Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Mira, młoda Ukrainka, przyjeżdża do Polski, by spełnić swoje marzenia. Szybko jednak dostaje bolesną lekcję od życia, bo zakład w którym jest zatrudniona, przypomina bardziej obóz pracy, niż fabrykę z reklamowych folderów. Dziewczyna ma charakter i stara się walczyć o swoje, co nie wszystkim się podoba.
Julia i Marek odnieśli zawodowy i finansowy sukces. Do szczęścia brakuje im tylko dziecka, o które bezskutecznie od lat się starają. Kiedy wydaje się, że nie ma już dla nich nadziei, pojawia się propozycja, która wywraca ich poukładany świat do góry nogami.
Komisarz Alicja Romska prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci młodej kobiety. Ciało znaleziono w bieszczadzkim lesie, a oficjalny komunikat brzmi, że ofiara została zagryziona przez dzikie zwierzęta.
Trzy pozornie niezwiązane ze sobą historie, tworzą dramatyczny obraz zbrodni, malowany krwią niewinnych ofiar…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korekta:
Małgorzata Starosta
Redakcja techniczna:
Joanna Ardelli
Grafika na okładce:
Przemysław Adamowski
@Jazzus76 • facebook.com/Jazzus76/
Projekt okładki i łamanie:
Joanna Ardelli
Opracowanie formatów mobilnych
Jakub Pilarski, eBooki.com.pl
Copyright © by Mariusz Kanios 2023
profil autorski: facebook.com/mariusz.kaniosautor
Copyright © by Wydawnictwo PIĄTE MARZENIE 2023
KSIĄŻKI MARIUSZA KANIOSA:
SERIA Z ZUZANNĄ:
„Uczynkiem i zaniedbaniem”
„Karty zła”
„Dobry cZŁOwiek”
SERIA Z ALICJĄ:
„Szepty moich lęków”
„Zatoka syren”
Obudził ją poranny chłód i ciche kwilenie dziecka. Mokra ziemia wokół była przykryta cienką kołdrą mgły. Otworzyła oczy. Nad jej głową, na tle bladego nieba kołysały się gałęzie, poruszane podmuchami wiatru. Pierwsze promienie słońca przebijały miejscami korony drzew, oświetlając fragmenty leśnego poszycia. W cieniu, tam, gdzie listowie było gęstsze, panowała jeszcze noc. Jednak dookoła powoli budziło się życie, czego pierwszą oznaką były dobiegające z różnych stron nieśmiałe ptasie trele.
Charakterystyczne pohukiwania kukułki skojarzyły się jej ze starym zegarem w domu rodziców. Odruchowo zaczęła je liczyć, jakby dzięki temu mogła dowiedzieć się, która jest godzina i czy pora już wstawać. Ta myśl przypomniała jej o uciekającym czasie. Drgnęła, co wyczuło przytulone do niej niemowlę i rozpłakało się rzewnie, uciszając w ten sposób zaskoczonych mieszkańców lasu. Jak na kilka dni życia, w dziecku zebrało się sporo żalu do świata.
Kobieta uniosła się powoli i oparła plecami o gruby pień. Stara sosna, która też była matką rosnącej wokół gromadki małych drzewek, dała jej oparcie i odrobinę ciepła z suchej kory. Nie wyjmując dziecka spod puchowej kurtki, dziewczyna ułożyła je na swoim brzuchu. Wysunęła ze stanika nabrzmiałą pierś i włożyła synkowi do buzi, podtrzymując malca drugim ramieniem. Płacz ucichł, usłyszała za to ciche mlaskanie i pierwszy raz od kilku dni się uśmiechnęła. Rozczulona wytarła małemu z czoła łzę porannej rosy, która spadła z gałęzi, i pocałowała go w główkę. Chwilę trwali oboje w tym błogim stanie. Powoli jednak, rozbudzona ostatecznie przez rześkie powietrze, zmierzała myślami do ostatnich wydarzeń.
Wraz ze wspomnieniami powracał strach, z każdą sekundą zalewając coraz bardziej jej umysł. Uśmiech zniknął z twarzy, a w jego miejsce pojawił się najpierw niepokój, a potem przerażenie. Nie wytrzymała rosnącego w niej napięcia. Nie przerywając karmienia, tuląc dziecko do piersi, wsparła się o drzewo i powoli wstała. Bolały ją wszystkie mięśnie. Rozejrzała się czujnie dookoła. Nikogo w pobliżu nie zobaczyła, odetchnęła więc z ulgą. Byli w lesie sami. Chwilowe uczucie spokoju szybko jednak zniknęło, kiedy uświadomiła sobie, że ta sytuacja może się zmienić w każdej chwili. Spojrzała najpierw w prawo, potem w lewo, próbując przypomnieć sobie, skąd tu przyszła. Uciekała nieprzerwanie kilka godzin, przedzierając się przez ciemny las, niemal po omacku. Biegła prawie całą noc, aż w końcu całkiem opadła z sił. Potknęła się i wywróciła na miękką ściółkę, ostatnim wysiłkiem osłaniając ramieniem delikatne ciało synka przed upadkiem. Nie dała rady już się podnieść. Z trudem uspokoiła oddech, zamknęła usta i nasłuchiwała. Nikt już jej nie gonił. Złudne poczucie bezpieczeństwa całkiem odebrało jej władzę w członkach. Wyczerpana do granic możliwości, bardziej straciła przytomność, niż usnęła. Teraz, kiedy nastał ranek, bliska płaczu próbowała odgadnąć, skąd przybiegła. W końcu postanowiła pójść na wschód. W stronę, z której do lasu wpadały pierwsze promienie słońca. Nie była pewna swojej decyzji, ale musiała obrać jakiś kierunek.
Mały najadł się i puścił pierś, więc wsunęła ją z powrotem do biustonosza. Zasunęła zamek kurtki, żeby chłopczyk nie zmarzł. O tej porze roku było chłodno, zwłaszcza w wilgotnym lesie, a on był okryty jedynie błękitnym kocykiem. Termin porodu miała ustalony na koniec października, po powrocie ze szpitala spędziła w domu za wsią jeszcze cztery dni. Był więc początek listopada. Na szczęście dziś w nocy nie było przymrozka.
Szła teraz przed siebie. Po kilkuset metrach, odsunęła gałąź i rozejrzała się ostrożnie. Przed sobą miła fragment lasu z młodymi nasadzeniami, co oznaczało, że w pobliżu może być jakaś osada.
Ruszyła dalej, trochę odważniej stawiając kroki. Nagle dobiegło do niej z oddali szczekanie psa. Stanęła w bezruchu i nasłuchiwała, żeby się upewnić. Tak, nie było wątpliwości. Nadzieja znów wycisnęła jej z oczu łzy. Za młodnikiem weszła w zagajnik, porośnięty rzadszymi, starymi drzewami. Teraz prawie biegła, bo wyraźnie słyszała coraz głośniejsze ujadanie. W gospodarstwie poprosi o telefon i zadzwoni na policję. Będzie uratowana. Uda się! Musi się udać! Przecież nie odmówią pomocy kobiecie z małym dzieckiem. Przedarła się przez krzaki i wypadła na polną drogę. Las skończył się, jakby ktoś go uciął nożem.
W tej samej chwili ich zobaczyła i stanęła sparaliżowana strachem, a serce podeszło jej do gardła. Zakryła dłonią usta i wstrzymując w płucach powietrze, wydała z siebie stłumiony jęk. Pięćdziesiąt metrów przed nią, na drodze, stał znajomy szary bus, a obok niego kręciło się trzech mężczyzn. Dwaj mieli na sobie kurtki moro, a na nogach trapery. Wyższy trzymał na smyczy groźnie wyglądającą parę brytanów. Trochę z boku stał trzeci mężczyzna, ubrany w dżinsy, gruby golf i marynarkę.
Obserwował okolicę. Dojrzał dziewczynę prawie natychmiast, szturchnął jednego z kompanów i podał mu lornetkę. Ten chwilę patrzył przez soczewki w jej stronę, po czym skinął głową. Na jego znak wysoki kucnął, wyciągnął w jej kierunku palec i spuścił psy.
Dziewczyna odruchowo zrobiła kilka kroków w tył i rzuciła się do ucieczki. Wpadła do lasu i biegła przed siebie, nie zwracając uwagi na kaleczące jej twarz gałęzie. Pod kurtką ściskała swoje dziecko, które czując strach matki, płakało na całe gardło. Potknęła się o wystający korzeń i prawie upadła. Wstając, obejrzała się za siebie. Psy już nie ujadały, pędziły, nie spuszczając wzroku ze swojej ofiary, sprawnie omijając pnie drzew. Dalsza ucieczka nie miała sensu, było pewne, że ją dopadną.
