usuń_to! - Tomasz Żak - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

usuń_to! ebook i audiobook

Żak Tomasz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Umiera znany polski raper Dawid Dybuk, który wykorzystywał swoją muzykę do ewangelizacji. Policja uznaje śmierć artysty za samobójstwo, jednak żona Dybuka nie zgadza się z tą teorią. Do zbadania sprawy kobieta zatrudnia prywatnego detektywa Adama Jensena.

Jensen, wdowiec i samotny ojciec, w pracy znajduje ukojenie. Postanawia porozmawiać ze znajomymi muzyka, związanymi z nim wspólną pracą, wiarą, a także potworną tajemnicą sprzed lat. Tajemnicą, która zamieniła życie kilku osób w koszmar.

Od Śremu i Poznania, przez Wielkopolskę, aż do Hiszpanii i dalej, do Dominikany. Od muzycznych fascynacji, przez religijny fanatyzm, aż do straceńczej cielesności i politycznych zagrywek. Usuń_to! poprowadzi cię przez różne wymiary miłości, pogardy, nienawiści, pragnień i śmierci.

Najodważniejsza dotąd powieść Tomasza Żaka.

Pokochasz ją lub znienawidzisz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 42 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,0 (328 ocen)
133
95
70
23
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olgapawlikowska
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Czytam książki Tomka dla celnych obserwacji, znakomitych dialogów, „blokerskiego” charakteru bohaterów i wplatania aktualnych wydarzeń - dostałam to wszystko. Plus bardzo zgrabną akcję z ciekawą zagadkę - mam trochę niedosytu i czekam na więcej, wciągnęłam w 2 dni!
20
Loyka22

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, Filip Kosior jest genialny! Czekam na ciąg dalszy
10
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, zaskakująca, wspaniała
10
zielonamalpa

Z braku laku…

Nie zachwyciła mnie. Miałam dużą nadzieję, bo lubię takie klimaty, ale czegoś zabrakło.
00
marta205
(edytowany)

Z braku laku…

2+ Totalnie mi nie podeszła, były ciekawe momenty, ale całość nie Z plusów audiobook czytał niezawodny Filip Kosior
00

Popularność




PROLOG

Zawsze uważał, że życie jest krótkie, ale mimo to za długie. Dziesiątki lat zmarnowane na niewiele warte czynności i nic niewartych ludzi. W jego oczach to właśnie ludzie byli najgorsi. Ale przemierzając krainę ślepców, nawet jednooki jest królem.

Długotrwałe ulotne wrażenie zamieniło się w pewność: jedynie on na tym, pożal się Dwoisty Boże, świecie widzi, że to wszystko zaszło za daleko. Że czas na czystkę, ludobójstwo na skalę masową.

Po trosze zazdrościł współczesnym dyktatorom, bo tak naprawdę jedynie oni mogli zrealizować plan, zrestartować ludzkość. Tyle że byli jedynie głupimi gnojami, krótkowzrocznymi półmózgami uzależnionymi od władzy. Pazernymi na każdy skrawek ziemi głupcami. Gdyby to on był Putinem, już dawno nadeszłaby nuklearna apokalipsa. Nawet gdyby kody niezbędne do odpalenia głowic rakietowych były ukryte w kapsułce zatopionej w jego własnym ciele. Nawet gdyby musiał rozerwać siebie na strzępy, żeby je zdobyć. Ale nie był i nie miał absolutnie żadnych szans, żeby zostać głową atomowej potęgi. Co więc mógł zrobić, on, najbardziej szary z szarych ludzi, praktycznie niezauważalny nawet przez własną rodzinę robak? Mógł próbować nakierować świat na właściwe tory. Mógł wywołać reakcję łańcuchową, sprawić, że koniec będzie powolny, ale nieunikniony. Najpierw jednak musiał zrobić coś, żeby świat zechciał go słuchać. Żeby świat zrozumiał. Może nawet niekoniecznie cały. Jedna, dwie, trzy osoby. Niech każda z nich przekona kolejne trzy. Morderstwo wielopoziomowe, Avon apokalipsy.

Wstał od biurka i zamknął laptopa. Poczuł, że jego umysł po raz kolejny tego dnia zaczyna szwankować. Że pewność siebie i przekonanie o słuszności działań zostają zastąpione lękiem i dziecięcą wręcz paniką. Położył się na wznak na podłodze, obok materaca. Chciał poczuć zimno i twardość betonowej posadzki. Zamknął oczy, a głowę położył na złączonych w koszyczek dłoniach. Poczuł, jak jego podłoga – a sufit sąsiada z dołu – wibruje. Do jego uszu docierały strzępki jakiegoś discopolowego hitu. Mógł to być również osiągający milionowe wyświetlenia na YouTubie raper, w ostatnich latach trudno było rozróżnić te dwa gatunki. Nie potrafił zliczyć, ile razy prosił uciążliwego sąsiada o przekręcenie potencjometru w lewo, o przesunięcie suwaka głośności. Raz nawet padł na kolana, bo dudniący bas nie pozwalał mu myśleć, nie mówiąc już o pracy. Mieszkający na pierwszym piętrze strażnik więzienny jedynie ryknął śmiechem i powiedział, że jeśli usłyszy psie szczekanie, to może – ale tylko może – zastanowi się, czy ściszyć. Tak poniżyć się nie mógł, więc wstał, otrzepał nogawki i kupił na allegro słuchawki przeciwhałasowe Stihla, a tydzień później – żeby miłośnik tandetnej muzyki nie nabrał podejrzeń – przebił mu wszystkie opony i porysował lakier wycackanego, popowodziowego audi a4 z 2010 roku.

