za drugiego człowieka, za własne dziecko. Główny bohater – mężczyzna imieniem Ptak – zmaga się ze swoimi lękami i wątpliwościami wobec wychowywania niepełnosprawnego dziecka. Wielka literatura oscylująca między liryzmem a naturalizmem, opowieść o przemianie bohatera i jego stopniowym godzeniu się z sytuacją. Za nowy przekład odpowiada Dariusz Latoś.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 276
Tytuł oryginału
(Kojinteki na taiken)
Redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
Ilustracja na okładce
Katsunori Hamanishi, Connection – Variation No. 7
Purchase in memory of Dick Easley with donations from Diana Learner & Carolyn Simms
Jordan Schnitzer Museum of Art – University of Oregon
Projekt okładki
Anna Sztwiertnia
Redakcja
Filip Fierek
Korekta
Michał Trusewicz
A PERSONAL MATTER
Copyright © 1964, Kenzaburō Ōe
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
© Copyright for the Polish translation by Dariusz Latoś
Wydanie pierwsze w tej edycji
Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-440-1
Ptak stanął nad wspaniałą mapą Afryki, która spoczywała w gablocie z dumą oraz gracją dzikiej sarny, i spojrzał na nią ze zduszonym westchnieniem. Księgarki z gęsią skórką na szyjach i ramionach wystających spod bluzek nie zwróciły na ten dźwięk zbytniej uwagi. Słońce chowało się za horyzontem, żar początku lata opuścił już okrywające ziemię powietrze, ulotnił się niczym ciepło z martwego ciała olbrzyma. Wszyscy co chwila wodzili po omacku w szarówce nieświadomości za wspomnieniami słonecznego ciepła tlącego się na skórze, wzdychając za każdym razem. Był czerwiec, szósta trzydzieści po południu, w mieście nikt się już nie pocił.
Natomiast żona Ptaka wylewała zapewne niezliczone krople potu ze wszystkich porów na całym ciele, leżała naga na nieprzemakalnym podkładzie, z oczami zaciśniętymi jak u odstrzelonego bażanta spadającego na ziemię, jęcząc z bólu, niepokoju i nadziei.
Ptak zadrżał ze wzrokiem utkwionym w szczegółach mapy. Morza opływające Afrykę wydrukowano we łzawym kolorze pogodnego zimowego nieba o świcie. Południków i równoleżników nie przedstawiono mechanicznymi pociągnięciami cyrklem, tylko grubymi liniami, w których czuło się nieregularność, ale i pewność ludzkiej ręki artysty. Do ich nakreślenia użyto czerni kostnej. Kontynent przypominał kształtem czaszkę pochylonego mężczyzny. Patrzył on smutno na Australię, ojczyznę kangurów, koali i dziobaków. Widoczna u dołu mapy mała Afryka przedstawiająca rozmieszczenie ludności przywodziła na myśl głowę martwą i nadżartą korozją, a ta z zaznaczoną siatką połączeń komunikacyjnych – wstrząsającą głowę, z której zdarto skórę, odsłaniając naczynia krwionośne. Obie budziły skojarzenia z uderzająco brutalną, nagłą śmiercią.
– Życzy pan sobie obejrzeć z bliska?
– Nie, przyszedłem po co innego. Poproszę atlas Michelina po Afryce Zachodniej i jeszcze jeden, po Afryce Środkowej i Południowej.
Księgarka nachyliła się do półki ciasno zapełnionej różnymi atlasami samochodowymi i zaczęła gorączkowe poszukiwania.
– Numery sto osiemdziesiąt dwa i sto pięćdziesiąt pięć – rzucił Ptak niczym prawdziwy znawca.
Mapa, której przyglądał się, wzdychając, widniała na jednej ze stron potężnego atlasu świata oprawionego w skórę, służącego raczej jako ozdoba. Już kilka tygodni temu zapytał o cenę tego luksusowego tomu, ale wynosiła ona równowartość pięciu jego nauczycielskich pensji w szkole przygotowawczej1. Gdyby doliczyć dochód z nieregularnych zleceń na tłumaczenia ustne, może udałoby mu się zebrać potrzebną kwotę w ciągu trzech miesięcy. Musiał jednak zapewnić byt sobie i żonie, a także temu, co właśnie starało się rozpocząć na tym świecie swoje istnienie. Ptak był głową rodziny.
Ekspedientka zdjęła dwie mapy z czerwonymi okładkami i położyła je na gablocie. Jej dłonie były lekko przybrudzone, a palce miały w sobie wątłość odnóży kameleona uczepionych gałęzi. Ptak utkwił wzrok w logo, którego dotykały te palce, w gumowym ludziku toczącym oponę jak dziecko podczas zabawy, i poczuł, że kupuje coś zupełnie bez znaczenia – choć były to bardzo dla niego istotne mapy samochodowe. Nie potrafiąc odpuścić, zapytał o luksusowy przedmiot spoczywający za szkłem, tak różny od książeczek, o które poprosił.
– Dlaczego ten atlas zawsze leży otwarty na mapie Afryki?
Kobieta, nie wiedzieć czemu, nabrała podejrzeń i nie odpowiedziała.