Rozejrzała się w panice, ale drzewa wokoło miały za wysokie pnie. Wiedziała, że nie da rady się na nie wdrapać, zwłaszcza z synkiem. Synek! Wyjęła zawiniątko zza pazuchy, stanęła na palcach i próbowała powiesić je na najwyższej gałęzi, do której zdołała dosięgnąć. Materiał nie chciał się jednak zaczepić. W końcu, w panice, tłumiąc płacz, szarpnęła z całej siły wystający uschnięty patyk. Udało się jej odłamać cienki konar i powiesiła zawiązany błękitny kocyk na wystającym kikucie gałęzi. Zdołała to zrobić w ostatniej chwili, bo sekundę potem poczuła uderzenie w klatkę piersiową i wywróciła się na plecy. Zakryła rękami twarz. Czuła, jak jeden z rozwścieczonych psów z ogromną siłą rozrywa kurtkę, szarpiąc jej ciałem na lewo i prawo, drugi złapał ją za udo i wgryzł się w mięsień. Próbowała odepchnąć go drugą nogą, ale wtedy ból przeszył jej ramię. Potężne szczęki zacisnęły się na ręce, kości chrupnęły i dłoń opadła bezwładnie na piersi. W tym samym momencie pies zatopił kły w jej szyi i rzucił kilka razy łbem na boki. Jeszcze chwilę rozjuszone bestie wyrywały sobie bezwładne, martwe już ciało, warcząc gardłowo.
Nagle ich uwagę przykuły odgłosy dochodzące z wiszącego na gałęzi tobołka. Oba pitbulle stanęły na tylnych łapach, wsparte o pień, i ujadając, podskakiwały, próbując sięgnąć wiszącego zawiniątka. Jeden z nich wybił się i chwytając zębami, rozdarł kocyk. Z środka wysunęła się mała nóżka. Nagle w lesie rozległ się ostry gwizd i psy zastygły w bezruchu z podniesionymi na sztorc uszami. Drugim gwizdem ich pan przywołał je do siebie. Położyły się teraz u jego stóp i merdając ogonami, czekały na nagrodę.
– Dobre pieski. Dopadłyście tę dziwkę. – Oba dostały po kawałku surowego mięsa, po czym mężczyzna podrapał je pieszczotliwie za uszami. – Nogi mi już prawie w dupę wlazły. Całą noc za nią po lesie zapierdalamy.
– Zobaczymy, co z niej zostało. – Niższy ruszył w stronę, z której przybiegły psy. – Swołocz…
– Czekajcie! – zawołał z tyłu elegancko ubrany mężczyzna i przyspieszył kroku, żeby ich dogonić.
Zatrzymali się, kiedy tylko ją zobaczyli. Ciało martwej dziewczyny leżało kilkanaście metrów przed nimi.
– Nie podchodźcie bliżej, bo zostawicie ślady. – Facet w marynarce wyciągnął dłoń w kierunku niższego. – Daj lornetkę.
Przyłożył do oczu i chwilę przyglądał się martwej kobiecie z tej niewielkiej odległości, regulując ostrość urządzenia. W końcu oddał je kompanowi.
– Nie żyje. – Zrobił krok w tył. – Zostawimy ją tak, jak leży. Będzie wyglądało, że zagryzły ją dzikie zwierzęta.
– A dzieciak?
– Chuj z nim, bez niej na nic się nie przyda. – Elegant odwrócił się na pięcie, wyciągnął paczkę papierosów i zapalił. – Wracamy do busa.
Wysoki zapiął psy na smycze i wszyscy ruszyli powoli w stronę drogi, gdzie zostawili samochód. Żaden z nich nie obejrzał się nawet, kiedy za ich plecami rozległ się cichy płacz dziecka.
Mira weszła do pokoju i z ulgą zrzuciła wielką torbę ze zdrętwiałego ramienia na łóżko. Oksana, koleżanka, z którą dzieliła pokój w akademiku, odwróciła się i klasnęła w dłonie na widok bagażu.
– Zgodzili się? – Uśmiechała się od ucha do ucha. – Mira, zgodzili się, tak?!
– Tak. – Dziewczyna skinęła głową.
– Cudnie! – Doskoczyła i chwyciła przyjaciółkę za ręce.
– Jedziemy! Jedziemy razem!
– Daj usiąść, wariatko! – Stała z niepewnym uśmiechem. – W pociągu był taki zaduch, że ledwo żyję.
– To siadaj, Mireńka. – Oksana trochę ochłonęła. – Siadaj i opowiadaj, co ci starzy powiedzieli.
Dziewczyna przycupnęła na krześle przy stole, upiła łyk zimnej herbaty ze stojącego na blacie kubka i opowiedziała przyjaciółce zmyśloną historię. Nie powiedziała, jak było naprawdę, bo w rzeczywistości rodzice nie zgodzili się na jej wyjazd do Polski. Matka próbowała jej to wyperswadować, a ojciec w ogóle nie chciał na ten temat rozmawiać. Jedyne, co miał do powiedzenia, to że uczciwie pracując to i na Ukrainie da się godnie żyć. Z trudem się powstrzymała, żeby nie powiedzieć, co myśli o tym jego „godnym” życiu. Kiedyś pokazała mu na starym paragonie, ile kosztuje cappuccino w kawiarni w Kijowie. Następnego ranka zrobił jej rozpuszczalną kawę ze świeżym mlekiem prosto od krowy i jeszcze zapytał, która lepsza. Na samo wspomnienie zgrzytała ze złości zębami. Całe życie spędził, nie wystawiając nosa z tej zabitej dechami wsi i ją też tam chce uwięzić! Ciemnogród zasrany! Boże, jak ona czasami miała dosyć tego ich pierdolenia! Bali się wszystkiego, co było spoza ich zapyziałego, zaściankowego świata. Ciągle ją tylko przed wszystkim i wszystkimi ostrzegali. Miała tego po kokardy! Co oni w ogóle wiedzieli o prawdziwym życiu?! Gówno! Ojciec od zawsze prowadził niewielkie gospodarstwo, a matka uczyła w miejscowej szkole języka rosyjskiego. Po tym, jak ruscy zajęli Krym, ludzie zaczęli jej to wypominać, ale ona z uśmiechem powtarzała, że język wroga trzeba znać. Tak naprawdę uważała, że samo danie uczniom możliwości przeczytania Dostojewskiego w oryginale uzasadnia jej lekcje.
Była zresztą osobą wszechstronnie wykształconą, w przeciwieństwie do ojca, który ukończył tylko zawodówkę. Mira nigdy nie dowiedziała się, jak się poznali. To był rodzinny sekret. Kiedy pytała o to rodziców, mama, uśmiechając się tajemniczo, odpowiadała, że mąż ją porwał. Ojciec wtedy milczał. Matka grała też pięknie na pianinie. Stary instrument stał w pokoju, obok zużytych mebli pamiętających jeszcze czasy, kiedy Ukraina była radziecką republiką. Siadała wieczorami, a jej długie palce tańczyły w rytm smutnych melodii. Mała Mira wdrapywała się wtedy tacie na kolana i słuchali oboje w milczeniu. Kiedy muzyka cichła, ojciec zdejmował ją z kolan, stawiał na podłodze, wycierał oczy rękawem koszuli i nalewał sobie pół szklanki samogonu. Potem mrucząc pod nosem, szedł do sypialni, gdzie na ścianie wisiało monidło, a pod nim stał ich małżeński tapczan. Czasami matka szła z córką do pokoiku i czytała jej na dobranoc Annę Kareninę. Częściej jednak wysyłała naburmuszoną Mirę spać i szła za ojcem, aby kochać się z nim namiętnie. Tego ostatniego Mira domyśliła się dopiero, kiedy chodziła już do liceum.
Okres szkoły średniej, to był dobry czas w jej życiu. Nauka przychodziła jej łatwo, w soboty pomagała ojcu w polu, a w niedziele czytała grube książki i grała z przyjaciółmi w piłkę. Później zdała maturę i wyjechała na studia do Kijowa. I tam otworzyły się jej oczy, bo zobaczyła inny świat. Świat, który był pełen śmiechu, który jej ojciec nazywał rechotem, i blasku, określanego przez matkę jako blichtr. Ale czy im się to podobało, czy nie, to był prawdziwy świat, w którym żyli wszyscy inni ludzie i w którym ona też teraz chciała żyć! Chciała sobie kupować markowe ciuchy, a nie chodzić na imprezy w pożyczonych od Oksany dżinsach. Pragnęła też mieć modne białe adidasy, z najnowszej kolekcji. Marzyła o iPhonie i torebce od Louisa Vuittona, a przynajmniej jej porządnej podróbce. Potrzebowała tego wszystkiego, żeby przystojni chłopcy zabierali ją swoimi drogimi samochodami do klubów, gdzie chciała tańczyć do rana, wśród ich pożądliwych spojrzeń. Dlatego zdecydowała się na wyjazd do Polski. Tam można było zarobić w kilka tygodni bardzo dużo pieniędzy. Koleżanka jej powiedziała, że w Polsce kupiła wymarzony telefon za jedną pensję! Jedną! Tutaj musiałaby pracować na niego pół roku!