Kiedy zaczął snuć swój diaboliczny plan, to właśnie sąsiada widział jako pierwszą z ofiar. Nieliczący się z nikim i niczym, niewyedukowany buc łączył w sobie wszystkie wady, z powodu których musiał nadejść kataklizm. On jednak miał obowiązek myśleć szerzej. Strażnik, tak jak i on, był nikim, a odejście nikogo nie wzbudzi zainteresowania.

Wrócił myślami do teraźniejszości, wciągnął powietrze nosem najgłębiej, jak potrafił, i trzymając nieruchomo głowę, spojrzał w prawo, najdalej, jak potrafił. Tego ćwiczenia nauczył się, kiedy postanowił odstawić brane latami leki psychotropowe i wziąć zdrowie we własne ręce. Pompowana w niego przez lekarzy trucizna i tak w niczym nie pomagała, a im dłużej mieszał wortioksetynę, pregabalinę i alprazolam, tym bardziej czuł się ogłupiony. Lekarz zwiększał dawki, a on, niczym bezmyślne zombie, każdego ranka i wieczoru odliczał tabletki. Aż w końcu przestał. Cały zapas pseudoleków spuścił w toalecie, czując przy tym niemałą satysfakcję. To był pierwszy krok, żeby pokonać system. Pierwszy krok, żeby opuścić matrixa i zacząć prawdziwie żyć. Znalazł skuteczne remedium. Kiedy ziewnął, ponownie skierował oczy na wprost, a po kilku sekundach maksymalnie w lewo. Ćwiczenie miało w założeniu resetować jego autonomiczny układ nerwowy. Tak przynajmniej mówili wyznawcy teorii poliwagalnej, a on, po kilku tygodniach stosowania ruchów, których nauczył się z YouTube’a, na pewno nie czuł się gorzej niż wtedy, kiedy chodził naszprycowany chemią. Czy lepiej? Tego stwierdzić nie potrafił. Na pewno myślał logiczniej, dzięki czemu realizacja planu stawała się coraz bliższa. Wstał z posadzki, przechylił głowę w prawo, jego oczy również skierowały się w tę stronę. Wytrzymał w tej pozycji kilkadziesiąt sekund i zrobił dokładnie to samo, tyle że kierując głowę i wzrok w lewo. Nie był pewien, czy irytujący sąsiad wyłączył ten muzykopodobny twór, czy to on po prostu przestał go słyszeć.

Rozejrzał się po ascetycznie urządzonym pokoju. Oprócz biurka, na którym stały trzy monitory i obudowa komputera, znajdowały się w nim pusta półka, mała szafa na ubrania i materac rzucony bezpośrednio na podłogę. Wszystkie ściany, poza jedną, były w kolorze poszarzałej bieli i domagały się przemalowania. Na szczęście to już nie będzie jego problem.

Poszedł do kuchni i z lodówki pełnej butelek wyciągnął jedną z nich. Uwielbiał smak Mio Mio Mate, oprócz wody z kranu pił jedynie to. Pociągnął duży łyk, po czym wytarł usta rękawem. Zerknął przez małe okno, z którego miał widok na osiedlowy sklepik, gdzie oprócz piwa, fajek i małpek nie schodziło już nic innego. Gdyby nie stali klienci, jego właściciel już dawno musiałby uznać wyższość znajdującej się kilka kroków dalej żabki. Ale ten potrafił zadbać o stałych kupujących i dając im co jakiś czas darmowe piwko albo częstując najtańszymi szlugami, tylko pogłębiał ich hodowane latami nałogi. To był jego grzech i za jakiś czas może znajdzie się na liście jakiegoś dzieciaka, którego ojciec walił dwa piwa pod sklepem, a później dwa szybkie swojej żonie, bo miała czelność trzeci raz z rzędu podać to samo danie na obiad; znajdzie się na jego liście za to, że rozpijał typowego przedstawiciela prawdziwych polskich facetów. Może ten dzieciak znajdzie się na liście jakiejś matki, bo dał jej córce nadzieję na pierwszy poważny związek, a po dwóch tygodniach zamknął się w sypialni z najlepszą przyjaciółką latorośli, starając się odtworzyć rzeczy, których naoglądał się na PornHubie. To będzie reakcja łańcuchowa na skalę, jakiej ten świat jeszcze nie widział i już nigdy nie zobaczy.

Dopił napój, delektując się każdym łykiem. Starał się być tu i teraz, zgodnie z jedną z zasad japońskiego ikigai, żeby nawet najbardziej banalną czynność robić całym sobą. Chyba dopadł go stres albo wczorajszy kebab na mieście. Przez chwilę bił się z myślami, czy odpuścić sobie toaletę i wytrzymać jeszcze te kilkanaście minut, ale zrobiło mu się trochę żal policjantów, którzy prędzej czy później wejdą do jego pokoju. Może i życzył wszystkim śmierci, ale to nie to samo co życzenie babrania się w czyimś pośmiertnym gównie. Kiedy usiadł na zimnej desce, poczuł natychmiastową ulgę. Jak zawsze w takich momentach wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy, siłą przyzwyczajenia chcąc sprawdzić, co słychać na fejsbuku. Tak naprawdę interesowała go tylko jedna jedyna informacja, której w tym momencie nie mógł zweryfikować. Toaletowa sprawa zaczęła się przedłużać, odpalił więc Vampire Survivors, żeby rozegrać ostatnią partię. Wybrał swoją ulubioną postać, psa O’Sole Meeo, i zaczął siać zniszczenie w Bibliotece Inlaid. Musiał przyznać, że twórcom tej niezależnej gry udało się uzyskać coś, o czym marzą wielcy deweloperzy – intuicyjny tryb rozgrywki i system częstych nagród potrafił przykuć do ekranu na długie godziny. Sam, znając przecież mechanizmy krótkich, dopaminowych sprzężeń zwrotnych, potrafił spędzić przy niej całe noce.

