Pomroki - Mariusz Kanios - ebook + książka
NOWOŚĆ

Pomroki ebook

Kanios Mariusz

4,7

194 osoby interesują się tą książką

Opis

Prokurator Michał Stróż otrzymuje sprawę, której wyjaśnieniem nikt nie jest tak naprawdę zainteresowany. Śmierć starej, schorowanej kobiety to ma być zwykły wypadek. W śledztwie wychodzą stare sprawy. Po latach demony z przeszłości zbierają straszne żniwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 352

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (121 ocen)
95
17
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna, nieodkładalna, wywołująca silne emocje i przerażająca historia, którą koniecznie musicie przeczytać. To historia, która pokazuje, że potwory są wśród nas. Polecam!!!
30
jagodareda

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka to była dobra książka! Mniej więcej od połowy nie mogłam oderwać się od tej opowieści, a jednocześnie było mi smutno, że nieuchronnie zbliżam się do końca. To chyba najlepiej świadczy o poziomie książki.
20
bombliczek

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre jak zawsze :)
10
Rikert

Nie oderwiesz się od lektury

czyta sie szybko. kryminal na czasie. polecam
00
Dzana40

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam świetna lektura.
00

Popularność




Mariusz Kanios

Pomroki

Redakcja i korekta:

Małgorzata Starosta

Redakcja techniczna:

Joanna Ardelli

Grafika na okładce:

Przemysław Adamowski

@Jazzus76 • facebook.com/Jazzus76/

Projekt okładki i łamanie:

Joanna Ardelli

Opracowanie formatów mobilnych

Jakub Pilarski, eBooki.com.pl

Copyright © by Mariusz Kanios 2024

profil autorski: facebook.com/mariusz.kaniosautor

Copyright © by Wydawnictwo PIĄTE MARZENIE 2024

Bóg śnił mi się tylko raz w życiu.

A Ty śnisz mi się co drugą noc...

Może dlatego, że Bóg jest,

A Ciebie nie ma...?!

Listek od nieobecnej

Jarosław Borszewicz

Prolog

Siwe włosy kobiety zapaliły się jak suche siano i rozświetliły czerwonym blaskiem panujący w izbie półmrok. Płonęły niczym biblijny gorejący krzew, ukazując w ciepłej poświacie jej martwą, pomarszczoną twarz. Ogień otoczył głowę aureolą, jednak starej daleko było do świętości. Nawet w ostatnich chwilach życia nie zadbała o swoje zbawienie. Jej dusza opuściła ziemską powłokę wraz z ostatnim oddechem, ulatując bez żalu przez lekko rozchylone usta. W tej samej chwili ciało jakby zapadło się w sobie. Może rzeczywiście jego waga zmniejszyła się o dwadzieścia jeden gramów? Tyle podobno waży dusza człowieka. Mało prawdopodobne. Bez wątpienia jednak coś się w wyglądzie zmarłej zmieniło. Policzki mocniej przylgnęły do bezzębnych dziąseł, a piersi zapadły się i zastygły w bezruchu, wypuściwszy z płuc resztki stęchłego powietrza. Roznoszący się wokół trupi zapach został przyćmiony przez smród skwierczących włosów i przypalanej ludzkiej skóry.

Dusza, unosząc się jeszcze przez chwilę pod drewnianą powałą, spojrzała ostatni raz na martwe już ciało. Z wyrzutem, bo to za sprawą uczynków tej kobiety miała zostać strącona w piekielną otchłań na wieczność. Ale czy mogła mieć pretensje do tego żałosnego, smażącego się truchła? Stara żyła przecież zgodnie ze sobą. Taką, jaką Pan Bóg ją stworzył: chciwą i zawistną. Świat zresztą też jej nie rozpieszczał, pielęgnując wytrwale te najgorsze cechy jej charakteru. Już w dzieciństwie dał jej zakosztować, co to prawdziwa bieda. Wiedziała, jak smakują gotowane obierki ziemniaków na przednówku, kiedy skończyły się już zimowe zapasy, a pola nie dały jeszcze nowych plonów. Później, jako dorosła, poznała uczucie wstydu, żebrząc w wiejskim sklepiku o bochenek czerstwego chleba, bo jej mąż zdążył przechlać już całą nędzną wypłatę, będącą ich jedynym źródłem utrzymania. Historia ta zresztą powtarzała się co miesiąc, aż do czasu, kiedy szczęśliwie rębak zmiażdżył ślubnemu rękę i pijany wykrwawił się w lesie na śmierć. Co prawda pieniędzy w domowym budżecie od tego nie przybyło, bo wdowia renta z nadleśnictwa była nędznym ochłapem, ale do wyżywienia zostały już tylko dwie gęby.

No i wreszcie mogły z córką żyć w spokoju. Mała nie tęskniła za ojcem, bo jedynym uczuciem, jakie u niej wywoływał, był strach. W prawdzie nigdy jej nie uderzył, ale rozbijał się nocami pijany po izbie, ganiając matkę, tłukąc przy tym talerze i wywracając meble. Nie, nie brakowało jej taty. Zresztą dziewczynka miała swój świat, do którego uciekała zaraz po przebudzeniu. Wygrzebawszy się z ciepłej pościeli, klękała na łóżku, zadzierała wysoko główkę i prosiła Matkę Boską, żeby uczyniła ją dobrą. Jej prośby zostały najwyraźniej wysłuchane, bo mimo nędzy otaczającego ją świata wyrosła na śliczną i mądrą dziewczynkę. W dniu swoich dwunastych urodzin, o których nikt nie pamiętał, rozkwitła niczym cudny kwiat na tej kupie śmierdzącego gnoju.

1

Nowa Huta, więzienie dla kobiet,

współcześnie

Młoda, na oko trzydziestoletnia kobieta siedziała przy stoliku naprzeciw potężnie zbudowanego, siwego mężczyzny po pięćdziesiątce i uśmiechając się, przeglądała przyniesione przez niego zdjęcia. Niespiesznie odkładała obejrzane fotki na metalowy blat stolika, przenosząc jednocześnie wzrok na kolejne. Jej ostre rysy twarzy podkreślał postawiony kołnierz pomarańczowego więziennego drelichu i związane do tyłu włosy. Lekko dziś przetłuszczone, bo wyznaczony dzień kąpieli na jej oddziale wypadał dopiero jutro. Ciemne odrosty kontrastowały z jasnym, tlenionym kucykiem. Mimo tych mankamentów wyglądała całkiem nieźle. Nawet bez makijażu. Zwłaszcza jak na trzeci rok odsiadki.

– Kiedy będę mogła je zobaczyć? – zapytała i jej oczy nagle posmutniały. – Moje dzieci?

– Wiesz, że to nie takie proste. – Mężczyzna oparł się na krześle. – Twoja teściowa musiałaby je tu przyprowadzić.

– Ta stara krowa nigdy tego nie zrobi.

– Nie mów tak. – Zmarszczył czoło i pochylił się nad stołem. – Zaopiekowała się twoimi dzieciakami, żeby nie musiały iść do sierocińca. Dobrze się zaopiekowała.

– Lepiej niż ja? – Wykrzywiła usta. – To pan chciał powiedzieć?

– Nie. – Spojrzał jej w oczy. – Chciałem powiedzieć, że jest dobrą kobietą i powinnaś być jej wdzięczna.

Zamilkli oboje na chwilę i osadzona wróciła do oglądania zdjęć, ale na jej twarzy nie pojawił się już uśmiech.

– Maćkowi buty trzeba kupić. – Mężczyzna przerwał krępującą ciszę, próbując w ten sposób rozładować ciężką atmosferę.

Zaczesał dłonią grzywkę do tyłu. Włosy, mimo siwizny, były gęste i mocne. Szlachetne rysy twarzy i pełne dobroci błękitne oczy budziły zaufanie. Miał niski głos, pasujący do jego nienaturalnie wielkiej postaci. Nawet teraz, kiedy siedział lekko zgarbiony, wyglądał jak olbrzym. Prawie dwa metry wzrostu i barczyste ramiona podświadomie wzbudzały respekt u przeciwników w sądzie, choć na sali rozpraw jego jedynym orężem był umysł.