Jaki mógł być powód? Ptak zaczął sam szukać odpowiedzi. Może właściciel księgarni uważał tę stronę za najpiękniejszą ze wszystkich? Ale przecież mapa kontynentu ulegającego zmianom tak dynamicznym jak w przypadku Afryki najszybciej się starzeje. Od niej rozpoczyna się erozja atlasu. Prezentować akurat tę stronę to tak, jakby ogłaszać wszem i wobec nieaktualność całego tomu. Jaki kontynent o całkowicie ustabilizowanej sytuacji politycznej należałoby więc wybrać, by mapa na pewno się nie zestarzała? Amerykę, i to Północną? Ptak porzucił rozważania, zapłacił za mapy Afryki w czerwonych okładkach, po czym ze spuszczoną głową ruszył przejściem między rzeźbą grubej nagiej kobiety a dużą monsterą w donicy i zszedł po schodach. Podbrzusze wykonanej z brązu figury było tłuste od dłoni sfrustrowanych chłopaków, błyszczało mokro jak psi nos. Ptak też pocierał tamto miejsce palcami, gdy sam był uczniem, ale teraz nie miał odwagi nawet spojrzeć na rzeźbę. Widział, jak lekarz i pielęgniarki, stojąc obok jego nagiej żony leżącej na łóżku, szorują obnażone do łokci ręce środkiem dezynfekcyjnym. Przedramiona lekarza pokrywała gęstwa warstwa włosów.
Gdy przedzierał się przez zatłoczony dział z czasopismami na parterze, Ptak ostrożnie wsunął do kieszeni marynarki owinięte w papier pakowy książeczki i przycisnął je przedramieniem. Były to jego pierwsze mapy Afryki przeznaczone do praktycznego użytku. Ale czy nadejdzie dzień, gdy naprawdę stanę na afrykańskiej ziemi i spojrzę w tamtejsze niebo przez szkła grubych przyciemnianych okularów? – pomyślał z niepokojem. Czy właśnie teraz, w tym momencie, nie tracę bezpowrotnie szansy, by tam wyruszyć? Innymi słowy, czy nie żegnam się, zmuszony okolicznościami, z jedyną i zarazem ostatnią, kipiącą od wspaniałej energii i napięcia okazją swojej młodości? Nawet jeśli, nie mogę się już wycofać.
Ptak pchnął drzwi księgarni wściekłym, gwałtownym ruchem i wyszedł na chodnik. Był początek lata, zmierzchało. Zanieczyszczone powietrze i szarówka sprawiały, że ulica wydawała się zamknięta pod grubą warstwą mgły. Na chodnik tuż przed nim zeskoczył elektryk o zgarbionych plecach, który wymieniał świetlówkę nad witryną zapełnioną zachodnimi nowościami w twardych oprawach – zaskoczony Ptak zrobił krok w tył i spojrzał na siebie samego w głębi wielkiej ciemnej szyby, na własną twarz starzejącą się z prędkością sprintera. Miał dwadzieścia siedem lat i cztery miesiące. Przydomek zyskał w wieku około piętnastu. Od tamtej pory zawsze był Ptakiem, a jego obecna niezgrabna postać, majacząca w czarnej jak tusz toni okna wystawowego niczym topielec, przypominała ptaka jeszcze bardziej. Był drobny i przeraźliwie chudy. Jego przyjaciele zaczynali tyć, gdy kończyli studia i szli do pracy, nawet ci, którzy nadal pozostawali szczupli, po ślubie nabierali ciała, Ptak zaś jako jedyny wciąż wyglądał niczym szkielet, tylko brzuch miał trochę zaokrąglony. Chodził zawsze przygarbiony, z groźnie uniesionymi ramionami, w takiej też pozie stał – trochę jak chudy staruszek sportowiec. Jego wiecznie uniesione barki przywodziły na myśl złożone skrzydła, ptaka przypominał też z rysów twarzy. Pozbawiony zmarszczek, przebarwiony na jasnobrązowo grzbiet nosa miał wystający i zagięty zupełnie jak dziób, a jego oczy o żółtawej barwie kleju posyłały ostre błyski, nie wyrażając niemal żadnych emocji. Czasem tylko wybałuszały się, jakby ze zdumienia. Usta zawsze zaciśnięte w cienką, twardą linię, która wykrzywiała się od policzków do brody. Do tego włosy sterczące ku niebu jak płomienie. Ptak wyglądał tak już w wieku lat piętnastu. W wieku dwudziestu też. Jak długo jeszcze miał przypominać ptaka? Czy należał do tych ludzi, którzy nie mają wyboru i muszą od piętnastego aż do sześćdziesiątego roku życia trwać z tą samą twarzą i postawą? Jeśli tak, Ptak oglądał w szybie witryny siebie samego na przestrzeni całego swojego życia. Zadrżał, ogarnięty wstrętem tak dotkliwie konkretnym, że zachciało mu się wymiotować. Ten widok był niczym objawienie: oto on, zgrzybiały i wyczerpany ojciec gromady dzieci…
Wtedy z głębi ciemnej toni szyby zbliżyła się do Ptaka kobieta, w której bez wątpienia było coś dziwnego. Miała potężne ramiona, a wzrostem przewyższała go tak bardzo, że całą jej twarz widział w odbiciu nad swoją głową. Poczuł, jakby zachodził go od tyłu jakiś potwór, dlatego odwrócił się, odruchowo unosząc ręce w obronnym geście. Kobieta stanęła tuż przed nim i wbiła w niego wzrok z poważną miną kogoś, kto dokonuje drobiazgowej inspekcji. Ptak w napięciu odwzajemnił spojrzenie. Moment później zobaczył, jak to coś, twarde, ostre i naglące do działania, znika z jej oczu, zmyte przez falę smutnej obojętności. Już myślała, że odkryła między sobą a Ptakiem pewnego rodzaju więź – choć jej natura pozostawała niejasna – przynoszącą obustronne korzyści, niespodziewanie jednak zdała sobie sprawę, że nie był on partnerem odpowiednim do tego rodzaju połączenia. Wtedy też Ptak zauważył pewną osobliwość tej twarzy podobnej do oblicza anioła ze Zwiastowania Fra Angelica, otoczonej burzą aż nazbyt gęstych, mocno skręconych loków – a szczególnie kilka niedogolonych włosków nad górną wargą. Drżały żałośnie, przebiwszy kolosalną zaporę makijażu.