Wzięła od dziewczyny numer do agencji organizującej zarobkowe wyjazdy na zachód i zadzwoniła w obecności Oksany. Kobieta z biura pośrednictwa przedstawiła im warunki, miały pracować legalnie w fabryce konserw. Najkrótszy możliwy wyjazd był na trzy miesiące i na taki dziewczyny się zdecydowały. Na próbę w sam raz. Po potrąceniu prowizji agencji miały dostać po sześćset dolarów za miesiąc pracy! To było tak piękne, że aż wydawało się nierealne. Pojechały więc do siedziby firmy, gdzie kobieta rozwiała ich wszelkie wątpliwości. Pokazała zdjęcia fabryki i uśmiechniętych dziewczyn pracujących przy produkcyjnej taśmie. Pokoje, gdzie miały być zakwaterowane, były o wiele większe i lepiej wyposażone niż ich klitka w akademiku. Stołówka też prezentowała się okazale, miały otrzymywać trzy posiłki dziennie. Wszystko to pracownica agencji pokazała im na ekranie komputera, po czym zamknęła laptopa i podsunęła umowy do podpisu. Kiedy Mira zawahała się i wspomniała coś o rozmowie z rodzicami, kobieta zapewniła ją, że w każdej chwili może się wycofać z wyjazdu. Dziewczyny, teraz już spokojne, podpisały we wskazanych miejscach. Nie przeczytały treści dokumentu, nawet po wyjściu z eleganckiego biura. Stwierdziły, że jeżeli rodzice się nie zgodzą, to najwyżej wyrzucą do kosza wręczone im przed chwilą bilety, a same nie pojawią się na dworcu, skąd miał odjechać za tydzień bus do Polski.
Wieczorem kupiły sobie butelkę słodkiej wódki i omówiły temat wyjazdu jeszcze raz, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że to doskonały pomysł. Następnego dnia Oksana zadzwoniła do matki, a ta bez wahania zgodziła się na jej wyjazd. Mira włożyła do plecaka umowę i z duszą na ramieniu pojechała do domu. Wolała porozmawiać z rodzicami twarzą w twarz. Całą drogę przygotowywała argumenty, począwszy od prostych wyliczeń ekonomicznych, a skończywszy na filozoficznym traktacie o samorozwoju jednostki w kontekście empirycznego poznania świata, czy jakoś tak. Niestety ani ekonomiczne aspekty, ani wizja wyjścia na świat z platońskiej jaskini nie podziałały. Spakowała się więc w tajemnicy, zabierając więcej rzeczy niż zwykle, i wyjechała cichcem, żeby rodzice się nie zorientowali, że coś kombinuje. Dręczona po drodze wyrzutami sumienia, postanawia, że zadzwoni do nich zaraz po przyjeździe do Polski i wyśle zdjęcia, aby się o nią nie martwili. Za trzy miesiące wróci w glorii i chwale i wreszcie będzie mogła pierwszy raz w życiu powiedzieć im: „a nie mówiłam? ”
Komisarz Alicja Romska porządkowała dokumenty załączone do końcowego raportu sprawy, którą właśnie z sukcesem zamknęła. Krótka historia, równie tragiczna, co banalna, z miłością w tle i finałem w postaci trupa. W trakcie libacji alkoholowej mąż zdrzemnął się na chwileczkę, a kiedy się przebudził, ujrzał swoją ślubną w objęciach serdecznego przyjaciela, którego poznał tego wieczoru pod sklepem. Może by nawet i wybaczył wiarołomnej żonie i temu zdrajcy, gdyby nie osuszyli bez niego ostatniej flaszki taniej wódki. Ponieważ nie było nawet czym przepić na zgodę, małżonek w szale zazdrości zabił łobuza. Kulminacyjna scena balkonowa miała trochę inny przebieg niż u Szekspira, bo kochanek, odwrotnie niż Romeo, najpierw był na górze, a potem na dole. Leżącego na trotuarze przed wejściem do kamienicy patrol znalazł dopiero w południe dnia następnego. Nikt z przechodniów nie zawiadomił służb, ponieważ widok zalegającego na chodniku mężczyzny z zakrwawioną gębą nie był w tej okolicy taką sensacją, żeby od razu wydzwaniać na policję.
Początkowo sprawa była dość zagmatwana, bo o ile komisarz Romska od razu odgadła, że facet „wyszedł” przez balkon z jakiejś suto zakrapianej imprezy, to już wskazanie konkretnego mieszkania nie było łatwe, ponieważ tego wieczora ucztowano w kamienicy na trzech piętrach. Na szczęście żona winowajcy wypiła wodę spod ogórków i wszystko sobie przypomniała. Z nieukrywaną dumą opowiadała policjantom, jak się o nią mężczyźni pobili. Policjanci uwierzyli, bo powszechnie wiadomo, że kobiety od zarania dziejów były przyczyną wojen, a tę tutaj od Heleny Trojańskiej różniło tylko to, że nie miała zęba na przedzie.
Dźwięk dzwonka telefonu oderwał Alicję od papierkowej roboty. Dzwonił dyżurny.
– Pani komisarz, jest tu na dole dziennikarz z telewizji, który chce z panią rozmawiać.
– Ze mną?
Romska była zaskoczona, nie miała pojęcia w jakiej sprawie facet się naprzykrza. Nie miała najlepszego zdania na temat dziennikarzy i mediów w ogóle. Zawsze szukali sensacji i serwowali ogółowi często niesprawdzone informacje, szkodząc tym śledztwu i utrudniając pracę policji. Odwoływali się przy tym do szczytnych idei, jak wolność słowa i prawo obywateli do informacji, a tak naprawdę liczyły się tylko słupki oglądalności.
– Odeślij go do rzeczniczki – ucięła sprawę. – Ona jest odpowiedzialna za kontakt z mediami.
– Tak mu powiedziałem, ale twierdzi, że ma informacje na temat przestępstwa.
– Dlaczego więc nie zgłosi sprawy u was? – zdziwiła się. – Daj mu formularz.
– Nie chce, upiera się, że powie tylko pani.
– Ja pierdolę…
– Słucham?
– Mówię, że zaraz zejdę.
Na dole, przed dyżurką siedział starszy, łysiejący facet w okularach, w niczym nieprzypominający modnie ubranych dziennikarzy ze śniadaniowych telewizji, celebrytów uśmiechających się durnowato od rana z ekranów telewizorów.
– To ten? – Romska zapytała dyżurnego, zanim otworzyła szklane drzwi. – Z jakiej on jest telewizji?
– Lokalnej, z Krakowa. – Spojrzał na wizytówkę. – Maciej Kolęda.
– Aha – mruknęła z przekąsem, bo to wiele wyjaśniało w kwestii jego wyglądu.
Alicja w biegu przywitała się z dziennikarzem i wskazała mu drzwi do małego przeszkolonego pokoju, znajdującego się na lewo od wejścia do komendy. Darowała sobie pytanie, czemu to akurat z nią chce rozmawiać, bo nie była ciekawa. Usiedli naprzeciw siebie i mężczyzna po krótkim wstępie przeszedł do rzeczy.
– Dziękuję, że zgodziła się pani mnie wysłuchać.
– Położył na biurku starą skórzaną raportówkę. – Chodzi o sprawę kobiety, której ciało odnaleziono dwa miesiące temu w Bieszczadach, niedaleko Lutowisk.
Słyszała pani o tym?
– Nie – ucięła, choć coś tam obiło się jej o uszy.
– Było o tym głośno, bo ludzie znaleźli zagryzioną przez wilki kobietę. – Mężczyzna wydawał się mocno przejęty. – Sprawa szokująca, zwłaszcza że wilki nie atakują ludzi, bo to wbrew ich naturze. Był tylko jeden przypadek w Polsce pogryzienia człowieka przez te drapieżniki. Wilk ugryzł turystkę na polu namiotowym w Wetlinie, ale zoolodzy podejrzewają, że ten konkretny osobnik był schwytany jako szczenię i hodowany przez człowieka.
Dlatego nie bał się ludzi i szukał wśród nich jedzenia.
W każdym razie to się bardzo, bardzo rzadko zdarza. Dlatego pojechałem nakręcić o tym materiał.