Ze skupienia wyrwały go trzęsące się ściany i ryk mężczyzny. Strażnik więzienny postanowił zabrać do łazienki swój pokaźnych rozmiarów głośnik bluetooth i na cały regulator puścić jakiś hit z manieczkowskiego Ekwadoru, głośno przy tym krzycząc. Do jego uszu docierały teraz jakieś bzdury o serach. Uznał, że nadszedł najwyższy czas na działanie. Podcierając tyłek, myślał o swoim sąsiedzie; miał głęboką nadzieję, że strażnik szybko trafi na czyjąś listę.

Wrócił do pokoju i usiadł w fotelu gamingowym, najwygodniejszym, z jakiego miał okazję kiedykolwiek korzystać. Zanim zalogował się na Twitcha i rozpoczął transmisję, spojrzał jeszcze na swoje muskularne przedramię, gdzie wytatuował słowa, najważniejsze w jego życiu. Pomyślał o wszystkich ludziach, którym nie udało się żyć z nimi w zgodzie, którzy ich nie szanowali. Nie winił ich, nie mógł. Takimi zostali stworzeni, kamień węgielny pod budowę nowego gatunku. Takim został stworzony i on. Czuł, że odpokutował za całe zło, które wyrządził, ale nawet to nie zwalniało go od poniesienia kary. Wziął głęboki oddech i zaczął się modlić.

– Jedyny Dwoisty Boże – wyszeptał – daj mi siłę, żebym mógł dokończyć to, co zacząłem. Żebym miał w sobie spokój ducha, by móc być wykonawcą twej nieomylnej woli. Día y noche. Vida y muerte. Nadszedł twój czas.

Z szuflady biurka wyciągnął kupioną w darknecie berettę px4 storm. Położył ją na blacie tak, żeby nie uchwyciła jej kamera zamontowana na jednym z monitorów. W komorze znajdował się tylko jeden nabój. Więcej amunicji nie potrzebował. Z jego telefonu rozległ się dźwięk alarmu, czyli musiała nadejść 17.59. Została mu minuta. Nie lubił się spóźniać, ale też nie chciał pokazać się za wcześnie.

Audytorium czekało, a on był gotów. Gotów na to, żeby zostać pomazańcem, tym, który rozpocznie apokatastazę. Miał tylko nadzieję, że ci wszyscy, którzy oglądali go od lat, staną się wyznawcami nowej religii, budowniczymi nowego świata. Nazwał swój stream Ha llegado el final, przygotował niezbędne akcesoria i wcisnął przycisk start. Już po kilku sekundach oglądało go kilka tysięcy użytkowników, choć nie wypowiedział, jak zawsze, nawet jednego słowa. Wreszcie po raz pierwszy przywitał się ze swoimi widzami. Wierzył, że wszystko się uda. Musi się udać.

Sąsiad nadal męczył mieszkańców swoim wysublimowanym gustem muzycznym, z którym zlewało się walenie w drzwi. Na zewnątrz panowała niska temperatura, do tego zerwał się bardzo silny wiatr, nie przegoniło to jednak koneserów tanich alkoholi spod sklepiku.

Koniec wszystkiego, śmierć ludzkości już pukały do drzwi.

1

Tydzień wcześniej

Nienawiść. Dokładnie to czuł teraz do ojca Mateusz. Prosił, błagał, nawet zastraszał, ale nic, absolutnie nic nie działało na człowieka, który go spłodził.

– Nigdzie nie jedziesz, młody – powiedział. – Tam będzie niebezpiecznie, a poza tym będę w pracy.

– Ale…

– Nie tym razem, Borsuku. Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko, ale…

– Czyli nie wszystko! – krzyknął Mateusz i pokazał ojcu język. – Jesteś świnia i kłamca! I nie mów do mnie Borsuk, jak wtedy, gdy miałem kilka lat!

Ojciec próbował jeszcze coś powiedzieć, obrócić tę sytuację w żart, ale jego głos zagubił się w trzasku drzwi.

Jeszcze zanim drzwi się zamknęły, Mateusz wiedział, że przesadził, że reakcją na jego zachowanie może być całkowicie zasłużona kara. Byle tylko nie odciął mi internetu, pomyślał. Ale po drugiej stronie drzwi panowała cisza. Wiedział, co robi ojciec. Głębokie wdechy, długie wydechy, po to, żeby obniżyć tętno i pozbyć się nadmiaru dwutlenku węgla. Może potrzebne jest mi dokładnie to samo? – przeszło mu przez głowę.

Nadopiekuńczość ojca, przejawiająca się we wszystkich aspektach życia, doprowadzała go do szewskiej pasji. Brakowało tylko, żeby podcierał mu tyłek. Mateusz miał przeświadczenie graniczące z pewnością co do źródła tej zakuwającej w kajdany miłości.

– Jadę, synu – powiedział do zamkniętych drzwi ojciec. – Wrócę wieczorem. Słuchaj się dziadków i błagam, otwórz chociaż okno. Świeże powietrze dobrze ci zrobi.

Chciał przeprosić, oczywiście, że chciał, ale hormony były silniejsze niż rozum. W końcu był nastolatkiem, a bunt – jego świętym obowiązkiem. Nasłuchiwał, jak ojciec krząta się po mieszkaniu, przestawia jakieś przedmioty, pewnie tylko po to, żeby dać mu czas na wyjście z jaskini i załagodzić drażliwą kwestię, ale Mateusz nie był na to gotowy. Czekał, aż zatrzasną się drzwi wejściowe, a dziadek pogłośni telewizor do tego stopnia, że jego ulubiony program będzie słyszeć cała klatka. Nie zawiódł się.