– Serwus! – zawołała na powitanie pełnym serdeczności głosem młodego mężczyzny, w którym słychać było zaskoczenie własną nieostrożnością. Brzmiało to bardzo przyjemnie.
– Serwus! – Uśmiechnął się pośpiesznie i zawtórował ochrypniętym, wysokim głosem, kolejnym z przymiotów, które upodabniały go do ptaka.
Męska prostytutka zrobiła półobrót na wysokich obcasach i odeszła spokojnym krokiem. Ptak patrzył za nią przez chwilę, a następnie ruszył w przeciwnym kierunku. Przeszedł wąską uliczkę, potem z wielką ostrożnością pokonał szeroką ulicę z torami tramwajowymi. Jego neurotyczna czujność, momentami tak silna, że aż dostawał skurczów, także przywodziła na myśl maleńkiego ptaszka na wpół oszalałego ze strachu. Przydomek „Ptak” doskonale do niego pasował.
Zobaczył, że patrzę na swoje odbicie w witrynie, jakbym na kogoś czekał, i przez pomyłkę wziął mnie za dewianta – pomyślał. Było to hańbiące nieporozumienie, ale odzyskał honor, jako że tamten od razu, gdy tylko Ptak się odwrócił, zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Teraz bawił go komizm całej sytuacji. „Serwus!”, no, lepszego powitania nie mógł wymyślić. Wyjątkowo inteligentny gość, bez wątpienia. Ptak poczuł nieoczekiwaną sympatię do tego chłopaka w przebraniu postawnej kobiety. Ciekawe, czy uda mu się szczęśliwie upolować jakiegoś naiwnego zboczeńca? Może to ja powinienem zdobyć się na odwagę i z nim pójść? Ptak przeciął ulicę i wszedł do dzielnicy rozrywki pełnej barów i lokali z przekąskami, wyobrażając sobie, co by było, gdyby zagłębili się we dwóch w jakiś dziwny, mętny zakątek miasta. Może byśmy rozmawiali, leżąc nago w braterskiej komitywie. Też zdjąłbym ubrania, żeby nie czuł się skrępowany. Wyjawiłbym, że moja żona właśnie rodzi. Opowiedziałbym o planach podróży do Afryki, które snuję od dawna, o najgłębszym marzeniu, jakim jest wydanie potem dziennika z wyprawy pod tytułem Afrykańskie niebo. I wreszcie o tym, że gdy żona wreszcie urodzi i zostanę zamknięty w klatce rodziny (tkwię w niej od ślubu, ale kraty są jeszcze otwarte – dziecko zatrzaśnie je na dobre), samotna wyprawa stanie się dla mnie całkowicie niemożliwa. On na pewno gorliwie wyłuska jeden po drugim zalążki grożącej mi nerwicy i doskonale mnie zrozumie. Dlaczego? Bo młody człowiek, który usiłuje być wierny swemu wewnętrznemu skrzywieniu tak dalece, że upodabnia się do kobiety i przemierza miasto, szukając towarzyszy w dewiacji, musi należeć do plemienia obdarzonego oczami, uszami i sercami niezwykle czułymi na niepokój i strach, których korzenie sięgają samego dna nieświadomości.
Jutro rano słuchalibyśmy wiadomości w radiu i golili się jeden naprzeciw drugiego, korzystając z tego samego kubeczka ze spienionym mydłem. Był jeszcze młody, ale zarost miał wyjątkowo gęsty jak na swój wiek – na tym Ptak uciął ciąg fantazji i się uśmiechnął. Nie mógł spędzić z tamtym nocy, ale powinien był chociaż zaproponować, żeby wypili po jednym. Szedł teraz razem z tłumem, w którym nie brakowało pijanych, wzdłuż ulicy ciągnęły się rzędy ciasno stłoczonych tanich knajp. Zaschło mu w gardle, chętnie napiłby się nawet i w pojedynkę. Przeczesywał wzrokiem lokale po obu stronach, kręcąc szybko głową na długiej, chudej szyi. Nie miał jednak zamiaru rzeczywiście wejść do żadnego z nich. Ciekawe, jak by zareagowała jego teściowa, gdyby przybiegł do łóżka żony i noworodka, zionąc alkoholem! Nie chciał się więcej pokazywać pod wpływem – nie tylko jej, ale i teściowi. Teść kierował katedrą literatury angielskiej państwowego uniwersytetu, której Ptak był absolwentem, a obecnie wykładał na innej, prywatnej uczelni. To jego sympatii, a nie życiowemu szczęściu, Ptak zawdzięczał zdobycie posady nauczyciela w szkole przygotowawczej w tak młodym wieku. Kochał teścia, ale też bał się go. Nie znał innego starszego mężczyzny o równie wielkim sercu. Nie chciał znów zawieść jego oczekiwań.