– Rzeczywiście sprawa bardzo smutna – przerwała mu. – Ale Bieszczady to jest jurysdykcja podkarpackiej komendy. Do Rzeszowa musi pan pojechać po informacje, bo to oni się pewnie zajmują sprawą.
– Byłem w Rzeszowie, proszę mnie wysłuchać do końca. – mężczyzna mówił spokojnie. – Jest w tej historii, według mnie, bardzo dużo niewiadomych. Po pierwsze: kobiety nie zidentyfikowano. Nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Nie wiadomo, jak się nazywała i skąd się tam wzięła.
– Na spacer do lasu nie zabiera się dowodu osobistego. – Alicja zdecydowanie była nastawiona do faceta negatywnie.
– Ale już telefon raczej tak, prawda? Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Jakby pani szła sama do lasu, to chyba chciałaby pani mieć kontakt z bliskimi? Mężem, dziećmi?
Pytanie było retoryczne, zwłaszcza że Alicja nie miała męża i na dziecko też się raczej nie zanosiło, zbyła je więc milczeniem.
– No i właśnie, bliscy! – Dziennikarz zrobił krótką pauzę, jakby chciał wzbudzić u niej wreszcie zainteresowanie. – Nikt z rodziny kobiety nie szuka! Do tej pory nie odnotowano zgłoszenia o jej zaginięciu. Znika młoda kobieta i nikogo to nie interesuje?! Dziwne, nieprawdaż?
– Tak. – Romska, mimo swojego sceptycyzmu, musiała się z nim w tej kwestii zgodzić.
– Właśnie! – Uśmiechnął się triumfująco, zadowolony z jej reakcji. – À propos spaceru, jak to pani określiła, to do najbliższej miejscowości, czyli Lutowisk, z miejsca, gdzie odnaleziono ciało, jest siedem kilometrów! Policja nie znalazła w pobliżu żadnego samochodu, którym kobieta mogłaby przyjechać. Siedem kilometrów w jedną stronę, czyli w tę i z powrotem czternaście. Ładny spacerek, przyzna pani?
– Rzeczywiście niecodzienna sytuacja. – Irytowało ją, że nie ma jakiś sensownych kontrargumentów. – Ale na świecie pełno jest dziwaków.
– Podejrzewałem ofiarę o ucieczkę z jakiegoś szpitala psychiatrycznego, tym bardziej że pod za dużą puchową kurtką miała na sobie tylko cienki dres, w jakich często chodzą pacjenci. – Zamyślił się. – Ale wówczas przecież personel zgłosiłby zaginięcie.
– Na pewno.
– Wszystko, co pani opowiedziałem, wiem od dziennikarza lokalnej gazety, który był na miejscu odnalezienia zwłok. Opisał to w swoim artykule. – Mężczyzna wyjął z raportówki numer „Gazety Bieszczadzkiej”.
– Chciałem się sam sprawie lepiej przyjrzeć, więc zadzwoniłem do Rzeszowa. Wizytę u prokuratora było trudniej uzyskać niż audiencję u papieża. Dwa razy się umawiał i dwa razy mnie wystawił do wiatru, zasłaniając się nagłymi okolicznościami. Za trzecim razem wziąłem go z zaskoczenia. Nie miał wyjścia i musiał ze mną porozmawiać.
– No i jak wyjaśnił zawiłości? – Na chwilę obudził jej zawodową ciekawość.
– Niczego mi nie wyjaśnił. – Kolęda zmarszczył czoło.
– Powiedział, że sprawa jest już umorzona. Stwierdził, że to był nieszczęśliwy wypadek, a ja mam zbyt bujną wyobraźnię.
– Skoro sprawa jest już zamknięta, to czego oczekuje pan ode mnie?
– Chcę, żeby pani się temu przyjrzała, bo to mocno podejrzane. – Nachylił się w jej stronę. – Pani nie będą mogli tak łatwo spławić. Może pani uzyskać wgląd do dokumentacji z sekcji zwłok.
Komisarz Romska wysłuchała dziennikarza i nawet w wielu kwestiach zgadzała się z nim, ale nie miała zamiaru wtrącać się w sprawy prowadzone przez inną komendę. Odnośnie do sugestii, że w Rzeszowie coś okrywają, miała inną teorię. Skoro nikt z bliskich zmarłej nie interesował się sprawą, a wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek, to prokuratura poszła po linii najmniejszego oporu i zamknęła śledztwo, bez zagłębiania się w trudne do wyjaśnienia niuanse. Pewnie gdyby rodzina patrzyła im na ręce, byliby bardziej dociekliwi. Tak czy inaczej, sprawa została zamknięta i koniec.
– Muszę pana rozczarować. – Odsunęła krzesło, jakby chciała wstać, sugerując koniec rozmowy. – Nie mogę panu pomóc i to nawet nie jest kwestia mojej dobrej czy złej woli, ale wewnętrznych przepisów w resorcie. Na pocieszenie mogę panu powiedzieć, że z mojego wieloletniego doświadczenia w pracy w Policji wynika, że często takie zagadkowe kwestie mają bardzo proste wyjaśnienia. Jestem przekonana, że i w tym przypadku prokurator mając pełną wiedzę operacyjną, znał odpowiedzi na pana pytania i na podstawie pełnego obrazu sytuacji podjął właściwą decyzję.
Dziennikarz wysłuchał wygłoszonych przez nią frazesów i nie kryjąc rozczarowania, wstał pierwszy od stołu. Zarzucił starą raportówkę na ramię i skierował się do wyjścia. W progu zatrzymał się i odwrócił.
– Szkoda. – rzucił z zatroskaną miną i nacisnął klamkę.
– Zawiodłem się na pani.
Alicja chciała posłać mu jakąś ciętą ripostę, na przykład, że ze swoją skłonnością do wymyślania niestworzonych historii powinien pisać scenariusze kryminałów, ale na szczęście się powstrzymała. I bez tego poczuła się nieszczególnie, jakby na imprezie przepiła wódkę drinkiem.
Marek zwolnił i delikatnie wcisnął hamulec. Samochód bezszelestnie dojechał do przejścia dla pieszych i się zatrzymał. Starowinka, ciągnąc za sobą wózek z zakupami, powoli dreptała przez pasy. Nie spieszyło mu się, miał jeszcze pół godziny do planowego przylotu Julii, a do lotniska pozostało już tylko kilka przecznic.
Spojrzał przez boczne okno auta. W lustrzanej elewacji nowoczesnego budynku stojącego przy ulicy odbijała się elegancka linia elektrycznego suv-a. Odebrał to cacko z salonu dwa miesiące temu, ale wciąż nie mógł się nim nacieszyć. Czuł się jak mały chłopiec, który dostał wymarzoną zabawkę. Uśmiechając się do siebie, odwrócił wzrok w kierunku jazdy i cierpliwie obserwował, jak staruszka maszeruje, kiwając się na boki. Mimo że w mieście o tej porze panował przecież spory ruch, ona była na ulicy zupełnie sama. Spostrzeżenie to wywołało u niego dziwny niepokój. Poczuł się nieswojo, bo ten obrazek stanowił swoistą alegorię samotności. A on samotnej starości bał się bardziej niż śmierci. Co prawda oba te pojęcia były jeszcze dla niego abstrakcyjne, ponieważ był zdrowym mężczyzną w sile wieku, jednak samotność była w ich domu w ostatnim czasie coraz częstszym zjawiskiem.
Odsunęli się z żoną od siebie. Dokładnie od momentu, kiedy zrozumieli, że nie będą mieć dzieci. Julia jeszcze tego faktu nie zaakceptowała, wciąż próbowali różnych terapii, a ostatnio nawet metody in vitro, jednak jak na razie bez pozytywnego skutku. Wiedzieli już od lekarzy, że to ona nie może urodzić. Znali też przyczynę. Powodem była aborcja sprzed lat. Julia usunęła ciążę, kiedy była w maturalnej klasie. Ich dziecko. Też nie był wtedy gotów do roli taty i na te wszystkie życiowe obowiązki, które się z nią wiązały. Kiedy powiedziała mu, że ojciec załatwił zabieg, nie próbował jej od tej decyzji odwieść. Nie namawiał do usunięcia, ale też nie powiedział ani jednego słowa, które dałoby jej wsparcie i pomogło sprzeciwić się rodzicom. Dziś wiedział, że wówczas tego od niego oczekiwała. Przez lata nie rozmawiali o tamtych wydarzeniach. Życie potoczyło się dalej, oboje skończyli studia, on socjologię, ona prawo, potem pobrali się i zamieszkali w eleganckim mieszkaniu, które kupił im jej ojciec. Formalnie apartament nabyła córka, bo tatuś jako poseł musiał przedstawiać do publicznej wiadomości swoje zeznanie podatkowe, a widniejące tam dochody nijak nie umożliwiały mu zakupu bardzo drogiego lokum w centrum Warszawy.