Na szczęście stare media są już zbędne, niejeden raper, influencer i youtuber będzie streamował wydarzenie w całości. Włączył swoją ulubioną piosenkę Dawida Dybuka i czekał. Czekał, aż jeden z jego bohaterów wyruszy w ostatnią drogę. Zaczął przeglądać instagramowe stories ludzi, co do których miał pewność, że są w drodze na mszę pogrzebową. Modelki ery internetu przekraczały kolejne granice dobrego smaku, oznaczając współpracę reklamową na zdjęciach swoich czarnych stylizacji. Tylko czekały, aż wsiądzie na nich Donald albo ASZdziennik. Rozgłos, nawet ten negatywny, jest dobry dla biznesu. Raperzy, którzy na przestrzeni lat współpracowali z Dybukiem, od samego rana wrzucali wspólne utwory. Mateusz znał je wszystkie na pamięć, tak od serca. Przynajmniej zwrotki swojego bohatera. Westchnął głęboko i czekał. Czekał na koniec pewnej epoki.

Kocham internet, pomyślał Mateusz. Prawie tak samo, jak nienawidzę starego.

***

Kiedy milimetry przed jego nosem zamknęły się drzwi, Adam Jensen faktycznie skupił się na oddechu. Dłużej, niż się tego spodziewał. Nic na tym ziemskim padole nie było mu bliższe niż syn, ale też nic nie wyprowadzało go bardziej z równowagi. Gniew zalewał jego organizm falami, a każda kolejna wydawała się coraz wyższa i coraz bardziej niebezpieczna. Musiał przestać myśleć o Mateuszu, i to jak najszybciej. Jensen miał jednak wadę, o której sam mówił, że będzie jego zgubą – nie potrafił odpuszczać. Fale gniewu skojarzyły mu się z tymi prawdziwymi, bałtyckimi, w które dekadę temu uczył skakać syna. Z kolei dekad temu trzy próbował pokazać matce, że potrafi przejść całe Virtua Cop 2 na jednym żetonie. Ale kobieta od bud z automatami wolała budki z piwem. Przypomniał sobie, jak wielką czuł frustrację z powodu upośledzonej relacji z matką i teraz uczucie to wracało, bo schemat powtarzał się z Mateuszem. Tyle że Jensen nigdy w życiu nie pił alkoholu.

Jego umysł podobny był do króliczej nory, a myśli – tak jak Alicja – im głębiej schodziły, tym w większym znajdowały się niebezpieczeństwie. Właśnie wpadł w jedną z pułapek i jak ranne zwierzę próbował odgryźć uwięzioną łapę. Im bardziej próbował zapomnieć o matce alkoholiczce, tym więcej niechcianych obrazów miał przed oczami. Zamiast wolności przychodziły coraz większe ból i cierpienie. Idź na terapię, mówili mu przez całe życie. To się da okiełznać, namawiali. Jensen wiedział jednak, że ta wada była jednocześnie jego największą zaletą. Cytował wtedy Tennessee Williamsa, uśmiechał się rozbrajająco i starał się zmienić temat konwersacji.

Dopiero w połowie drogi między Poznaniem a Śremem zauważył, że przestał się zadręczać i wsłuchał się w tekst lecącej piosenki. Stacje radiowe od samego rana raczyły słuchaczy utworami zmarłego rapera. Znał Dybuka, kto go nie znał?

Dybuk urodził się 8 czerwca 1987 roku w Puszczykowie. Ojca nie miał, to znaczy musiał mieć, ale nigdy go nie poznał. Rodziciel ulotnił się w momencie, kiedy dowiedział się o ciąży. Z tego, co Dybuk opowiadał w wywiadach, jego ojciec poklepał matkę po ramieniu, wyszedł opić ciążę z kolegami i tak ją opija do dzisiaj. Tylko że nadal nie wiadomo z kim i gdzie. Ciekawe, czy opija śmierć syna? – zastanawiał się Jensen. Facet wykazywał się dużą konsekwencją w nieprzyznawaniu się do potomka. Tak bardzo nie był ojcem, że nie wrócił nawet wtedy, kiedy Dybuk został najpopularniejszym artystą w Polsce. Nie tylko raperem, ale właśnie artystą. Ponoć jedynie Dawid Podsiadło miał realne szanse dogonić Dybuka, ale wąsaty chudzielec odstawił Marka Kondrata – pożegnał się z muzyczną drogą i skupił na graniu w reklamach. Dybuk za to niestrudzenie rozwijał swoją karierę. Odkąd tylko pojawił się na scenie, mówił, że będzie najlepszy. Wychodziło na to, że nie tylko mówił, ale także wierzył w to całym sobą. Wierzyła też, a może przede wszystkim, matka Dybuka, po której odziedziczył panieńskie nazwisko. I to jakie nazwisko! Gdyby on sam był na jego miejscu, również nie wymyślałby sobie jakiegoś bzdurnego pseudonimu, tak jak zrobiła znakomita większość muzyków. „Dawid Dybuk” ma całkiem niezłe, dostojne brzmienie. Matka musiała mieć jakieś żydowskie korzenie.

Słowo „dybuk” akurat kojarzył. Straszyła go nim babka, o której powiedzieć „antysemitka”, to nie powiedzieć nic. Kiedy Adam był berbeciem, babka, chcąc wprowadzić większą dyscyplinę w domu, zaczynała mówić zmienionym, grobowym głosem. Brała w lewą dłoń, mocno kostropatą i pokrytą brzydkimi plamami, największy kuchenny nóż i >powolnym krokiem chodziła za uciekającym przyszłym detektywem, obiecując mu straszną śmierć w męczarniach. Po kilku minutach przestawała udawać i twierdziła, że niczego nie pamięta, a w jej ciało na pewno wstąpił dybuk. To był zawsze wstęp do tyrady, nieraz kilkugodzinnej, na temat szkodliwości Żydów dla polskiego społeczeństwa. Jeśli babka widziała, że jeszcze-nie-detektyw przestaje słuchać, to ponownie łapała za nóż.

