32,00 zł
11 osób interesuje się tą książką
Detektyw Robert Hunter musi zmierzyć się ze swoją przeszłością, żeby przechytrzyć najbardziej perfidnego mordercę, z jakim miał do czynienia. W prowincjonalnym miasteczku w stanie Wyoming dochodzi do wypadku. Kierowca ciężarówki, który zasłabł za kierownicą, wjechał do przydrożnego baru, po drodze taranując stojący na parkingu samochód. Wypadek okazuje się jednak dużo bardziej makabryczny, kiedy w bagażniku potrąconego auta policja znajduje ludzkie głowy. Szeryf aresztuje człowieka podejrzanego o podwójne morderstwo. W trakcie śledztwa dokonuje przerażającego odkrycia… Sprawę przejmuje FBI, ale tym razem agenci muszą poprosić o pomoc z zewnątrz. Zwracają się do Roberta Huntera, psychologa, który swego czasu specjalizował się w badaniu zachowań przestępców, a obecnie jest inspektorem policji w Los Angeles w wydziale zajmującym się szczególnie brutalnymi przestępstwami. Podczas przesłuchań Hunter dociera do straszliwych tajemnic, których nikt się nie spodziewał, a tożsamość samego mordercy okazuje się tak niejasna, że nawet FBI nie zdawało sobie sprawy z jego istnienia… aż do teraz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 457
Tytuł oryginału:
AN EVIL MIND
Copyright © Chris Carter 2014
Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Szara Sowa
Redakcja: Małgorzata Najder
Korekta: Magdalena Bargłowska, Marta Chmarzyńska, Anna Gauza
ISBN: 978-83-8110-031-1
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2017
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Powieść ta bardzo się różni od moich poprzednich, głównie dlatego, że pisząc ten thriller, po raz pierwszy w znacznym stopniu oparłem fabułę i postaci na autentycznych wydarzeniach i ludziach, z którymi zetknąłem się jako psycholog badający zachowania przestępców. Z oczywistych powodów nazwiska osób i nazwy geograficzne zostały zmienione.
Chciałbym zadedykować tę powieść uczestnikom przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii konkursu dla czytelników, który miał wyłonić postać jednej z ofiar przedstawionych w tym thrillerze, a zwłaszcza zwyciężczyni, Karen Simpson, niesłychanie sympatycznej dziewczynie z Południowej Walii. Mam nadzieję, że wszystkim Wam się spodoba.
– Dzień dobry, szeryfie. Dzień dobry, Bobby – zawołała zza kontuaru pulchna ciemnowłosa brunetka z małym serduszkiem wytatuowanym na lewym nadgarstku. Nie musiała obracać głowy w prawo, w stronę wiszącego na ścianie zegara, by wiedzieć, że właśnie minęła szósta rano.
W każdą środę szeryf Walton i jego zastępca, Bobby Dale, przychodzili do baru U Nory stojącego przy parkingu dla ciężarówek tuż przy wjeździe do Wheatland, żeby zjeść na śniadanie kawałek ciasta, które było, jak głosiła fama, najlepsze w całym Wyoming. Codziennie serwowano inny smak, a środa była dniem szarlotki z cynamonem, którą szeryf lubił najbardziej. Wiedział, że pierwsza partia wychodzi z pieca punktualnie o szóstej, a nie było nic lepszego od smaku świeżo upieczonej szarlotki.
– Dzień dobry, Beth – odparł Bobby, strzepując krople deszczu z rękawów kurtki. – Mamy tu dziś prawdziwe oberwanie chmury – dodał, potrząsając nogą, jakby obsikał sobie spodnie.
Letnie ulewy w południowo-wschodnim Wyoming nie były niczym nadzwyczajnym, ale tak gwałtownie jak tego ranka nie padało tutaj od początku roku.
– Dzień dobry, Beth – powtórzył jak echo szeryf, zdejmując kapelusz, po czym wytarł twarz chusteczką i rozejrzał się po wnętrzu baru. O tej porze dnia i przy takiej pogodzie lokal nie był zatłoczony jak zwykle. Z piętnastu stolików zajęte były tylko trzy.
Najbliżej drzwi siedziało dwoje młodych ludzi, na oko dwudziestokilkuletnich, którzy jedli naleśniki. Szeryf domyślił się, że przyjechali zdezelowanym srebrnym volkswagenem golfem, który stał zaparkowany przed barem.
Kolejny stolik zajmował potężny mężczyzna o wygolonej do skóry głowie, na której lśniły kropelki potu. Mógł ważyć co najmniej sto pięćdziesiąt kilo, a taką ilością jedzenia, jaka spoczywała przed nim, można by nakarmić bez trudu dwóch, a nawet trzech głodnych ludzi.
Przy ostatnim stoliku pod oknem siedział wysoki facet. Miał szpakowate włosy, gęste wąsy sięgające podbródka i złamany nos, a jego przedramiona pokrywały wyblakłe tatuaże. Skończył już śniadanie i siedział z zamyśloną miną rozparty na krześle, bawiąc się paczką papierosów, jakby musiał podjąć jakąś bardzo trudną decyzję.
Szeryf nie miał wątpliwości, że stojące na parkingu dwie wielkie ciężarówki należą do tych dwóch.
Przy końcu baru siedział schludnie ubrany mężczyzna, który jadł pączka z nadzieniem czekoladowym, popijając go czarną kawą z kubka, i przeglądał poranną gazetę. Wyglądał na czterdzieści lat, miał krótkie włosy i modną, starannie przystrzyżoną bródkę. Musiał przyjechać tym granatowym fordem taurusem, który stoi za rogiem budynku – doszedł do wniosku Walton.
Beth puściła oko do szeryfa.
– W samą porę. Właśnie wyjęłam ciasto z pieca – powiedziała i lekko wzruszyła ramionami. – Jakby pan nie wiedział.
Słodka woń świeżej szarlotki z wyraźną nutą cynamonu zdążyła już wypełnić cały lokal.
– Dla nas to co zawsze, Beth. – Walton uśmiechnął się i usiadł przy barze.
– Już się robi.
Kobieta zniknęła w kuchni, skąd wróciła po chwili, niosąc dwa wielkie kawałki ciasta polane miodem. Prezentowały się nad wyraz apetycznie.
– Hm… – Mężczyzna siedzący przy końcu baru nieśmiało uniósł rękę niczym chłopiec, który prosi nauczyciela o udzielenie mu głosu. – Czy zostało jeszcze trochę tej szarlotki?
– Oczywiście – odparła Beth z uśmiechem.
– W takim razie czy mógłbym również dostać kawałek?
– To dla mnie też – zawołał od swojego stolika zwalisty kierowca, który już się oblizywał.
– I dla mnie – odezwał się ten z wąsami, chowając papierosy do kieszeni kurtki. – Ten placek całkiem nieźle pachnie.
– I równie dobrze smakuje – dodała Beth.
– Bardzo oględnie powiedziane. Zaraz poczujecie się jak w niebie – rzekł Walton, odwracając się do siedzących przy stolikach gości. Wtem otworzył szeroko oczy ze zdumienia. – O, ja pierdolę – wykrztusił, zeskakując ze stołka.
Widząc reakcję szefa, Bobby Dale obrócił się błyskawicznie i podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Przez wielkie okno, przy którym siedziała para dwudziestolatków, zobaczył światła pędzącego w ich stronę pikapa. Wyglądało na to, że kierowca stracił panowanie nad pojazdem.
– Co jest, do cholery? – Bobby zeskoczył na podłogę.
Wszyscy jak na komendę skierowali wzrok w stronę okna i na wszystkich twarzach pojawił się ten sam wyraz zaskoczenia. Samochód gnał prosto na nich jak pocisk i nic nie wskazywało na to, że zboczy z kursu albo się zatrzyma. Do uderzenia pozostały dwie, może trzy sekundy.
– Kryć się! – krzyknął szeryf Walton, ale nie musiał tego robić.
Wszyscy w barze odruchowo zerwali się z miejsc, żeby usunąć się na bok. Było oczywiste, że jadąc z taką prędkością, pikap staranuje ścianę i najprawdopodobniej wbije się w głąb aż po samą kuchnię, niszcząc wszystko i zabijając każdego, kto znajdzie się na jego drodze. Bar wypełniły okrzyki przerażenia i chaotyczna krzątanina. Klienci wiedzieli, że mają za mało czasu, żeby uciec w bezpieczne miejsce.
Ogłuszający huk zagrzmiał niczym wybuch bomby, a siła uderzenia zatrzęsła podłogą budynku. Szeryf Walton pierwszy uniósł głowę i dopiero po chwili dotarło do niego, że rozpędzony samochód jakimś cudem nie uderzył w bar. Zdumiony zmarszczył czoło.
– Wszyscy cali? – zawołał w końcu, rozglądając się gorączkowo.
Odpowiedziały mu bełkotliwe potakiwania dobiegające z różnych zakamarków.
Szeryf i jego zastępca natychmiast zerwali się na równe nogi i wybiegli na zewnątrz. Chwilę później podążyli za nimi inni. W ciągu ostatnich kilku minut deszcz przybrał na sile i lejące się z nieba strugi wody znacznie ograniczały widoczność.