Zięciowi też pomógł, Marek nie mógł narzekać. Choć teściem, bardziej niż sympatią do niego, kierowało przeświadczenie, że mąż jego córki nie może być byle kim i pracować na uczelni za marne grosze. Kazał mu więc założyć biuro badania opinii publicznej i zapewnił stały napływ zleceń. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, a współpraca obopólnie korzystna. Marek wywiązywał się ze swoich zadań wzorowo. Szybko zrozumiał, jaki wpływ mają sondaże na kreowanie poglądów elektoratu, i wyciągnął właściwe wnioski: nikt nie chce głosować na partię, której popularność spada. Zadaniem jego biura było więc takie przeprowadzanie sondaży, aby wyniki obozu rządzącego, który reprezentował w sejmie teść, były wzrostowe i pokazywały Polkom i Polakom, na kogo w najbliższych wyborach warto stawiać. Marek nie na darmo skończył socjologię z wyróżnieniem, wiedział więc dokładnie, jakich użyć sposobów, aby osiągnąć oczekiwane przez zleceniodawców rezultaty. Wystarczyło wystawić rano w niedzielę starszych ankieterów w pobliżu kościoła, aby wynik oceny społeczeństwa na temat związków partnerskich był druzgocący dla lewicy. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że gdyby młode osoby zadawały te same pytania „reprezentatywnej grupie respondentów” w sobotni wieczór w okolicach klubów i dyskotek, to wynik sondażu byłby zgoła odwrotny i też nie miałby wiele wspólnego z prawdą. Kreował więc rzeczywistość, zawsze ku chwale aktualnie miłościwie panujących, bo teść miał tak elastyczny kręgosłup moralny, że bez względu na to, która opcja rządziła, zawsze się do koryta dopchał. W zależności od politycznej koniunktury tanecznym krokiem prowadził uczestników marszu równości, lub defilował ulicami w listopadowe święto, dzierżąc nad głową biało czerwony sztandar. Za każdym razem z równym zaangażowaniem. Marek uważał go zresztą za bardzo ciekawe, jednoosobowe zjawisko socjologiczne. Zmieniał poglądy i partie jak rękawiczki, ale wciąż z pełną wiarą potrafił wygłaszać płomienne przemowy, zawsze zgodne z linią partii, w której szeregach aktualnie ratował swój umiłowany kraj. Zachowywał się tak nawet prywatnie, w rodzinnym gronie, kiedy wokół nie było telewizyjnych kamer. Był tak dobrym kłamcą, że potrafił oszukać nawet siebie i w swoje przemowy naprawdę wierzył. Przynajmniej, kiedy je wygłaszał. Jedynie teściowa była sceptyczna, a po paru kieliszkach wytrawnego wina w trakcie rodzinnych spotkań przechodziła do totalnej opozycji, wyraźnie dobrze się bawiąc kosztem męża. Do czasu, bo te świąteczne przekomarzanki zawsze kończyły się tak, że szanowny pan domu tracił nerwy i przypominał małżonce, że gdyby nie on, toby do dzisiaj srała za stodołą.
Z rozmyślań wyrwał Marka dźwięk klaksonu. Staruszki nie było już na przejściu. Spojrzał we wsteczne lusterko i wcisnął gaz. Samochód ruszył energicznie, zostawiając zniecierpliwionego kierowcę daleko z tyłu.
Zadzwonił telefon. Wcisnął guzik na kierownicy i w głośniku zestawu usłyszał znajomy głos doktora Lubery.
– Dzień dobry, panie Marku. – Jego ton nie zwiastował
dobrych wiadomości. – Dzwonię, tak jak się umawialiśmy, najpierw do pana.
– Słucham, panie doktorze.
– Przykro mi, ale się nie udało. – Lekarz westchnął
do słuchawki. – Mam zadzwonić do żony czy pan przekaże informację?
– Sam jej powiem. – Marek posmutniał. – Kiedy możemy umówić się na kolejną wizytę?
– Niestety mam też drugą złą wiadomość. – Teraz w jego głosie pojawiła się nuta pretensji. – Jesteśmy zmuszeni zawiesić program zapłodnień in vitro.
– Jak to?
– Nie dostaliśmy rządowych funduszy.
– My możemy zapłacić za zabieg. – Teraz rozumiał jego słabo skrywany żal.
– To nie jest kwestia jednego zapłodnienia, tylko finansowania całego programu. – Lubera rozwiał resztkę jego nadziei. – Nic na to nie poradzę. Zamykamy ten obszar naszej aktywności.
– Rozumiem. – Marek był rozżalony, nie chciał ciągnąć tej rozmowy.
– Naprawdę mi przykro.
– Dziękuję, panie doktorze.
– Powodzenia – mruknął lekarz i się rozłączył.
Marek zatrzymał się na chwilę w autobusowej zatoce. Włączył światła awaryjne i pochylił się nad kierownicą. Teraz już zupełnie mu się nie spieszyło na lotnisko. Nie wiedział jak, ale musiał powiedzieć Julii, że ich marzenia o dziecku po raz kolejny legły w gruzach. On sobie z tym jakoś poradzi, ale bał się o nią. Odkąd weszli do programu, odżyła w niej wiara i trzymała się jej kurczowo. Teraz musiał tę ostatnią iskierkę nadziei w jej sercu zgasić i bał się reakcji żony. Dwa lata temu z trudem wyszła z depresji, to był bardzo trudny dla nich okres. Oddalili się wówczas od siebie, bo wróciły demony przeszłości. Raz po jakiejś kłótni zobaczył nawet w jej oczach nienawiść. Ich małżeństwo wisiało na włosku. Dopiero pomysł z zapłodnieniem in vitro wrócił jej chęć do życia. A teraz było już po wszystkim. Znów usłyszał dzwonek telefonu, przestraszył się, że to żona. Na szczęście dzwonił Antek. Poznali się w klinice pół roku temu, oni również starali się o dziecko.
– Cześć. – Po głosie przyjaciela od razu poznał, że z nimi też doktor rozmawiał. – Dzwonił do ciebie Lubera?
– Tak. – Marek nie miał ochoty na rozmowę i roztrząsanie problemu. Musiał to najpierw przetrawić.
– Chujnia do kwadratu.
– No.
– Jagoda siedzi w pokoju i płacze. – U nich też było nieciekawie.
– Ja zaraz odbieram Julkę z lotniska – westchnął ciężko. – Muszę jej powiedzieć.
– Przejebane.
– No. – Spojrzał na zegar, uruchomił kierunkowskaz i włączył się do ruchu. – Muszę kończyć, do zobaczenia w sobotę.
– Zaczekaj, w tej sprawie też dzwonię. – Antek brzmiał, jakby czuł się niezręcznie. – Lepiej nie przychodźcie do nas w ten weekend.
– Dlaczego? Może sobie dziewczyny pogadają i będzie lepiej. Nie ma co się teraz w domu zamykać.
– Nie o to chodzi. – Antek przestał owijać w bawełnę
– To wszystko wina tego rządu i tej całej kościelnej nagonki na in vitro.
– Człowieku, a co my mamy z tym wspólnego? – Marek wiedział do czego kumpel zmierza. – Mój teść siedzi w tym gównie, a nie my!
– W każdym razie teraz to nie jest dobry moment na spotkanie.
– Jak chcesz – parsknął i zatrzymał auto na lotniskowym parkingu. – Nie będziemy się narzucać.
Wysiadł z samochodu już całkiem przybity. Z daleka zobaczył żonę machającą obiema rękami na powitanie. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegła wyraz jego twarzy, spoważniała i ręce opadły jej bezwładnie wzdłuż ciała.
Mira nie odkładając noża, otarła czoło rękawem. Uważała, żeby nie dotknąć twarzy zakrwawioną, gumową rękawiczką. Kosmyki włosów lepiły się do mokrej skóry. Mimo że w pomieszczeniu było zaledwie kilka stopni, czuła stróżki potu spływające jej po plecach. Z obrzydzeniem spojrzała na piętrzącą się w stalowej miednicy pod nogami górę flaków. Smród parujących wnętrzności mieszał się z odorem wyparzonych wrzątkiem, bladoróżowych tuszek, pokrytych resztkami pierza. Na szczęście nie miała czasu na przyglądanie się im, bo tempo pracy dyktowała szybko przesuwająca się taśma. Wbiła ostry nóż i jednym sprawnym ruchem rozcięła brzuch kolejnego kurczaka. Drugą ręką sprawnie wyjęła wnętrzności i zrzuciła na dół.
Pracowała tu zaledwie dwa tygodnie, a miała wrażenie, jakby trwało to już co najmniej rok. Codziennie rano po przebudzeniu była bliska kapitulacji. Chciała się poddać, rzucić tę parszywą robotę i wrócić do domu, do Ukrainy. Czuła się oszukana, bo wszystko było nie tak.