Ptak ożenił się w wieku dwudziestu pięciu lat, w maju, a już latem tego samego roku przez cztery tygodnie bez przerwy pił whisky. Nagle zaczął dryfować po morzu alkoholu. Był zalanym do nieprzytomności Robinsonem Crusoe. Porzucił wszelkie studenckie obowiązki, pracę dorywczą i naukę, zaniechał wszystkiego bez oglądania się za siebie i całymi dniami, o nocach nie wspominając, nic, tylko lał whisky do gardła, słuchając płyt w swoim salonie z aneksem kuchennym. Z perspektywy czasu odnosił wrażenie, że poza piciem, słuchaniem muzyki i zapadaniem w męczący pijacki sen nie robił w ciągu tych koszmarnych dni nic, co odróżniałoby go od trupa. Gdy po czterech tygodniach powrócił do żywych z męczarni siedemsetgodzinnego ciągu, był trzeźwy, żałosny i zrujnowany do cna niczym strawione wojną miasto. Przypominał osobę ubezwłasnowolnioną, której psychika wykazuje jedynie minimalną szansę na poprawę – i jako taki musiał zacząć starać się raz jeszcze uczynić zdatnymi do życia pustkowie swojego wnętrza oraz pustkowie, które nastało w miejsce jego relacji z otaczającym go światem.
Ptak złożył rezygnację ze studiów magisterskich i dzięki pomocy teścia znalazł posadę nauczyciela w szkole przygotowawczej. Teraz, dwa lata później, czekał na poród swojej żony. Gdyby znów zbrukał krew trucizną alkoholu i pojawił się w takim stanie w szpitalu, teściowa z pewnością uciekłaby w szaleńczym pędzie, porywając córkę i niemowlę ze sobą!
Ptak zachowywał czujność wobec tej ukrytej i niejasnej, ale zarazem głęboko zakorzenionej tendencji do alkoholu, którą wciąż w sobie miał. Od czasu tamtych czterech tygodni spędzonych w piekle pełnym whisky wiele razy zastanawiał się, dlaczego upijał się przez siedemset godzin z rzędu, ale nie znalazł jasnego powodu. A skoro nie wiedział, co sprawiło, że zanurkował prosto w głębinę alkoholu, zawsze istniało ryzyko, że nieopatrznie tam wróci. Póki nie pojął prawdziwego znaczenia tamtych czterech tygodni, póty nie dysponował żadnym sposobem, by uchronić się przed kolejnym miesiącem żałosnego upodlenia.
W pewnych zapiskach z wyprawy – jednej z książek o Afryce, w których ciągle się zaczytywał – natrafił na następujący fragment: „Potworne pijaństwo tutejszych plemion, o którym wspomina każdy bez wyjątku odkrywca, nadal jest obecne i dziś tym bardziej wskazuje, że w życiu codziennym tego pięknego kraju czegoś brakuje, że istnieje pewien fundamentalny niedomiar, który wpędza ludzi w rozpaczliwą autodestrukcję”. Słowa te dotyczyły ludów zamieszkujących pustkowia Sudanu, ale gdy Ptak je przeczytał, zdał sobie sprawę, że do tej pory sam starał się nie myśleć głębiej o wewnętrznym braku i fundamentalnym niedomiarze we własnym życiu. A istniały one z całą pewnością, dlatego był bardzo ostrożny i odmawiał picia alkoholu.
Wszedł na centralny plac, z którego promieniście rozchodziły się ulice dzielnicy rozrywki. Elektroniczny zegar na gmachu teatru wskazywał siódmą. Pora, by zadzwonił do teściowej w szpitalu i zapytał o stan rodzącej. Telefonował co godzinę od trzeciej po południu. Rozejrzał się. Na placu stało kilka budek telefonicznych, wszystkie jednak zajęte. Był poirytowany, ale myślał nie tyle o żonie i jej porodzie, ile o nerwach teściowej, która sterczała przy aparacie dla pacjentów ustawionym przy rejestracji, czekając na kontakt. Od kiedy tylko przywiozła córkę do szpitala, twierdziła uparcie, że jest traktowana z niesprawiedliwym lekceważeniem. Żeby tylko rodzina jakiegoś innego pacjenta okupowała teraz telefon… – pomyślał z żałosną nadzieją. Ruszył z powrotem tą samą ulicą, szukając odpowiedniego miejsca wśród pubów, kawiarni, restauracji z zachodnimi potrawami, lokalikami z oshiruko2, przybytkami z ramenem oraz kotletami wieprzowymi i im podobnych. Mógł wejść do któregoś i poprosić o użyczenie telefonu, rzecz w tym, że wolał unikać miejsc z alkoholem, a obiad już jadł. Może kupić coś na ból brzucha?
Rozglądając się za apteką, trafił na dziwaczny lokal stojący przy skrzyżowaniu. Nad wejściem widniał ogromny kolorowy szyld przedstawiający szykującego się do strzału kowboja na ugiętych nogach i w wysokich butach z ostrogami, ze stopą wprost na głowie Indianina ozdobionej napisem „Gun Corner”. W środku, pod sufitem obwieszonym papierowymi flagami państw z całego świata oraz żółtymi i zielonymi girlandami, stały rzędy jaskrawych urządzeń w kształcie pudeł, przy których chodziło bez przerwy wte i wewte towarzystwo o wiele młodsze od Ptaka. Rozejrzał się po wnętrzu przez okno obklejone czerwono-granatową taśmą. Pod ścianą w głębi wypatrzył ciemnoczerwony telefon.
Ptak wszedł między automatem z coca-colą a szafą grającą, która wywrzaskiwała niemodny już rock’n’roll, do wnętrza wyłożonego deskami brudnymi od zaschniętego błota. Od razu poczuł, jakby fajerwerki zaczęły mu trzaskać głęboko w uszach. Z trudem, jak przez labirynt, przeciskał się między flipperami, planszami do rzutek, automatem, gdzie strzelało się z wiatrówki do miniaturowego krajobrazu (brązowe sarny, białe króliki i ogromne zielone żaby sunęły na małych taśmociągach między atrapami udającymi las; kiedy Ptak przepychał się obok, jakiś licealista oglądany przez śmiejące się z wielkim zadowoleniem koleżanki ustrzelił żabę, a na tablicy z wynikiem pojawiło się pięć dodatkowych punktów), i tłoczącymi się przy nich nastolatkami, aż dotarł do aparatu. Wrzucił monety i wybrał numer szpitala, który znał już na pamięć. W jednym uchu słyszał daleki dzwonek połączenia, w drugim rock’n’roll i tupanie tysiąca biegnących naraz krabów – odgłos miękkich jak rękawiczki włoskich butów, którymi zahipnotyzowana zabawkami młodzież szurała bez przerwy po wytartych deskach podłogi. Co teściowa sobie pomyśli o tym zgiełku? Może oprócz spóźnienia powinien też wytłumaczyć się z hałasu?
