Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Czasami, aby pójść dalej, musimy wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Finał Mundialu ’98 to był początek pięknej przyjaźni. Od tego momentu Tadek i Piotrek stali się nierozłączni. Skoczyliby za sobą w ogień. Do czasu.
Po kilkunastu latach Tadeusz wraca do miasta powiatowego Niedorzecze, do swojego pokoju z żółtą tapetą i plakatami z „Bravo Sport”. Wraca na pogrzeb swojego przyjaciela, który popełnił samobójstwo. To powrót do wszystkich pierwszych razów – pierwszych rozgrywek na Pegasusie i sesji papierowych RPG, pierwszych eksperymentów z używkami, pierwszych chwil, gdy serce zabiło mocniej i gdy zostało złamane. To także wnikliwie opisana droga człowieka do samobójstwa.
Czego dowie się główny bohater w tej podróży? Czy odnajdzie swoją pierwszą miłość i kim tak naprawdę okaże się jego przyjaciel? A przede wszystkim czy pozna odpowiedź na najważniejsze pytanie: dlaczego Piotrek wybrał śmierć?
Każdy, kto dorastał w rzeczywistości lat 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku, odnajdzie w historii Tadka i Piotrka fragment własnej opowieści. „Game over” to jednak nie tylko nostalgiczna podróż w przeszłość, ale też szczery do bólu portret współczesnych Millenialsów.
A wszystko to na tle pejzażu rodzin z minionej epoki. Matki, ojcowie, ich relacje, wybory i ich konsekwencje rysują w sposób szczegółowy, ale i nieoceniający, rodową mapę. Mapę, która rzutuje na przyszłe pokolenia.
NAJBARDZIEJ OSOBISTA POWIEŚĆ AUTORA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nienawidzę wracać. Nieistotne, do czego – po prostu nienawidzę. To prawie jakby dostało się porażenia mózgowego i trzeba było uczyć się czegoś od nowa. Zawsze, ale to zawsze, jak odstawię książkę na tydzień, dwa, to kompletnie nie pamiętam, o czym ona była. Dlatego już nie oglądam seriali, bo czekanie na kolejne sezony działa na mnie jak to ustrojstwo facetów w czerni. Cyk i pamięć wymazana. Jeszcze gorsze są powroty do sportu. Jezu, jak to boli, ty pewnie wiesz. Czasem mam takie epifanie i znów biorę się za siebie. Przestaję wpierdalać chipsy w ilościach hurtowych, mniej chleję, mniej leżę plackiem na kanapie. Wtedy to klękajcie narody – czuję się jak całkiem nowa, lepsza osoba. Jakbym faktycznie wstał i wyszedł z tej owianej złą sławą strefy komfortu. Tak sobie wtedy biegam, pływam, szastam tym Multisportem jak mój szef hajsem. Do pierwszego większego melanżu, do pierwszego firmowego grilla. Nie mam problemu z rzucaniem sportu, mam problem z wracaniem do niego. Jestem też gościem, który kompletnie nie słucha innych ludzi mówiących jakże prawdziwą ludową mądrość – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki czy coś w ten deseń. Ja tam wchodzę, rzucam się wręcz na bombę. Chwilę jest fajnie, dopóki nie zdam sobie znowu sprawy, że mam kulę u nogi i idę na dno.
Najgorsze jednak, najgorsze z najgorszych – taki anty-Van Damme – są powroty do domu. Kurwa, znowu to robię, widzicie? Mówię „domu”, choć od lat mieszkam kilkaset kilometrów od mieściny, w której moja mama wydała mnie na ten świat. I nieważne, w jakim mieszkaniu w danej chwili przebywałem, nigdy nie mówiłem „dom”. Dom to zawsze było i będzie mieszkanie o powierzchni 63,2 metra kwadratowego, o dwóch pokojach, łazience, kuchni i przedpokoju z przypisaną piwnicą. Mieszkanie jest własnościowe, znajduje się w zasobach spółdzielni mieszkaniowej, usytuowane jest przy ulicy Mickiewicza 12. Numer mieszkania to 34. Fajnie, nie? Łatwo zapamiętać: jeden, dwa, trzy, cztery. Ale to przecież w ogóle nie jest dziwne, Tadek, co ty pierdolisz? Wiele osób mówi dom na mieszkanie, w którym spędzili pierwsze lata. No spoko, może i tak, ale nie w przypadku, kiedy tak bardzo nienawidzisz rodzinnego miasta. Weź, Tadek, miałeś w życiu jak pączek w maśle, to twoje miasto to nawet jakaś wielka dziura nie jest, nie przesadzaj, ktoś mógłby powiedzieć. Może i masz rację, drogi ktosiu, ale powiem bez ogródek: spierdalaj. Jeśli Taco mówi, że Warszawa to szlugi i kalafiory, to moje miasto to kościoły i supermarkety. I to takie z dupy, nawet sobie nie kupisz spodni w jakiejś sterylnej Zarze czy innym H&M. Wiecie jak się nazywa? Usiądźcie, bo to jest hit. Uwaga, werble… Niedorzecze. BA DUM TSSS. Nie znam etymologii, ale ktoś trafił w punkt, bo ta dziura nie ma w sobie krzty sensu i logiki. Co jednak ciekawe, przez miasto płynie rzeka. Miasto, bądź co bądź, powiatowe, więc nie ma lipy. Mamy, proszę ja ciebie, nawet maskotkę – Bobra Rzeczka! Absurd i nonsens, prawda? Jak jesteś spostrzegawczy, to na pewno zauważyłeś, że znowu to robię – mówię „mamy”, jakby to miasto nadal było moje. Pomimo że ja go nie chcę. Nie chcę go znać, nie chce go oglądać, nie chcę wąchać tych ulic, widzieć tych szpetnych reklam na elewacjach, tych fałszywych, zaściankowych ludzi. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że muszę. Czasem muszę. Szczególnie wtedy, kiedy dowiaduję się, że mój najlepszy przyjaciel z czasów szczeniackich strzelił samobója. Zajebiście. Z takimi przyjaciółmi kto potrzebuje wrogów, prawda? Kolejny więc powrót do tego przeklętego kurwidołka zapewnił mi Piter, rocznik 1987, który postanowił zakończyć swój żywot. Dowiedziałem się o tej śmierci z jednej strony bardzo osobliwie, a z drugiej chyba całkiem normalnie – z fejsa. Gdy scrollowałem walla, zaczęły pokazywać mi się posty ludzi, którzy zostali w Niedorzeczu, i wszystkie były podobne – ta pieprzona świeczka, którą robi się ze znaków na końcu zdania „wpisujcie miasta” i jakieś banały typu „będziemy tęsknić”, „za wcześnie Piciu”, wiecie, o co biega. Na początku nie skleiłem, o kogo chodzi, bo dawno nie mieliśmy kontaktu. Z marazmu wyrwał mnie telefon od matki.