– Adidasy z zeszłego roku są już na niego za małe – ciągnął, choć kobieta nie podjęła tematu. – Przez zimę sporo urósł. Chłop się z niego robi.

– Po następnej wypłacie mu kupię – odezwała się wreszcie.

– Z poprzedniego miesiąca nic ci już nie zostało?

Zignorowała pytanie, wciąż wpatrując się w trzymaną przed sobą fotografię. Prokurator zasłonił dłonią zdjęcie chłopca, żeby zyskać jej pełną uwagę.

– Nie. – Wyraźnie zmieszana odwróciła wzrok. – Zapłacili mi tylko za połowę czerwca, bo przez ostatnie dwa tygodnie nie chodziłam do szwalni. Musiałam zostać w celi.

– Za karę, tak? – Jego głos się zmienił i przybrał oficjalny ton. – Co znów zrobiłaś?

– Nic.

– Czyli? – Miał do niej anielską cierpliwość.

– Wsadziłam łeb tej nowej do umywalki, jak myła kudły. – Wzruszyła obojętnie ramionami, chcąc zbagatelizować zajście. – I przytrzymałam chwilę, bo…

– Marta! – przerwał jej i znów nerwowo przeczesał dłonią siwiznę. – Ile razy mam ci powtarzać? No ile?!

– O Jezu! – wydęła usta, chcąc ukryć zmieszanie, bo wiedziała, że postąpiła źle. – Nic się przecież wielkiego nie stało! Zresztą sama się prosiła. Zaczęła się rządzić pod celą i chciała mi zabrać koc, to ją ustawiłam do pionu.

– Zrozum wreszcie, że każdy taki incydent jest zapisywany w twoich papierach – powiedział stanowczo, ale spokojnie i cicho, żeby nie zwracać uwagi stojącego w kącie sali widzeń strażnika. – Za miesiąc możesz zacząć starać się o pierwszą przepustkę, ale z taką kartoteką dyrektor nie wyrazi na nią zgody.

– No wiem. – Osadzona żałowała teraz swojego wybryku. – Nerwy mi puściły.

– W końcu w bójce zrobisz komuś krzywdę, przeniosą cię do zakładu o zaostrzonym rygorze i przez najbliższe trzy lata, albo dłużej, dzieci nie zobaczysz. I nikt już nic na to nie poradzi. Nawet ja.

– Teraz się pan o mnie martwi?! – Czuła się winna, ale uznała, że najlepszą obroną będzie atak. – Nie trzeba było mnie tu wsadzać!

– To nie ja cię wsadziłem, tylko sąd.

– A kto żądał sześciu lat?! Ja się, kurwa, prosiłam? – krzyknęła. – Za zabójstwo w afekcie mogłam dostać tylko rok, albo dwa! Tak mówił papuga! Ale pan się postarał o sześć!

Zaalarmowany krzykami strażnik zrobił krok w ich stronę.

– Spokój, Jankowska, bo zaraz wrócisz pod celę! – Klawisz przyglądał się im teraz uważnie.

Prokurator Michał Stróż odczekał chwilę, aż jej emocje opadły.

– Niczego się nie nauczyłaś, ciągle chcesz wszystko załatwiać siłą. – W jego głosie brzmiał smutek. – Nie wiem, czy te sześć lat wystarczy, żebyś zrozumiała, że przemocą nie rozwiążesz swoich problemów.

Nagle usłyszeli ostry dźwięk dzwonka. Stróż spojrzał na zegarek i powoli podniósł się z krzesła.

– Minęła godzina, muszę już iść. – Patrzył na nią z góry. – A o buty dla Maćka się nie martw. Kupię mu.

– Panie Michale… – Jej głos zadrżał, a po policzku spłynęła łza. – Przepraszam. Przyjdzie pan za miesiąc?

– Przyjdę. – Skinął głową. – Musisz mi przecież oddać pieniądze.

Zaśmiała się sztucznie i wytarła nos rękawem. Prokurator Michał Stróż odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, nie oglądając się za siebie. Wychodząc z sali odwiedzin, lekko schylił głowę, żeby nie zahaczyć o framugę blaszanych drzwi. Idąc więziennym korytarzem, próbował odgonić przygnębiające myśli. Chciał pomóc tej kobiecie, ale to nie było łatwe. Nie miał wyrzutów sumienia, choć w pewnym sensie to za jego sprawą tu trafiła, bo to on był oskarżycielem w jej procesie. Sama sobie była winna. On wykonał tylko swoją robotę, a sąd wydał sprawiedliwy wyrok. Przychodził tu, bo było mu Marty po ludzku żal.

Po wyjściu z budynku na więzienny dziedziniec spojrzał na ekran telefonu, odebranego przed chwilą z depozytu. Dziś był tu w charakterze odwiedzającego, zgodnie więc z obowiązującymi przepisami, nie mógł mieć przy sobie smartfona na sali widzeń. Szef próbował się do niego dodzwonić. Trzykrotnie. To musiało być coś pilnego, zważywszy, że Stróż wziął na dziś wolne w prokuraturze.

– Cześć… – Michał nie zdążył powiedzieć do słuchawki nic więcej.

– Gdzie ty się, do kurwy nędzy, podziewasz?! – Zwierzchnik przerwał mu podniesionym głosem. – I dlaczego nie można się do ciebie dodzwonić?

– Urlop mam, to…

– I co z tego?! – Witko znów nie dał mu dokończyć. – Komórkę masz mieć cały czas przy dupie i odbierać! Nie pracujesz w warzywniaku!

– Wiesiu, przestań się gorączkować i powiedz wreszcie, o co ci chodzi.

Stróż mógł sobie na taki ton pozwolić, bo znał się z prokuratorem okręgowym Wiesławem Witko od ponad dwóch dekad. Kilkanaście lat temu przez rok był nawet przełożonym swojego obecnego szefa. Choć w ostatnich latach Witko przeskoczył go i wspiął się wyżej po szczeblach kariery, to ich stosunki pozostały poprawne, można by nawet rzec – koleżeńskie.

– Wysyłam po ciebie auto – wyrzucił z siebie jego szef, po czym ściszył odruchowo głos i dodał: – Jest u mnie ważny gość i ma dla ciebie sprawę do poprowadzenia.

– Myślałem, że czasy, kiedy towarzysze przywozili sprawy w teczkach, już słusznie minęły.

– Nie rób sobie jaj. – Zamilkł na chwilę dla zwiększenia efektu. – Miałem w tym temacie telefon z samej góry.

– Z nieba do ciebie dzwonili? – Stróż zadrwił, bo informacja nie zrobiła na nim wrażenia.

– Żebyś wiedział, że prawie – rzucił zagadkowo Witko, niezrażony jego lekceważącym tonem. – Przyjedziesz, to sam zobaczysz.

Prokurator Michał Stróż nie był ani trochę ciekawy, kto na niego czeka w gabinecie szefa, nie mógł jednak zlekceważyć służbowego polecenia.

– Dobra, jestem pod więzieniem na Nowej Hucie.

– A co ty tam robisz w czasie urlopu?

– Spaceruję.

– Po Hucie? Koło pierdla?

– Tak. Wysyłasz ten samochód czy mam jechać do prokuratury tramwajem?

Prokurator Stróż, choć miał prawo jazdy, nie posiadał samochodu i na co dzień poruszał się komunikacją miejską, co było tylko jednym z wielu jego dziwactw. Innym było to, że w drodze do pracy codziennie wstępował do kościoła.

– Czekaj tam i się nie ruszaj. – Witko nie drążył dłużej tematu, bo rzeczywiście powód pobytu Stróża w drugiej części Krakowa nie miał teraz dla niego żadnego znaczenia. – Mój kierowca już po ciebie jedzie.