Po czterech sygnałach usłyszał głos teściowej, który brzmiał jak nieznacznie odmłodzona wersja głosu jego żony. Ptak zapytał o jej stan od razu, bez żadnych wyjaśnień.
– Nadal nic, dalej nie urodziła. Umiera z bólu, ale wciąż nic. Jeszcze nie.
Wpatrywał się w dziesiątki mrówczych otworów w ebonitowej słuchawce, nie mogąc wydusić słowa. Powierzchnia tworzywa podobna do nocnego nieba ozdobionego czarnymi gwiazdami zachodziła mgłą i przejaśniała się w rytm jego oddechu.
– W takim razie zadzwonię o ósmej. Do usłyszenia – odparł po minucie, odłożył słuchawkę i westchnął.
Tuż obok stało urządzenie, które pozwalało kierować miniaturowym samochodem – w ustawionym przed maszyną fotelu kierowcy siedział wyglądający na Filipińczyka chłopak i kręcił kierownicą. Mały jaguar E-type, połączony z nią metalowym prętem, spoczywał na taśmie z namalowaną drogą i wiejskim krajobrazem, która przesuwała się pod kołami, tworząc złudzenie, że samochodzik jedzie bez końca przez piękne podmiejskie okolice. Droga wiła się i zakręcała, a czasem pojawiały się na niej przeszkody w rodzaju krowy, owcy czy kobiety z dzieckiem, grożąc kolizją. Zadanie gracza polegało na tym, by delikatnymi i precyzyjnymi skrętami kierownicy poruszać prętem i chronić pojazd przed wypadkiem. Chłopak nachylał się nad nią w wielkim skupieniu, marszcząc niskie, ciemnawe czoło. Prowadził, ze świstem wypuszczając powietrze i drobinki śliny spomiędzy cienkich, przygryzionych ostrym kłem warg, jakby uległ złudzeniu, że pas kiedyś naprawdę się skończy, a jaguar dotrze do celu. Pełna przeszkód droga rozpościerała się jednak przed autkiem w nieskończoność. Co jakiś czas, gdy tylko pas zaczynał zwalniać, chłopak w ogromnym pośpiechu wyławiał z kieszeni monetę i wpychał ją do przypominającego szczelinę między powiekami otworu w stalowej obudowie maszyny. Ptak przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, stojąc po przekątnej z tyłu. Wkrótce poczuł, jak podkrada mu się do nóg nieznośne wrażenie daremnego wysiłku. Ruszył do wyjścia gorączkowym krokiem, jakby szedł po gorącej płycie. Po drodze napotkał parę przedziwnych urządzeń.
Maszynę po prawej, skąd dochodziły niewiadomego pochodzenia trzaski uderzeń, otaczały wyrostki w jednakowych kurtkach, w stylu tych sprzedawanych amerykańskim turystom w Hongkongu, z wyszywanym złoto-srebrnym smokiem. Ptak, na którego żaden z nich nie zwrócił jeszcze uwagi, podszedł do drugiego automatu, tego po lewej. Była to dwudziestowieczna wersja średniowiecznego narzędzia tortur zwanego żelazną dziewicą. Piękna młoda kobieta wykonana z metalu pomalowanego mechanicznie w czerwono-czarne pasy szczelnie okrywała ramionami nagi biust. By zerknąć na ukryte żelazne piersi, gracz musiał wytężyć siły i odciągnąć jej ręce – maszyna mierzyła siłę uścisku dłoni oraz ciągu i pokazywała wyniki na tarczach ustawionych w miejscu oczu kobiety. Nad głową widniały tabele ze średnimi wynikami z podziałem na wiek.
Ptak wsunął monetę w otwór między wargami żelaznej piękności, a następnie zabrał się do odrywania jej ramion od biustu. Stawiały zawzięty opór. Ptak ciągnął mocniej, twarz miał coraz bliżej jej twarzy, wymalowanej tak, by cierpienie było ewidentne, a jednak pozornie ukryte. Czuł, jakby ją gwałcił. Wysilił się, aż całe ciało zaczęło go boleć. Nagle z klatki piersiowej figury dobiegł szczęk przeskakujących zębatek, a w jej oczach pojawiły się cyfry w jasnym kolorze krwi. Ptak natychmiast rozluźnił mięśnie i dysząc ciężko, porównał swój wynik z wartościami na tablicy. Co prawda nie wiadomo, w jakich jednostkach, ale siła uścisku jego dłoni wynosiła siedemdziesiąt, a ciągu siedemdziesiąt pięć. W tabeli przy wieku dwudziestu siedmiu lat w obu przypadkach podano sto dziesięć. Ptak z niedowierzaniem sprawdził resztę rozpiski i po chwili znalazł swoje liczby. Odpowiadały średniej sile czterdziestolatka. Czterdziestolatka! Mimowolnie beknął, czując w żołądku bolesny ucisk szoku. Ptak: lat dwadzieścia siedem i cztery miesiące, mężczyzna o sile uścisku dłoni i ciągu na poziomie osoby starszej o ponad dekadę. Ale jak? Dlaczego? Na dodatek zaczynały go kłuć mięśnie ramion i po bokach tułowia. Czuł, że ten ból zmieni się w dokuczliwe zakwasy, które zostaną z nim na długo. Ptak ruszył do maszyny po drugiej stronie – musiał odzyskać utracony honor. Niespodziewanie dla samego siebie wciągnął się całkiem na poważnie w te gry mierzące siłę.