Ciekawe, ile podobnie rasistowskich historii słyszał Dybuk nieboszczyk. Szczególnie po tym, jak coś mu się przestawiło pod kopułą i zaczął otwarcie atakować semickie plemię. Jensen musiał przyznać, że w obrażaniu innych raper był naprawdę dobry. Diabelnie wręcz dobry. Choć może „upiorny” byłoby w tej sytuacji lepszym słowem.

Poeta ulicy, Chopin ciętych sampli i syntetycznych linii basowych. To pierwsze stwierdzenie nie do końca pasowało do zmarłego, bo choć długo mieszkał na poznańskim Dębcu, nie identyfikował się z odrapanymi blokami i kamienicami. Nigdy nie dał sobie wmówić, że tak losowa rzecz jak pochodzenie jakkolwiek może wpłynąć na to, kim chciałby zostać. Choć sam Dybuk ująłby to pewnie nieco inaczej. Kim było mu pisane zostać.

Jensen nigdy nie mógł zrozumieć takiego myślenia, bo jako zatwardziały ateista wierzył w wolną wolę i absolutną sprawczość człowieka. Nie wyobrażał sobie, że wszystkie jego wybory i reakcje, wszystkie zdarzenia i życiowe perturbacje zostały miliony lat temu zapisane w magicznej księdze. Albo w notatce na jakimś boskim smartfonie kupionym za dusze. Te zbawione oczywiście. Trzeba było zostać chrześcijaninem, powtarzał sobie wielokrotnie w czasach, kiedy żyletka wydawała się jedynym rozsądnym wyjściem. Wtedy wierzyłbym, że to wszystko to sprawdzian, test. Że Bóg tak chciał, a na końcu cierniowej drogi czeka nagroda. To nawet nie było tak, że jego niewiara była buntem przeciwko nad wyraz pobożnym dziadkom, nie. Taki się urodził i nawet gdyby bardzo chciał, nie uwierzyłby w billboardy mówiące, że Bóg go kocha. Najpierw Bóg musiałby istnieć.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego Dybuk odebrał sobie życie. Gość robił nieprawdopodobną karierę muzyczną i miał więcej zer na koncie niż Jensen kredytów, a tych miał całkiem sporo. Co z tego, że żoną Dybuka była jedna z najpiękniejszych Polek, nazywana „Polą Raksą ery TikToka”? Co z tego, że miał czterech synów, zdrowych i pięknych? I wreszcie: co z tego, że – jak twierdzą chrześcijańskie dogmaty – popełnił grzech śmiertelny, skazując swoją nieśmiertelną duszę na wieczne potępienie, na ostatni z kręgów piekła, skoro życie zaczęło być trudniejsze niż śmierć? Niektórych rzeczy nie da się naprawić, bo są źle zepsute. Nie jego słowa, a Dybuka.

Kościół pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny był największą świątynią w stolicy Wielkopolski. Dybuk uwielbiał to miejsce i właśnie tutaj raz w miesiącu pozwalano mu organizować koncerty chóru. Mijało pięć lat, odkąd te ściany po raz pierwszy usłyszały coś innego niż zawodzenie starych bab w beretach. Kościół przeżył wówczas prawdziwe oblężenie. Wydarzenie przywodziło na myśl festiwal muzyczny, gdzie nieopierzony jeszcze organizator wrzucił dużą gwiazdę na jedną z mniejszych scen. Wokół budowli przypominającej swoim kształtem głowę wieloryba zbierały się grupki ludzi. Niektórzy traktowali to przedsięwzięcie jako okazję do pikniku, inni jako mały Woodstock, na który koniecznie trzeba zabrać gitarę czy instrument perkusyjny przypominający latający spodek, i zrobić tyle hałasu, ile tylko się da. Naraz z wystawionych na zewnątrz głośników zaczął się sączyć głos Dybuka. Cichy, zbliżony do szeptu. Modlił się. Dopiero po kilku minutach hipnotyzujących zdrowasiek raper zaczął śpiewać. Nikt, absolutnie nikt nie zbrukał tego występu jakimkolwiek dźwiękiem.

Teraz było podobnie, tylko głośniki zostały zastąpione smutnymi panami w garniturach o posturze Jaya Cutlera, gotowymi połamać każdego, kto nie miał przepustki umożliwiającej, na podobieństwo biblijnego Jonasza, wejście do wielorybiej paszczy. Jonaszowie zostali starannie wyselekcjonowani przez wdowę po Dybuku, ale Jensen nie czuł się za dobrze w tym towarzystwie. Królowe i królowie internetu robiący niesamowite pieniądze na galach freakfightowych i reklamach chińskiego szajsu. Aktorzy z filmów Vegi, z naczelnym odklejeńcem polskiej kinematografii, który od miesiąca znowu nie był Sebastianem, a jakąś dziwną postacią, której ksywy Jensen za cholerę nie mógł zapamiętać. Inni raperzy, wielu wyraźnie smutnych z powodu odejścia ich kolegi po fachu. Może i przyjaciel, choć Dybuk nieraz twierdził, że tylko Boga może nazwać tym mianem. Jensen zaczął szukać swojego miejsca, bo wewnątrz świątyni także nie mogło być mowy o przypadku. Skojarzyło mu się to z ustalaniem miejsc na weselu, gdzie wujek Grzesiek musi siedzieć jak najdalej od wujka Andrzeja, bo w 1994 ten drugi pożyczył od tego pierwszego pieniądze na remont kuchni i do tej pory nie oddał. Może w tym szaleństwie jest metoda, pomyślał Adam. Przecież niektórzy z tych raperów są ze sobą mocno skonfliktowani, ich bronią jest Instagram, a kulami pisane na szybko stories pełne błędów ortograficznych. Kluczył między rzędami kilka minut; założył, że przypadło mu miejsce na szarym końcu, między jakimiś dalekimi kuzynami albo ciotkami Dybuka. Odwrócił się, kiedy na ramieniu poczuł ciężką jak życie dłoń.