2

Kraków, prokuratura okręgowa,

współcześnie

Pół godziny później Michał Stróż energicznym krokiem przemierzał korytarz pierwszego piętra budynku prokuratury okręgowej. Nie żeby był specjalnie zainteresowany szczegółami sprawy, o której Witko wspominał przez telefon. Nie zależało mu też na poznaniu tajemniczego gościa. Spieszył się tylko dlatego, że nie chciał narażać Wieśka na dalsze oczekiwanie, bo sądząc po ponaglających telefonach odebranych po drodze, atmosfera w biurze prokuratora okręgowego była napięta.

– Nareszcie. – Słowa sekretarki tylko potwierdziły jego przypuszczenia. – Czekają na pana. – Wskazała dłonią drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na co dzień urzędował Witko.

Stróż skinął głową i nacisnął na klamkę. Zajrzał do pokoju i pierwszym, co dostrzegł, była ulga na okrągłej twarzy swojego szefa. Mimo że w gabinecie pracowała klimatyzacja, na wysokim czole prokuratora okręgowego Wiesława Witki perliły się krople potu. Niski, korpulentny mężczyzna w jasnym, lekko wymiętym garniturze, uśmiechnął się i odetchnął głęboko. Naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka, wygodnie rozparty na krześle siedział młody mężczyzna. Michał widział w tej chwili tylko jego plecy, ale już to wystarczyło, żeby młodzieniec pierwsze wrażenie zrobił na nim nie najlepsze. Facet siedział swobodnie, z nogą nonszalancko założoną na nogę i splecionymi na kolanie dłońmi. Doskonale skrojony garnitur lekko opinał jego smukłą sylwetkę. Prawdopodobnie uszyto go na miarę, na co wskazywała również wysoka jakość czarnego materiału. Równo przycięte i dokładnie podgolone na karku włosy świadczyły, że przybysz przykłada bardzo dużą uwagę do swojej aparycji. Samo w sobie nie jest to oczywiście niczym złym, rzecz nawet godna pochwały. Prokurator wiedział jednak z doświadczenia, że przesadnie zadbany wygląd uzewnętrznia często narcystyczny charakter osobnika, który – w przypadku ludzi posiadających władzę – bywa zwykle uciążliwy dla otoczenia. Ten mężczyzna zaś, sądząc po uniżonym zachowaniu szefa prokuratury, najwyraźniej miał bardzo dużą władzę. Stróż westchnął cicho, bo wygląd gościa, jego mowa ciała, ale przede wszystkim kontekst ich spotkania nie wróżyły dobrze rozwojowi wypadków.

– No, jest nareszcie! – Witko ucieszył się szczerze na widok podwładnego i ruszył do niego z wyciągniętymi rękoma. – Myśmy tu już się bali, że cię czarna wołga porwała. – Zaśmiał się nerwowo ze swojego kiepskiego żartu.

– Cześć – rzucił w jego stronę lakonicznie Stróż i uścisnął wyciągniętą na powitanie dłoń.

Gość tymczasem nieznacznie odwrócił się na krześle i spojrzał na przybysza przez ramię. Nie odezwał się jednak i w milczeniu przyglądał się scence przywitania, uśmiechając półgębkiem. Prokurator Michał Stróż skierował wzrok w jego stronę i pierwsze, co dostrzegł, to koloratkę wieńczącą czarną koszulę pod szyją. Zaskoczony tym faktem, kolejnym spojrzeniem otaksował całą postać księdza. Wiedział już, z kim ma do czynienia. Co prawda, od odejścia Michała Stróża z „firmy” minęło ponad ćwierć wieku, ale będąc przez trzy lata duchownym, zdążył poznać wielu takich jak ten, kościelnych karierowiczów. Zwykle byli to chorobliwie ambitni prymusi z seminarium. To przez nich instytucja Kościoła Katolickiego coraz bardziej oddalała się od Boga. Wpinali w klapy marynarek krzyże, ale równie dobrze mogło to być logo każdej innej korporacji. Oni i starzy hierarchowie kościelni byli, według Michała Stróża, niczym gangrena. Na pierwszy rzut oka między tymi grupami brakowało podobieństw: z jednej strony przebojowi i dynamiczni młodzieńcy, z drugiej zgnuśniali, leniwi starcy. Współpracowali jednak ze sobą, bo choć różniło ich tak wiele, to łączyło najważniejsze: jedni i drudzy tak naprawdę nie wierzyli w Boga, dzięki czemu mogli bez skrupułów wykorzystywać wiarę innych do realizacji swoich partykularnych interesów. Przy czym słowo „interesy” należałoby według prokuratora Stróża traktować jako eufemizm. Bardziej pasowałoby tu słowo „machlojki”. To z tego powodu podjął wiele lat temu najtrudniejszą decyzję w życiu i zrzucił sutannę. Rozpoczął wówczas studia prawnicze i wkrótce został prokuratorem. Teraz jednak zreflektował się i przywołał do porządku. Nie miał w zwyczaju oceniać książki po okładce i temu nieopierzonemu księdzu też postanowił dać kredyt zaufania. Zrobił krok w jego stronę.

– Dzień dobry. – Mimo różnicy wieku pierwszy wyciągnął rękę na przywitanie.

Młodzieniec wstał i odwzajemnił uścisk zaskakująco mocnym chwytem. Prokurator przyjrzał się mu po raz trzeci i zauważył, że czarną koszulę na klatce piersiowej wypychają mięśnie. Chyba młody duchowny więcej czasu spędzał na siłowni, podnosząc ciężary, niż w kaplicy, odmawiając brewiarz.

– To jest ksiądz Krzysztof Bida – przedstawił gościa Witko, a po chwili dodał: – Osobisty sekretarz arcybiskupa diecezji krakowskiej.

– Ksiądz Krzysztof w zupełności wystarczy – poprawił go z fałszywą skromnością duchowny, bo nie lubił swojego nazwiska. – Po prostu.

Z każdą chwilą facet mocniej wpisywał się w niechlubny stereotyp księdza karierowicza, przywołany w pamięci przez prokuratora Stróża. Resztek nadziei co do charakteru kapłana pozbył się, kiedy na prawym nadgarstku ręki wysuniętej na powitanie dostrzegł drogi zegarek. Znał tę markę, bo nadzorował rok temu śledztwo w sprawie włamania do domu bogatego biznesmena, któremu skradziono między innymi kolekcję drogich czasomierzy. Prędzej wielbłąd przeszedłby przez ucho igielne, niż duchowny z tym zegarkiem na ręce przecisnąłby się przez bramę niebieską.

– Michał Stróż. – Prokurator przedstawił się, rozluźnił uścisk i cofnął rękę. – W czym mogę pomóc?

– „Pomoc” to właściwe słowo. – Ksiądz Krzysztof się uśmiechnął. – Bo właśnie z prośbą o pomoc przysłał mnie jego ekscelencja arcybiskup.

– Zamieniam się w słuch.

– Zanim zaczniemy… – Młody duchowny niespodziewanie zmienił temat. – Podobno był pan księdzem, to prawda?

– Tak, bardzo dawno temu.

– Można spytać, dlaczego odszedł pan ze stanu duchownego?

– Powiedzmy, że straciłem powołanie. – Nie miał zamiaru mu się tłumaczyć.

– No tak… – Sekretarz biskupa się uśmiechnął. – W takim razie pojął pan słuszną decyzję.

– Też tak uważam. – Stróż znosił z nadzwyczajną cierpliwością osobiste wycieczki tego aroganckiego młokosa.

– Daj nam Boże jak najwięcej powołań kapłańskich, ale przede wszystkim ustrzeż Panie przed księżmi bez powołania. Ci najbardziej szkodzą instytucji Kościoła – wygłosił mentorskim tonem.

– Zgadzam się z księdzem w stu procentach. – Stróż powiedział to, patrząc mu prosto w oczy, by nie pozostawić złudzeń, kogo sam ma na myśli.