Za sprawą szczęśliwego zrządzenia losu zaledwie kilka metrów przed frontową ścianą baru koło pikapa natrafiło na głęboki wybój i samochód gwałtownie odbił w lewo, mijając budynek o centymetry. Skręcając, zahaczył o tył granatowego taurusa, po czym uderzył z impetem w przybudówkę, w której znajdowały się dwie łazienki i składzik, obracając ją w ruinę. Na szczęście w środku nikogo nie było.
– O, ja pierdolę! – wysapał Walton, czując, że serce podjeżdża mu do gardła.
Uderzenie zamieniło pikapa w zwały poskręcanej blachy, a przybudówka nadawała się już tylko do rozbiórki. Przeskakując nad resztkami pogruchotanych ścian, szeryf jako pierwszy dotarł do wraku. W środku znajdował się tylko kierowca, siwowłosy mężczyzna na oko przed sześćdziesiątką, ale trudno było to stwierdzić z całą pewnością. Nie wyglądał znajomo, a szeryf był pewien, że nigdy nie widział tego samochodu w okolicy. To był stary zardzewiały chevrolet z początku lat dziewięćdziesiątych, bez poduszek powietrznych, i chociaż kierowca miał zapięty pas, impet zderzenia był zbyt potężny. Maska półciężarówki wraz z silnikiem przemieściła się do tyłu, miażdżąc kabinę, a deska rozdzielcza i kierownica wgniotły klatkę piersiową mężczyzny w oparcie fotela. Poharataną odłamkami przedniej szyby twarz miał całą we krwi, a jeden z ostrych kawałków szkła przebił mu gardło.
– Jasny szlag – wycedził szeryf przez zęby, stojąc przy drzwiach samochodu. Nie musiał sprawdzać pulsu, żeby wiedzieć, że ma przed sobą trupa.
– O mój Boże! – wykrzyknęła drżącym głosem Beth parę metrów za jego plecami.
Walton obrócił się do niej i uniósł ręce, dając znak, aby się zatrzymała.
– Nie podchodź tu, Beth. Wracaj do środka i tam zostań – rozkazał stanowczym tonem i przeniósł wzrok na klientów baru, którzy zbliżali się szybko do rozbitego samochodu. – Proszę wejść z powrotem do baru. To rozkaz. Teraz to jest miejsce wypadku i nie wolno tu chodzić. Czy to jasne?
Wszyscy przystanęli, ale nikt nie zamierzał odchodzić. Szeryf rozejrzał się, wypatrując swojego zastępcy i dostrzegł go stojącego przy bagażniku forda taurusa. Na jego twarzy wyraz głębokiego osłupienia mieszał się ze zgrozą.
– Wezwij ambulans i strażaków, Bobby – zawołał do niego Walton. – Szybko!
Bobby Dale ani drgnął.
– Otrząśnij się, do jasnej cholery. Słyszałeś, co mówię? W tej chwili bierz radio i wzywaj mi tu ambulans i straż.
Bobby stał nieruchomo. Sprawiał wrażenie, jakby ogarniały go mdłości. Dopiero wtedy szeryf zdał sobie sprawę, że jego zastępca nie patrzy na niego ani na pokiereszowany samochód. Jego wzrok spoczywał na granatowym taurusie. Przed zderzeniem z przybudówką pikap na tyle mocno zawadził o tył forda, że klapa bagażnika odskoczyła do góry.
Nagle Bobby wyrwał się z odrętwienia i sięgnął po broń.
– Nie ruszać się – krzyknął, trzymając pistolet w drżących rękach i mierząc po kolei do każdego z gości. – Szeryfie – dodał łamiącym się głosem. – Chyba powinien pan to zobaczyć.
PIĘĆ DNI PÓŹNIEJ
HUNTINGTON PARK, LOS ANGELES, KALIFORNIA
Drobna ciemnowłosa dziewczyna przesunęła nad skanerem ostatni z artykułów i uniosła wzrok na stojącego przy kasie młodego mężczyznę.
– Płaci pan trzydzieści cztery sześćdziesiąt dwa – oznajmiła beznamiętnym tonem.
Mężczyzna skończył pakować zakupy do plastikowych toreb i podał jej kartę kredytową. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia jeden lat. Kasjerka przesunęła kartę przez czytnik, odczekała kilka sekund, po czym przygryzła dolną wargę i spojrzała nieufnie na klienta.
– Przykro mi, ale transakcja została odrzucona – powiedziała, zwracając mu kartę.
Młodzieniec wpatrywał się w nią, jakby mówiła w obcym języku.
– Co? – Przez chwilę oglądał kartę, a potem znów popatrzył na dziewczynę. – To musi być pomyłka. Na pewno zostały mi jakieś środki. Mogłaby pani jeszcze raz spróbować?
Kasjerka lekko wzruszyła ramionami i powtórzyła operację. Mijały pełne napięcia sekundy.
– Przykro mi, proszę pana, ale znów to samo – rzekła. – Może chciałby pan zapłacić inną kartą?
Zakłopotany mężczyzna lekko pokręcił głową.
– Nie mam innej karty – odparł nieśmiało.
– A bony towarowe? – zapytała, ale odpowiedział jej taki sam przeczący ruch głowy.
Dziewczyna czekała, podczas gdy klient zaczął przekopywać kieszenie w poszukiwaniu gotówki. Udało mu się uzbierać kilka banknotów jednodolarowych i garść monet. Szybko podliczył drobniaki i po chwili namysłu znów skierował w stronę kasjerki przepraszające spojrzenie.
– Niestety brakuje mi około dwudziestu sześciu dolarów – odezwał się. – Będę musiał odłożyć kilka rzeczy.
Większość jego zakupów stanowiły artykuły dla niemowląt – paczka pieluch, dwa słoiczki z przecierem, puszka mleka w proszku, opakowanie chusteczek nawilżanych i mała tubka maści przeciw odparzeniom. Oprócz tego w torbie spoczywały najbardziej niezbędne produkty żywnościowe – chleb, mleko, trochę warzyw i owoców, jajka i puszka zupy – wszystkie najtańszych marek. Dwudziestolatek nie tknął żadnej z rzeczy dla dziecka, za to całą resztę wyłożył na taśmę.
– Mogłaby pani zobaczyć teraz, ile to będzie kosztować?
– Nie trzeba – odezwał się stojący za nim wysoki mężczyzna o wysportowanej sylwetce, wyrazistych rysach twarzy i łagodnym spojrzeniu. Wyjął z portfela dwa banknoty dwudziestodolarowe i podał je kasjerce, która spojrzała na niego, marszcząc czoło. – Ja zapłacę – rzekł, patrząc na nią, a następnie zwrócił się do młodzieńca. – Może pan wszystko z powrotem zapakować. To prezent ode mnie.
Młody człowiek popatrzył na niego zmieszany i oniemiały z wrażenia.
– Wszystko w porządku – dodał wysoki mężczyzna i obdarzył go pokrzepiającym uśmiechem. – Proszę się tym nie przejmować.
– Nie wiem, jak panu dziękować – zdołał w końcu wykrztusić dwudziestolatek i wyciągnął do niego rękę. Słowa więzły mu w gardle, a jego oczy zrobiły się wilgotne.
Mężczyzna uścisnął jego dłoń i uspokoił go wyrozumiałym skinieniem głowy.
– To był najbardziej życzliwy gest, jaki tutaj widziałam – odezwała się kasjerka, kiedy młodzieniec spakował zakupy i wyszedł. Jej oczy też lekko się szkliły.
Wysoki mężczyzna tylko się do niej uśmiechnął.
– Mówię poważnie – dodała dziewczyna. – Pracuję w tym sklepie od trzech lat i wiele razy patrzyłam, jak ludzie muszą odkładać rzeczy przy kasie, bo zabrakło im pieniędzy, ale nigdy nie widziałam, żeby ktoś zachował się tak jak pan.
– Każdy czasem potrzebuje trochę wsparcia. Nie ma się czego wstydzić. Dzisiaj ja pomogłem jemu, może kiedyś on pomoże komuś innemu.
Kasjerka uśmiechnęła się, a w jej oczach znów wezbrały łzy wzruszenia.
– To prawda, że każdy czasem potrzebuje wsparcia, ale tak niewielu ludzi jest chętnych do pomocy. Zwłaszcza, jeżeli trzeba sięgnąć do kieszeni.
Mężczyzna przyznał jej rację, w milczeniu kiwając głową.
– Już tu kiedyś pana widziałam – powiedziała dziewczyna, skanując jego zakupy. Na wyświetlaczu pojawiła się kwota 9,49.
– Mieszkam niedaleko stąd – odparł, podając jej banknot dziesięciodolarowy.
Kasjerka znieruchomiała na chwilę, spoglądając mu w oczy.
– Mam na imię Linda – powiedziała, wskazując skinieniem głowy na swój identyfikator i wyciągnęła rękę.
– Robert – przedstawił się mężczyzna i uścisnął jej dłoń. – Miło cię poznać.
– Widzisz, tak sobie pomyślałam… – ciągnęła Linda, wydając mu resztę. – Kończę dziś pracę o szóstej. Skoro mieszkasz niedaleko, może wybralibyśmy się gdzieś na kawę?