– Tadek, słyszałeś już?! Piciu się zabił! Musisz przyjechać na pogrzeb!
Nie pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałem, pewnie przytaknąłem byle tylko jak najszybciej zakończyć rozmowę, wymigując się pracą. Bo wiecie, praca w Warszawce jest ważniejsza niż praca gdzie indziej. Nieważne, że siedzisz w open spejsie i klepiesz jakieś głupoty na klawiaturze.
Początkowo nie chciałem jechać, ostatniego powrotu nie wspominałem najlepiej, więc założyłem, że i tym razem będzie chujowo. Mimo wszystko coś nie dawało mi spokoju. Jakaś część mnie chciała przyjechać i patrzeć na cierpienie, tak jak pół roku temu całe to zawszone miasto patrzyło na moje. To naprawdę jest jak z karambolem na autostradzie – mijasz go, wiesz, że to ludzka tragedia, że ktoś właśnie stracił ojca, córkę, dziadka czy kochanka, ale nie możesz oderwać oczu, po czym po dziesięciu minutach zjeżdżasz na stację i mając to już totalnie w dupie, delektujesz się podwójnym espresso i hot dogiem z sosem tysiąca wysp zmieszanym z czosnkowym. Takie jest życie, nie możesz przejmować się tym, co przydarza się innym, bo pewnie sam masz sporo własnego syfu. Rozkminianie o tym, czy jechać, czy olać temat, przerywały mi tylko wibracje telefonu. Messenger wariował, bo nagle ludzie, z którymi nie rozmawiałem od lat, postanowili mi przypomnieć, jakimi to byliśmy z Piotrkiem super kumplami i czy się widzimy na pogrzebie. No i chuj, no i cześć, wjadę tam na pełnej kurwie i będę delektował się każdą łzą, każdym szlochem, a jak mi się zachce – zrobię taką samą szopkę jak świętej pamięci Piotrek pół roku temu. W końcu zawsze byliśmy siebie warci.
Kiedy jesteś singlem, to w sumie nie masz za wielu powodów, żeby brać urlop. Sporo się tego wolnego nazbierało, więc mój szef nie miał żadnego problemu, kiedy poprosiłem o siedem dni przerwy od pracy. Wyszedłem tego dnia wcześniej, z Mordoru dostałem się metrem do wynajmowanej kawalerki, szybko spakowałem ciuchy, włącznie z pogrzebowymi, zabukowałem bilet w pociągu do Poznania i zamówiłem Ubera, żeby dostać się na Centralny. O, kolejna rzecz, która sprawia, że nienawidzę powrotów do domu! Podróże pociągami w ścisku, smrodzie i wszędobylskim chaosie. W przedziale trafiły mi się takie same słoiki jak ja. Uwierzcie, kiedy jesteście z tego plemienia, to słoikowatość widać w twarzy, w jakimś takim mętnym spojrzeniu. Może to przez ilość spożywanych kiszonek, a może warszawskie powietrze nie służy zesłańcom poszukującym karier, hajsu i życia, którym można chwalić się na Instagramie. Każdy z nas, dosłownie każdy, wyciągnął laptop i mniej lub bardziej udawał Bardzo Ważnego Pracownika Korporacji. Mogę tylko tak założyć, bo ja na pewno udawałem. Z iPhone’a zrobiłem hotspota, więc śmiało mogłem przeglądać fejsa na macbooku. Nic wartego uwagi – parę czerstwych memów, kolejne świeczki dla Piotrka, najnowsze rapowe single okraszone jakże oryginalnymi opisami CO ZA SZTOS, jebanie po partii rządzącej, jebanie po opozycji, jedna wielka papka. Muszę albo usunąć to gówno, albo zmienić znajomych. Pozostali BWPK zajmujący miejsca w przedziale klepali w klawiatury jak kultyści odprawiający obrzędy, by przywołać Przedwiecznego. Jedyne jednak, co mogli zmaterializować, to pewnie dodatkowa premia na koncie i uścisk dłoni prezesa. Może też awans, chyba że prędzej ktoś wbije im nóż w plecy. Kompletnie nie przeszkadzali mi moi współtowarzysze podróży, dopóki BWPK o kolorze włosów typu Draco Malfoy, a po głębszym zastanowieniu i takim samym wyrazie twarzy, zaczął rozmawiać przez słuchawkę bezprzewodową. Jak ja tego gówna nie cierpię, wygląda się wtedy jak jakiś niedorobiony agent CIA. Oczywiście zamiast wyjść z przedziału, to usadowił się wygodniej i zaczął nawijkę. ZiP Skład byłby dumny.
– Tak, KPI się zgadza, wszystkie założone cele udało się osiągnąć. Jutro na callu zbriefuje cały team. Nie, ten case nadal in progress. Jasne, ale pamiętaj, że ROI…
I tak, kurwa, dziesięć minut. Po tym czasie nie wytrzymałem i wyciągnąłem swoje słuchawki, których nienawidzę troszkę mniej. Wszystko przez moje nieforemne, zmutowane uszy, z których wypadają dosłownie wszystkie douszne ustrojstwa, a tylko takimi dysponowałem. Odpaliłem Buriala na Spotifaju i postanowiłem spróbować zasnąć, choć w ogóle nie byłem znużony. Uciekłem zatem myślami w przeszłość i próbowałem sobie przypomnieć, kiedy się z Piotrkiem poznaliśmy. Burialowskie dźwięki miały w sobie coś z wehikułu czasu, coś jak maszyna z Dark. Wystarczyło trochę skupienia i wręcz czułem, jak pachniała trawa dwadzieścia dwa lata temu.
– Dobra, Paweł, dawaj na bramę, teraz ja strzelam! Jestem Zidane, a ty?
– Ja będę ten, no… Ten z Paragwaju!
– Chilavert, głąbie. Dobra, lufa!