Młodemu duchownemu jednak nawet powieka nie drgnęła. Prokurator przyjrzał się mu wnikliwie, chcąc wybadać, czy jest tak cyniczny, czy też może zatracił się już całkiem w swoim zakłamaniu i uważa siebie za księdza z powołaniem. Nawet patrząc mu głęboko w oczy, nie był w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Postanowił więc uciąć tę farsę i zwrócił się do przełożonego:

– Dowiem się wreszcie, w jakiej sprawie mnie wezwałeś?

Witko przesunął papierową teczkę po blacie biurka i wskazał mu wolne krzesło. Ksiądz sekretarz też wrócił na swoje miejsce i usiadł. Pierwszy, nie czekając na pozostałych.

– Wolałbym jednak o służbowych sprawach porozmawiać w cztery oczy – rzucił bezceremonialnie Stróż i spojrzał wymownie na gościa.

Skonfundowany Witko uśmiechnął się do księdza sekretarza przepraszająco, po czym spiorunował podwładnego wzrokiem. Zanim pozbierał myśli, młody mężczyzna wybawił go z niezręcznej sytuacji i uniósł się z krzesła.

– W zasadzie to ja już nic więcej nie mam do dodania – zwrócił się do szefa prokuratury. – Wszystko, co mogło ułatwić śledztwo, już panu przekazałem. Jedyne co mogę jeszcze zrobić, to pomodlić się za rychłe rozwiązanie sprawy.

– Zrobimy co w naszej mocy. – Szef prokuratury odetchnął z ulgą.

Ksiądz ruszył w kierunku wyjścia, chwycił za klamkę, ale zanim ją nacisnął, odwrócił się niespodziewanie.

– Ale wiary pan nie stracił? – rzucił w stronę stojących w głębi pomieszczenia prokuratorów.

– Słucham? – Witko nie bardzo wiedział, czego tyczy się pytanie i do kogo jest właściwie skierowane.

– Stracił pan kapłańskie powołanie, ale wiary w Chrystusa pan nie stracił? – Teraz było jasne, kogo gość pyta.

– Nie – odparł krótko Stróż.

– To dobrze. – Młody ksiądz skinął głową. – Przekażę to arcybiskupowi, będzie spokojniejszy.

Kiedy drzwi w końcu się za nim zamknęły, Witko ze świstem wypuścił powietrze z płuc i poluzował krawat. Spojrzał z wyrzutem na swojego podwładnego, który teraz ze stoickim spokojem przyglądał się szefowi.

– Co ty za pokazówkę mi tu odstawiasz? – Prokurator okręgowy oparł się dłońmi na biurku.

– Wiesiu, proszę cię. – Stróż sięgnął po teczkę z aktami. – Zachowajmy przynajmniej pozory niezależności.

– Pozory?

– Przecież wiem, że o wszystkim będziesz go informował na bieżąco.

– A ty zdajesz sobie w ogóle sprawę, na jakim świecie żyjesz? – Witko zaśmiał się sztucznie. – I oddawaj te papiery, bo ty tej sprawy nie dostaniesz! – Wyrwał mu z rąk teczkę i cisnął na drugi koniec stołu.

– I bardzo dobrze, bo nie mam zamiaru niczego zamiatać pod dywan – odparł spokojnie Stróż.

Nie takiej reakcji oczekiwał przełożony. Trochę się zagalopował, więc jego głos złagodniał. Sięgnął do szuflady biurka, wyjął z niej mały grzebyk i aby zyskać czas do zastanowienia, zaczesał resztki włosów znad ucha, próbując ukryć łysinę. Oprócz jaskrawych krawatów, fryzura „na pożyczkę” była jego znakiem rozpoznawczym.

– Michał, zrozum. – Schował grzebyk do wewnętrznej kieszeni marynarki, przysiadł na krześle obok i nachylił się w jego stronę. – Patrzą mi na ręce, a z góry wszystko dobrze widać. – Uniósł wymownie wzrok. – To delikatna sprawa, sam rozumiesz.

– Wiesiu, przecież mnie znasz. – Stróż przysunął się i położył dłoń, wielką jak bochen, na ramieniu przełożonego. – Weź kogoś innego.

– Ale oni chcą konkretnie ciebie.

– Kto? Góra? – zdziwił się Stróż. Ci z prokuratury generalnej nie rozpieszczali go awansami.

– Góra i czarni. – Witko kiwnął głową w stronę drzwi, za którymi przed chwilą zniknął ksiądz. – Podobno życzyli sobie, żeby zajął się tą sprawą wierzący prokurator.

– Tylko że my chyba w inne rzeczy wierzymy. – Michał westchnął wymownie.

– Człowieku, nie filozofuj, bo ja nie mam do tego teraz głowy! – Szef zerwał się zniecierpliwiony z krzesła i nachylił w stronę swojego podwładnego. – Zajmiesz się tą sprawą czy nie?

– Przecież mi ją przed chwilą odebrałeś.

– Michał, kurwa jego mać!

– Zajmę się, ale uczciwie.

– A czy ja mówię, że nieuczciwie?

– Dobra, powiedz mi, o co tu chodzi.

Prokurator Witko miał coraz więcej wątpliwości, czy ci z Warszawy będą zadowoleni z dalszego biegu wypadków, ale swoje zrobił. Chcieli, żeby śledztwo zlecił prokuratorowi Stróżowi, a on polecenie wykonał. Reszta to już nie jego problem. Mają to, czego sobie życzyli. Teraz więc z ulgą przesunął teczkę w stronę Michała.

– Sprawa dotyczy kobiety, która zginęła w pożarze.

3

Konary, dom Barbary Ubryk

Grudzień, rok 1991

W Konarach wszyscy przyjmowali księdza po kolędzie. Nie to co w dużych miastach. Zaplanowanych na dziś wizyt ksiądz Wacław, proboszcz tutejszej parafii, miał więc sporo i cały dzień spędził odwiedzając domy parafian. Parterowy, nieotynkowany budynek z czerwonej cegły, przysłonięty gałęziami młodego dębu, był ostatnim punktem w harmonogramie dzisiejszej duszpasterskiej posługi. Zostawił go sobie na koniec, chcąc odwlec to, co nieuniknione. Wcześniej z premedytacją ominął posesję i odwiedził kilka innych, dalej położonych gospodarstw. Wreszcie nie mógł już dłużej zwlekać i stanął przed porośniętym mchem, drewnianym ogrodzeniem domu Barbary Ubryk. Pies kręcący się po podwórku szczeknął kilka razy i po chwili w oknie, na tle słabego światła, pojawiła się czarna postać. Teraz nie było odwrotu, pewnie go zauważyła. Nabrał zimnego powietrza w płuca, jakby chciał w ten sposób pobudzić organizm do działania i pchnął skrzypiącą furtkę. Ruszył czarną, wydeptaną w śniegu, wysypaną popiołem ścieżką w kierunku schodków prowadzących na ganek. Zapukał w pomalowane brązową farbą drzwi i nie czekając na zaproszenie, nacisnął żeliwną klamkę.

– Szczęść Boże! – rzucił zbyt głośno, otrzepując w sieni buty z mokrej brei.

Z sąsiedniej izby wyjrzała ruda głowa ministranta. Chłopiec miał koronkową komżę naciągniętą na zimową kurtkę. W rękach miętosił wełnianą czapkę z pomponem. Zgodnie z panującym zwyczajem przyszedł tu pierwszy, żeby zaanonsować wizytę duchownego i zapytać, czy mieszkańcy przyjmą księdza. Proboszcz wszedł teraz do głównego pomieszczenia, gdzie czekali na niego domownicy.

– Szczęść Boże – przywitał się z kobietą i jej córką.

Nie czekając na odpowiedź, przeżegnał się i zaintonował wspólną modlitwę. Kiedy skończył, sięgnął po słomiane kropidło, leżące na stole obok Pisma Świętego, zanurzył je w święconej wodzie, wypełniającej po brzegi stojący na białej ściereczce talerzyk, i pokropił pochylone głowy mieszkańców oraz rudą czuprynę ministranta. Wszyscy zebrani wykonali znak krzyża i chwilę jeszcze trwali w nabożnym milczeniu.