Do Polski przyjechały nocą, pewnie ta pora nie była przypadkowa. Kierowca busa wysadził je pod kwadratowym, nieotynkowanym domem z pustaków, w jakiejś zapyziałej wsi, trzasnął drzwiami i już go nie było. Ledwie zdążyły wyjąć walizki, od razu odjechał, jakby obawiał się, że wsiądą z powrotem i każą się odwieźć do granicy.
Dom miał kilka sypialni. W każdym pomieszczeniu było pięć starych tapczanów. Poza nimi w pokoju mieścił się tylko stół i dwa krzesła. Większość czasu kobiety spędzały więc na swoich posłaniach, jedząc tam, odpoczywając i śpiąc. Nie było nawet szafy, więc rzeczy osobiste cały czas przechowywały w torbach i walizkach. Dom miał dwie łazienki, z tym że w tej na parterze była tylko ubikacja. U góry zlikwidowano wannę i dorobiono dodatkowy prysznic, aby mogły jednocześnie kąpać się dwie osoby. Prowizoryczne zasłony z ceraty, wiszące na rozciągniętym w poprzek sznurku miały zapewnić intymność. Zakupy spożywcze mieszkanki domu robiły według ustalonego harmonogramu. Te, które miały drugą zmianę, rano wyprawiały się do wiejskiego sklepiku, gdzie zaopatrywały wszystkich w jedzenie, papierosy i wódkę.
Pierwszego dnia w zakładzie zrobiono im badania na obecność salmonelli i pasożytów. Na korytarzu dostały fiolki i patyczki, które miały w ubikacji włożyć sobie w odbyt, po czym oddać w zaklejonej i podpisanej kopercie. Później dowiedziały się, że każda ma pokwitować odbiór zaliczki, jednak żadnych pieniędzy nie zobaczyły. Poinformowano je, że siedemset złotych, o które zostanie pomniejszone ich pierwsze wynagrodzenie, przeznaczono na zapłatę za mieszkanie i dojazdy do pracy. Dziewczynom zrzedły miny, bo nikt w agencji o tych kosztach wcześniej nie informował, ale przełknęły to jakoś, bo kobieta na pocieszenie wspomniała coś o dodatkowych pieniądzach za nadgodziny. Po tej krótkiej pogadance podpisały potwierdzenie odbycia szkolenia ze znajomości przepisów BHP, po czym nie czekając na wyniki badań zdrowotnych, wysłano je na halę.
Pierwsze wrażenie było przerażające. Wzdłuż pomieszczenia przesuwała się taśma z metalowymi uchwytami, na których na rozcapierzonych łapach wisiały martwe, białe kurczaki. Z pozbawionych głów szyj wciąż kapała krew.
Przerażona Mira przytuliła przyjaciółkę.
– Damy radę, Ksenia – pocieszała Oksanę, ale też i siebie. – Trzy miesiące jakoś wytrzymamy.
Poranna zmiana rozpoczynała pracę w ubojni o godzinie piątej, więc dziewczyny musiały wstawać o trzeciej, żeby zdążyć na autobus. Później mogły się jeszcze pół godziny przespać podczas jazdy, co według Miry było najprzyjemniejszym momentem poranka, a właściwie jeszcze nocy, bo odwlekało w czasie nadchodzący kolejny koszmarny dzień.
Pracowały po dziesięć godzin, z trzydziestominutową przerwą na posiłek. Na obiad codziennie dostawały pieczone lub gotowane kurczaki albo potrawki z drobiowych podrobów. Przyprawiało to Mirę o mdłości, bo patrząc na talerz, miała przed oczami wiszące na hakach martwe ciała ptaków. Na szczęście na ich zmianie brygadzistą był starszy, sympatyczny mężczyzna, Janek Badura. Widząc ich przerażenie, krok po kroku tłumaczył, co mają robić.
Spojrzała teraz na zegar, było już dziesięć minut po piętnastej. Z niecierpliwością wypatrywała pierwszego pustego haka, wjeżdżającego na halę, co oznaczało koniec roboty. Zwłaszcza, że przez pół zmiany musiała pracować za dwoje. Kobieta z sąsiedniego stanowiska dostała wysokiej gorączki. Już rano źle się czuła, ale szkoda jej było stracić dniówkę. Mira, widząc, że słania się na nogach, wysłała ja do szatni i musiała pracować dwa razy szybciej, żeby obsłużyć taśmę. W końcu rzeka kurczaków przestała płynąć, w zawieszalni też na dziś skończyli. Mira wypatroszyła ostatnią tuszkę i z ulgą zdjęła rękawiczki.
– Ciężko, co? – zagaił po ukraińsku brygadzista. Stał obok i patrzył ze smutkiem na jej zmęczoną twarz.
– Dzielna jesteś, mam córkę w twoim wieku.
– Jakoś daje się radę, panie Janku. – Uśmiechnęła się do niego wdzięczna za życzliwe słowa. – Jak to mówią: co cię nie zabije, to cię wzmocni.
– Trzymaj. – Wyjął z kieszeni fartucha czekoladę. – Nabierzesz siły.
– Dziękuję. – Dawno nie jadła nic słodkiego, bo ceny w sklepie były wysokie, a nie po to się tu męczyła, żeby wrócić do domu z pustymi rękami.
– Jak chcesz, to ci mogę lżejszą robotę załatwić i to za wyższą stawkę. – Zrobił krok w jej stronę. – Tylko musisz być miła.
– Jak miła? – Uśmiech zniknął z jej twarzy. Domyśliła się już, co to za rodzaj życzliwości.
– Zrobisz mi dobrze, to ja zrobię dobrze tobie. – Dotknął swojego krocza i rozpiął rozporek. – Ja tu dużo mogę.
– Córkę też gwałcisz? Zboczeńcu jeden?! – Chwyciła leżący obok nóż i wysunęła przed siebie. – Wyjmij go tylko, to ci obetnę!
– Do swojego przełożonego tak?! – Patrzył na nią wściekły. – Napiszę na ciebie raport!
– Tu są kamery! – Próbowała zachować pewność siebie. – Wszyscy zobaczą, jak się łapałeś za fiuta!
– Kamery są dla picu, idiotko! Myślisz, że ktoś nagrywa całe to gówno? – Zaśmiał się i czując, że zdobył przewagę, zrobił kolejny krok w jej stronę. – Odłóż to, bo za napaść na polskiego obywatela pójdziesz do pierdla.
– W więzieniu jest lepiej niż w tym syfie! – krzyknęła bliska płaczu. – Tu jest jak w obozie!
Wykorzystał moment jej słabości i chwycił za nadgarstek. Mira zacisnęła usta, nie mogła wyrwać ramienia z mocnego uścisku, błyskawicznie przełożyła więc nóż do lewej ręki i skaleczyła go mocno w dłoń. Stalowe ostrze przecięło bez trudu skórę i mięsień kciuka. Badura zaklął, puścił ją i uciskał głęboką, obficie krwawiącą ranę.
– Ty ukraińska suko! – wysyczał. – Masz przejebane! Słyszysz?!
Biegła, nie oglądając się za siebie. Rozpinając fartuch, wpadła do korytarza szatni, tu zorientowała się, że wciąż trzyma w dłoni zakrwawiony nóż. Wyrzuciła go do kosza, zdjęła robocze ubranie i wybiegła z budynku.
Alicja właśnie dotarła do pracy. Gapiła się w wyświetlacz obok wejścia do windy, obserwując zmieniające się powoli cyfry. Wreszcie na ekranie pojawiło się zero i drzwi się otworzyły.
– Pani komisarz! – Dyżurny wbiegł po schodach na półpiętro. – Proszę zaczekać!
– Co się dzieje?
– Pamięta pani tego dziennikarza? – Grzebał w trzymanych w dłoni dokumentach. – Maciej Kolęda. Ten, który był tu kiedyś i o panią pytał. Z krakowskiej telewizji.
– Tak. – Romska skrzywiła się, ale pozwoliła windzie odjechać. – Znowu przylazł?
– Nie. – Policjant pokręcił przecząco głową. – Godzinę temu był tu jego syn i zgłosił zaginięcie. Twierdził, że ojciec wyjechał służbowo, od trzech dni nie odbiera telefonu i to nie jest normalne, bo do tej pory, nawet jeżeli nie mógł rozmawiać, zawsze oddzwaniał. Zgodnie z przepisami przyjąłem zgłoszenie i zacząłem od sprawdzenia kartoteki NN. Od razu trafiłem na niezidentyfikowane zwłoki w okolicy wskazanego miejsca zaginięcia tego Kolędy.
– To znaczy gdzie?