Mężczyzna zawahał się przez krótką chwilę.
– Byłoby naprawdę miło – odezwał się wreszcie. – Ale dziś wieczorem mam samolot. Moje pierwsze wakacje od… – Zawiesił głos i zmrużył oczy. – Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na wakacjach.
– Znam to uczucie – odparła dziewczyna lekko zawiedzionym tonem.
Mężczyzna pozbierał zakupy i odwrócił wzrok w stronę kasjerki.
– A gdybym zadzwonił do ciebie za dziesięć dni, po powrocie? Może wtedy wybralibyśmy się na kawę.
Linda spojrzała w jego stronę, a na jej ustach pojawił się słaby uśmiech.
– Świetny pomysł – powiedziała i szybko zapisała na karteczce swój numer telefonu.
Kiedy mężczyzna wyszedł na ulicę, w kieszeni jego kurtki zadzwoniła komórka.
– Detektyw Robert Hunter, wydział zabójstw – odezwał się, odbierając połączenie.
– Robercie, wyjechałeś już?
Rozpoznał w słuchawce głos Barbary Blake, szefowej sekcji kryminalnej policji w Los Angeles. Tej samej, która zaledwie przed dwoma dniami wysłała Huntera i jego partnera, detektywa Carlosa Garcię, na dwutygodniowy urlop, po tym, jak zakończyli bardzo trudne i męczące śledztwo w sprawie seryjnego mordercy.
– Jeszcze nie – odparł Hunter sceptycznym tonem. – Wylatuję dziś w nocy. A czemu pytasz?
– Naprawdę jest mi strasznie przykro, że ci to robię – zaczęła Blake z autentycznym żalem w głosie. – Ale muszę cię wezwać do siebie.
– Kiedy?
– Natychmiast.
W porze lunchu przejechanie dwunastokilometrowego dystansu z Huntington Park do Komendy Głównej Policji mieszczącej się w centrum Los Angeles zajęło Hunterowi niewiele ponad trzy kwadranse.
Wydział Kryminalny znajdujący się na czwartym piętrze słynnego Szklanego Domu przy Pierwszej Zachodniej ulicy zajmował otwartą przestrzeń. Ustawionych ciasno obok siebie biurek nie rozdzielały cienkie ścianki ani wymalowane na podłodze linie wyznaczające granice między miejscami pracy. Panująca tam atmosfera przywodziła na myśl uliczne targowisko w niedzielny poranek, ruchliwe i hałaśliwe.
Biuro kapitan Blake mieściło się w przeciwległym końcu przestronnej sali. Zamknięte drzwi nie były niczym nadzwyczajnym ze względu na wszechobecny gwar, ale opuszczone żaluzje, które zasłaniały przeszkloną ścianę boksu, nie zwiastowały niczego dobrego.
Hunter powoli ruszył przed siebie, manewrując między biurkami i wymijając ludzi.
– Hej, co do cholery tu robisz? – zapytał detektyw Perez, odrywając wzrok od monitora, gdy Hunter mijał jego biurko. – Myślałem, że jesteś na wakacjach.
– Bo jestem. – Hunter przytaknął skinieniem głowy. – Wylatuję dziś w nocy. Ale najpierw muszę jeszcze wpaść na słówko do szefowej.
– Wylatujesz? – Perez wyglądał na zaskoczonego. – To brzmi poważnie. Dokąd się wybierasz?
– Na Hawaje. Pierwszy raz w życiu.
Na twarzy Pereza pojawił się uśmiech.
– Nieźle. Też bym chętnie poleciał sobie teraz na Hawaje.
– Może chciałbyś, żeby ci przywieźć girlandę z kwiatów albo koszulę w palmy? – Perez skrzywił się z niesmakiem.
– Dzięki. Ale gdyby ci się udało przemycić w walizce parę hawajskich tancerek, to biorę. Żeby mi co noc tańczyły hula w moim łóżku, wiesz, o czym mówię – rzekł, kiwając energicznie głową, jakby chciał zaakcentować każde słowo.
– Zawsze możesz sobie pomarzyć – odparł Hunter rozbawiony ożywieniem kolegi.
– Baw się dobrze, stary.
– Taki mam zamiar – powiedział Hunter na odchodnym i ruszył dalej.
Przed drzwiami biura zatrzymał się na chwilę i wiedziony instynktowną ciekawością przechylił głowę, by zajrzeć do środka przez szybę, ale niczego nie udało mu się zobaczyć, ponieważ żaluzje szczelnie zasłaniały widok. Zapukał dwa razy.
– Proszę. – Ze środka dobiegł jak zwykle stanowczy głos kapitan Blake.
Nacisnął klamkę i przestąpił próg.
W przestronnym, rzęsiście oświetlonym wnętrzu panował nieskazitelny porządek. Jedną ze ścian w całości zajmowała biblioteczka, na której półkach stały w idealnie równych rzędach książki o dobranych kolorystycznie grzbietach. Przeciwległą ścianę pokrywały oprawione w ramki fotografie, dyplomy i nagrody, wszystkie rozmieszczone symetrycznie względem siebie. We wschodniej ścianie znajdowało się ogromne, sięgające od podłogi do sufitu okno, za którym rozciągał się widok na South Main Street, a naprzeciwko masywnego biurka stały dwa wyściełane skórą fotele.
Kapitan Barbara Blake stała przy oknie. Jej długie czarne włosy były upięte w elegancki kok, z którego sterczały dwie drewniane szpilki. Miała na sobie białą jedwabną bluzkę i prostą granatową spódnicę. Obok niej stała z kubkiem parującej kawy w ręku szczupła i bardzo atrakcyjna kobieta, której Hunter nigdy wcześniej nie widział. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, była ubrana w klasyczny czarny kostium, który kontrastował z długimi jasnymi włosami, a oczy miały barwę intensywnego błękitu. Sprawiała wrażenie osoby, która zazwyczaj potrafi zachować całkowity spokój bez względu na sytuację, ale teraz postawa jej ciała zdradzała, że jest czymś przejęta.
Kiedy Hunter wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, siedzący w jednym z foteli wysoki i szczupły mężczyzna, który również miał na sobie elegancki czarny garnitur, obrócił się w jego stronę. Był grubo po pięćdziesiątce, ale worki pod oczami i mięsiste obwisłe policzki, które sprawiały, że jego twarz miała w sobie coś z buldoga, postarzały go o co najmniej dziesięć lat. Przerzedzone siwe włosy, których resztki wciąż zdobiły jego głowę, nosił schludnie zaczesane.
Hunter, zaskoczony, na chwilę zastygł w bezruchu i zmrużył oczy.
– Cześć, Robercie – odezwał się mężczyzna, wstając z fotela.
Jego chrapliwy głos, nadwyrężony przez wiele lat palenia, brzmiał zaskakująco mocno jak na człowieka, który wyglądał tak, jakby nie spał od kilku dni.
Hunter przyglądał mu się przez parę sekund, potem przeniósł wzrok na jasnowłosą kobietę, aż w końcu spojrzał na swoją przełożoną.
– Wybacz, Robercie – odezwała się kapitan Blake, przekrzywiając lekko głowę. W jej oczach zagościł lodowaty chłód, kiedy zerknęła w stronę mężczyzny stojącego naprzeciwko Huntera. – Po prostu zjawili się niezapowiedziani godzinę temu. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że wypadałoby zadzwonić i mnie uprzedzić.
– Jeszcze raz przepraszam – powiedział wysoki mężczyzna cichym, ale stanowczym głosem. Bez wątpienia był nawykły do wydawania rozkazów i ich egzekwowania. – Dobrze wyglądasz – zwrócił się do Huntera. – Ale ty zawsze dobrze wyglądasz, Robercie.
– Ty również, Adrianie – odparł Hunter bez przekonania, po czym zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę na powitanie.
Jako dyrektor Krajowego Centrum Analitycznego FBI Adrian Kennedy nadzorował pracę Sekcji Badań Behawioralnych – wyspecjalizowanej komórki, która pomagała organom ścigania w kraju i za granicą w rozwiązywaniu nietypowych spraw i tropieniu seryjnych morderców.
Hunter doskonale wiedział, że jeśli nie było to absolutnie konieczne, Adrian Kennedy nigdzie nie podróżował. Obecnie koordynował większość prac wydziału ze swojego gabinetu w Waszyngtonie, ale nie był typem karierowicza. Wstąpił do FBI w młodym wieku i szybko zaprezentował swoje wybitne zdolności przywódcze. Posiadał również wrodzoną umiejętność motywowania ludzi. Jego zalety nie uszły uwadze przełożonych i wkrótce otrzymał przydział do zaszczytnej służby w ochronie prezydenta. Dwa lata później udaremnił próbę zamachu, stając na linii strzału i biorąc na siebie kulę, która miała zabić najpotężniejszego człowieka na ziemi, za co otrzymał wysokie odznaczenie i list z osobistymi podziękowaniami od prezydenta. Kilka lat po tym incydencie, w czerwcu 1984 roku, powstało Krajowe Centrum Analityczne. FBI szukało dyrektora nowo utworzonej instytucji, człowieka obdarzonego wrodzonym talentem przywódczym. Adrian Kennedy znalazł się na szczycie listy kandydatów.