Tadeusz wziął rozbieg – o wiele dłuższy niż powinien. Lata spędzone na studiowaniu piłkarskiego kunsztu pod okiem ekipy z Nankatsu zrobiły jednak swoje. Powiedział, że jest francuskim napastnikiem, ale tak naprawdę czuł się jak Tsubasa. Biegnąc, wyobraził sobie, jak wyrywa swoimi korkami fragmenty murawy, pomimo że nie miał ani korków, ani nie biegł po murawie. Chłopaki mieli dużo szczęścia, bo blok, w którym mieszkali, znajdował się naprzeciwko szkoły podstawowej, a jak szkoła, to i boisko. Szkopuł w tym, że zawsze okupowały je starsze dzieciaki. Było jeszcze jedno, ale betonowe, więc mało kto na nim grał. Szkoda zdartych kolan i wybitych zębów, dlatego jedyne, co im zostawało, to kawałek trawy przed blokiem. W końcu dotarł do piłki i z całych sił uderzył starego skórzaka. Futbolówka wpadła do bramki tuż przy słupku, za które robiły drzewa. Często używali też pobliskiego trzepaka, ale niestety dziś jeden z sąsiadów postanowił wyczyścić swoje imitacje perskich dywanów kupione od romskich domokrążców.
– Ej, ale nie wal z czuba! – krzyknął Paweł, który nawet nie ruszył się z miejsca.
– A ty się rzucaj, a nie stoisz jak ostatni frajer! – ripostował Tadek, dumny ze strzelonej bramki.
– Tak jak ty byś się rzucał. Mama mnie zabije, jak znowu wrócę z zielonymi spodniami.
– E tam, nic ci nie zrobi, zawsze tak gadasz.
– Zrobi, nie zrobi, nie będę ryzykować. Na co mi znowu kary jakieś, jak wakacje są. Pytałeś mamy?
– O co?
– Kurczę no, Tadek! Obiecałeś, że zapytasz! Czy mogę przyjść do ciebie na finały?
– Aaaaa. – Tadeusz uderzył się w czoło z teatralną przesadą. – Zapomniałem, ale zapytam.
– TADEEEEEEEK! – Z jednego z okien dobiegał donośny głos dobrze znany obu chłopcom. – OBIAAAAAD!
Tadeusz wziął piłkę pod pachę i ruszył do klatki.
– Idę. Pogramy jeszcze później?
– Nie mogę, jadę z tatą na działkę pomóc przy nutriach. Tadek, obiecasz, że zapytasz?
– Zapytam, zapytam! No to cześć!
Blondas w koszulce Borussi Dortmund żwawo ruszył do swojego mieszkania. Z okna, z którego przed chwilą wydobywał się głos matki, czuć było zapach schabowego i sosu z paczki. Tadek wdrapał się na pierwsze piętro i otworzył drzwi kluczem, który miał zawieszony na szyi.
– Jesteeeeem! – krzyknął, zostawiając w przedpokoju piłkę i chińskie vansy z pobliskiego targowiska. W kuchni oprócz matki była jeszcze jedna osoba, całkiem do niej podobna. Obie były niskiego wzrostu, miały tlenione włosy i sukienki w kwiatowe wzory. Pomimo że mogły uchodzić za siostry, nie było między nimi więzów krwi.
– Cześć, ciocia! – uradował się Tadek. Lubił przyszywaną ciotkę Halinę. Z jego matką znały się jeszcze z podstawówki, ich przyjaźń przetrwała i liceum, i studia, i całkiem inne prace. Kobiety siedziały w kuchni i paliły papierosy. Chłopak usadowił się przy stole i zaczął walić sztućcami w blat. – Chcemy jeść! Chcemy jeść!
– Ochłoń, Piechniczku, ochłoń. Smacznego.
Matka spojrzała z troską na swego jedynaka, którego kochała nad życie. Czasem może aż za bardzo, dlatego niekiedy pozwalała mu na zbyt wiele. Sama była jedyną córką, sama była w dzieciństwie rozpieszczona, więc nie znała innych modeli wychowawczych. Ważne, że Tadziu częściej się uśmiechał, niż płakał.
– Aaaa, mamo! – mówił, przełykając kolejny kęs mięsa i surówki. – Paweł się pyta, czy może do mnie przyjść na finał mundialu. Może?
– Nooo, kolego – zakpiła, łapiąc się pod biodra i próbując zrobić groźną minę. – A kary Paweł już nie ma?
– No widocznie nie.
Ciotka Halina wybuchnęła gromkim śmiechem. Ten miała zaraźliwy, często ludzie śmiali się nie z opowiedzianego w towarzystwie żartu, a z reakcji Haliny.
– No ładnie, jaki już pyskaty się zrobił. Ciekawe po kim, co, Danka?
– Nie zachęcaj go! – zaśmiała się mama Tadeusza. – Mój drogi, a tobie tata ściągnął karę na telewizor?
– Noooo… – Chłopak się zamyślił. – W sumie to nie do końca. Powiedział, że mecze oglądać mogę, bo nie ma serca, żeby mi zakazać pierwszego w życiu mundialu. Grać na pleju nie kazał i bajek też nie – zasmucił się. Z dwojga złego wolałby spędzać noce z konsolą. Nie był typem sportowca, ale wszyscy rówieśnicy nie mogli się doczekać mistrzostw świata w piłce nożnej we Francji, więc udzieliło się i jemu. Postawił sobie za punkt honoru obejrzeć jak najwięcej spotkań, a w „Skarbie Kibica” z „Bravo Sport” skrupulatnie zapisywał wyniki oraz strzelców bramek.
– Cały ojciec. No dobra, powiedz mu, żeby przyszedł. Czy mam zadzwonić do jego matki?
– Nie trzeba chyba. Mogę iść poczytać?
– A co się mówi?
– Dziękuję!
Tadek zerwał się z krzesła, ale zatrzymał go głos Haliny:
– Hej, Tadziu, a pochwal się, za co karę dostałeś?
Chłopak wypiął pierś i już chciał pochwalić się, jaki to miał super pomysł, ale napotkał karcący wzrok mamy.
– Głupio z Pawłem zrobiliśmy. Bo na targowisku jest taki sklep tego pana, co tak śmiesznie mówi, wiesz który, ciociu?. – Kiwnęła głową. – No i ten pan czasami wystawia różne towary przed sklep, bo tam w środku to leży jedno na drugim. Kiedyś, jak jogurty wystawił, to myśmy z Pawłem biegali wte i wewte i paluchami robiliśmy dziury w tych jogurtach. W końcu ten pan nas złapał i zamknął w kantorku. Powiedział, że już nas nie wypuści i będziemy do końca życia jeść te jogurty. Mi to się nawet podobało, bo lubię, szczególnie truskawkowe. Paweł się przestraszył i popłakał, no i ten pan się zapytał, gdzie mieszkamy, i poszedł nas wsypać, konfident jeden!