Pierwszy poruszył się rudzielec. Zadowolony, że jego rola na dziś właśnie dobiegła końca, spojrzał na księdza i nie czekając na przyzwolenie, czmychnął czym prędzej, ściskając w kieszeni garść zebranych tego dnia monet. Rozpoczęła się nieoficjalna cześć wizyty, której ksiądz Wacław obawiał się najbardziej. W poprzednich latach, kiedy żył jeszcze mąż Barbary, odwiedziny duszpasterskie w tym domu były krótkie i przebiegały w oficjalnej atmosferze. Ani jemu, ani gospodyni nie przyszło do głowy wspominać wydarzeń sprzed lat. Zresztą Barbara mało się przy mężu odzywała. Teraz zostali sami i to budziło w nim niepokój. Kobieta zaproponowała gorący posiłek, a ksiądz skwapliwie skorzystał, choć głodny nie był, bo wszędzie częstowali go pozostałymi po świętach smakołykami. Uznał jednak, że to będzie lepsze niż siedzenie w krępującej ciszy.

– Dobry ten rosół. – Przechylił talerz i nabrał ostatnią łyżkę gorącego bulionu. – Ze swojej kury?

– Nie. – Barbara Ubryk stała nad nim, czekając, aż skończy, po czym zabrała mu talerz sprzed nosa i zanurzyła w stojącej w emaliowanym zlewie plastikowej misce.

– Z kupnej? – zdziwił się, bo zupa była naprawdę smaczna.

– Nie – znów mruknęła pod nosem.

– No to z jakiej? – pociągnął temat proboszcz, w sumie zadowolony, że jest o czym zagadać.

– Powiem księdzu na spowiedzi – rzuciła prowokująco, jakby lekko zniecierpliwiona jego pytaniami.

Zamilkł na chwilę, bo odpowiedź go zaskoczyła. Nie podejrzewał jej o poczucie humoru. Chwilę jeszcze przyglądał się kobiecie, ale ona się nie uśmiechała, więc utwierdził się w przekonaniu, że to nie był żart, i zmienił temat.

– Kiedy twój mąż zmarł?

Miała na sobie czarną spódnicę i ciemnogranatowy sweter. Wciąż nosiła żałobę.

– Za miesiąc będzie rok – odparła bez emocji, krzątając się obok kuchenki.

Proboszcz wiedział, że Barbara Ubryk jest wdową i samotnie wychowuje małą córkę. Nie pamiętał dokładnie, ile kobieta ma lat, ale według jego rachuby niedawno przekroczyła trzydziestkę. Mimo to wciąż miała figurę nastoletniej dziewczyny. Choć urodziła dziecko, jej biodra były wąskie, a czarna spódnica jeszcze dodatkowo je wysmuklała. Jasne i gęste włosy opadały na ramiona ciężkimi falami. Musiała pokręcić je na wałkach, bo wyglądały trochę jak peruka. Brzydka fryzura kontrastowała z piękną, choć gdzieniegdzie naznaczoną już zmarszczkami twarzą. Jakby natura postanowiła w ten sposób opowiedzieć światu smutną historię jej życia. Życia, które było niekończącą się walką z otaczającym ją złem. Niestety, rzadko wychodziła z tych potyczek obronną ręką, więc ostatecznego zwycięstwa trudno się było spodziewać. Jedynie oczy, wielkie i błękitne pokazywały, że jeszcze się nie poddała. Ksiądz Wacław odwrócił wzrok, bo ich spojrzenia na moment się skrzyżowały.

Rozejrzał się teraz po słabo oświetlonym pomieszczeniu, pełniącym funkcję salonu, kuchni i sypialni. Smutny to był widok, wręcz przygnębiający. Żółte ściany, brudne i wytarte, aż prosiły się o odmalowanie. Na środku pokoju znajdował się stół, przy którym teraz siedział. Nad blatem wisiał żyrandol z zakurzonymi kloszami. Dwie spośród trzech żarówek nie działały. Ostatnia rzucała słabe światło na obrus i resztę pomieszczenia. Przy ścianie znajdował się kredens, obok szafka ze starym zlewozmywakiem. Odpływ prawdopodobnie był zatkany, bo gospodyni wstawiła do niego plastikową miednicę. W drugim kącie pokoju, obok kaflowego pieca opalanego węglem, stał spory tapczan, z którego opadały na podłogę frędzle kraciastego koca. Nad łóżkiem wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w tandetnej, pomalowanej na złoty kolor ramie. Pod sufitem, na sznurku przymocowanym do wbitych w przeciwległe ściany gwoździ, dyndała kotara. Po zasunięciu oddzielała część sypialną od reszty pokoju, dając domownikom namiastkę intymności. Naprzeciwko, obok rozrośniętej do gigantycznych rozmiarów paprotki, na wysokim stoliku pokrytym popękaną politurą, stał stary, kineskopowy telewizor. Z góry zwisała, zasłaniając część ekranu, zrobiona na szydełku serwetka. Na niej, z szeroko rozłożonymi nogami siedziała plastikowa lalka, ubrana w różową sukienkę. Powieka jednego oka lekko jej opadła, co w mrocznym wnętrzu wyglądało dość przerażająco. Obrazu nędzy dopełniała krzywo obsadzona, ubogo przystrojona choinka.

Kobieta w milczeniu przemyła talerz szorstką szmatką, opłukała go i położyła na drucianej suszarce.

– Mężczyzna w domu jest potrzebny. – Duchowny uderzył w kaznodziejski ton, splótł palce i położył dłonie na stole. – Musi być wam ciężko samym.

– Z nim też lekko nie było. – Ubrykowa wytarła ręce w ścierkę, zgasiła ogień na kuchni i uniosła czajnik z palnika.

– Masz we wsi jakąś rodzinę? – ciągnął, wodząc za nią wzrokiem, kiedy krzątała się po pomieszczeniu.

– Nie. – Odwróciła się i postawiła przed gościem gorącą herbatę w duraleksowym kubku. – Ciotka Weronika zmarła dwa lata temu.

Jej głos był obojętny, nie okazywała żadnych emocji, ale wyraźnie unikała wzroku księdza. To go odrobinę uspokoiło i dodało pewności siebie. Rozluźnił się nieco.

– Zlew nie działa? – Wstał i podszedł do szafki. – Zatkany?

– Z rurki cieknie. – Gospodyni obserwowała go teraz spode łba. – Leje się na dole.

– Tam? – Podciągnął sutannę jak sukienkę, przykucnął i zajrzał do szafki. – Masz latarkę? – Zakasał rękawy.

– Nie. – Ubrykowa patrzyła na niego z niepokojem. – I nie ma co grzebać. Tak jest dobrze. Jak się miednica napełni, to jest czym w kiblu spuścić, bo rezerwuar się zepsuł.

– Tak nie może być. – Wyprostował się i pokręcił głową, wciąż lustrując zlewozmywak. – To nie jest dziewiętnasty wiek. Przyślę jutro Waldka, mojego kościelnego, żeby to naprawił. Spłuczkę w toalecie też.

– Jeszcze telewizor się zepsuł i mama nie może oglądać serialu. – Usłyszał cienki głosik za plecami. Mała blondyneczka stała dwa kroki za nim.

Dziewczynka od początku jego dzisiejszej wizyty, nie licząc wspólnej modlitwy, odezwała się pierwszy raz. Ksiądz, skupiony na obserwacji matki, nie zwrócił na córkę uwagi.

– Telewizora to Waldek nie zreperuje. – Uśmiechnął się do małej. – Jak masz na imię, ptaszyno?

– Ania.

– Ile masz lat?

– Dwanaście.

– Wiesz, że Jadwiga była w twoim wieku, kiedy poślubiła Władysława Jagiełłę?

Pokręciła przecząco głową, bo nie znała żadnej Jadwigi. Zarumieniła się, speszona uwagą o małżeństwie.

– Była małą dziewczynką, tak jak ty, kiedy została królową, a dziś jest świętą – ciągnął proboszcz. – Całe swoje życie oddała w posługę Bogu.