– To jest agentka specjalna Courtney Taylor – oznajmił Kennedy, wskazując głową w stronę jasnowłosej kobiety.
Blondynka podeszła do Huntera i wyciągnęła rękę na powitanie.
– Miło cię poznać, detektywie Hunter. Wiele o tobie słyszałam.
Głos Taylor brzmiał niezwykle uwodzicielsko, łącząc w sobie dziewczęcą łagodność z wyważoną pewnością siebie, co robiło wręcz rozbrajające wrażenie. Chociaż miała delikatne ręce, mocno i pewnie uścisnęła jego dłoń, jak kobieta interesu, która właśnie podpisała ważny kontrakt.
– Również jest mi miło – odparł Hunter uprzejmie. – I mam nadzieję, że nie słyszałaś o mnie samych złych rzeczy.
Taylor obdarzyła go nieśmiałym, ale szczerym uśmiechem.
– Nie było żadnych złych rzeczy.
Hunter obrócił się z powrotem w stronę Kennedy’ego.
– Cieszę się, że zdołaliśmy cię złapać, zanim wyjechałeś na urlop – powiedział dyrektor Krajowego Wydziału Analitycznego i nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, zapytał: – Wybierałeś się w jakieś sympatyczne miejsce?
Hunter w milczeniu patrzył mu w oczy.
– To musi być jakaś parszywa sprawa – odezwał się wreszcie. – Bo wiem, że nie jesteś z tych, co słodzą komukolwiek. Wiem również, że nie obchodzi cię, gdzie zamierzam spędzić urlop, więc może odpuśćmy sobie to wciskanie kitu. O co chodzi, Adrianie?
Kennedy zastanawiał się przez chwilę, jak gdyby starannie ważył każde słowo, zanim odpowiedział.
– O ciebie, Robercie. Chodzi o ciebie.
Hunter popatrzył w stronę kapitan Blake, która przepraszająco wzruszyła ramionami, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
– Nie powiedzieli mi zbyt wiele, ale z tego co wiem, sprawa może cię zainteresować. – Barbara Blake podeszła do swojego biurka. – Lepiej, żeby oni ci wszystko powiedzieli.
Hunter wbił w Kennedy’ego wyczekujące spojrzenie.
– Może usiądziesz, Robercie? – zaproponował agent, zerkając na jeden z foteli.
– Dziękuję, postoję.
– Napijesz się kawy? – Kennedy wskazał na stojący w kącie ekspres, ale odpowiedziało mu milczenie, a oczy Huntera przybrały jeszcze bardziej nieustępliwy wyraz. – No dobra, w porządku. – Uniósł ręce w geście kapitulacji, jednocześnie dając agentce Taylor ledwie zauważalny znak skinieniem głowy i z powrotem rozsiadł się w fotelu. – Przejdźmy do rzeczy.
Taylor odstawiła kubek z kawą i stanęła tuż za oparciem jego fotela.
– No dobrze – zaczęła. – Pięć dni temu około szóstej rano niejaki John Garner, jadąc na południe drogą krajową numer osiemdziesiąt siedem, doznał ataku serca. Akurat znajdował się na peryferiach Wheatland, małej miejscowości w południowo-wschodnim Wyoming. Oczywiście stracił panowanie nad kierownicą swojego pikapa.
– Tamtego ranka padał ulewny deszcz, a poza panem Garnerem w samochodzie nie było nikogo – wtrącił Kennedy i dał swojej podwładnej znak, aby kontynuowała.
– Być może już to wiesz – mówiła dalej Taylor – ale osiemdziesiątka siódemka ciągnie się z Montany aż do południowego Teksasu i jak w przypadku większości naszych dróg krajowych, o ile dany odcinek nie przebiega przez obszar zaludniony albo miejsce zagrożone wypadkami, nie ma przy niej żadnych barierek, murków, wysokich krawężników ani wysepek… niczego, co mogłoby powstrzymać pojazd przed wypadnięciem z jezdni.
– A obszar, o którym mówimy, nie spełnia warunków minimalnej gęstości zaludnienia ani nie należy do zagrożonych wypadkami – dodał Kennedy.
– Tak się szczęśliwie złożyło, albo i pechowo, w zależności od punktu widzenia, że pan Garner doznał ataku serca, kiedy mijał niewielki bar z parkingiem dla ciężarówek – ciągnęła Taylor. – Stracił przytomność, a jego samochód zjechał z drogi, przeciął trawnik i kierował się w stronę baru. Jak wynika z relacji świadków, pikap Garnera pędził prosto na frontową ścianę budynku. O tak wczesnej porze, a może również z powodu ulewy, w środku znajdowało się tylko dziesięć osób, siedmioro klientów i troje pracowników. Wśród klientów był miejscowy szeryf i jeden z jego zastępców. – Taylor przerwała na moment i odchrząknęła. – Jednak w ostatniej chwili coś musiało się wydarzyć, bo samochód gwałtownie zboczył z kursu i minął bar o niecały metr. Eksperci od wypadków drogowych ustalili, że jedno z kół wpadło w głęboki wybój kilka metrów przed budynkiem i to sprawiło, że pojazd ostro skręcił w lewo.
– A potem uderzył w przybudówkę – odezwał się znów Kennedy. – Nawet jeżeli atak serca nie zabił pana Garnera, to zderzenie okazało się śmiertelne.
– I tutaj następuje pierwszy zwrot. – Taylor uniosła dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. – Kiedy pikap minął frontową ścianę i kierował się w stronę przybudówki, zahaczył o tył forda taurusa, który stał zaparkowany tuż za rogiem. Samochód należał do jednego z gości baru.
– Samochód Garnera uderzył go na tyle mocno, że klapa bagażnika odskoczyła do góry.
– Szeryf to przeoczył, bo kiedy wybiegł na zewnątrz, myślał o ratowaniu kierowcy i ewentualnych pasażerów pikapa. – Taylor sięgnęła do aktówki, z której wyjęła kolorową fotografię dużego formatu. – Ale jego zastępca był bardziej spostrzegawczy. Coś w bagażniku taurusa przyciągnęło jego uwagę.
Hunter milczał wyczekująco, w końcu agentka podeszła do niego i wręczyła mu zdjęcie.
– A oto, co tam zobaczył.
AKADEMIA FBI, QUANTICO, WIRGINIA
4236 KM NA WSCHÓD
Od dziesięciu minut agent specjalny Edwin Newman stał w dyżurce aresztu mieszczącego się w podziemiach jednego z budynków, który wchodził w skład centrum dowodzenia akademii FBI. Chociaż na ścianie wisiały rzędy monitorów, cała jego uwaga koncentrowała się tylko na jednym z nich.
Newman nie należał do grona stażystów akademii. Był bardzo doświadczonym i utalentowanym agentem Sekcji Badań Behawioralnych, który ukończył szkolenie ponad dwadzieścia lat temu. Pracował w Waszyngtonie i przed czterema dniami wybrał się specjalnie do Wirginii, żeby przesłuchać nowego więźnia.
– Czy on w ogóle się poruszył w ciągu ostatniej godziny? – Newman zwrócił się do dyżurnego agenta, który siedział za wielką konsolą naprzeciwko monitorów.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie, i nie ruszy się, dopóki pali się światło. Już ci mówiłem, że ten facet jest jak maszyna. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego podobnego. Odkąd go tu przywieźli przed czterema dniami, ani razu nie zmienił schematu zachowania. Śpi na plecach z rękami na brzuchu, jak nieboszczyk w trumnie. Gdy tylko zamknie oczy, leży w całkowitym bezruchu. Nie wierci się, nie przewraca, nie chrapie i nie wstaje w środku nocy, żeby się odlać. Owszem, czasami wygląda na przerażonego, jakby nie miał pojęcia, po co się tutaj znalazł, ale większość czasu przesypia, jak człowiek wolny od wszelkich zmartwień, który leży w najwygodniejszym łóżku na świecie. A ręczę ci – agent wskazał na monitor – że to łóżko do takich nie należy. To kawał twardej dechy z cienkim jak kartka materacem.
Newman podrapał się po garbatym nosie, ale nic nie powiedział.
– Jego zegar biologiczny jest wyregulowany ze szwajcarską precyzją – ciągnął dyżurny. – Mógłbyś według niego ustawiać własny zegarek.
– Co masz na myśli?
Agent zaśmiał się nosowym głosem.
– Codziennie rano, za piętnaście szósta otwiera oczy. Żadnego budzika, żadnego hałasu, nikt nie włącza światła w jego celi ani nie przychodzi go budzić. Robi to samoistnie. Punktualnie o piątej czterdzieści pięć – bach – i już nie śpi.
Newman wiedział, że więźniowi odebrano wszystkie rzeczy osobiste. Nie miał przy sobie zegarka ani żadnego innego czasomierza.
– Kiedy otwiera oczy, wpatruje się w sufit dokładnie przez dziewięćdziesiąt pięć sekund – ciągnął dyżurny. – Ani sekundy dłużej, ani krócej. Jeśli chcesz, możesz obejrzeć nagrania z ostatnich trzech dni i zmierzyć czas.