– Rząd pierwszy, miejsce trzynaste – powiedział mechanicznym głosem kolos z firmy ochroniarskiej.

– Ja? To chyba jakaś pomyłka, ja jestem tylko…

– Tam. – Mężczyzna wskazał nieznacznym ruchem głowy. – Macha do pana.

Faktycznie, zajmująca pierwszy rząd, przyodziana w czerń kobieta stała i machała w ich kierunku. Rozpoznał ją dopiero wtedy, kiedy podniosła woalkę. Nawet w takiej sytuacji potrafiła zdobyć się na uśmiech. Jeśli któryś faktycznie wart był milion dolarów, to właśnie ten. Sophie Kuczyńska, wdowa po Dybuku, wyglądała zjawiskowo, co w zaistniałej sytuacji można było odebrać jako niedostateczną wrażliwość.

– Panie Jensen! – zawołała. – Tutaj!

Ja pierdolę, pomyślał. Wyobraził sobie, że w ułamku sekundy oczy wszystkich żałobników kierują się w jego stronę. Na człowieka, który w przeciwieństwie do większości towarzystwa tylko raz był na językach całej Polski i w ogóle mu się to nie podobało.

– All eyes on me, jak u Tupaca – skomentował pod nosem i swoim lekko skaczącym chodem ruszył w kierunku Sophie.

Czuł na sobie ciężar wzroku modelek, aktorów i piosenkarzy, którzy za moment, jak tylko usiądą, prawdopodobnie będą wpisywali w Google jego nazwisko. Przyjął wyciągniętą w jego stronę delikatną, drobną dłoń w czarnej rękawiczce i ostatkiem sił powstrzymał się przed muśnięciem jej wargami. Słyszał, jak w telefonach zapisują się pliki graficzne z jego skonfundowaną podobizną. Widział usta szepczące do najbliżej znajdujących się uszu; najwyraźniej jakiś uczestnik pogrzebu nie mógł się powstrzymać przed zainicjowaniem zabawy w głuchy telefon. Dorośli ludzie, którzy nigdy nie przestali być dziećmi.

Usiadł między Sophie a jej matką. Obok kobiet rozsiedli się ochroniarze, cicho mruczący coś do maleńkich słuchawek umieszczonych w uszach. Adam poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Pomimo czarujących uśmiechów obu Kuczyńskich biło od nich coś nieszczerego. Jakaś kosmiczna energia pochodząca z okolic czarnej dziury albo supernowej, która za moment wybuchnie, a fala uderzeniowa zmiecie wszystko i wszystkich.

Co dziwne, obrządek przebiegał mniej więcej tak samo, jak każdy inny, w którym wcześniej uczestniczył. Adam spodziewał się wyciskających łzy przemów, może jakiegoś występu albo chociaż puszczonego z projektora filmu pod tytułem The Best of Dawid Dybuk. Nawiasem mówiąc, zawsze dziwił go charakter uroczystości pogrzebowych. Skoro nieśmiertelna dusza znalazła się w lepszym miejscu, to powinien się odbyć bal, a nie jakieś smęty z księdzem jako wodzirejem.

Co chwila zerkał kątem oka na Sophie. Nie mógł się nadziwić jej opanowaniu. Wszystkie ruchy kobiety wyglądały na wystudiowane, tak jakby przed mszą zawzięcie je trenowała. Po porannym pilatesie – godzina nauki zachowania na pogrzebie.

Dopiero kiedy klecha wspomniał o bożych dzieciach, a kościelnemu zabrakło miejsca w koszyczku na daninę, Jensen dodał dwa do dwóch. W zasadzie to odjął – w kościele nie było dzieciaków Dybuka. Brakowało całej czwórki. Nie do końca wiedział, co o tym sądzić. Może matka wolała nie narażać ich na wścibskich paparazzi, może chciała uchronić przed ewentualną traumą? Brak obecności młodych Dybuków sprawił, że Jensen spojrzał na Sophie trochę inaczej. Na ile ta kobieta była sobą, a na ile kreacją, rolą odgrywaną każdego dnia przez większą część swojego życia? Wiele mówiono o wpływie matki i o tym, że to właśnie stara Kuczyńska stoi za sukcesem córki, a także za ostatnimi romansami Dybuka ze światem mody. Nie mój cyrk, nie moje, skądinąd niezwykle piękne, małpy, pomyślał Jensen, mówiąc nieco za głośno ostatnie „Bogu niech będą dzięki”. Robił tak od zawsze, bo jeśli ten niebiański dziad jednak istniał, to faktycznie należało mu podziękować za koniec tego nudnego obrządku.

Nie zdążył wstać, gdy poczuł ciepłą dłoń na kolanie i jeszcze cieplejszy oddech przy uchu.

– Pojedzie pan ze mną, panie Jensen. Kamil zaprowadzi pana do samochodu. Ja mam tu jeszcze pewne… zobowiązania.

Chciał zaoponować, ale jeden z kolosów złapał go za bark i pociągnął za sobą. Wokół obu Kuczyńskich wyrosła chmara ludzi, którzy zapewne dostali przepustki jedynie do kościoła. Cmentarz był dla wybrańców wśród wybrańców. Obie kobiety przyjmowały kondolencje, a Jensen dreptał za ochroniarzem, świadomy nienawistnych spojrzeń co poniektórych mężczyzn. Najwyraźniej ci, którzy chcieli zająć miejsce Dybuka, nawet kosztem użerania się z jego dzieciakami, założyli, że Adam ma te same plany. Nawet trochę im współczuł, bo wiedział, doskonale wiedział, jak trudną robotą jest wychowywać chłopaka, a co dopiero czwórkę nieswoich.