– W Polańczyku nad Soliną. – Wyjął dwa zdjęcia i podał Romskiej. – Proszę spojrzeć. To zdjęcie przyniósł dziś syn, a to fotografia zwłok wyłowionych z jeziora wczoraj rano. Trup pływał w wodzie ze dwa dni, czyli czas by się zgadzał. Stuprocentowej pewności nie mam, ale jak tak patrzę, to wydaje mi się, że ten sam.
Alicja porównała zdjęcia. Pierwsze przypomniało jej, jak mężczyzna wyglądał. Drugie przedstawiało napuchniętą, bladoróżową twarz z sinymi ustami. Resztki włosów na głowie były mokre. Z nozdrzy wpływał zabarwiony krwią śluz. Fotograf ujął w kadrze też szyję, ramiona i część klatki piersiowej denata.
– Nie miał ubrania? – Na zdjęciu nie było widać żadnych fragmentów garderoby. – W marcu chyba za wcześnie na kąpiel.
– Chyba że morsował – zastanawiał się głośno policjant. – Teraz to modne.
– Tak, to on – stwierdziła i zabrała od niego teczkę z pozostałymi dokumentami. – Daj, wezmę to.
W pokoju usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać papiery. Na razie nie było tego wiele. Lakoniczna notatka w formularzu zgłoszenia zaginięcia informowała, że Maciej Kolęda wyjechał służbowo do Polańczyka. Syn nie wiedział, jaką sprawą zajmował się obecnie ojciec, po pierwsze dlatego, że był już dorosły i nie mieszkał z rodzicami. Po drugie, jak stwierdził, ojciec nigdy roboty do domu nie przynosił.
Alicji wciąż kołatały w tyle głowy ostatnie słowa rozmowy z dziennikarzem. Wypomniał jej wtedy, że go zawiodła swoją odmową pomocy. Formalnie nie miała sobie nic do zarzucenia, ale gdzieś pod skórą czuła, że powinna była wtedy zachować się inaczej. Zbyła go, a on teraz nie żyje. Miała irracjonalne wrażenie, że jest mu coś winna.
Poskładała papiery i poszła do naczelnika. Po drodze postanowiła nie wspominać w rozmowie o martwej kobiecie, której sprawa tak niepokoiła Kolędę. Wiedziała, że Wawer nie będzie zachwycony pomysłem grzebania w zakończonym już śledztwie, w dodatku prowadzonym na terenie innej komendy. Mieszanie się w cudze sprawy nie było w resorcie mile widziane. Policjanci mieli się trzymać razem i nie kopać pod sobą dołków. Chciała, żeby dał jej to śledztwo, i nie miała zamiaru mu tej decyzji utrudniać.
– Dlaczego pani ma prowadzić tę sprawę? – Naczelnik był trochę zdumiony jej pomysłem. – Przecież ciało odnaleziono w Bieszczadach? Tamtejsza policja już się tym na pewno zajmuje.
– Ale to mieszkaniec Krakowa. – Romska próbowała znaleźć jakiś punkt zaczepienia. – A zaginięcie zgłoszono w naszej komendzie.
– I co z tego? – Nie rozumiał, o co jej chodzi, i zaczęło go już irytować jej zachowanie. – Prześlijcie im informację o zidentyfikowaniu zwłok i protokół zgłoszenia zaginięcia. Na tym nasza rola się kończy.
– To dziennikarz z telewizji – podjęła ostatnią, desperacką próbę. – Miejscowi gamonie spieprzą sprawę i będzie pan naczelnik w mediach!
– Już ja się wolę w telewizorze tłumaczyć niż komendantowi wojewódzkiemu! – On też tracił cierpliwość. – Mnie tam morderstw wystarczy w naszym rejonie, nie muszę szukać po Polsce. A jak się pani nudzi, to niech sobie pani jedzie na strzelnicę postrzelać! Nie po to zostałem rok dłużej w komendzie, zamiast regulaminowo iść na emeryturę, żeby się teraz z innymi rejonami kłócić!
– To może przynajmniej sama im te papiery zawiozę?
Spojrzał na Alicję groźnie, ale po chwili westchnął, złagodniał i zwrócił się do niej już spokojnie:
– Niech pani weźmie dwa tygodnie wolnego, poleci do Egiptu, czy gdzie tam teraz wy, młodzi, latacie. Odpocznie, oczyści głowę i…
– Ale…
– I nie zawraca mi więcej dupy!
Romska wyszła zła jak osa. Nie czekała na windę, zbiegła po schodach i wpadła na dyżurkę.
– Prześlij to na posterunek w Polańczyku.
Bez słowa rzuciła z impetem dokumenty na biurko Bogu ducha winnego dyżurnego i wyszła, trzaskając drzwiami. Windą dotarła na trzecie piętro, gdzie mieściły się kadry. Bez zbędnych komentarzy wypisała wniosek urlopowy. Przed wyjściem z komendy poinformowała aspirant Ewę Kwiecień, z którą pracowały w jednym pokoju, że wyjeżdża do Egiptu. Na pytanie, kiedy wróci, odparła ze złością, że nigdy. Wzięła co prawda tylko dwa tygodnie urlopu, ale ponieważ była wściekła, to oberwało się i Ewce. Zanim opuściła pokój, przyszła jej do głowy pewna myśl. W sumie nic nie stało na przeszkodzie, żeby na urlop pojechał w Bieszczady. Była tam kilka razy z przyjaciółmi, bardzo dawno temu. Przechodząc koło dyżurki, zajrzała tam ponownie.
– Skseruj mi te papiery.
Odpocznie sobie, a przy okazji zapyta na tamtejszym posterunku, co ustalili w sprawie Kolędy.
Marek spodziewał się ostrej reakcji ze strony teścia, ale fakt, że ten pofatygował się do jego biura osobiście, mimo wszystko go zaskoczył.
– Powiedz mi, Maruś – stary rozsiadł się bez zaproszenia na fotelu w kącie gabinetu – co to za kocopoły żeś mi wczoraj wysłał?
Widać było, że zachowanie spokoju w obecnej sytuacji sporo go kosztuje. Dzień wcześniej Marek przekazał mu wyniki ostatnich badań poparcia społecznego, dla rządowego programu refundacji metody zapłodnienia in vitro. Były one dla jego partii wręcz druzgocące. Siedemdziesiąt osiem procent respondentów było zdania, że niepłodne pary powinny w tym zakresie liczyć na pomoc państwa.
– Uznałem, że skoro znakomita większość wyborców popiera metodę in vitro, to może warto zmienić w tej materii strategię.
– Maruś, nie pierdol. – Poseł Sękul skrzywił się z niesmakiem, jakby jego rozmówca puścił bąka. – To, że większość tak myśli, nie oznacza, że mają rację. Miliony much jedzą gówna, ale to jeszcze mnie nie przekonuje, że są smaczne.
– Po co walczyć w tej sprawie z ogółem? – Marek próbował go przekonać argumentami rozsądku. – Nie lepiej popłynąć z prądem?
– My na to patrzymy w szerszej perspektywie. – Zapalił, nie pytając o pozwolenie. – Zresztą to nie twoja broszka. Ty masz mi dawać takie słupki, żeby można było nimi podeprzeć właściwe teorie. A to, co mi wczoraj od ciebie przyszło, to się nie nadawało do niczego. Ty wiesz, że pod te badania już był materiał nagrany dla wiadomości?! Trzeba było wszystko wstrzymać! Musiałem przez ciebie kłamać, że mieliście jakąś awarię serwera. Co ci odbiło? Mało mam problemów z córką? Lata na te marsze, a ja tylko się modlę, żeby jakaś kamera jej nie wyłapała. Dopiero byłaby gratka dla pismaków! Córka posła na marszu opozycji! A tak już przy okazji, nie możesz jej tego jakoś wybić z głowy?!
– Ona mnie nie słucha.
– To co z ciebie za chłop?! – Strzepnął popiół do stojącej na stoliku filiżanki. – Że żony nie umiesz upilnować?!
– Ma mi za złe, że dla was pracuję – odgryzł się za jego złośliwość.
– Bo głupia jest. – Stary machnął ręką. – Myśli, że tamci są lepsi? Wszystkie grabie grabią do siebie.
– Zrobię badanie jeszcze raz. – Uznał, że nie było sensu się sprzeczać. – I porozmawiam z Julią.
– No. – Sękul wstał zadowolony i rzucił pojednawczo: – Jutro będę się widział z biskupem, poproszę go o odprawienie mszy w waszej intencji, to może doczekam się wnuka.
– Bardzo dziękuję. – Sam nie wierzył, że to mówi.