Newman nie zareagował na propozycję.
– Po dziewięćdziesięciu pięciu sekundach wstaje z łóżka, załatwia się w toalecie i zaczyna robić pompki na środku celi, a potem przysiady, po dziesięć powtórzeń w każdej serii. Jeśli mu się nie przeszkodzi, robi po pięćdziesiąt serii z minimalnymi przerwami na odpoczynek. Żadnego sapania, stękania ani grymasu wysiłku na twarzy, tylko żelazna determinacja. Śniadanie dostaje między wpół do siódmej a siódmą. Jeżeli w tym czasie jeszcze ćwiczy, dalej robi swoje, dopóki nie skończy. Dopiero potem siada przy stole i w spokoju zabiera się do jedzenia. Zjada wszystko bez narzekania, nieważne jaki pozbawiony smaku syf podamy mu na tacy. Potem jest doprowadzany na przesłuchanie. – Agent obrócił wzrok w stronę Newmana. – Domyślam się, że ty go będziesz przesłuchiwał.
Newman nic nie odpowiedział, nie skinął ani nie pokręcił głową, tylko stał, wpatrując się w monitor. Dyżurny wzruszył ramionami i wrócił do swojej relacji.
– Kiedy wraca do celi, bez względu na porę wykonuje drugą turę ćwiczeń, znów pompki i przysiady po pięćdziesiąt serii. Gdybyś stracił rachubę, to jest po tysiąc powtórzeń każdego dnia. Kiedy skończy, a nie zabieramy go na kolejne przesłuchanie, robi dokładnie to, co teraz widzisz na monitorze – siedzi na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i wpatruje się tępo w pustą ścianę przed sobą. Przypuszczam, że się modli albo medytuje, ale nigdy nie zamyka oczu. Muszę przyznać, że to cholernie dziwne, kiedy tak się gapi.
– Jak długo to trwa? – zapytał Newman.
– To zależy. Przysługuje mu jedna kąpiel dziennie, ale zabieramy więźniów do łaźni o różnych porach, znasz procedury. Jeśli w tym czasie akurat siedzi wpatrzony w ścianę, najzwyczajniej wybija się z transu, odchodzi od łóżka, daje się skuć i doprowadzić pod prysznic. Żadnego narzekania, oporu ani szarpaniny. Po powrocie siada na łóżku i znów zaczyna patrzeć w ścianę. Jeśli mu się nie przerwie, trwa w takim stanie do wpół do dziesiątej, kiedy gasimy światło.
Newman pokiwał głową.
– Ale wczoraj z czystej ciekawości zgasiliśmy światło pięć minut później.
– Niech zgadnę – rzekł Newman. – Nie było żadnej różnicy. Punktualnie o wpół do dziesiątej położył się w swojej trumiennej pozycji.
– Otóż to. Jak już powiedziałem, ten facet ma niewiarygodnie precyzyjny zegar biologiczny. Nie jestem ekspertem, ale z tego, co zaobserwowałem w ciągu ostatnich czterech dni i nocy, jego umysł jest jak pieprzona forteca. Nie chciałbym wykraczać poza moje kompetencje, ale… czy on w ogóle coś powiedział podczas tych przesłuchań? – zapytał agent, ale nie doczekał się odpowiedzi Newmana, który w milczeniu analizował jego słowa. – Pytam o to, bo znam procedury. Jeżeli więzień specjalny, taki jak ten, nie odzywa się przez trzy doby, wdrażany jest tryb dla VIP-ów, a wszyscy dobrze wiemy, że wtedy żarty się kończą. – Agent odruchowo spojrzał na zegarek. – Cóż, trzy doby już minęły i gdyby miały nastąpić jakieś zmiany, ktoś by mi o tym powiedział. Zatem domyślam się, że zaczął mówić.
Newman jeszcze przez kilka chwil obserwował ekran, a potem kiwnął głową.
– Zaczął mówić zeszłej nocy – rzekł, odrywając wzrok od monitora i spojrzał w stronę agenta dyżurnego. – Wypowiedział sześć słów.
Przyglądając się fotografii, którą wręczyła mu agentka specjalna Courtney Taylor, Hunter poczuł, że jego serce zaczyna uderzać szybciej, a po całym ciele rozpływa się fala adrenaliny. Upłynęło kilka sekund, zanim wreszcie oderwał wzrok od zdjęcia i spojrzał na swoją szefową.
– Widziałaś to? – zapytał.
Barbara Blake pokiwała głową.
– Najwyraźniej pikap pana Garnera uderzył w tył taurusa na tyle mocno, że nie tylko odskoczyła klapa bagażnika, ale również przewrócił się ten pojemnik – odezwał się Kennedy.
Na zdjęciu widniało wnętrze bagażnika taurusa, a w nim przewrócona na bok sporych rozmiarów chłodziarka turystyczna. Duże kostki lodu, które wysypały się ze środka, leżały rozrzucone dookoła, a ich pąsowe zabarwienie mogło pochodzić jedynie od krwi. Ale były to tylko drugorzędne szczegóły. Uwagę Huntera przyciągało coś innego – dwie odcięte ludzkie głowy, które zapewne spoczywały zamknięte w pojemniku, zanim ten nie przewrócił się wskutek uderzenia. Obie należały do kobiet; jedna do długowłosej blondynki, druga do brunetki ostrzyżonej na chłopczycę. Obie zostały oddzielone od reszty ciała u nasady szyi. Z tego co Hunter zauważył, cięcia były precyzyjne i musiała je wykonać wprawna ręka.
Głowa blondynki spoczywała na lewym policzku, a włosy zakrywały większą część twarzy. Za to głowa brunetki przeturlała się nieco dalej i leżała, dotykając potylicą dna bagażnika, podparta kilkoma kostkami lodu, między którymi się zatrzymała. Jej zwrócona do góry twarz była wyraźnie widoczna i właśnie to sprawiło, że Hunter na chwilę wstrzymał oddech. Okaleczenia, które zobaczył, były bardziej szokujące niż sama dekapitacja.
Trzy małe metalowe kłódki, wbite ordynarnie i w nierównych odstępach, tkwiły w ciele, spinając jej usta, ale nie zamykały ich szczelnie. Pokryte zakrzepłą krwią delikatne wargi wyglądały na opuchnięte, co wskazywało na to, że rany zostały zadane, kiedy ofiara jeszcze żyła. Kobieta nie miała oczu. Wyciekające z pustych oczodołów strużki krwi zastygły na policzkach, tworząc ciemnoczerwone wzory w kształcie błyskawic.
Jej skóra nie była pomarszczona ze starości, ale na podstawie samego zdjęcia nie dało się odgadnąć wieku.
– To zdjęcie zrobił szeryf Walton kilka minut po wypadku – wyjaśnił Kennedy i podszedł do Huntera. – Tamtego ranka wstąpił do baru na śniadanie, jak już wspomniała agentka Taylor. Niczego nie dotykał i działał szybko, bo wiedział, że deszcz może zatrzeć ślady.
Taylor wyjęła z aktówki kolejną fotografię i podała ją Hunterowi.
– To zdjęcie zrobili technicy – powiedziała. – Trzeba ich tam było ściągnąć aż z Cheyenne, oddalonego o mniej więcej godzinę jazdy, ale należy doliczyć czas na skompletowanie zespołu i wszystkie przygotowania, więc dotarli na miejsce dopiero cztery godziny po wypadku.
Na tym zdjęciu obie głowy leżały obok siebie twarzami do góry, ale nadal znajdowały się w bagażniku taurusa. Twarz blondynki była okaleczona w taki sam sposób, a określenie jej wieku również graniczyło z niemożliwością.
– Czy w pojemniku były ich oczy? – zapytał Hunter, nie odrywając wzroku od fotografii.
– Nie, nie było tam nic więcej – odparła Taylor i zerknęła w stronę swojego szefa. – I nie mamy pojęcia, gdzie mogą znajdować się ciała.
– Ale to jeszcze nie wszystko – dodał Kennedy.
Hunter oderwał wzrok od zdjęcia i spojrzał na stojącego przed nim dyrektora Krajowego Centrum Analitycznego.
– Kiedy usunięto kłódki z ich ust, okazało się, że obie zostały pozbawione wszystkich zębów – powiedział agent i na chwilę zawiesił głos, żeby spotęgować napięcie. – I języków.
Hunter milczał.
– Ponieważ nie mamy ciał – ponownie zabrała głos Taylor – a co za tym idzie, odcisków palców, można wysnuć przypuszczenie, że sprawca usunął ofiarom zęby i wyłupił oczy, żeby uniemożliwić identyfikację, ale brutalność, z jaką te kobiety zostały okaleczone… – agentka uniosła palec wskazujący, aby podkreślić wagę swoich słów – …przed śmiercią, wskazuje na coś przeciwnego. Ktokolwiek je zamordował, czerpał z tego przyjemność.
Ostatnie słowa Taylor wypowiedziała tak, jakby ujawniała wielką tajemnicę. Brzmiało to trochę protekcjonalnie.