Ania milczała, zawstydzona porównaniem do świętej, ale oczy jej błyszczały. Ksiądz speszył się, jakby coś sobie nagle przypomniał.

– Na mnie już czas. – Ruszył w stronę drzwi, nie oglądając się za siebie, zdjąwszy wcześniej z oparcia krzesła czarny płaszcz.

– To na kościół. – Ubrykowa zrobiła dwa kroki w jego stronę i wyjęła z kieszeni swetra złożoną na czworo kopertę.

Proboszcz spojrzał na jej dłonie.

– Nie trzeba. – Odsunął powoli rękę z pieniędzmi. – Schowaj to.

Po namyśle sam sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta i wyjął kilka kopert. Zajrzał do pierwszej i wygrzebał z niej banknoty. Chwilę się wahał, po czym opróżnił jeszcze dwie.

– Powinno starczyć na nowy telewizor. – Podał Ubrykowej pieniądze.

Ta wzbraniała się krótko, zaskoczona obrotem sprawy. W końcu spojrzała księdzu w oczy i na moment ich wzrok znów się spotkał. Tym razem trwało to kilka sekund. Chwyciła banknoty i odwróciła głowę. Ściskała pieniądze w dłoni jeszcze długo po jego wyjściu. Siedziała na brzegu łóżka i gapiła się w ścianę.

– Dlaczego płaczesz, mamusiu?

Barbara nie odpowiedziała, zacisnęła powieki, a po twarzy płynęły jej dwa strumyki łez.

4

Konary, posterunek policji

współcześnie

Prokurator Stróż zaparkował auto na podwórku jednorodzinnego domu, wychylił głowę przez otwarte okno i przyjrzał się uważnie budynkowi. Elewacja była świeżo odnowiona, pomalowana na ciemnoszary kolor. Obok metalowych drzwi wisiała czerwona, urzędowa tabliczka informująca, że mieści się tu komisariat policji. Upewniwszy się, że dobrze trafił, wysiadł z samochodu i skierował w stronę wejścia. Budynek rzeczywiście był nietypowy, jak na charakter swojej użyteczności. Rok temu przywrócono w Konarach zlikwidowany przed dekadą wiejski posterunek i na jego potrzeby zaadaptowano ten niezamieszkały dom. Dwa lata wcześniej, po śmierci bezdzietnych właścicieli, posesja przeszła na własność gminy. Spadła władzom jak z nieba, bo stary popegeerowski barak, będący wcześniej siedzibą lokalnej policji, nie nadawał się już do niczego.

Michał, wciąż się rozglądając, wysiadł i trzasnął drzwiami starej skody. Niechcący zrobił to zbyt mocno i z nadkola srebrnej octavii posypały się drobinki rdzy. Nie oglądając się za siebie, zamknął przyciskiem pilota centralny zamek auta, po czym wszedł na ganek po wyłożonych brzydkimi, pomarańczowymi płytkami schodkach. Zanim wkroczył do środka, zajrzał do wnętrza przez otwarte na oścież drzwi. Był gorący, lipcowy dzień, a we wnętrzu nie było klimatyzacji, więc policjanci w ten sposób walczyli z globalnym ociepleniem. Przy okazji Stróż tupaniem przestraszył kręcącą się przy wejściu kurę i ta z głośnym gdakaniem wbiegła do środka.

– Cholera jasna!

Prokurator usłyszał dochodzący z głębi budynku tubalny męski głos.

– Grunia! – krzyknął, nie oglądając się, tęgi sierżant. Siedział za biurkiem w rozchełstanym mundurze. – Leć do Drzazgi i powiedz mu, że jego kury znowu łażą po posterunku!

Z pomieszczenia na zapleczu wyłonił się młody funkcjonariusz o szczupłej, wysportowanej sylwetce i nie zwracając uwagi na stojącego w przedsionku gościa, zaganiał kurę do kąta, szeroko rozpościerając ramiona. Po chwili w całym korytarzu fruwało pierze, a on trzymał przestraszoną bidulkę pod pachą.

– Wyrzuć ją, bo ci mundur osra! – Przełożony próbował przekrzyczeć głośne gdakanie. – I powiedz Drzazdze, że jak nie zatka dziury w płocie do końca tygodnia, to mu taki mandat wpierdolę, że matce renty braknie!

Posterunkowy wyszedł na zewnątrz i w środku zapanowała błoga cisza.

– Swojsko tu u was. – Prokurator uśmiechnął się przyjaźnie do miejscowego stróża prawa.

– Po chuju – bąknął sierżant pod nosem i dopiero teraz lepiej przyjrzał się nieznajomemu.

Zwalista postać gościa wypełniała sobą prawie całe wejście. Michał Stróż oparł się ramieniem o framugę, co groziło zabrudzeniem nieskazitelnie białej koszuli, i rozejrzał się po wnętrzu komisariatu. Zawinięte równo rękawy opinały muskularne przedramiona prokuratora. Ciemne spodnie opadały na czyste półbuty. Zwykle po długiej podróży taki strój wygląda jak psu z gardła wyciągnięty i całą elegancję szlag trafia, ale w tym przypadku było inaczej. Facet wyglądał dobrze, wręcz szykownie. Mimo że marynarka została w aucie.

– Stało się co? Wypadek jaki na przelotówce? – zapytał wreszcie siedzący za biurkiem sierżant.

– Dlaczego zaraz wypadek?

– Pan nie miejscowy, to chyba przejazdem? – wyjaśnił swój tok myślenia. – Rozjechał pan kogo? Mam nadzieję, że kurę Drzazgi albo jeszcze lepiej jego samego.

– Jestem prokuratorem. – Stróż zrobił dwa kroki w jego stronę i usiadł na krześle dla petentów, po czym położył przed kierownikiem posterunku legitymację. – Przyjechałem z Krakowa zbadać sprawę pożaru.

Policjant zerknął na dokument, po czym odsunął go od siebie i spojrzał podejrzliwie na przybysza.

– To już Wadowice tego śledztwa nie prowadzą?

– Nie. – Stróż zabrał legitymację. – Prokurator Wilecki jest chory. Przebywa na zwolnieniu. Sprawę przejęła krakowska jednostka.

– Mnie tam wszystko jedno. – Sierżant machnął ręką, jakby stracił początkowe zainteresowanie.

Mimo obcesowego traktowania Michał Stróż poczuł sympatię do tego mężczyzny. Co prawda, jeszcze nie wiedział, czy jego postawa przyniesie śledztwu więcej problemów czy korzyści, ale polubił kierownika posterunku za szczerość i bezpretensjonalność.

– Będę potrzebował przewodnika. – Rozejrzał się. – Jest was tu tylko dwóch?

– Na razie tak.

– Dużo macie roboty?

– Jak posterunkowy Grunia zakończy dochodzenie w sprawie kur – rzucił ironicznie, uśmiechając się pod nosem – będzie do pana dyspozycji.

– Dobrze. – Stróż zrozumiał żart i też się uśmiechnął. – Zna okolicę? Ludzi tutejszych?

– Mieszka w Konarach od urodzenia i zna wszystkich. – Policjant skinął głową. – Oprowadzi pana po wsi.

– W porządku. – Prokurator schował legitymację do tylnej kieszeni spodni. – Zaczekam tutaj, nie opłaca mi się wracać do hotelu.

– Gdzie pan się zatrzymał?

– W Lanckoronie mnie zakwaterowano. – Prokurator zerknął na puste biurko pod oknem. – A to miejsce jest wolne?

– Tamto? – Sierżant podążył za jego wzrokiem. – Tak, gmina nie ma pieniędzy na czwarty etat. Miało nas być więcej, ale na razie jesteśmy we trzech. Posterunkowego Leszka Grunię już pan widział, ja nazywam się Andrzej Madej. Sierżant i kierownik posterunku. Starszy posterunkowy Drygała aktualnie przebywa na urlopie wypoczynkowym, czyli zapieprza przy sianokosach od rana do wieczora.