– Tylko ty też musisz się postarać. – Klepnął go w ramię i zaśmiał się rubasznie. – Bo rozumiesz, że wszystkiego biskup za ciebie nie załatwi! Żeby wygrać na loterii, trzeba najpierw kupić los!
Wyszedł zadowolony, że jego mała misja zakończyła się sukcesem. Marek odetchnął, bo w obecności teścia nigdy nie czuł się komfortowo. Co go podkusiło, żeby zrobić te badania, jak trzeba? Przecież wiedział, jak to się skończy. Było pewne, że im się to nie spodoba. Tego, że zabraknie mu odwagi do obrony swoich poglądów, też mógł się po sobie spodziewać. Chodziło mu o Julię, zrobił to dla niej. Dla ratowania ich małżeństwa. Nie miał zamiaru odwodzić jej od uczestnictwa w tych marszach. Tak naprawdę teraz była to jedyna forma jej aktywności, bo tylko udział w manifestacjach był w stanie wyciągnąć ją z mieszkania. Zresztą w domu też nic nie robiła. Ciepłe jedzenie na stole pojawiało się tylko za sprawą dostawców. Julia całymi dniami leżała na kanapie i gapiła się w telewizor. Na podłodze obok niej zawsze stała szklanka napełniona alkoholem. Nie zwracał jej już uwagi, bo reagowała agresją. Miał wręcz wrażenie, że specjalnie go prowokuje, aby doprowadzić do awantury. Krzyczała wtedy, miała pretensje o różne rzeczy, ale tak naprawdę nienawidziła go za to, że jej wtedy nie przeszkodził. Nie mogła tego powiedzieć otwarcie, bo miała świadomość, że oboje byli tak samo winni. Siebie też nienawidziła.
Zadzwonił telefon i Marek wyrwany z zadumy sięgnął po smartfona.
– Halo? – odebrał zaskoczony. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz dzwoniła do niego żona.
– Cześć! – Julia miała dziwnie pobudzony głos. – O której dziś będziesz w domu?
– Za godzinę. – Spojrzał na zegarek. – Stało się coś?
– Nie.
– Na pewno wszystko w porządku? – Ta lakoniczna odpowiedź bynajmniej go nie uspokoiła. – Mogę przyjechać wcześniej.
– Nie, za godzinę będzie w sam raz. – Po barwie jej głosu, dało się teraz wyczuć, że się uśmiecha. – Zdążę przygotować obiad.
– Coś kupić? – zaoferował się.
– Nie, zrobiłam zakupy.
Nie był pewien, co zastanie w domu, ale każda zmiana wydawała mu się dobra. Tego dnia w pracy nie mógł się już skupić. Ze spodka filiżanki, z którego teść zrobił sobie popielniczkę, wyjął spory niedopałek papierosa. Spróbował go rozprostować, ale tytoń wysypał się na podłogę. Wrzucił kiepa do kosza i po chwili namysłu uchylił oszklone drzwi swojego biura.
– Marta, poczęstuj papierosem.
– Ty palisz? – Zaskoczona asystentka sięgnęła do torebki.
– Nie. – Nie chciało mu się tłumaczyć. – I zapalniczkę też daj.
Wrócił do gabinetu, uchylił duże okno, zapalił i zaciągnął się mocno. Dym w pierwszej chwili przyjemnie podrapał gardło, od kilku lat nie miał papierosa w ustach. Rzucili razem, zgodnie z zaleceniami lekarzy. Teraz to już nie miało znaczenia. Zakręciło mu się w głowie. Papieros nie smakował, przyjemne wspomnienie tej czynności było tylko w jego głowie. Zgasił prawie całego w drugiej filiżance, z niedopitą kawą i powąchał dłoń. Skrzywił się, zapach go drażnił. Spojrzał na zegarek, wciąż było za wcześnie na powrót do domu, ale zdjął z wieszaka płaszcz i wyszedł z biura.
Na podziemnym parkingu, zanim wysiadł z samochodu, odczekał jeszcze kwadrans, po czym z duszą na ramieniu ruszył w stronę windy. Był zdenerwowany, bo nie wiedział, co poprawiło nastrój żonie i jak długo ten stan potrwa. Domyślał się, że ma to coś wspólnego z dzieckiem, bo jej myśli krążyły tylko wokół tego tematu, a to go nie uspokoiło. Szczerze mówiąc, nie miał ochoty przerabiać tego korowodu po raz kolejny. W jakiś sposób pogodził się już z ostatnią porażką. Julia się poddała i on też odpuścił. Teraz wyglądało na to, że jednak żona podejmie znowu walkę, a nie wiedział, czy on znajdzie siłę na kolejną desperacką próbę, z góry skazaną na porażkę. Tyle razy już to przerabiali. Po okresie euforii przychodził moment rozczarowania, a po każdej przegranej ona bardziej zamykała się w sobie.
– Hej. – Wyjrzała z kuchni uśmiechnięta. Miała na sobie kolorową, krótką sukienkę. – Siadaj do stołu, już wszystko gotowe.
– Tylko umyję ręce. – Użył więcej mydła, żeby pozbyć się zapachu tytoniu.
Miał już zapytać, co to za okazja, ale ugryzł się w język. Postanowił zachowywać się naturalnie w tej nienaturalnej sytuacji. Sama mu powie, gdy będzie gotowa.
Usiadł przy nakrytym stole, a kiedy weszła z żaroodpornym naczyniem, poczuł zapach smażonych pomidorów. Lazania była jej popisowym daniem. Nauczyła się ją przygotowywać od swojej przyjaciółki, na stałe mieszkającej we Włoszech. Jedli w milczeniu, przerywanym tylko grzecznościowymi formułkami, okraszonymi wymuszonymi uśmiechami. Napięcie wypełniło pokój, wisiało pod sufitem i Marek obawiał się, że lada chwila runie na stół, tłukąc talerze i szklanki.
– Zadzwoniła do mnie dzisiaj jakaś kobieta. – Julia nie czekała dłużej, widząc, że mąż skończył jeść. – Z kliniki.
– Coś się zmieniło? – wyrwało mu się. Był zaskoczony, jeszcze sam nie wiedział, czy pozytywnie. – Dostali pieniądze?
– Nie. – Skrzywiła się na samo wspomnienie. – Zaproponowała adopcję.
– Julka, już to przerabialiśmy. – Ułożył sztućce po bokach talerza. – Wiesz, jak to wygląda. To skomplikowany i długotrwały proces. Zresztą zrezygnowaliśmy wtedy, gdy przyjęli nas do kliniki, i nie wiem, czy dadzą nam możliwość ponownego ubiegania się o dziecko i czy…
– Wiem – przerwała mu. – Ale to zupełnie coś innego.
Młoda kobieta rozkodowała system alarmowy przy drzwiach i weszła do budynku. Mira sprawdziła godzinę, było kwadrans po siódmej. Schowała smartfona do kieszeni i znów spojrzała w kierunku wejścia do biurowca. Przyjechała do zakładu porannym autobusem, jak co dzień, ale nie poszła dziś razem z innymi kobietami do pracy. Podczas bezsennej nocy podjęła decyzję, że wraca do domu, do Ukrainy.
Nad ranem obudziła Oksanę i do powrotu przekonała też przyjaciółkę. Pogodziły się z tym, że harowały dwa tygodnie za darmo, i zgodnie stwierdziły, że nie zostaną tu ani dnia dłużej. Ksenia czekała na nią teraz na dworcu, razem ze spakowanymi walizkami. Mogły pierwszym, porannym pociągiem pojechać do Przemyśla, ale Mira postanowiła przed wyjazdem doprowadzić sprawę do końca. Nie mogła pogodzić się z faktem, że wczorajsza napaść ujdzie Badurze na sucho. Musiała to zgłosić, dla własnego spokoju i dla dobra innych dziewczyn. Zanim wyjedzie i zostawi to piekło za sobą na zawsze.
Naciągnęła mocniej czapkę i głęboko wsunęła dłonie do kieszeni puchowej kurtki. Czekając na parkingu ponad dwie godziny na otwarcie biurowca, zdążyła porządnie zmarznąć. Mimo to postanowiła wytrzymać jeszcze kilaka minut i poczekać, aż wszyscy pracownicy dotrą do swoich miejsc pracy i hol opustoszeje. Obserwowała cierpliwie, jak przed budynkiem parkują kolejne samochody, a ich właściciele znikają we wnętrzu. Szczególną uwagę zwracała na osoby wysiadające z eleganckich aut zaparkowanych na miejscach przeznaczonych dla kadry zarządzającej. Nie miała pojęcia, jakie stanowiska ci ludzie sprawują, ale nie ulegało wątpliwości, że są ważnymi osobami w firmie. To jednej z nich za chwilę miała opowiedzieć o swojej krzywdzie. Z niepokojem myślała o tym, jaka będzie jej reakcja.