Kennedy skrzywił się i posłał swojej podwładnej surowe spojrzenie, ponieważ zdawał sobie sprawę, że nie powiedziała nic, czego reszta obecnych w gabinecie osób nie mogłaby się domyślić. Chociaż Robert Hunter nie pracował w Sekcji Badań Behawioralnych, był najlepszym profilerem kryminalnym, z jakim Kennedy miał kiedykolwiek do czynienia. Po raz pierwszy próbował go zwerbować do FBI wiele lat temu, kiedy przeczytał jego rozprawę doktorską zatytułowaną Zaawansowane studium psychologiczne działań przestępcy. Hunter miał wtedy zaledwie dwadzieścia trzy lata.
Jego rozprawa zrobiła tak wielkie wrażenie na Kennedym i na dyrektorze FBI, że stała się lekturą obowiązkową w Krajowym Centrum Analitycznym. Od tamtego czasu Kennedy wielokrotnie starał się go pozyskać dla swojego zespołu. Wydawało mu się niedorzeczne, że Hunter woli posadę detektywa w wydziale zabójstw policji w Los Angeles zamiast pracować dla najbardziej zaawansowanej w kraju, a niewykluczone, że na całym świecie, instytucji ścigającej seryjnych morderców. Wiedział, że Hunter kieruje specjalną sekcją zajmującą się sprawami morderstw, których sprawcy wykazywali się wyjątkowym okrucieństwem i brutalnością, i że jest najlepszy w swoim fachu. Niemniej przy jego wskaźniku wykrywalności FBI mogło mu zaoferować dużo więcej niż policja. Hunter nie przejawiał jednak najmniejszego zainteresowania karierą agenta federalnego i odrzucał wszelkie propozycje, jakie składał mu Kennedy lub jego zwierzchnicy.
– Ciekawy przypadek – rzekł Hunter, oddając zdjęcie agentce Taylor. – Ale wasze centrum prowadziło setki podobnych spraw, czasem nawet bardziej drastycznych. W zasadzie to nic nowego.
Goście z FBI nie zamierzali polemizować z jego opinią.
– Jak rozumiem, nie ustaliliście tożsamości żadnej z ofiar.
– Zgadza się – odparł Kennedy.
– I mówicie, że ich głowy znaleziono w Wyoming?
– To także się zgadza.
– Więc zapewne się domyślacie, jakie będzie moje kolejne pytanie, prawda?
– Skoro nie wiemy, kim są ofiary, a ich głowy znaleziono w Wyoming, to co robimy w Los Angeles? – zabrała głos Taylor po chwili wahania.
– I co ja tu robię – dodał Hunter, zerkając na zegarek. – Za kilka godzin mam samolot, a jeszcze muszę się spakować.
– Jesteśmy tutaj i ty tu jesteś, bo rząd federalny Stanów Zjednoczonych potrzebuje twojej pomocy – odparła Taylor.
– Och, daj spokój – odezwała się kapitan Blake z kpiącym uśmiechem. – Będziesz nam teraz wygłaszać tanie patriotyczne frazesy? Kpisz sobie z nas? Moi ludzie codziennie narażają swoje życie dla tego miasta, a co za tym idzie, dla tego kraju, więc oszczędź sobie fatygi i nawet nie próbuj, skarbie. – Barbara Blake wstała zza biurka i wbiła w nią spojrzenie, które mogłoby roztopić stal. – Czy ktoś w ogóle nabiera się na takie bzdety?
Taylor już szykowała odpowiedź, ale Hunter zdążył ją ubiec.
– Mojej pomocy? Dlaczego? – spytał i zwrócił się do Kennedy’ego. – Nie jestem agentem FBI, a wy macie więcej śledczych, niż jesteście w stanie zliczyć, że już o całych zastępach profilerów kryminalnych nie wspomnę.
– Ale żaden z nich nie jest tak dobry jak ty.
– Pochlebstwem nic tu nie wskórasz – wtrąciła Blake.
– Zresztą ja nie jestem profilerem, Adrianie. I dobrze o tym wiesz.
– Tak naprawdę nie dlatego cię potrzebujemy – odparł Kennedy, po czym na chwilę zawiesił głos i skinieniem głowy dał znak swojej podwładnej. – Powiedz mu.
Ton głosu Kennedy’ego sprawił, że Huntera coś tknęło. Obrócił wzrok w stronę agentki Taylor, która czubkami palców odgarnęła za ucho zwisający luźno kosmyk włosów.
– Ford taurus należał do jednego z klientów, który tamtego ranka jadł w barze śniadanie – zaczęła. – Ów człowiek nazywa się Liam Shaw, jak ustalono na podstawie prawa jazdy, urodzony trzynastego lutego sześćdziesiątego ósmego w Madison w stanie Tennessee.
Taylor zamilkła i przez chwilę bacznie obserwowała Huntera, wypatrując jakichkolwiek oznak, które świadczyłyby o tym, że wspomniane nazwisko jest mu znajome. Niczego takiego nie zauważyła.
– Na podstawie prawa jazdy? – zapytał Hunter, wodząc oczami od agentki do jej zwierzchnika. – A więc nie jesteście pewni – dodał tonem bardziej wskazującym na stwierdzenie niż pytanie.
– Sprawdziliśmy nazwisko – odparł Kennedy. – Wygląda na to, że wszystko się zgadza.
– A jednak wciąż macie wątpliwości.
– Problem w tym… – zabrała głos Taylor. – Wszystko się zgadza do czternastu lat wstecz. Cofając się dalej, nie znaleźliśmy kompletnie nic na temat Liama Shawa urodzonego trzynastego lutego sześćdziesiątego ósmego w Madison. Jakby wcześniej w ogóle nie istniał.
– A wnioskując z tego, jak mi się przyglądałaś, wymieniając jego nazwisko, spodziewałaś się, że go znam. Dlaczego?
Taylor popatrzyła na niego z uznaniem. Zawsze szczyciła się tym, że z twarzą pokerzysty potrafi niepostrzeżenie obserwować ludzi, tymczasem Hunter rozgryzł ją bez trudu. Kennedy uśmiechnął się do niej.
– Uprzedzałem cię, że jest dobry.
Agentka sprawiała wrażenie, jakby nie dosłyszała jego uwagi.
– Liam Shaw został natychmiast aresztowany przez szeryfa Waltona i jego zastępcę – mówiła dalej. – Ale Walton szybko się zorientował, że natrafił na coś, co wykracza poza jego kompetencje. Taurus miał tablice rejestracyjne z Montany, co oznaczało sprawę o zasięgu międzystanowym. W takiej sytuacji biuro szeryfa z Wyoming nie miało innego wyjścia, jak zawiadomić nas.
Taylor przerwała i zaczęła przeglądać zawartość aktówki, z której wyjęła pojedynczą zadrukowaną kartkę.
– Tutaj następuje drugi zwrot akcji – powiedziała i wręczyła Hunterowi dokument. – Samochód nie jest zarejestrowany na Shawa, lecz na niejakiego Johna Williamsa z Nowego Jorku.
Hunter nawet nie spojrzał na kartkę.
– A teraz niespodzianka – wtrącił Kennedy. – Pod adresem figurującym w dowodzie rejestracyjnym nie mieszka żaden John Williams.
– To bardzo popularne nazwisko – zauważył Hunter.
– Zbyt popularne – przyznała mu rację Taylor. – W samym Nowym Jorku mieszka około tysiąca pięciuset Johnów Williamsów.
– Ale macie Shawa pod kluczem?
– Owszem.
Hunter spojrzał na swoją szefową. Wciąż był nieco zdezorientowany.
– A więc macie Shawa, który najprawdopodobniej pochodzi z Tennessee, macie głowy dwóch kobiet o nieznanej tożsamości i samochód z tablicami z Montany, który jest zarejestrowany na Johna Williamsa z Nowego Jorku – podsumował i wzruszył ramionami. – Moje pytanie pozostaje bez zmian: co robicie w Los Angeles? I co ja tutaj robię, zamiast być w domu i się pakować?
Jeszcze raz spojrzał na zegarek.
– Jesteśmy tutaj, bo Shaw nie chce mówić – odparła Taylor spokojnym tonem.
Hunter przez chwilę przewiercał ją wzrokiem.
– A jaki to ma związek z moim pytaniem?
– To nie była w stu procentach ścisła odpowiedź – zabrał głos Kennedy. – Shaw jest w naszych rękach od czterech dni. Przekazano go nam dzień po zatrzymaniu i przebywa w areszcie w Quantico. Do jego sprawy przydzieliłem agentów Taylor i Newmana. Ale jak już słyszałeś, pan Shaw nie chce z nami rozmawiać.
– I co z tego? – odezwała się kapitan Blake, wyraźnie rozbawiona. – Od kiedy coś takiego przeszkadza FBI w wyciąganiu informacji?
Kennedy przyjął uszczypliwą uwagę bez zmrużenia oka.
– Dziś w nocy podczas przesłuchania Shaw w końcu po raz pierwszy się odezwał – oświadczył i podszedł do wielkiego okna. – Powiedział jedynie sześć słów. A brzmiały one: „Będę rozmawiał tylko z Robertem Hunterem”.
Hunter nadal stał w bezruchu. Nawet nie drgnął, a wyraz jego twarzy pozostał niezmieniony. Jeżeli słowa Kennedy’ego zrobiły na nim wrażenie, nie dał tego po sobie poznać.