Gdy wtargnął między nastolatków ubranych w kurtki z wyszywanymi smokami, ci zastygli naraz w bezruchu i wlepiali w niego prowokacyjne spojrzenia, czujni jak dzikie zwierzęta, których terytorium zostało naruszone. Ptak z wahaniem, ale mimo wszystko nie tracąc zimnej krwi, przyglądał się urządzeniu otoczonemu przez chłopaków. Konstrukcja przypominała stryczek z westernów, tyle że w miejscu, gdzie powinien wisieć nieszczęsny skazaniec, zwisało coś niby hełm słowiańskiego rycerza, w którym krył się worek treningowy z koźlej skóry. Po wrzuceniu monety do widocznego na środku hełmu otworu przypominającego oko olbrzyma można było ściągnąć worek niżej, wtedy też zerował się wskaźnik przymocowany do słupa. Na środku tarczy narysowano postać myszy-robota, która wołała, otwierając żółty pyszczek: „Śmiało! Sprawdź, z jaką siłą potrafisz uderzyć!”.
Ptak ciągle tylko stał i patrzył, więc jeden z wyrostków wyszedł przed maszynę, trochę speszony, a trochę buzujący pewnością siebie, wrzucił monetę do otworu w hełmie i opuścił worek, jakby dokonywał demonstracji. Następnie zrobił krok do przodu, podskoczył tanecznie i wyprowadził cios. Rozległ się huk uderzenia, potem łańcuch utrzymujący worek przeszorował ze szczękiem po wnętrzu hełmu. Wskazówka zatrzymała się poza skalą i drżała na próżno. Cała grupa wybuchła śmiechem. Siła uderzenia wykroczyła poza zakres pomiaru, co sprawiło, że zamiast wrócić do stanu początkowego maszyna znieruchomiała. Pękający z dumy chłopak przyjął postawę karateki i lekko kopnął worek. Tym razem wskazówka wskazała sto pięćdziesiąt, a worek ociężale schował się z powrotem w hełmie niczym zmęczony krab pustelnik. Nastolatkowie znów zarechotali.
Ptaka ogarnęła trudna do wytłumaczenia determinacja. Ściągnął marynarkę ostrożnie, tak by nie pomiąć map Afryki, i położył ją na automacie do gry w bingo, a następnie wrzucił do otworu w hełmie jedną z monet, których miał cały zapas, przeznaczony na telefony do szpitala. Chłopaki w kurtkach ze smokiem śledziły każdy jego ruch. Ściągnął worek w dół, cofnął się o krok i przyjął pozycję. Przed laty w mieście na prowincji, gdy uczył się na test kwalifikujący do egzaminów wstępnych na studia, który musiał zdać, bo został wyrzucony z liceum, niemal co tydzień bił się w grupie miejscowych chuliganów. Wzbudzał w nich strach i zawsze miał przy sobie kilku wpatrzonych w niego młodszych wyznawców. Co do siły swoich ciosów nie miał wątpliwości. Nie będzie robił żadnych błazeńskich podskoków jak tamten młokos, uderzy w sposób tradycyjny. Z lekkością postawił krok naprzód i uderzył w worek prawym prostym. Czyżby siła trafienia przekroczyła maksymalną wartość dwóch i pół tysiąca, wprawiając całą maszynę w paraliż? Gdzieżby tam. Trzysta. Zdumiony Ptak przez moment wpatrywał się w tarczę, pochylony z pięścią przy piersi. Gorąca krew napłynęła mu do twarzy. Młodzi stojący z tyłu nie odzywali się ani słowem, ale z całą pewnością skupiali uwagę na Ptaku i liczniku – musieli być zaskoczeni pojawieniem się zawodnika o tak miernej mocy uderzenia.
Ptak wydawał się zupełnie ignorować obecność wyrostków: podszedł do hełmu, wrzucił kolejną monetę i ściągnął worek z powrotem. Tym razem nie zawracał sobie głowy tradycyjną techniką, po prostu uderzył, wkładając w cios całą masę ciała. Ręka zdrętwiała mu od łokcia po nadgarstek, ale na liczniku zobaczył zaledwie pięćset.
Zgarbił się nerwowo, wziął marynarkę z automatu do bingo i włożył ją, nie odwracając się. Dopiero wtedy stanął przodem do obserwujących go w milczeniu nastolatków. Posłał młodemu mistrzowi uśmiech równocześnie wyrażający zrozumienie i zaskoczenie – silił się na minę pełną dojrzałości, w stylu starego mistrza, który już dawno zakończył karierę. Młodzi w kurtkach stali jednak sztywno z twarzami bez wyrazu, nie spuszczając z niego wzroku, a spojrzenia mieli takie, jakby patrzyli na psa. Ptak poczerwieniał aż po czubki uszu, spuścił głowę i pośpiesznie wyszedł z lokalu. Za jego plecami wybuchł gromki, celowo przesadny śmiech. Czuł się upokorzony jak dziecko, aż kręciło mu się w głowie; przeciął plac wielkimi krokami i bez wahania wszedł w wąską uliczkę obok teatru. Nie miał już odwagi błądzić po zatłoczonej dzielnicy rozrywki razem z obcymi ludźmi. W ciemnych zaułkach wystawały prostytutki, które jednak – widząc minę Ptaka – nie próbowały go zaczepiać. Wkrótce dotarł do uliczki, gdzie nawet one się nie zapuszczały – drogę zagrodził mu wysoki wał. Po wypełniającym ciemność zapachu trawy poznał, że na stromiźnie rośnie bujna letnia roślinność. Szczytem wału biegły tory. Ptak rozejrzał się w obie strony, próbując sprawdzić, czy nie nadjeżdża pociąg, ale niczego nie dojrzał. Podniósł wzrok na czarne jak smoła niebo. Czerwony krąg, który wydawał unosić się nisko nad miastem, powstał za sprawą dyfuzyjnych odbić świateł neonów z dzielnicy rozrywki. Policzek Ptaka zmoczyła niespodziewana kropla deszczu. Dlatego trawy pachniały tak intensywnie – bo zbliżał się deszcz. Ptak spuścił głowę i nie mając nic innego do roboty, zaczął sikać po kryjomu przy wale.