– W takim razie zajmę wolne biurko na jakiś czas. – Michał Stróż minął kierownika posterunku i rozgościł się w swoim nowym, tymczasowym miejscu pracy.

Zdążył położyć sfatygowaną skórzaną teczkę na blacie, kiedy w drzwiach pojawił się posterunkowy. Zobaczył siedzącego pod oknem potężnego mężczyznę i odruchowo otrzepał mundur z pierza, cały czas przyglądając mu się z zainteresowaniem.

– Grunia, to jest pan prokurator z Karkowa – objaśnił mu sytuację przełożony. – Przejął sprawę pożaru domu Ubrykowej. Chce się rozejrzeć. Będziesz przewodnikiem, póki okolicy nie pozna.

– Tak jest! – odparł młody policjant z entuzjazmem, a minutę później siedział na fotelu pasażera w służbowej skodzie prokuratora, zadowolony, że wreszcie coś się dzieje.

Jechali powoli przez wieś. Spalony dom Barbary Ubryk znajdował się na drugim końcu miejscowości, więc po drodze posterunkowy pokazał przybyszowi co ważniejsze lokalizacje, dorzucając jednocześnie na ich temat krótki, acz treściwy komentarz. Stróż dowiedział się więc, że mały, zielony budynek w centrum wioski to sklep wielobranżowy, prowadzony od zawsze przez starego Jemiołę. Cwany sklepikarz podobno fałszował zapisy w zeszycie dłużników, wykorzystując przy tym niecnym procederze luki w pamięci tych, którzy zakupy robili niezupełnie trzeźwi. Tuż obok znajdowała się remiza strażacka, pełniąca też rolę klubu towarzyskiego, gdzie w sobotnie wieczory spotykała się miejscowa młodzież. Kawałek dalej, wzdłuż drogi rozciągał się otoczony zbutwiałymi ławkami, zarośnięty chwastami stadion miejscowego LZS-u. Na polu karnym leniwie skubała trawę łaciata krowa, przywiązana łańcuchem do metalowego słupka bramki. Podobno kiedyś klub dobrze sobie radził w lokalnych rozgrywkach, ale po odejściu kilku czołowych zawodników drużyna się rozpadła. Jakieś sto metrów za boiskiem, za wysokim kamiennym murem pokrytym czerwoną dachówką, nad koronami drzew górowała błyszcząca w letnim słońcu kopuła dzwonnicy barokowego kościoła. Prokurator zmarszczył czoło, bo metalowa brama na dziedziniec była zamknięta. Co prawda dzień był powszedni, ale za czasów jego posługi kapłańskiej, brama świątyni była przed wiernymi zawsze szeroko otwarta, nawet w nocy. Tuż za kościelnym ogrodzeniem rozciągał się cmentarz.

– Tu ją przedwczoraj pochowali. – Grunia się przeżegnał.

– W poniedziałek był pogrzeb? – Stróż też wykonał znak krzyża.

– Tak, cała wieś się na plotki zeszła.

Po krótkiej podróży Michał Stróż zatrzymał samochód we wskazanym miejscu, na poboczu obok opuszczonego gospodarstwa. Zanim wysiadł, obaj przez chwilę w ciszy przyglądali się pogorzelisku. W pożarze ucierpiał w zasadzie tylko budynek mieszkalny. Spłonęły też stojące przy nim olbrzymie drzewo i krzew jaśminu. Liche zabudowania gospodarcze pozostały nietknięte. Ceglany, nieotynkowany dom sprawiał teraz przygnębiające wrażenie. Osmolone otwory okienne wyglądały jak wielkie, puste oczodoły. U góry, po lewej stronie, sterczały pojedyncze czarne krokwie, będące pozostałością drewnianej więźby. Druga cześć dachu się zachowała. Smutny pejzaż dopełniały opalone konary dębu, górujące nad zawalonym częściowo sklepieniem. Bezlistne gałęzie kołysały się teraz nad zgliszczami i wyglądały jak wielkie łapska z rozczapierzonymi palcami, rzucające złe zaklęcia. Gospodarstwo było zaniedbane. Jedynym porządnym elementem posesji był otaczający ją kamienny mur. Michał Stróż przyjrzał mu się i zmarszczył czoło.

– Ogrodzenie jest takie samo, jak to przy kościele i cmentarzu.

Mur był trochę niższy niż ten okalający świątynię, ale zbudowany z takiego samego piaskowca i przykryty identyczną czerwoną dachówką. To nie mógł być przypadek.

– Zgadza się. – Posterunkowy uśmiechnął się dwuznacznie. – Stara historia. Miejscowych też to w oczy kłuło. Nawet donosy jakieś podobno były, ale Ubrykowa faktury na wszystko miała, więc sprawa ucichła, ale ludzie do dziś gadają.

– Co gadają?

– Że ksiądz proboszcz ją lubił bardziej niż inne parafianki. – Chłopak mrugnął porozumiewawczo. – Sierżanta pan musi o szczegóły wypytać, bo mnie jeszcze na świecie nie było – dodał.

To wiele wyjaśniało. Michał Stróż powoli zaczynał się domyślać, dlaczego kuria tak bardzo interesowała się sprawą pożaru, w którym zginęła kobieta.

5

Konary, dom Barbary Ubryk

Styczeń, rok 1992

Barbara spoglądała na leżący przed nią poskręcany tułów. Spod kusego swetra wystawał kawałek owłosionego brzucha. Gęste kłaki okalały pępek i znikały pod paskiem spodni. Błoto z buciorów zapaskudziło kuchenną podłogę. Kobieta przewróciła oczami, ale nic nie powiedziała.

– No – z wnętrza szafki pod zlewem dobiegł wreszcie stłumiony głos – już się nie leje.

Waldemar Krzywda, kościelny przysłany tu na pomoc przez proboszcza, powoli wygramolił się z plątaniny rur i wężyków, po czym wstał z podłogi. Obciągnął sweter, otrzepał spodnie i zaczesał dłonią zmierzwione, spocone włosy.

– Uszczelka pierdolnęła. – Uśmiechnął się, pokazując wielkie żółte zębiska, przypominające siekacze nutrii. – Wyczyściłem, pakuły założyłem i teraz nie będzie ciekło.

– Mogę już pościerać? – Gospodyni omiotła wzrokiem miejsce awarii.

– Możesz. – Skinął głową.

– Herbaty się napijesz? – Nigdy go nie lubiła i teraz też nie zmusiła się do uśmiechu, ale starała się być miła.

– A czegoś mocniejszego nie masz? – Kościelny skrzywił się, nie kryjąc rozczarowania. – Zimno tu.

– Spirytus mam. – Przypomniała sobie. – Na rozgrzanie w chorobie wcieram.

– To zrób herbaty i dolej trochę prądu – rzucił, zacierając dłonie, wyraźnie zadowolony obrotem sprawy.

Barbara Ubryk zapaliła gazowy palnik kuchenki i postawiła na nim emaliowany czajnik. Obok, na blacie położyła duraleksowy kubek i wrzuciła do niego okrągłą torebkę taniej herbaty. Nie tracąc czasu, sięgnęła po szczotkę i owinęła włosie starą szmatą. Najpierw zebrała wodę pod zalewem, potem starła podłogę w okolicach szafki. Odkręciła kran, wypłukała ścierkę i porządnie wyżęła nad zlewozmywakiem. Zajrzała pod spód, żeby sprawdzić, czy woda rzeczywiście już nie cieknie. Wyglądało na to, że instalacja była szczelna. Czajnik zagwizdał. Zalała herbatę do połowy kubka i położyła na stole przed gościem, po czym sięgnęła do kredensu, wyjęła napoczętą butelkę spirytusu i postawiła obok.

Krzywda odkręcił flaszkę i dolał alkoholu do kubka. Gospodyni, nie zwracając na niego uwagi, zakasała rękawy, uklękła i zabrała się do ścierania wnętrza szafki. Wody było sporo, po raz kolejny wyżęła więc szmatę i znów zniknęła pod zlewem. Nagle poczuła mocne uderzenie w pośladek i usłyszała za plecami stłumiony rechot. W sekundę zerwała się na równe nogi i jeszcze lekko oszołomiona patrzyła teraz na mężczyznę, oddychając szybko. Stał tuż przed nią, głupkowato się uśmiechając.