– Na pewno nie jestem jedynym Robertem Hunterem, jaki mieszka w Ameryce – odezwał się w końcu.
– Na pewno – przyznał mu rację Kennedy. – Ale jestem również pewien, że Shaw mówił o tobie, a nie kimś innym.
– Skąd ta pewność?
– Przekonał mnie ton jego głosu. Jego postawa, pewność siebie… właściwie wszystko w jego zachowaniu. Przeanalizowaliśmy nagrania wiele razy. Znasz nasze metody i wiesz, że mam odpowiednio przeszkolonych ludzi, którzy potrafią rozpoznawać najdelikatniejsze oznaki, zauważać najmniejsze zmiany w intonacji głosu i odczytywać mowę ciała. Ten facet wie, czego chce. Żadnych objawów wahania, żadnych obaw. Był pewien, że wiemy, o kogo mu chodzi.
– Możesz obejrzeć nagranie, jeśli chcesz. Mam tu kopię. – Taylor wskazała w stronę aktówki.
Hunter nie zareagował na propozycję.
– To dlatego myśleliśmy, że być może jego nazwisko coś ci powie – wyjaśnił Kennedy. – Ale i tak mamy pewne podejrzenia, że Liam Shaw to fałszywe personalia.
– A sprawdzaliście w Tennessee, skąd rzekomo pochodzi ten wasz Shaw? – zapytała kapitan Blake. – Może tam mieszka jakiś Robert Hunter.
– Nie sprawdzaliśmy – odparła Taylor. – To niepotrzebne. Jak wspomniał dyrektor Kennedy, Shaw był zbyt pewny siebie. Wiedział, że od razu się zorientujemy, kogo ma na myśli.
– Kiedy usłyszałem jego słowa, nie miałem wątpliwości, że chodzi mu tylko o jedną osobę – dodał Kennedy. – O ciebie, Robercie.
– Mogę zobaczyć to nagranie? – zapytał Hunter.
– Oczywiście. Mam tu również zdjęcie Shawa. – Taylor sięgnęła do teczki.
Hunter wziął od niej fotografię i przyglądał się jej w milczeniu przez długą chwilę. Tym razem również wyraz jego twarzy i postawa ciała niczego nie zdradzały. W końcu wziął głęboki oddech i spojrzał Kennedy’emu w oczy.
– Chyba sobie jaja ze mnie robicie.
Mężczyzna, który przedstawił się jako Liam Shaw, siedział na łóżku w małej celi znajdującej się głęboko pod ziemią – na poziomie piątym jednego z budynków, wchodzącego w skład kompleksu akademii FBI w Quantico. Miał skrzyżowane nogi, a rozluźnione dłonie ze splecionymi palcami oparł na podbrzuszu. W nieruchomym spojrzeniu jego oczu, które wpatrywały się w pustą ścianę naprzeciwko, strach mieszał się w niepewnością. Trwał w całkowitym bezruchu. Jego głowa nie drgnęła ani razu, palcami nie wstrząsnął nawet najdrobniejszy skurcz, nie zakołysał się ani nie przechylił, żeby poprawić swoją pozycję. Zupełnie nic, poza nieuniknionym odruchem mrugania.
Pozostawał w takiej pozycji od godziny i tylko wbijał wzrok w ścianę, jak gdyby za sprawą czarów próbował się przenieść w jakieś inne miejsce. Jego nogi już dawno powinny zdrętwieć, już dawno powinien poczuć w stopach kłucie tysięcy igiełek i tępy ból stężałych mięśni karku, on jednak wydawał się spokojny i rozluźniony, jak gdyby siedział rozparty na wygodnej kanapie we własnym salonie.
Nauczył się tego dawno temu. Wiele lat zajęło mu opanowanie tej techniki, ale teraz mógł dzięki niej uwolnić mózg od większości myśli. Bez trudu potrafił zamknąć się na wszystkie odgłosy z zewnątrz i stawał się ślepy na wszystko, co działo się dokoła, choć oczy miał wciąż szeroko otwarte. Było to coś w rodzaju transu medytacyjnego, który przenosił jego umysł na jakiś nieziemski poziom, ale przede wszystkim dodawał mu sił. A on zdawał sobie sprawę, że właśnie tego najbardziej potrzebuje w tej chwili.
Od zeszłej nocy agenci przestali go nękać. Wiedział, że tak będzie. Chcieli, żeby zaczął mówić, ale on po prostu nie miał pojęcia, co im powiedzieć. Dostatecznie dobrze znał procedury, aby wiedzieć, że jakiekolwiek wyjaśnienie z jego strony ich nie zadowoli, nawet gdyby mówił prawdę. W ich oczach był już winny, bez względu na to, co by powiedział albo przemilczał. Poza tym nie znajdował się w rękach policji czy lokalnego biura szeryfa – przejęło go FBI i miał świadomość, że ten fakt bardzo komplikował sytuację.
Wiedział, że szybko musi im coś dać, w przeciwnym razie metody przesłuchań ulegną zmianie. Domyślał się tego. Wyczuwał to w tonie głosu obydwojga agentów, którzy go przesłuchiwali.
Atrakcyjna blondynka, która przedstawiła się jako agentka Taylor, mówiła łagodnie i traktowała go uprzejmie, za to ten zwalisty facet z przetrąconym nosem, agent Newman, był o wiele bardziej napastliwy i szybko puszczały mu nerwy. Typowa zagrywka w stylu dobrego i złego gliny. Ale powoli zaczynała z nich wychodzić frustracja wywołana jego uporczywym milczeniem. Uprzejmość i łagodność kiedyś musiały się skończyć. Dało się to wyraźnie zauważyć podczas ostatniego przesłuchania.
I wtedy w jego głowie pojawiła się ta myśl, a wraz z nią nazwisko.
Robert Hunter.
Hunter wrócił w końcu do swojego mieszkania, żeby się spakować, ale celem podróży, w którą wyruszył dwie godziny później, nie były Hawaje.
Odrzutowy hawker właśnie otrzymał pozwolenie na start od wieży kontrolnej lotniska Van Nuys. Hunter zajmował jeden z foteli z tyłu kadłuba i trzymał oburącz duży kubek czarnej kawy. Ze względu na swoją pracę niewiele podróżował, a gdy już do tego dochodziło, zazwyczaj siedział za kierownicą. Kilka razy latał samolotami rejsowymi, ale na pokładzie prywatnego odrzutowca znalazł się po raz pierwszy i musiał przyznać, że jego luksusowe, jak również praktyczne wnętrze zrobiło na nim wrażenie.
W długiej na sześć i szerokiej na dwa metry kabinie mieściło się osiem bardzo wygodnych foteli pokrytych kremową skórzaną tapicerką, po cztery z każdej strony kadłuba. Wszystkie mogły się obracać o 360 stopni, a przy każdym znajdowało się gniazdko elektryczne i łącze internetowe. Umieszczone pod sufitem lampy diodowe wypełniały wnętrze jasnym światłem, tworząc przyjemny nastrój.
Bezpośrednio przed Hunterem siedziała agentka Taylor i stukała w klawiaturę laptopa, który spoczywał przed nią na blacie rozkładanego stolika. Miejsce obok niego, po drugiej stronie przejścia, zajął Adrian Kennedy, który po wyjściu z biura kapitan Blake cały czas rozmawiał z kimś przez komórkę.
Hawker gładko oderwał się od pasa startowego i szybko wzniósł się na pułap przelotowy dziewięciu tysięcy metrów, tymczasem Kennedy zakończył ostatnią rozmowę i schował telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– A zatem – zagadnął, obracając swój fotel przodem do Huntera. – Opowiedz mi o nim raz jeszcze. Kim on jest?
Taylor przerwała pisanie i powoli obróciła się do tyłu.
– Jest jednym z najbardziej inteligentnych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem – rzekł Hunter, odrywając wzrok od błękitnego nieba za oknem. – To ktoś o niespotykanej samodyscyplinie i zdolności panowania nad sobą. Nazywa się Lucien Folter, a przynajmniej tak się wtedy przedstawiał. Poznałem go w pierwszym dniu studiów na Uniwersytecie Stanforda. Miałem wtedy szesnaście lat.
Hunter wychował się w Compton, biednej robotniczej dzielnicy w południowej części Los Angeles. Był jedynakiem, a kiedy miał siedem lat, jego matka zmarła na raka. Ojciec nie ożenił się powtórnie i pracował na dwóch etatach, żeby zarobić na utrzymanie syna.
Zawsze był inny. Już w dzieciństwie jego mózg pracował wydajniej, co pozwalało mu szybciej rozwiązywać wszystkie zadania. Szkoła nudziła go i przyprawiała o zniechęcenie. W szóstej klasie opanował materiał z całego roku w niespełna dwa miesiące i z braku innego zajęcia studiował podręczniki starszych klas. Kiedy był gotowy, zapytał dyrektora szkoły, czy mógłby przystąpić do egzaminu końcowego dla ósmoklasistów. Wiedziony czystą ciekawością dyrektor wyraził zgodę, a Hunter zdał wszystkie przedmioty śpiewająco.