Wtedy usłyszał za sobą zbliżające się, nierówne kroki co najmniej kilku osób. Gdy się odwrócił, był już całkowicie otoczony przez wyrostków w kurtkach ze smokiem. Nikłe światło z okolic teatru padało od tyłu, zaciemniając ich sylwetki – Ptak nie był w stanie dojrzeć, jakie mają miny, natychmiast jednak przypomniał sobie, że w pozbawionych emocji twarzach, które pokazali mu w lokalu, krył się wymierzony w niego wyraz całkowitego i nieludzkiego odrzucenia. Widok tak słabego stworzenia przebudził w nich instynkt krwiożerczych drapieżników. Popędzili śladem bezbronnej owieczki o sile ciosu równej pięciuset jednostkom, drżąc od brutalnego, dziecięcego pragnienia, które nie pozwalało im przejść obok słabszego bez sprawienia mu bólu. Ptak był przerażony. W popłochu szukał drogi ucieczki. By wrócić do rozświetlonej dzielnicy rozrywki, musiałby przedrzeć się przez półkole otaczających go nastolatków właśnie tam, gdzie było ich najwięcej, ale ze swoją dopiero co zmierzoną siłą (uścisk dłoni i ciąg jak u czterdziestolatka!) nie dałby rady, zostałby natychmiast odepchnięty. Po prawej stronie miał krótką ślepą uliczkę kończącą się płotem. Po lewej – wąski, ciemny zaułek biegnący między wałem kolejowym a wysokim metalowym ogrodzeniem terenu fabryki, w oddali wychodzący na drogę, którą jeździły samochody. Była dla niego nadzieja, jeśli tylko zdołałby przebiec około stu metrów, nie dając się złapać.
Podjął decyzję. Znienacka obrócił się, jakby chciał ruszyć w ślepą uliczkę po prawej, po czym wykonał zwrot i popędził w lewo. W zakresie takich wybiegów jego przeciwnicy byli jednak zawodowcami – tak jak i on w nocnym światku miasta na prowincji, gdy miał dwadzieścia lat. Przewidzieli ruch Ptaka: on zwrócił się w prawo, a oni już uszczelniali szereg po lewej. Kiedy zawrócił i rzucił się w stronę zaułka, stanął twarzą w twarz ze spowitym w ciemności młodzianem, który wychylił się w tył aż do przesady, by nabrać rozpędu, i wyprowadzał właśnie cios identyczny jak przy uderzeniu w worek. Nie było czasu na unik. Ptak dostał najgorszą, najdotkliwszą w całym swoim życiu kontrę i poleciał do tyłu, prosto w trawy na wale. Pluł krwią i śliną, jęcząc z bólu. Nastolatkowie roześmiali się przenikliwie, tak jak wtedy, gdy sparaliżowali maszynę z workiem treningowym. Potem znów zamilkli, otoczyli Ptaka jeszcze ciaśniejszym półokręgiem niż wcześniej i patrzyli na niego z góry. Czekali.
Przyszło mu do głowy, że mapy Afryki na pewno się pomną, zgniatane między ukośną powierzchnią wału a jego ciałem. Wtedy też inna myśl wypłynęła na sam wierzch jego świadomości, poruszająca jak nigdy wcześniej: właśnie rodziło mu się dziecko. Ptaka ogarnęły nagle gniew i potężna rozpacz. Do tej pory przeżywał szok i dezorientację, które sprawiły, że gorączkowo szukał ucieczki. Teraz jednak nie chciał uciekać. Jeśli nie stanę do walki, nie tylko na zawsze stracę szanse na podróż do Afryki – moje dziecko przyjdzie na świat tylko po to, by wieść życie najgorsze z możliwych. Był tego pewien, jakby doznał objawienia. Krople deszczu wpływały w rozcięcie na jego ustach. Potrząsnął głową, jęknął i powoli stanął na nogi. Wyrostki cofnęły się bez żadnych obaw, prowokująco. Jeden z nich, zbudowany najpotężniej ze wszystkich, pewnie wystąpił naprzód. Ptak opuścił ręce luźno wzdłuż ciała, podbródek wysunął do przodu i stał jak manekiny do bicia wyciągane wieczorem przed stragany, udając rozkojarzenie. Młodzian powoli obrał cel, uniósł wysoko nogę i wychylił się w tył niczym miotacz na meczu bejsbolowym, cofając rękę daleko za siebie, aż wreszcie zaatakował. Ptak zniżył głowę, pochylił tułów i z dzikim impetem natarł jak wół prosto w brzuch przeciwnika. Chłopak wrzasnął, z ust trysnęły mu soki żołądkowe, po czym nagle zamilkł i padł. Nie mógł oddychać. Ptak błyskawicznie podniósł głowę i stanął przed resztą nastolatków. Znów ogarnęła go radość walki. Ile to już lat, od kiedy ją czuł? I on, i tamci znieruchomieli. Patrzyli po sobie uważnie, świadomi siły drugiej strony. Czas mijał.