– Coś ty taka nerwowa? – Gapił się na nią z obleśnym uśmiechem. – Nie bój się, nie zjem cię.

Zrobił krok w przód, ale zaraz odskoczył, bo dostał mokrą ścierką po głowie.

– Pojebało cię?! – Zaskoczony otarł twarz z mokrej brei. – To taka twoja wdzięczność?

– Dopij herbatę i idź – wyszeptała drżącym głosem.

– Dawno pewnie chłopa nie miałaś, co? A stara jeszcze nie jesteś. – Niezrażony znów uśmiechnął się lubieżnie. – Zawsze była z ciebie niezła dupa.

– Weź butelkę i wynoś się! – wysyczała przez zaciśnięte zęby.

– Nie tak prędko. – Szybkim ruchem wyrwał jej szmatę z uniesionej dłoni. Był od niej dużo silniejszy. – Jak już tu jestem, to ci twoją rurę też przepcham.

Złapał ją w pasie i docisnął biodrami do zlewu. Jedną ręką chwycił za pierś, drugą podciągnął spódnicę i ścisnął paluchami pośladek. Próbował ją pocałować, ale odsunęła się, odwracając do tyłu głowę. Uciekając przed jego śmierdzącym oddechem, dotknęła gorącego czajnika nadgarstkiem. Była tak przerażona, że nie czuła bólu. Nie namyślając się wiele, chwyciła rączkę i uniosła naczynie z wrzątkiem.

– Puść mnie, bo ci to na łeb wyleję! – zagroziła.

Nie patrzył na nią. Nie słuchał. Podniecony całował ją po szyi. Zdesperowana dotknęła go gorącym naczyniem, parząc boleśnie w policzek.

– O ty kur…! – Odskoczył i chwycił się za twarz.

Nagle drzwi do pomieszczenia się otworzyły i stanął w nich proboszcz. W szamotaninie nie słyszeli, kiedy zapukał do domu.

– Niech będzie pochwalony – rzucił na przywitanie.

– Na wieki wieków – odpowiedział odruchowo kościelny, który z grymasem bólu na twarzy trzymał się za policzek.

– No jak, Waldek, naprawione?

Ksiądz przeniósł wzrok z Krzywdy najpierw na zlew, potem na Barbarę. Jej dziwna poza, z uniesionym wysoko czajnikiem, nie uszła jego uwadze.

– Naprawione – kościelny opuścił rękę, na twarzy został czerwony ślad. – To ja już pójdę… Z Bogiem.

– Z Bogiem. – Ksiądz zmarszczył brwi.

Odprowadził go wzrokiem do wyjścia i spojrzał na gospodynię zaniepokojony. Domyślił się już, że zaszło tu coś złego. Zbliżył się powoli do kobiety, wyjął gorący czajnik z jej ręki i postawił na kuchence. Spojrzał ponownie i dostrzegł rozchełstaną bluzkę.

– To łotr… Już ja sobie z nim porozmawiam. – Pogroził palcem w stronę drzwi, za którymi chwilę wcześniej zniknął Krzywda.

Podniósł wzrok i zobaczył w jej oczach łzy. Chwyciła go za dłoń i położyła ją na swojej piersi. Stali przez kilka sekund w bezruchu. Westchnął, ale po chwili cofnął rękę i pokręcił przecząco głową. Jej twarz stężała.

– Jestem już za stara? – Wytarła rękawem nos.

– Barbara – zrobił krok w tył – zapomnij o tym, co było.

– Nie mogę… – Pokręciła przecząco głową. – Próbowałam, ale nie mogę.

Chwilę na nią patrzył ze smutkiem, jakby się wahał.

– Chodź. – Chwycił ją za nadgarstek i pociągnął w stronę łóżka.

Poszła za nim. Bezwolna, milcząca.

– Klęknij. – Choć słowa wypowiedział cicho, zabrzmiały jak rozkaz.

Cały czas patrząc mu w oczy, uklękła przed nim. Najpierw na jedno, potem na drugie kolano. Podciągnął lekko sutannę i klęknął obok niej. Obrócił się w stronę ściany, splótł dłonie i przysunął je do twarzy. Uniósł wzrok, spojrzał na wiszący nad tapczanem obraz Matki Boskiej i się przeżegnał.

– Pod twoją obronę… – zamknął oczy i rozpoczął modlitwę – uciekamy się Święta Boża Rodzicielko…

Barbara zerwała się na równe nogi.

– Wynoś się! – krzyknęła, kipiąc z gniewu.

– Naszymi prośbami… – Nie przerywał modlitwy. – Racz nie gardzić w potrzebach naszych…

– Wynoś się zboczeńcu!

– Ale od wszelakich złych przygód – zacisnął powieki z całych sił – racz nas zawsze wybawiać…

– Głuchy jesteś?! Wynocha z mojego domu, klecho!

– Panno chwalebna i błogosławiona… O Pani nasza – trzasnęły drzwi – orędowniczko nasza, pocieszycielko nasza… – Zapanowała cisza.

Został w pokoju sam. Zamilkł. Wszystko się w nim gotowało. Kiedy zacisnął powieki, wspomnienia wróciły. Te najstraszniejsze koszmary z czasu, kiedy będąc młodym księdzem, często zapraszał małą Basię do swojego pokoju na piętrze plebanii. Później urosła i przestała się mu podobać. Wyszła za mąż i przez wiele lat nic się nie działo. Niepotrzebnie do niej w tym roku przychodził. Powinien omijać jej dom, odkąd zmarł jej mąż. Nie tylko w tym roku, tak powinno pozostać już na zawsze. Zachciało mu się odkupienia win.

– Z synem swoim nas pojednaj. – Cienki głosik zadźwięczał obok niego.

Otworzył oczy, zaskoczony, i ujrzał klęczącą obok małą dziewczynkę. W pierwszej chwili pomyślał, że to wyobraźnia płata mu figla, materializując wspomnienie Basi Ubryk. Podlotka, który codziennie przybiegał na plebanię, żeby, wykonując drobne prace, zarobić parę złotych.

– Swojemu synowi nas polecaj… – Dziewczynka piskliwym głosem mówiła dalej, wpatrzona w wiszący na ścianie obraz.

To nie był miraż. To była jej córka. Ta mała, którą widział kilka dni temu. Wtedy nie zwrócił na to uwagi, ale była łudząco podobna do matki sprzed szesnastu lat.

– Swojemu synowi nas oddawaj. – Teraz głos mężczyzny i dziecka wybrzmiał równo.

Dokończyli modlitwę razem, po czym przeżegnali się jednocześnie. Ksiądz wstał i uśmiechając się, przyglądał przez chwilę dziewczynce. Jej bladej twarzy, płowym włosom i smukłej szyi. Wysunął rękę, żeby pogładzić ją po głowie, ale zatrzymał się, kiedy usłyszał za sobą gardłowe warczenie. Odwrócił się powoli. Tuż za nim stał lekko pochylony średnich rozmiarów kundel. Sierść na jego karku się zjeżyła, a chrapy uniosły, obnażając kły. Pies patrzył na jego rękę, jakby szykował się do ataku.

– Saba! – ofuknęła sukę dziewczynka. – Przestań! Chodź do pani!

6

Konary, gospodarstwo Barbary Ubryk

współcześnie

Michał Stróż wyłączył silnik starej skody. Sięgnął na tylną kanapę po skórzaną teczkę, do której rano włożył akta sprawy, i szarpnął za klamkę drzwi. Kiedy wysiadł, wsparł się łokciem o dach auta i jeszcze raz przyjrzał się z tej perspektywy zgliszczom domu. Przymrużył oczy, bo blask słońca go oślepił.

– Poczekaj tu na mnie – rzucił do Gruni, który też wygramolił się z samochodu.