Wtedy to dyrektor postanowił skontaktować się z kuratorium oświaty i po kolejnej serii egzaminów oraz testów dwunastoletni geniusz trafił do Mirman School, do której uczęszczają wybitnie uzdolnione dzieci.
Jednak nawet zaawansowany program nauczania nie zdołał spowolnić jego rozwoju. W wieku czternastu lat zaliczył angielski, historię, matematykę, biologię i chemię na poziomie szkoły średniej. Materiał obliczony na cztery lata opanował w czasie krótszym o połowę i jako piętnastolatek ukończył szkołę z wyróżnieniem. Rekomendowany przez wszystkich nauczycieli został przyjęty w trybie nadzwyczajnym na Uniwersytet Stanforda.
W wieku dziewiętnastu lat ukończył psychologię, a kiedy miał dwadzieścia trzy lata, obronił doktorat w dziedzinie analizy zachowań przestępców i biopsychologii.
– Mówiłeś, że mieszkaliście razem? – upewniła się Taylor.
Hunter pokiwał głową.
– Od pierwszego dnia. Przydzielono nam ten sam pokój w akademiku.
– Ilu was tam mieszkało?
– Tylko my dwaj. Pokoje były małe.
– On też ukończył psychologię?
– Tak. – Hunter znów spojrzał na niebo za oknem, przenosząc się we wspomnieniach wiele lat wstecz. – Lucien okazał się bardzo sympatycznym facetem. Nie spodziewałem się, że będzie dla mnie taki przyjazny.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała Taylor, marszcząc czoło.
Hunter wzruszył ramionami.
– Byłem dużo młodszy niż wszyscy wokół. Nigdy tak naprawdę nie pasjonowałem się sportem, żadnej siłowni ani innych form aktywności fizycznej. Byłem bardzo wątły i niezdarny, nosiłem długie włosy i nie ubierałem się tak, jak większość ludzi w tamtych czasach. W zasadzie aż się prosiło, żeby mi dokuczyć. A Lucien miał wtedy dziewiętnaście lat, uwielbiał sport i regularnie trenował. Tacy zazwyczaj mają używanie, kiedy im się nawinie ktoś słabszy.
Na widok Huntera nikomu przez myśl by nie przeszło, że w młodości ten człowiek był niezdarnym chuderlakiem. Wyglądał raczej na kogoś, kto na studiach uprawiał sport, a może nawet był kapitanem uczelnianej drużyny futbolowej albo ćwiczył w sekcji zapaśniczej.
– Ale on taki nie był – kontynuował Hunter. – Tak naprawdę to jemu zawdzięczałem, że inni nie zaczepiali mnie aż tak często. Zostaliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Kiedy zacząłem chodzić na siłownię, pomagał mi dobrać ćwiczenia, dietę i w ogóle służył radą.
– A jaki był na co dzień?
Hunter domyślał się, że agentce chodzi o ukryte cechy osobowości Foltera.
– Nie miał skłonności do przemocy, jeśli o to pytasz. Zawsze był spokojny, zawsze panował nad sobą. Było to niewątpliwą zaletą, bo całkiem nieźle potrafił się bić.
– Ale powiedziałeś, że nie miał skłonności do przemocy?
– Bo to prawda.
– Lecz z twoich słów wynika również, że widziałeś, jak stosował przemoc.
Hunter lekko kiwnął głową.
– Widziałem – potwierdził i widząc pytający wyraz twarzy Taylor, dodał: – Ale są takie sytuacje, w których nawet spokojny i przyjaźnie usposobiony człowiek nie jest w stanie tego uniknąć.
– Na przykład jakie?
– Pamiętam, że raz widziałem, jak Lucien walczy. I naprawdę starał się z tego wybrnąć bez użycia siły, ale się nie dało.
– Opowiedz, jak to było.
Hunter wzruszył ramionami.
– Lucien poznał tę dziewczynę w barze podczas weekendu i przegadali razem całą noc. O ile mi wiadomo, nic poza tym nie zaszło. Żadnego seksu ani całowania, nic z tych rzeczy, tylko parę drinków, trochę flirtowania i mnóstwo śmiechu. A kiedy w poniedziałek wieczorem wracaliśmy z biblioteki, dopadło nas czterech osiłków, a wśród nich były tej dziewczyny, bardzo wkurzony. Widocznie musieli całkiem niedawno się rozstać. A Lucien zawsze był bardzo wygadany. Jak to mówią, sprzedałby lód Eskimosowi. Próbował wyjaśnić całą sytuację. Tłumaczył, że jest mu bardzo przykro, bo nie miał pojęcia, że dziewczyna kogoś ma, w przeciwnym razie nawet by do niej nie podszedł. Ale ich to nie obchodziło. Powiedzieli, że nie przychodzą słuchać jego przeprosin, tylko spuścić mu wpierdol.
– I co się wtedy stało?
– Niewiele. Do dziś nie widziałem niczego podobnego. Po prostu rzucili się na niego, a ja… Cóż, chociaż byłem cherlakiem, nie zamierzałem przyglądać się bezczynnie, jak czterech neandertalczyków tłucze mojego przyjaciela, ale nawet nie zdążyłem kiwnąć palcem. Wszystko trwało dziesięć, góra piętnaście sekund. Nie potrafię dokładnie opisać, co się stało, ale Lucien poruszał się szybko, właściwie zbyt szybko. Załatwił ich wszystkich błyskawicznie. Dwaj leżeli z przetrąconymi nosami, jeden miał połamanych kilka palców, a temu czwartemu jaja omal nie wyszły nosem. Kiedy już oddaliliśmy się stamtąd, zapytałem go, gdzie się tego nauczył.
– I co powiedział?
– Wcisnął mi jakąś bujdę, że niby oglądał dużo filmów ze scenami walk. Przekonałem się, że nie ma sensu nalegać na odpowiedź, jeżeli Lucien nie chce jej udzielić, więc na tym poprzestałem.
– Wspomniałeś, że był bardzo wygadany – rzekła Taylor z nutką rozbawienia w głosie. – Cóż, w ciągu ostatnich kilku dni nie był zbytnio rozmowny.
– Kiedy widziałeś się z nim po raz ostatni? – zapytał Kennedy.
– W dniu, w którym odebrałem dyplom doktorski. Skończyłem college rok przed nim.
Z jego życiorysu Taylor dowiedziała się, że również przez Stanford przeszedł jak burza i czteroletni program ukończył w trzy lata.
– Ale zostałem na uczelni – ciągnął Hunter. – Zaproponowano mi stypendium doktoranckie, więc skorzystałem i przez kolejny rok dzieliłem pokój z Lucienem. Potem on też skończył college i wyjechał.
– Utrzymywaliście ze sobą kontakt?
– Tak, ale niezbyt długo. Po ukończeniu studiów Lucien podróżował przez kilka miesięcy, a potem postanowił wrócić na uczelnię. Też chciał uzyskać doktorat.
– Wrócił do Stanfordu?
– Nie, wybrał Yale.
– Connecticut? – Taylor nie kryła zdziwienia. – To przecież jest na Wschodnim Wybrzeżu. Czemu tak daleko, kiedy na miejscu miał do wyboru Stanford, Berkeley, Caltech i Uniwersytet Kalifornijski? Cztery spośród najlepszych uczelni w całym kraju.
– Yale to również doskonała uczelnia.
– Zgadzam się, ale rozumiesz, o co mi chodzi. Connecticut leży na drugim końcu Ameryki. Domyślam się, że przez tyle lat zdążył się zadomowić w Los Angeles i poznać wielu ludzi. Skąd taka nagła zmiana? Czy jego krewni stamtąd pochodzą?
Hunter zastanawiał się przez chwilę, usiłując odświeżyć sobie pamięć.
– Nie wiem, skąd pochodzą jego krewni – odezwał się w końcu. – Nigdy o nich nie mówił.
Taylor wymieniła ze swoim szefem porozumiewawcze spojrzenie, po czym jej wzrok z powrotem spoczął na Hunterze.
– Nie sądzisz, że to trochę dziwne? – zapytała. – Przez kilka lat mieszkaliście w jednym pokoju, byliście serdecznymi przyjaciółmi, jak to ująłeś, a on nigdy nie wspominał o swojej rodzinie?
Hunter wzruszył ramionami.
– Nie, i wcale nie uważam tego za dziwne. Ja też nigdy nie opowiadałem o swojej, ani jemu, ani komukolwiek innemu. Niektórzy ludzie są bardziej skryci.
– Zatem ostatni raz widziałeś go w dniu wręczenia dyplomów? – zapytał Kennedy.
– Przyleciał na ceremonię, a rankiem następnego dnia już go nie było. Od tamtego czasu nie miałem od niego żadnych wiadomości.
– Po prostu wrócił do Connecticut i przepadł? – odezwała się Taylor. – Myślałam, że się przyjaźniliście.
– Może to raczej ja przepadłem.
– Jak to? A czy on próbował kontaktować się z tobą?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ja też nie starałem się utrzymywać z nim kontaktu. – Hunter zawiesił głos i odwrócił wzrok. – Po ukończeniu studiów z nikim nie utrzymywałem kontaktu.