Czarny lincoln navigator czekał zaraz przy wyjściu z kościoła. Kolos otworzył mu drzwi, a Jensen wyobraził sobie, jak ochroniarz z łatwością je wyrywa i rzuca na odległość, której nie powstydziłby się medalista olimpijski. Złoty, oczywiście.

Spędził w nim sam jakieś dwadzieścia minut, ale już po upływie trzech wpadł w panikę i zaczął szukać doniesień o swojej obecności na pogrzebie Dybuka. Na razie nic, ale ten stan rzeczy na pewno nie utrzyma się długo.

– Bardzo pana przepraszam, panie Jensen – powiedziała Kuczyńska, otwierając drzwi po drugiej stronie – ale pewne rzeczy mają swój konkretny czas i swoje konkretne miejsce. Nie da się ich przełożyć.

– Rozumiem doskonale. Sam…

– Wiem, że pan rozumie – przerwała mu obcesowo. – To właśnie jeden z powodów, dlaczego jest tu pan, a nie ktoś inny. Pan rozumie stratę. Aż za dobrze, prawda?

– Znowu w punkt. Ale nadal…

– Mój mąż – Kuczyńska znowu to zrobiła – nie mógł popełnić samobójstwa. Po prostu nie mógł.

– Czyli nie wierzy pani w ustalenia śledczych? – Mówił bardzo szybko, gubiąc końcówki niektórych słów. – Udział osób trzecich wykluczono. A ja nie jestem z tych ludzi, którzy żerują na ludzkich tragediach, nie chcę pani pieniędzy za grę w kotka i myszkę, gdzie mysz już dawno siedzi w pułapce.

– Mój mąż jest myszą? Przedziwna analogia.

– Jest tym, który odebrał sobie życie. Czyli w tym przypadku tak, to on jest myszą, ale i pułapką. A mi nie ma kogo łapać.

– Chyba nie do końca się rozumiemy, panie Jensen. Dawid popełnił samobójstwo, co do tego nikt z nas nie ma najmniejszej wątpliwości. Wszystko pan zrozumiał na opak. Mysz faktycznie wpadła w pułapkę, ale to jakiś kot ją do niej zagonił. A pan jest hyclem, który tego niesfornego kociaka musi schwytać. Albo przynajmniej zlokalizować, niesforne kociaki lubią znikać, ot tak.

– Mhm. – Detektyw uśmiechnął się smutno. – A później wracają bez łapy. Lub oka.

– Jeśli się panu uda, ten kociak zniknie na zawsze. I gwarantuję panu, że jeśli zgodzi się pan na nasze warunki, to na pewno tego nie pożałuje.

– Nasze? – zapytał zdziwiony, ale sekundę później domyślił się, o co chodzi. Nigdy nie było duetu Dybuk–Kuczyńska. Zawsze była tylko matka i córka.

– Nasze, moje? Czy to robi dla pana jakąś różnicę?

– Wolałbym wiedzieć, dla kogo dokładnie pracuję. I jakich działań się ode mnie oczekuje.

– I jakich oczekuje się, żeby pan nie podejmował. To może być nawet ważniejsze. Kamil, podasz panu Jensenowi dokumenty? Dziękuję. A teraz wysiądź, proszę, z auta.

Kamil, człowiek, który mógłby zostać mistrzem rzutu młotem, podał mu teczkę z logo Kuczyńska Industries i wykonał polecenie szefowej. Kiedy zamknęły się za nim drzwi navigatora, przez chwilę panowała cisza, po czym kobieta wróciła do tematu.

– Wie pan, co jest kolejnym powodem, dla którego postanowiłyśmy współpracować właśnie z panem?

Znowu ta liczba mnoga, która kłuła go w mózg jak drzazga. Za pierwszym razem Sophie zmieniła temat bardzo szybko. Specjalnie czy był to przypadek? A może to on znowu nie potrafił odpuścić błahego detalu, który doprowadzi do eskalacji jakiegoś konfliktu? Postanowił przemilczeć swoje wątpliwości.

– Ja od dawna nie wierzę w sprawiedliwość, panie Jensen. Nie wierzę w jej instytucjonalny wymiar. Przez setki lat próbowaliśmy ulepszyć coś, co nie wymagało żadnego ulepszenia. Hammurabi miał rację. Pan to doskonale wie, panie Jensen. Bardzo panu współczuję, także dzisiaj, po latach. Ale w tym współczuciu szukam również zrozumienia. I wiem, jestem przekonana, że nie ma dnia, kiedy nie pomyślałby pan, że trzeba było strzelać. Rozwalić mu łeb. Posłać tę kreaturę do piachu. „Wyrwać chwasta”, jak to poetycko ujęto w pewnym klasycznym już polskim filmie. Nie jest tak, panie Jensen?

Adam każdego dnia starał się wdrożyć w życie nauki Daisetza Suzukiego. Istnieje tylko teraz, przyszłość i przeszłość są jedynie wytworami umysłu, rakiem, który toczy ludzkość. Starał się więc być w czarnym lincolnie navigatorze zaparkowanym przed wejściem do największego poznańskiego kościoła. Starał się siedzieć w niezwykle wygodnym, skórzanym siedzeniu. Starał się z całych sił być tu i teraz, skupić się na ulotnym trzepocie rzęs Sophie Kuczyńskiej, ale im intensywniej próbował, tym bardziej był w tamtym mieszkaniu. Oczy modelki przypominały mu te należące do jego żony. Chłód skórzanych obić był bliźniaczo podobny do zimna pistoletu. Zapach perfum Kuczyńskiej przeistaczał się w śmierdzący strachem i paniką własny pot.