Nagle jeden z wyrostków zawołał do reszty:
– Dobra, dość! Nie będziemy się z nim bić, przecież to jakiś staruch!
Z nastolatków natychmiast zeszło napięcie. Podnieśli nieprzytomnego kompana i wycofali się w kierunku teatru, ignorując Ptaka stojącego nadal z uniesioną gardą. Został sam na deszczu. Przez chwilę śmiał się bezgłośnie, ogarnięty jakąś dziwną wesołością. Marynarkę miał brudną od krwi, ale jeśli pochodzi trochę pod gołym niebem, śladów nie sposób będzie odróżnić od plam deszczu. Poczuł pewnego rodzaju harmonię przedustawną. Bolały go okolice oka, ramię i plecy, nie wspominając o szczęce, w którą dostał z pięści, ale był w dobrym humorze pierwszy raz, od kiedy u jego żony zaczęły się skurcze. Powłócząc nogą, ruszył ku drodze ciemnym zaułkiem biegnącym wzdłuż ogrodzenia fabryki. Chwilę później szczytem wału nadjechała staroświecka, wściekle sypiąca iskrami lokomotywa. Kiedy przejeżdżała dokładnie nad Ptakiem, była jak ogromny czarny nosorożec pędzący po mrocznym niebie. Czekając na taksówkę przy ulicy, Ptak wydłubał spomiędzy języka i dziąseł ułamany ząb i wypluł go na ziemię.
Ptak, skulony jak wystraszona gąsienica, spał pod ścianą, na której pinezkami przyczepił brudną od błota, krwi z nosa i kwasów żołądkowych mapę samochodową Afryki Zachodniej. Był w sypialni, którą dzielił z żoną. Między jego łóżkiem a drugim, pustym, stało łóżeczko dziecięce, nadal przykryte folią, przypominające gigantyczny pojemnik do hodowania owadów. Ptak śnił nieprzyjemny sen, jęcząc z niezadowoleniem w chłodzie budzącego się dnia.
Jest we wschodnim Nigrze, stoi nad zachodnim brzegiem jeziora Czad. Na co tam czeka? Nagle zauważa go wielki phacochère. Zajadły dziki zwierz pędzi po piasku. Jak dotąd całkiem nieźle – Ptak właśnie po to wyruszył do Afryki, by przeżywając przygody, podejmując śmiertelne ryzyko i spotykając się z nieznanymi ludami, podejrzeć świat stanowiący całkowite przeciwieństwo jego spokojnej, naznaczonej chroniczną frustracją codzienności. Nie ma jednak żadnej broni, której mógłby użyć przeciwko phacochère’owi. Przyleciałem tu bez przygotowania, bez żadnego przeszkolenia – myśli z przerażeniem. Wściekła bestia jest coraz bliżej. Ptak przypomina sobie, że w chuligańskich czasach nosił nóż sprężynowy zaszyty w podwiniętej nogawce jak obciążnik. Problem w tym, że już dawno wyrzucił te spodnie. Zabawna sprawa, ale nie potrafi nawet przypomnieć sobie, jak jest „phacochère” po japońsku. „Uważaj!” – krzyczą ci, którzy zbiegli już w bezpieczne miejsce. „Phacochère! Uciekaj!” Już tylko dziesięć metrów dzieli straszne zwierzę od rzadkiego skupiska krzewów. Ptak raczej nie zdoła uciec. Właśnie wtedy na północy dostrzega obszar otoczony błękitnymi ukośnymi liniami. To pewnie ogrodzenie ze stalowego drutu. Może uszedłby z życiem, gdyby za nie wbiegł? Stamtąd właśnie wołają ludzie, którzy zostawili go na pastwę losu. Ptak rusza, ale zbyt późno. Phacochère jest tuż za nim. Przyleciałem tu bez przygotowania, bez żadnego przeszkolenia. Dopadnie mnie, a ja nie jestem w stanie tego uniknąć. Biegnie popędzany strachem, tracąc wszelką nadzieję. Zza błękitnych linii niezliczeni b e z p i e c z n i obserwują jego ucieczkę. Złowrogie, ostre kły phacochère’a zaciskają się mu na kostce…
Dzwonił telefon. Ptak otworzył oczy. Świtało, deszcz padał bez przerwy od poprzedniego wieczora. Wyślizgnął się z łóżka i ruszył boso do telefonu, podskakując jak królik po chłodnej, wilgotnej podłodze. Gdy podniósł słuchawkę, jakiś męski głos bez słowa powitania upewnił się, z kim rozmawia, i powiedział:
– Proszę szybko przyjechać do szpitala. Musimy porozmawiać, dziecko urodziło się z wadą.
Ptak nagle poczuł, że jest zupełnie sam. Bez żadnej pomocy. Pragnął wrócić do Nigru i wyssać do sucha resztki snu, nawet jeśli był to koszmar podobny do obmierzłego jeżowca porośniętego gęsto kolcami strachu. Stawił jednak opór tej części siebie, która usiłowała popaść w regresję, i odpowiedział głosem kogoś innego, głosem człowieka o sercu ze stali:
– Czy z matką wszystko dobrze?
Mógłby przysiąc, że już tysiąc razy słyszał, jak wypowiada tę kwestię właśnie tym tonem.
– Tak. Proszę natychmiast przyjechać.