– Tadeusz! – krzyknęła mama. – Kończ już.
Ciotka ledwo powstrzymywała śmiech, a kiedy spotkała wzrok Danuty, widziała, że ją też to bawiło.
– Tata mój i tata Pawła po nas przyszli i ten pan myślał, że to my będziemy mieli kłopoty, a on miał większe, bo się tata strasznie zdenerwował. Krzyczał, że jakim prawem nas zamyka, że zaraz policja może przyjechać i on zobaczy.
– No i jak się to skończyło? – Łzy powoli leciały Halinie po policzkach.
– Średnio. Szlaban na konsolę i telewizję oprócz meczów. No i z kieszonkowego za te jogurty musieliśmy zapłacić, ale to nieuczciwe było.
– Jak to?
– No ja tylko z palucha zlizałem, a reszta? – odpowiedział oburzony Tadek z tak poważnym wyrazem twarzy, że nie dało się go teraz nie lubić.
Halina nie wytrzymała i zaczęła się śmiać, wręcz spazmatycznie.
– Przestań, to nie jest wychowawcze! – zganiła ją Danuta.
– Sama przestań! Tadeuszu Żerski, dla mnie jesteś mistrzem świata.
– Nie, mistrzem świata zostanie w niedzielę Zidane, zobaczysz!
Tadeusz odmaszerował do swojego pokoju, zostawiając zarówno matkę, jak i ciotkę w szampańskich humorach. Usiadł przy biurku i z żalem spoglądał w stronę PlayStation. Postanowił, że dziś poprosi ojca o wcześniejsze ściągnięcie szlabanu, może się uda. Na szczęście oprócz gier bardzo lubił książki, a na to nigdy, przenigdy nie dostałby szlabanu. Uwielbiał serię o Trzech Detektywach, sięgnął więc po Tajemnicę magicznego kręgu. Po kilku stronach oczy zaczęły mu się kleić – zmęczenie w połączeniu z upalną lipcową pogodą pokonały chłopca.
Obudził go dźwięk radia z kuchni. Céline Dion śpiewała swój hit, przy którym tłumy płakały w kinach, kiedy Leonardo DiCaprio nie zmieścił się na drzwiach i utonął razem z Titanikiem. Książka Tadka leżała na dywanie przedstawiającym bajkowe ulice miasta i samochody. Trochę siara, myślał od kilku miesięcy chłopak, już za duży jestem na taką dziecinadę. Rodzice obiecali mu remont w przyszłym roku, jak przystało na prawdziwych Polaków – w kolejne wakacje. Zerknął na Casio, który dostał od wujka na komunię – zbliżała się siedemnasta. Popatrzył po plakatach zdobiących ściany, zakrywających żółtą tapetę. Oprócz gwiazd boisk z „Bravo Sport”, które po prostu wypadało mieć tym wieku, byli tam bohaterowie gier wideo z „Neo Plus”. Była ponętna Lara Croft, sympatyczny Crash Bandicoot, ale w centralnym miejscu znajdował się on – jego osobisty idol. Czaił się za skrzynią, licząc, na ile sposobów uda mu się unieszkodliwić patrolujących żołnierzy. Solid Snake z ulubionej gry Tadka Metal Gear Solid. Chłopak cieszył się, że żyje w czasach, kiedy gry wyglądają prawie jak rzeczywistość, nie to, co te padaki, które pokazywał mu ojciec. Japońską skradankę ukończył już kilkanaście razy, znał ją na wylot, a mimo tego każda walka z bossem była jednym wielkim zastrzykiem adrenaliny.
Wstał, odłożył książkę na swoje miejsce i poszedł do pokoju, gdzie w swoim ulubionym fotelu siedział ojciec. Nie byłby w stanie wyrzec się syna, bo już teraz rysy twarzy mieli identyczne. Tadek po mamie odziedziczył jedynie błękitne oczy i blond włosy. Od kiedy zgolił pożółkłego od dymu papierosowego wąsa, Jan Żerski wyglądał dużo młodziej. Czarne włosy lekko przyprószone siwizną dodawały mu uroku. Uśmiechnął się do chłopca, wiedząc, o jaką stawkę przyszedł grać.
– Co tam, synu? Masz jakąś sprawę?
– Aaa, tak się przywitać przyszedłem.
– No to cześć.
– No cześć. Tatooo… – przeciągnął, jak każde dziecko proszące o coś. – A może już mógłbym nie mieć kary? Już będę grzeczny…
– Hmm… a zrobisz coś dla mnie?
– Wszystko! Wszystko zrobię!
– No to wkładaj buty i zmykaj do dziadków, dziadek przyniósł z działki coś dla nas. Po drodze kupisz papierosy, okej?
Tadek tylko pokiwał głową, wziął pieniądze i usiadł w przedpokoju, żeby włożyć buty. Zbiegł po schodach, rzucił dzień dobry sąsiadce i pognał do pobliskiego kiosku Ruchu. Na szczęście nie było kolejki, chciał wszystko załatwić jak najszybciej i usiąść przed swoim małym telewizorem.
– Cześć, ciocia! Poproszę marsy niebieskie!
W kiosku pracowała kuzynka jego mamy, u której Tadek zjawiał się regularnie – po komiksy dla siebie i po papierosy dla rodziców. Cotygodniowa poranna wyprawa po nowego „Kaczora Donalda” była jednym z jego ulubionych rytuałów.
– Hej, Tadziu, gdzie pędzisz?
– Do babci tylko po warzywka.
– Pozdrów ode mnie. Trzymaj.
Z gorącej, metalowej lady wziął papierosy, resztę i pognał w stronę bloku dziadków. Mieszkali na tym samym osiedlu, które powstało w latach sześćdziesiątych dla zatrudnionych w odlewni. Fabryka wtedy, jak i teraz, dawała pracę sporej części niedorzeczan. Tam pierwszą robotę dostał ojciec Tadka, tam szybko awansował, by po kilku latach ją zmienić. Teraz musiał codziennie dojeżdżać do Poznania, ale najważniejsze dla niego było jedno – dobrobyt rodziny. Nie chciał, żeby ani żonie, ani synowi czegokolwiek brakowało.
– Dzień dobry, Tadziu! – Starsza kobieta ucieszyła się na widok zdyszanego chłopca. – Tu masz dwie siatki, mamie daj. Co u ciebie?
– A dobrze. Gdzie dziadek?
– Kąpie się. Coś taki upocony?
– Spieszę się, bo tata dziś mi karę ściąga!
– Karę? A za co on ci kary daje?
Katarzyna Wojtkowiak i Jan Żerski mieli zupełnie inne podejście do wychowania dzieci, przez co wielokrotnie dochodziło do spięć na linii rodzic-dziadek. Teraz było już dużo lepiej, ale jeszcze dwa lata temu cała piątka mieszkała razem. Wojtkowiaki byli rodzicami mamy Tadka, a ona – jedyną córeczką. Tadek był zatem jedynym wnukiem, wymarzonym, wyśnionym. Tadkowi więc się nie odmawiało. Jeśli chciał jakąś zabawkę, babcia ją kupiła. Jeśli chciał kolejnego pączka, to go dostawał. Żerski myślał, że jego teściowej przejdzie, że może w końcu uwierzy, że wnuk to nie sen, nie siódmy cud świata, tylko zwykły człowiek, którego trzeba wychować, a nie rozpieścić. Który musi nauczyć się życia, a nie dostawać wszystko na srebrnej tacy. Lata mijały, babcia Kasia się nie zmieniała, nie była w stanie. Od ojca Tadka dostała pseudonim Generał, bo rządziła wszystkimi. Lata temu ustawiła, niczym małego pieska, swojego męża Hieronima. Córka też robiła dla niej wszystko i zawsze w stu procentach zgodnie z jej wolą i wytycznymi. Żerski na początku się stawiał, awanturował, ale nie mając wsparcia nawet w Dance, w końcu odpuścił. Kiedy zmarła prababcia Tadka, jego dziadkowie przeprowadzili się do obecnego mieszkania – nieco ponad trzydzieści metrów kwadratowych było dla nich zupełnie wystarczające – ku uciesze Jana. Wtedy też odzyskał trochę kontroli nad wychowaniem syna, bo destrukcyjny wpływ babci osłabł.
– Takie tam, babciu, nieważne. Uciekam.
– Ja sobie z nim porozmawiam jeszcze, Tadzinku kochany. Proszę, masz na loda.
Za wręczony dziesięciozłotowy banknot mógł ich kupić kilkanaście, ale wszystkie pieniądze, jakie udawało mu się zdobyć czy po prostu dostać, odkładał. Bardzo chciał sobie kupić Resident Evil 2. Kiedy ogrywał demo, wiedział, że przy tej grze spędzi wiele godzin. Kochał horrory, szczególnie te kiczowate, które zajmowały półki jego ukochanej wypożyczalni VHS. Brakowało mu jeszcze kilkudziesięciu złotych, żeby móc zanurzyć się w mrok Racoon City.
Kiedy chłopak w końcu wrócił do domu, usiadł przed konsolą i odpalił MGS-a. Pomimo że znał go na pamięć, to kiedy słyszał słowa This is Snake. Colonel, can you hear me?,przechodziłygo ciarki podniecenia. Wiedział, że to będzie długi wieczór.
Dni do finału mistrzostw świata mijały mu w błogiej rutynie. Wstawał chwilę po dziesiątej, jadł przygotowane przez matkę śniadanie i robił sobie herbatę z trzema łyżeczkami cukru. Kto by mu zabronił? Brał swoją piłkę i razem z Pawłem udawali najlepszych piłkarzy mundialu, śledzili ludzi, bawiąc się w detektywów – oczywiście szerokim łukiem omijali sklep od incydentu jogurtowego – a popołudniami siadali u Tadka i zapominali o bożym świecie, bowiem ten wirtualny, generowany przez japoński procesor graficzny, był dużo ciekawszy. Byli jedynymi dziećmi w podobnym wieku na ich terenie, czyli w promieniu kilku najbliższych klatek, więc zawsze trzymali się razem. Niedawno do bloku wprowadził się chłopak z Poznania, ale okazał się strasznym gburem – mówił jedynie o swoim ojcu chirurgu i o tym, że on też będzie znanym lekarzem.
Wieczorami Tadek siadał z ojcem i matką przed dużym telewizorem (marzył, żeby kiedyś móc podpiąć do niego playstation) i oglądali mecze półfinałowe. Danuta nie interesowała się piłką nożną, nawet jej za bardzo nie lubiła. Lubiła za to, i to bardzo, emocje związane z rozgrywkami na poziomie europejskim czy światowym. Najbardziej podobało jej się, kiedy w tym wszystkim mogła kibicować naszym. Kiedy nasi nie grali, trzymała kciuki za drużynę teoretycznie słabszą. Prawie dostała zawału, zresztą tak jak i Tadek, kiedy Brazylia w regulaminowym czasie gry zremisowała z Holandią. Kluivert został bohaterem po tym, jak w 87 minucie trafił do siatki Canarinhos. Tadziu aż podskoczył, kiedy bezbłędni w karnych Brazylijczycy zapewnili sobie kolejną szansę na zdobycie tytułu. Dzień później chłopak denerwował się jeszcze bardziej, bo w szranki stanęła jego ukochana Francja. Uwielbiał łysego Bartheza, ale wręcz kochał charyzmatycznego kapitana trójkolorowych. Zidane wyrastał na jego idola, tym razem realnego, a nie złożonego z pikseli. Na stadionie w Saint Denis, jak również w dużym pokoju mieszkania numer 34 przy ulicy Mickiewicza 12, zdzierano gardła, kiedy pochodzący z Gwadelupy obrońca strzelał gola na miarę awansu. Danuta Żerska wolała, żeby do finału dostał się czarny koń tych zawodów, czyli reprezentacja Chorwacji z przystojnym w jej oczach Sukerem na czele. Dwa dni później cieszyła się z ich trzeciego miejsca i tytułu króla strzelców dla swego ulubieńca. Całkiem dobrze jak na mundialowy debiut.
Piątkowy poranek miał zmienić życie Tadeusza Żarskiego. Kiedy rano spotkał się z Pawłem, by po raz kolejny denerwować starsze sąsiadki głośnymi okrzykami GOOOOOL, jego kompana coś gryzło. Paweł z natury był nieśmiały, pochodził z wielodzietnej rodziny, a jego trzy starsze siostry skutecznie pokazywały mu na co dzień, gdzie jest jego miejsce w hierarchii. Tadek był przyzwyczajony do często milczącego kolegi, ale tamtego dnia nawet jego zaczęło to drażnić.
– Co jest, Paweł? Nie chcesz już grać? Możemy iść napisać trawą na szkole, że Twardowska śmierdzi rybą! Wiedziałeś, że trawą można prawie jak farbą malować?
– Nie no, grajmy…
– Stało się coś?
– Bo ja trochę źle zrobiłem. Bo mam takiego kolegę, co z nim na wyrównawcze z matmy chodzę. I tak rozmawialiśmy o meczu w niedzielę. No to ja mu mówię, że ja idę do kolegi i że też może, jak chce. Teraz mi głupio strasznie, bo powinien się ciebie najpierw zapytać.
Tadek lubił kontrolę. Jak na jedenastoletniego chłopca lubił ją bardzo, a z biegiem lat miał polubić ją aż za bardzo. Zmiana w zaplanowanym niedzielnym wieczorze kłuła go niczym drzazga w dłoni, nie chciał w domu kogoś, kogo nawet wcześniej nie widział na oczy. Jednak mina jego pierwszego przyjaciela, kompana beztroskich dni, była tak smutna i przestraszona, że nie miał serca się zezłościć. Chwilę pomilczał, trochę napawając się zahukaniem Pawła. Nie zdawał sobie sprawy, że decyzja, którą podjął, była jedną z najważniejszych w życiu.
– Spoko, powiem tylko mamie, że jeszcze jeden kolega przyjdzie. Jakby co, to mówimy, że czasem z nami w piłę gra, zgoda?
Paweł się rozpromienił, ale on również nie zdawał sobie sprawy, że tym samym podpisał wyrok śmierci na budowaną latami przyjaźń. Nie wiadomo, ile by przetrwała, ale na pewno dłużej, gdyby nie jego kolega z zajęć wyrównawczych.
– Jak on ma na imię? – dopytał Tadeusz.
– Piotrek! Też ma pleja, to może jakieś gry przyniesie, jak go poproszę, co?
– Fajnie, bo już nie ma w co grać na dwóch. A daleko mieszka?
– Niedaleko, trzy bloki za naszym.
– Czyli wróg! – zaśmiał się Tadek.
Kiedy byli trochę młodsi, wiecznie toczyli wojnę o plac zabaw, który znajdował się za ich blokiem, a przed trzema innymi, krótszymi budynkami. Ten konkretny plac zabaw był wyjątkowy, bowiem na wyposażeniu miał szpetną, blaszaną rakietę. Dla chłopców była to najpiękniejsza rakieta, jaką w życiu widzieli, więc każdy z nich chciał w niej posiedzieć, a miejsca były tylko dwa. Dlatego też od zarania dziejów blok 12 walczył o kontrolę nad rakietą z blokami 10, 8 i 6.
– Nie no, w porządku jest – zaczął tłumaczyć się Paweł.
– Luz, za duzi już jesteśmy na wojny. Niech wpada z grami.
Jak co sobotę poszedł z mamą na zakupy, a Danuta pozwoliła mu wybrać chipsy i napoje na niedzielny mecz. Nie miała też problemu z jeszcze jednym kolegą w domu. Odkąd jej rodzice się wyprowadzili, zaczęła zauważać, że mąż miał sporo racji w kwestii wychowania. Nie chciała, żeby Tadek wyrósł na wrednego, zadufanego w sobie jedynaka, dlatego im więcej rówieśników, z którymi musiał się dzielić, tym lepiej.
Tadeusz w niedzielę wstał bardzo wcześnie. Nie mógł doczekać się wieczoru, zarówno ze względu na mecz, jak i na nowego kolegę. Wmówił sobie, że jeśli ma fajne gry, to pewnie sam też jest fajny. Tego dnia, jak co tydzień, nie bawił się z Pawłem. Jego rodzina była bardzo religijna, więc niedziela stanowiła prawdziwy rytuał – msza o dziesiątej, wspólne szykowanie obiadu, posiłek poprzedzony modlitwą, odwiedziny wujostwa z obowiązkowym ciastem. Tadek z kolei przeglądał swój „Skarb Kibica”, analizując drogę Francji do finałów. Nawet nie wiedział, dlaczego jest za tą drużyną. Może to przez to, że byli gospodarzami, może naczytał się artykułów w „Bravo Sport”, może zasugerował się od kogoś z klasy. Nieważne, teraz był ich fanem na zabój. Kiedy mu się znudziło, pograł chwilę w FIFĘ 98, żeby podkręcić własne, piłkarskie emocje. Po dwóch godzinach strzelania bramek w Premier League wpadł na genialny pomysł – przeprowadził symulację wieczornego meczu. Żeby było sprawiedliwie, ustawił najwyższy poziom trudności, a obiema drużynami kierował komputer. Włączył spotkanie i obserwował z zaciekawieniem wirtualnych piłkarzy, wyciszając drewniany, pozbawiony emocji angielski komentarz. Do boomboxa SONY wsadził swoją ulubioną kasetę – debiutancki album Liroya. Kasetę miał prawie do trzech lat i ani trochę mu się nie znudziła, teksty znał prawie na pamięć. Co ciekawe, nie musiał, jak niektórzy jego rówieśnicy, słuchać wulgarnego rapu po kryjomu. Jego matka sama mu tę kasetę kupiła i wymyśliła ciekawe rozwiązanie, nie wiedząc nawet, że był to dość progresywny model wychowawczy jak na lata dziewięćdziesiąte. Przygotowała umowę, która Tadek miał podpisać. Jej treść była następująca:
Ja, Tadeusz Żerski, urodzony dnia 28 października 1987 roku, oświadczam, że została mi wyrażona zgoda na słuchanie piosenek otekstach powszechnie uważanych za wulgarne, czyli z brzydkimi słowami. Tym samym zobowiązuję się do nieużywania tychże słów, ajeśli zostanę na tym przyłapany, zostanie mi wlepiony szlaban na wszystko.
Wtedy nie do końca rozumiał, o co w piśmie chodzi, ale ojciec wyłożył mu to prościej – słuchaj sobie czego chcesz, ale jak powiesz „kurwa”, to się pogniewamy. Chętnie się zgodził i podpisał. Starał się, jak mógł, jednak od czasu do czasu rzucił do kolegi z klasy „ty chuju”. Na szczęście nigdy żaden dorosły go na tym nie przyłapał, więc przywilej nadal obowiązywał. Tadziu słuchał więc o mieście pełnym cudów, brudów, śmieci, żuli, dziwek, budów, księży, uprzęży, sklepów pełnych węży i czekał na końcowy gwizdek. Spotkanie toczyło się po jego myśli – w pierwszej połowie dwie bramki wbił Zidane. Kiedy zbliżał się koniec wirtualnego finału, zwycięstwo Francuzów przypieczętował Petit. Jezusie – pomyślał podniecony chłopak – ale by było! Na kartce zapisał strzelców i minuty, kiedy piłka wpadała do bramki. Wiedział, że Brazylijczycy byli faworytami – legendarna drużyna z magikiem Ronaldo na czele. Cztery zdobyte tytuły mistrzów świata, w tym ten sprzed czterech lat z USA. Jednak coś mu podpowiadało, że nie tym razem, o nie. Francja wygra – myślał – ale pewnie nie trzy do jaja!
Zbliżała się dziewiętnasta. W pokoju Tadka czekały już uszykowane przekąski i napoje. Gdy rozbrzmiał domofon, chłopak popędził, żeby wpuścić Pawła i tego nowego. Otworzył drzwi od mieszkania i czekał. Najpierw na schodach pokazał się Paweł, a za nim – w koszulce Manchesteru United – Piotr. Wysoki szatyn, prawie o głowę wyższy od Tadeusza, niósł ze sobą reklamówkę z PSS Społem, a w drugiej dłoni kilka płyt. To oczywiście najbardziej przykuło wzrok Tadzia, jednak coś mu nie pasowało. Przecież gry sprzedawano w grubych opakowaniach, a ten cały Piotrek miał takie zwykłe, jak od płyt z muzyką. Może przekłada do zastępczych, żeby nie niszczyć tych prawdziwych? – myślał. Sprytnie!
– Cześć! – krzyknął Paweł. – To jest…
– CZEEEEŚĆ, CHŁOPAKI – zagłuszył go Tadeusz. – Chodźcie, chodźcie! Kiedy chłopcy ściągali buty w przedpokoju, syknął do Pawła: – Ale byś wtopił, już cicho siedź.
Kiedy mama Tadeusza wyszła przywitać gości, Piotrek uśmiechnął się, ukłonił i wyciągnął dłoń.
– Dzień dobry, nazywam się Piotr Zawadzki. Bardzo miło mi panią poznać, dziękuję za gościnę.
Nie wiadomo, kto był w większym szoku – Paweł, Tadziu czy uradowana manierami chłopca Danuta Żerska. Ojciec tylko krzyknął: „cześć” z dużego pokoju i dalej oglądał Wiadomości. Kiedy cała trójka zamknęła się u Tadka, ten zganił kolegę:
– Ty głąbie! Przecież plan był, że się już znamy, a ty mi go przedstawiasz?
– Przepraszam, nie pomyślałem. Ale teraz już mogę! To jest Piotrek.
– Cześć – rzucił nowy. – Dzięki, że mogę tu być. Pawcio mówił, że jesteś super i będzie fajnie. Masz bardzo ładną i miłą mamę.
Tadek poczuł, że na policzki wychodzi mu rumieniec. Ten gość zachowywał się dziwnie, nie tak jak oni. Biła od niego niezachwiana pewność siebie.
– Cześć i dzięki – odpowiedział po chwili. – Co tam masz?
– W siatce? Wziąłem z domu trochę słodyczy. A tu mam gry.
– A czemu w takich pudełkach?
– W jakich? W normalnych przecież.
– Jak w normalnych, jak w jakichś chudych takich. I okładek nie masz!
– Czekaj, czyli ty nie masz przerobionej konsoli?
– Co zrobionej?
Tadek był coraz bardziej zaintrygowany. Nie dość, że Piotrek był dziwny, to mówił rzeczy jeszcze dziwniejsze. Wziął od niego płyty, zwykłe CD-R-y z tytułami nabazgranymi markerem. Gran Turismo. Tekken 3. G-Police. Cool Boarders 2. Większość z nich znał, grał w dema dołączane do jednego z miesięczników, które kupował mu ojciec. Jednak o pełnych wersjach mógł tylko pomarzyć ze względu na cenę.
Piotrek zauważył zdziwioną minę i zaczął wyjaśnienia:
– To są piraty. Ściągnięte z internetu i wypalone na płytkach. Musisz mieć przerobioną konsolę, dolutowany jeden układ scalony i gotowe.
– Ale można je gdzieś kupić?
– Można. Za trzy dyszki.
– Trzy dyszki?! Przecież nowości są po dwie stówy!
– Stąd piraty. Ale czekaj, w zamian za zaproszenie pokażę ci pewną sztuczkę. Masz może zapałki? Jedna wystarczy.
Tomek ekspresowo pobiegł do kuchni i wrócił z potrzebnym przedmiotem.
– Okej, daj mi jakiś oryginał, najlepiej demko, i patrz.
Piotrek otworzył klapkę konsoli i zapałką zablokował czujnik zamknięcia. Włożył swoją płytę z Tekkenem 3, a po sekundzie zaczął na zmianę przekładać oryginał i pirata. Po kilku takich operacjach konsola odczytała zawartość przegrywanej płyty i odpaliła intro do kultowej bijatyki. Przyjaciele patrzyli na Piotrka tak, jakby był jakimś magikiem. Tadek oczyma wyobraźni już widział, ile będzie miał gier, ile czasu będzie mógł spędzać na nowych doznaniach.
– Skąd znasz takie rzeczy? Skąd takie gry brać?
– Mój sąsiad studiuje na politechnice i tam mają stałe łącze. A gry pobiera z IRC-a, mam od niego listę i jak przyjeżdża na weekend do domu, to mi przywozi.
– Kurczę, a mógłbyś mi też jakieś załatwić?
– Pewnie, mogę ci kilka zostawić. Tylko przerób sobie tego pleja, bo patent na zapałkę w końcu ci zajedzie napęd.
– Kurde, super! A co to ten IRC?
– A może zamiast zadawać tyle pytań, pozwolicie mi skopać wam dupska?
Tadek miał pewnie doświadczenie w Tekkenie 3, bo grał w tę część na automatach w nadmorskim Mrzeżynie. Myślał, że jest całkiem niezły, ale Piotrek bardzo szybko to zweryfikował. Kiedy nowy kolega wybrał swoją postać – drobną Chinkę o imieniu Xiaoyu – Tadek prychnął. Kto by babą grał, na dodatek taką małą? On z kolei postanowił grać Paulem – potężnym judoką. Nie zdołał zadać ani jednego ciosu, jego postać nie była w stanie nawet wykonać bloku. Paweł siedział obok nich i z otwartą gębą obserwował, z jaką prędkością Piotrek wciska guziki na padzie. Jedyne, do czego można było porównać ten widok, to do wirtuozów pianina.
– Spoko, potrenujesz trochę i będzie dobrze. – Piotrek uśmiechnął się do zszokowanego Tadka. Półtorej godziny zleciało im na praniu się po wirtualnych gębach, jeździe na snowboardzie i ściganiu się w drogich i szybkich samochodach. Za każdym razem kiedy Piotr odpalał nową piracką grę, Tadziu patrzył na kolejność ruchów, aż w końcu sam potrafił wykonać sekwencję. Jeszcze trochę i zapomniałby o meczu. Wyłączyli konsolę i rozsiedli się przed telewizorem, na dywanie, otoczeni chipsami i ciastkami. Tadek strasznie chciał zaimponować koledze, a na myśl przyszła mu tylko jedna rzecz.
– Zakładamy się, kto wygra?
– A o co?
– O prawdę!
– To się nie opłaca – powiedział Piotr. – Ale mam inny pomysł. – Wzrok skierował na biurko Tadzia, gdzie wśród książek i klocków Lego leżał album z tazosami z Gwiezdnych Wojen, które rok temu były ukryte w chipsach. – Jak ja wygram, dasz mi ten album. Bez tazosów, mam wszystkie, potrzebuję tylko album. Jak ty wygrasz, dam ci dwie wybrane gry.
– Na zawsze?!
– Na zawsze.
– Zgoda! Paweł, a ty o co się zakładasz?
– Ja o nic, ja będę przecinał zakład. Tadzio za Francją, a Piotrek na pewno za Brazylią, prawda?
– Prawda! Tnij!
Chłopcy uścisnęli sobie dłonie, a Paweł przypieczętował zakład.
– Zobaczysz, że będzie trzy zero! I tyle z twoich gier!
– Pewnie, że będzie. Ale dla Brazylii, i tyle z twojego albumu.
– Sretetete! A naprawdę masz wszystkie tazosy? Mi brakuje Yody…
– Numer dziewiętnaście. Ale o niego nigdy się nie założę. To mój skarb.
Punktualnie o dwudziestej pierwszej odśpiewano hymny obu państw i rozpoczął się mecz, który każdy z chłopców miał zapamiętać do końca życia. Paweł dlatego, że było to piękne widowisko, pełne emocji i cudownych bramek. Piotr, bo jego ulubiony Ronaldo nagle zgasł. Wyglądało to tak, jakby piłkarz, który przez cały mundial czarował dryblingiem, nagle stracił wszelkie umiejętności. Przez lata miało powstać wiele teorii spiskowych o dyspozycji Il Fenomeno, wtedy jednak jedyne, co się liczyło, to fakt, że był cieniem samego siebie. Tadziu z kolei uwierzył we własną wieszczą moc. Pierwszego gola Zidane zdobył w dwudziestej siódmej minucie, kiedy po rzucie rożnym skierował piłkę do bramki głową. Chłopak aż podskoczył z wrażenia, a Piotrek jeszcze był spokojny. Do czasu. Do kolejnej świetnej zagrywki Zizou, do kolejnej główki, już przy końcu pierwszej połowy. Wtedy mina mu zrzedła.
– Spokojnie, to jest Brazylia. Odrobią jeszcze – mądrzył się Piotr. – Zobaczysz.
– Dobra, dobra. Zobaczysz, że jeszcze Petit strzeli!
– Strzeli chyba buraka ze wstydu, jak przegrają u siebie!
Nie przegrali. Petit strzelił gola. Tadzio oszalał. Teraz role się odwróciły, teraz to Piotrek patrzył na Tadeusza jak na jakiegoś sztukmistrza posiadającego wiedzę tajemną. Gdyby Tadeusz był wtedy hazardzistą i obstawił wygraną Francji u bukmachera, zarobiłby sporo pieniędzy. Gdyby dodatkowo wytypował wynik i strzelców, zarobiłby ich jeszcze więcej. Wtedy jednak żadne pieniądze nie były lepsze niż pełen szacunku wzrok nowego kolegi, który jeszcze kilka godzin temu stanowił totalną zagadkę.
– Słowo się rzekło – powiedział Piotr z uśmiechem. – Wybieraj gry.
Wybrał Tekkena 3 i Ace Combat 2.
– Zostaniecie jeszcze na chwilę? Pogramy?
– Ja nie mogę, obiecałem rodzicom, że będę w domu od razu po meczu – odpowiedział Paweł, nadal w lekkim szoku.
– Ja też, mama się będzie denerwować. Dzięki, fajnie było.
– Może pograsz z nami jutro rano w piłę? Albo u mnie znowu na pleju?
– Chętnie! To o której?
– My tak zawsze jakoś o dziewiątej już biegamy, co nie, Paweł?
– Tak! – Ten ucieszył się, bo czuł się ojcem ich nowej przyjaźni.
– To tak będę. A, i byłbym zapomniał! Tadek, pozdrów swojego tatę od mojej mamy. Mówi, że jak Żerski z dwunastki, to kiedyś niby pracowali razem.
Kiedy koledzy już wyszli, Tadek pobiegł do rodziców.
– Widzieliście? Widzieliście?!
– Widzieliśmy, młody – odparł ojciec. – Wyszło na twoje! Cieszysz się, co?
– Bardzo! A wiesz tata, że ty znasz mamę tego Piotrka? Pracowaliście razem kiedyś!
– Tak? Jak on się nazywa?
– Zawadzki.
Jan Żerski zaczął coś mamrotać pod nosem, ale ostatecznie odburknął, że nie wie, nie kojarzy, może i tak było, w odlewni przewinęło się mnóstwo osób.
Tadek był tak podniecony, że wiedział, że tak szybko nie zaśnie. Poprosił rodziców o jeszcze godzinę gry na konsoli, a oni, widząc jego radość, nie mieli serca mu odmówić. Sposobem, który pokazał mu Piotrek, odpalił pirackiego Tekkena, a z szafki, gdzie trzymał czasopisma, wygrzebał zeszłoroczne „Neo” z poradnikiem do bijatyki. Wybrał tę samą postać, co wcześniej Piotrek, i zaczął ćwiczyć. Chciał być tak dobry jak on. Chciał być jak on.
Projekt okładki: Łukasz Różyński
Korekta: Julia Diduch-Stachura
Skład: Izabella Różyńska
Opieka promocyjna: Ania Lach Instytut Czułej Marki
Zdjęcie autora: Edzia Kubiak
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Copyright © Tomasz Żak
Copyright © Wydawnictwo Papierowy Motyl
Wydanie pierwsze • Warszawa 2024
ISBN 978-83-67533-44-7