W takich momentach zawsze przypominał sobie przypowieść o dwóch mnichach idących wąską górską ścieżką. Po kilku kilometrach wyczerpującego spaceru mnisi natknęli się na przeszkodę – przez drogę, którą podążali, przepływała rwąca rzeka. Tuż przed akwenem zauważyli piękną kobietę, która za nic nie potrafiła sobie poradzić z nurtem. Jeden z nich, ignorując klasztorne zasady zakazujące kontaktów z kobietami, wziął ją na barana i przeniósł na drugą stronę. Przeszedłszy rzekę, mnisi ruszyli w swoją stronę, ale ten, który na kobietę nawet nie spojrzał, jeszcze przez wiele kilometrów wędrówki nie mógł uwierzyć w to, co zrobił jego kompan. Wreszcie nie wytrzymał i zapytał go wprost o powód tamtego czynu. Drugi mnich jedynie się uśmiechnął i zapytał przewrotnie: „Ja tę kobietę zostawiłem już po drugiej stronie rzeki, a ty nadal ją niesiesz?”.

Jensen przez lata próbował być tym, który potrafi zapomnieć.

– No dobrze – powiedział wreszcie, zbierając myśli. – Załóżmy, że będę pracował dla pani. Pań. Was, faktycznie nieistotne. Robocza teoria zatem jest taka, że Dawid Dybuk pod czyimś wpływem czy też za czyjąś namową się zabił. Tak?

– Adam Jensen, siła dedukcji warta każdej złotówki. Przepraszam, ironia zawsze pozwalała mi przetrwać w momentach, kiedy gaśnie pewność siebie. Ten dzień mógłby się już skończyć.

– Coś o tym wiem, niestety.

– Będzie kiedyś lepiej?

– Nie będzie – odparł po chwili namysłu. – Moje życie od tamtej pory przypomina spadanie z rękami przywiązanymi do ciała. Nawet gdybym potrafił latać, to spadałbym dalej.

– Piękne. Smutne, ale piękne.

– Kiedyś pisałem wiersze.

– Naprawdę? Dawid pewnie… – Urwała i gwałtownie nabrała powietrza. – Dawid pewnie powiedziałby, że właśnie to sprawia, że jest pan dobry w swojej pracy.

– Nie bardzo wiem, dlaczego poezja miałaby być przydatna w pracy prywatnego detektywa.

– Sztuka, jakakolwiek. Pozwala myśleć nieszablonowo. Dawid bardziej szanował malarza pokojowego, który po godzinach zajmuje się fotografią makro, niż architekta spędzającego godziny na polu golfowym.

– Dość konkretne przykłady.

– Bo prawdziwe.

– Mhm. Nie lubił sportu?

– To zależy. Sam chodził tylko na siłownię i od święta oglądał piłkę nożną.

– Jaka drużyna?

– Manchester.

– Który, bo są dwa? City i… Przepraszam, to bez znaczenia, a pani jest w żałobie – zreflektował się. – Chyba za bardzo przywykłem do zadawania pytań. Zazwyczaj konkretnych. Jakieś podejrzenia? Kto mógłby go skłonić do popełnienia samobójstwa? Kto najwięcej zyskuje na tym, że Dawid Dybuk nie żyje?

– Nasi chłopcy. Kilka miesięcy temu Dawid zerwał wszystkie umowy, jakie miał z majorsami. Cały katalog od samego początku kariery należy do niego. Należał. Teraz jest w rękach całej czwórki. Cztery równe części. To znaczy będzie, kiedy wszyscy skończą osiemnaście lat. Zgodnie z wolą Dawida.

– A do tego czasu?

– Do tego czasu ja nim zarządzam. I mam zamiar robić to w taki sposób, żeby tylko zyskiwał na wartości.

– Czyli czysto teoretycznie…

– Czysto teoretycznie, panie Jensen – znowu zaczęło się przerywanie, wrócił chłód w głosie – mieliśmy rozdzielność majątkową. Ja nie miałam w tym żadnego interesu. Proszę podpisać dokumenty, szczególnie te dotyczące NDA. Wie pan, co to znaczy?

– Niestety.

– Niestety? Chyba nie wyobraża pan sobie…

– Niestety – teraz Jensen zdobył się na wejście jej w słowo – bo to trochę smutne. Kiedyś wystarczyło zaufanie.

– To prawda. – Uśmiechnęła się i zapukała w przyciemnianą szybę. – Ale kiedyś takie informacje nie były tyle warte. Jesteśmy w kontakcie – skonstatowała. – Mogę panu zadać jedno pytanie?

– Pracuję dla pani, więc proszę ich zadawać jak najwięcej. Może to pomoże nam trafić na jakikolwiek trop.

– To raczej prywatne pytanie. Nadal mogę?

– Nadal.

– Naprawdę widział diabły? I to one kazały mu to robić? To one kazały mu zabić pana żonę?

– Diabły nie istnieją, pani Kuczyńska. Chyba że te czerwone, z Old Trafford.

Wyszedł z samochodu, który kiedyś był jego marzeniem, i powolnym krokiem skierował się do swojego rzęcha. Telefon w kieszeni kurtki zaczął wibrować, a Jensen doskonale wiedział, co właśnie się wydarzyło. Nienawidził internetu prawie tak bardzo, jak nienawidził siebie.

usuń_to!

Copyright © by Tomasz Żak 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Paulina Stoparek

Korekta – Julia Młodzińska, Aneta Wieczorek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383304199

ISBN epub: 9788383304205

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl