Gerappa - Rafał Staromłyński - ebook + audiobook + książka

Gerappa ebook i audiobook

Rafał Staromłyński

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tym razem manna naprawdę spadła z nieba i… pomieszała wszystkim szyki

Dżako i Wór – znudzeni studenci na wakacjach pod miastem. Bez kłopotów i jakichkolwiek perspektyw aż do chwili, gdy pod ich stopy spada z nieba… sto kilogramów białego proszku. Na kilka dni ich nudne życie zmienia się w sensacyjną przygodę. Wpadając w kolejne opresje, poznają przestępczy świat i na chwilę pozostają jego częścią.
Gerappa to przezabawna czarna komedia – z absurdalnymi zwrotami akcji, ironią narratora i soczystym językiem kolorowych, choć niekiedy bezwzględnych, bohaterów: przemytników z Tybetu, zakonnic dilerek, schizofrenicznego policjanta i niejednego prawdziwego mafiozo.

– Wiesz, co to może być? – Skinął głową na kupę białego proszku.
Obaj wiedzieli już, co to może być, ale żaden nie śmiał tego powiedzieć pierwszy. Nie co dzień zdarza się, żeby z nieba spadała góra narkotyków.
Podeszli bliżej. Zaczęli dotykać proszku palcami, brać na język.
– To chyba kokaina – stwierdził Dżako, którego raz w życiu ktoś poczęstował podobnym towarem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 1 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

– Strasznie nudna ta książka. – Dżako odłożył, a wręcz upuścił na trawnik powieść, którą przed chwilą czytał.

– Historia do dupy? – spytał Wór, bardziej dlatego, że wypadało, niż z faktycznej ciekawości.

Co go mogła interesować książka? Jakakolwiek. Odpoczywał sobie właśnie na starym, drewnianym, rozkładanym leżaku, którego materiał, służący za oparcie, był już tak wytarty, że w każdej chwili mógł nie wytrzymać naporu pleców użytkownika, grożąc lądowaniem na trawie i złożeniem tego rozkładanego siedzonka, zapewne przy wtórze przekleństw Wora. Zresztą leżak Dżako był z tej samej, słusznie minionej, gierkowskiej epoki. Obaj mieli to gdzieś. Pogoda była piękna, dopiero co wykąpali się w małym jeziorze, będącym tak naprawdę sztucznym zbiornikiem, kiedyś dumnie nazywanym zalewem. Jednak gdy porównywało się go z takim na przykład Zalewem Zegrzyńskim, już nie wspominając o Wiślanym czy Szczecińskim, to duma szybko ustępowała zdroworozsądkowym określeniom, takim jak zbiorniczek lub jeziorko. Nie przeszkadzało to sporym, spragnionym orzeźwienia tłumom w odwiedzaniu pobliskiego kąpieliska. Ich dwójka wolała zacisze pobliskich szuwarów. Może zejście do wody było dużo węższe i nieco zamulone, ale przynajmniej mogli wypić sobie piwko, latać na golasa i nikt się ich nie czepiał.

Słońce, woda, spokój – sielanka. Należało im się to po męczącej sesji. No dobrze – po prostu po sesji. Dla Dżako większość przedmiotów była prosta, nie lubił tylko kuć na pamięć, ale że pamięć miał dobrą, to za dużo kuć nie musiał. Z kolei Przemo, zwany przez najlepszych kumpli Worem, zerżnął wszystko od swojego przyjaciela.

– Nie. Historia jest niezła. – Dżako zerknął jeszcze raz na leżącą na trawie książkę. – No właśnie historia jest niezła – powtórzył zastanawiająco. Dla niego to też była pewna zagadka. – Tak sobie teraz myślę, że ten koleś wymyślił całkiem ciekawe wątki, tylko coś z nimi nie zagrało. Czyta się to jak instrukcję od odkurzacza, a nie książkę. No właśnie, to jest to. Sposób pisania! – Był wyraźnie zadowolony, że udało mu się wymyślić rozwiązanie. – Ten koleś zupełnie nie potrafi pisać. Ma pomysły, ale nie potrafi ich ciekawie opowiedzieć.

– Nieźle – przytaknął Wór. Nic go to nie obchodziło.

– Bo wiesz, z książkami to jest tak, że nie musisz mieć najlepszych pomysłów, choć oczywiście są one ważne. – Dżako, jak zwykle, nie zważał na to, czy kogoś interesuje to, co ma do powiedzenia. Właśnie przyszedł czas na podzielenie się swoimi dopiero co stworzonymi w głowie spostrzeżeniami i nie zamierzał przejmować się takim drobiazgiem, jak brak uwagi ze strony osoby, do której mówił. – Jest przecież mnóstwo powtarzających się historii, które w kółko się sprzedają w nowej odsłonie, tylko dlatego, że ktoś je ciekawie opowiedział. Na przykład takie romanse. – Wpadł w oratorski rytm, mówił już z pasją i rytmem profesora podczas wykładu. – Schemat jest zawsze podobny. On jest sam, ona jest sama, poznają się, na początku nic ich nie łączy, często nawet się nie lubią, potem coś się dzieje, muszą ze sobą współpracować czy coś tam takiego, zaczynają patrzeć na siebie inaczej, wreszcie on biegnie za nią, bo wie, że ją kocha, a ona najpierw: „Nie, nie, to niemożliwe!”, ale w głowie to oczywiście: „Tak, tak!”, i w końcu całują się, ckliwa muzyka, napisy końcowe, finito! – Chwilowo przerwał, bo zabrakło mu powietrza. Nawet Wór był pod wrażeniem liczby wyrzuconych na jednym oddechu słów. – W sumie tak jak z kawałem. Możesz ten sam słyszeć wielokrotnie i jak ktoś umie opowiadać, to się będziesz śmiał, a jak ktoś nie umie, to masz tak zwanego suchara.

– Nieźle. – Wór miał to naprawdę głęboko w dupie.

Lubił swojego przyjaciela, ale bardziej niż tego typu teoretyzowanie interesowało go życie chwilą. W tym przypadku zastanawiał się, czy piwo jest już wystarczająco zimne. Wstał sprawnie z leżaka i niespiesznie udał się w stronę jeziora, świecąc po okolicy gołym tyłkiem. Piwko schładzali w jeziorze, tuż przy brzegu, chowając je między tatarakiem, żeby nie odpłynęło. Wziął jedno do ręki i się uśmiechnął – butelka była obiecująco chłodna.

– Chcesz jedno? – zapytał.

Odpowiedziało mu potakujące kiwnięcie głową.

Sięgnął po drugie i leniwie wrócił na leżak.

Był wysokim, mocno szczupłym, zarośniętym facetem, z niewielkim irokezem na głowie i starannym wygoleniem po bokach swojego czuba. Kiedyś czub ten był większy, ale to było niepraktyczne. Szczególnie denerwowało go, gdy siedząc za kierownicą garbusa, ocierał nim o podsufitkę. Aktualna fryzura nie przeszkadzała tak bardzo, była dużo grzeczniejsza i akceptowalna społecznie. Przemo miał też swego rodzaju gęstą brodę. Nie była może do końca klasyczna, a raczej przypominała przedłużone wąsy, które schodziły ku podbródkowi, ale do niego nie docierały, pozostawiając go gładko ogolonym. Za to rozprzestrzeniały się dalej, wąskim pasem na boki, aż do bokobrodów. Jego zarost można było uznać za inspirowany tym Lemmy’ego Kilmistera z Motorhead. Całości wyglądu Wora dopełniałby tatuaż, gdyby tylko chciało mu się ruszyć tyłek i go zrobić. Oraz gdyby miał na niego pieniądze.

Drugi leżakowicz wyglądał dużo bardziej pospolicie. Kulturalnie ostrzyżony, z jedynie drobnym wąsem, który większości osób kojarzył się z zarostem alfonsa. Jacek, dla kumpli Dżako, hodował go z dużym pietyzmem, bo mimo dwudziestu paru lat z trudem przychodziło mu zarosnąć bardziej niż nastolatkowi w okresie dojrzewania. W przeciwieństwie do szczupłego Przemka on był chudy. Różnica polegała na tym, że tego pierwszego nikt nie nazwałby anorektykiem, a jego ciało miało właściwe proporcje i mogło się podobać. Gdyby interesowały go takie rzeczy jak siłownia, mógłby je pięknie wyrzeźbić. Postura Jacka nie dawała mu takich szans, nawet jeśli podnosiłby ciężary po dziesięć godzin dziennie i wcinał wiadro twarogu. Wzrost także miał przeciętny. To, co go wyróżniało i dzięki czemu zdobył Majkę, to wiedza i elokwencja. Wiedział sporo na prawie każdy temat i lubił o tym gadać. Dużo gadać.

Teraz, wśród takich pięknych okoliczności przyrody, przyszedł mu do głowy kolejny, nurtujący go od jakiegoś czasu temat – studia powoli się kończyły i nie bardzo było wiadomo, co dalej.

– Planujesz coś za rok? Wiesz, z robotą – zagadnął Przemo.

– To znaczy? – Wydawało się, że ten niespecjalnie zrozumiał pytanie.

– No, skończy się nauka, trzeba będzie jakąś robotę znaleźć.

– Aaaa, to. – Do Przema powoli docierało, że obecny okres w jego życiu nie będzie trwał do emerytury. – No, nie. Coś się wymyśli – dodał spokojnie.

Jacek wcale nie był taki pewny z tym wymyślaniem. Co prawda żadna panika go nie dopadała, ale lubił mieć jakiś plan. Jakikolwiek.

– Może zostanę w Olsztynie. Wiesz, większe miasto to większe możliwości. Nie to, co tutaj w Mławie.

– Chyba, kurwa, większe możliwości pracy w McDonaldzie lub w Biedronce – zakpił Wór. – A z Olsztyna to taka metropolia, że ja pierdolę. Chyba niedługo papież się tam przeniesie. Centrum, kurwa, wszechświata.

– No, lepiej tam niż u nas. – Uwagi przyjaciela nieco rozdrażniły Jacka. – Zresztą masz lepszy pomysł?

– To już lepiej do Warszawy uderzyć. Tam może uda się dostać jakąś lepszą robótkę. Choćby jako cieć na budowie, he, he. – Dla Wora większość życiowych tematów stanowiła zabawę. Rzadko coś przerywało jego beztroskie podejście do świata.

– Może i tak, ale tam nikogo nie znamy. – Dżako przeanalizował warszawską propozycję. – W Olsztynie zawsze można by się zatrzymać u któregoś z chłopaków.

– Chuj tam! – Przemo machnął ręką. – Zobaczy się. Za grosze to nie ma co pracować, a karierę w Biedrze to zawsze zdążysz zrobić.

Dla połowy siedzących na malutkiej, dzikiej plażyczce wczasowiczów temat był czasowo zakończony, ale druga połowa mocno zastanawiała się nad jego rozwinięciem.

– A może…

– Daj se spokój! – Dżako nie zdążył dokończyć, w sumie nie zdążył nawet dobrze zacząć, gdy Wór wszedł mu w słowo. – Mamy jeziorko, piwko, siedzimy w domku u dziadka, jakaś tam kasiorka jeszcze jest. Po co ty wymyślasz te dyrdymały? – Pociągnął duży łyk z butelki, uznając jednocześnie dyskusję za zakończoną.

Może gdyby na miejscu Jacka był ktoś inny, bardziej obowiązkowy i odpowiedzialny, to temat tak szybko nie zostałby zakończony. Ale nie był. Może i czasami myślał o przyszłości, jednak dużo częściej dawał się ponosić teraźniejszości. A przyszłość, szczególnie ta związana z robotą, wydawała się jeszcze tak odległa. Postanowił więc posłuchać rady przyjaciela i nadal pasożytować na rodzicach i banku, który udzielił mu kredytu studenckiego. Sięgnął więc po nowy telefon, jeden z efektów tego pasożytowania, włączył przesyłanie danych i zaczął grzebać w wiadomościach. Różnych. Interesowało go wszystko – od ekonomii, polityki i stron ze śmiesznymi zdjęciami kotów, po biotechnologię, informatykę oraz loty w kosmos. Na tym ostatnim dziale zatrzymał się na dłużej.

– O, ma przelatywać nad nami rój meteoroidów – mruczał pod nosem bardziej do siebie, niż naprawdę chcąc podzielić się tą informacją.

– Hm? – odpowiedziało mu ni to pytanie, ni to westchnięcie odpoczywającego na leżaku Wora.

– No, mówię, że meteory mają przelatywać. Niektóre wejdą w atmosferę i będzie można zobaczyć spadające gwiazdy. Ponoć niektóre mogą być całkiem duże. Całkiem cieka…

BACH!!!

Ogromny huk gwałtownie mu przerwał. Świat spowiła biała mgiełka.

– …we – Dżako zdołał jednak dokończyć zdanie, choć usta pozostały mu już w pozycji otwartej.

– Co to, kurwa, jest! – Wór starał się dostrzec cokolwiek, ale biel była nieprzenikniona. – Już jebnął ten meteor?!

Powoli pył zaczął opadać i można było dostrzec jakieś fragmenty zielonego świata, a nawet taflę niebieskiego jeziora. Obaj starali się złapać powietrze, bo to białe świństwo utrudniało oddychanie. Spojrzeli po sobie. Wyglądali jak dwa bałwanki, pokryte białym pyłem, którego się już trochę nawdychali.

Jak dwa zajebiste bałwanki! Kurwa, co za bałwanki! Byli bałwankami świata!

– Rozpierdolimy system! – nagle ryknął Wór, wstając z niebywałą siłą z leżaka.

– Będziemy najwyżsi! – wtórował mu Dżako, cokolwiek miałoby to znaczyć, i również podniósł się z leżaka.

Spojrzeli sobie w oczy. Mieli cholernie wielkie źrenice. Cholernie wielkie!

– Gerappa! – krzyknął Wór.

– Gerappa! – wrzasnął Dżako.

Byli panami sytuacji, nic już nie mogło ich zatrzymać. Sława, kariera, pieniądze i panienki – nagle wszystko stało się jasne. Przecież to od początku było tak banalnie proste! Gdy jest się nadczłowiekiem, wszystko jest proste, a oni byli najlepsi. Dżako, nie mogąc opanować rozsadzającej go euforii, zaczął skakać dookoła. Starał się to robić jak najwyżej, jak najmocniej – w końcu był w tym mistrzem. Teraz musiał przepłynąć jezioro. Raz-dwa i już pokonał oba brzegi. Z kolei Wór popędził do zaparkowanego obok garbusa i zaczął się z nim mierzyć. Najpierw dopadł przedniego zderzaka i oderwał go z całym przodem samochodu. Potem uniósł samochód nad głową i cisnął nim w zalew, tworząc małe tsunami. Tsunami… tsunamiiii… malało. Było mniejsze… małe falki.

– Eeeeeehhh – wziął głęboki oddech. Nagle stracił impet. Coś się w nim działo. Moc opadła. Musiał opuścić głowę.

Podobnie było z Dżako, który postanowił na chwilę się zawiesić. Sterczał teraz w wodzie po kolana, lekko splątany wodorostami, co było dla niego w tej chwili niemożliwą do zerwania obręczą. Patrzył w dal. Patrzył w dal. Patrzył w dal, a z ust ciekła mu ślina. Umysł powoli przestawiał się z biegu jałowego na jedynkę. Coś tam zatrybiło, ktoś zwolnił sprzęgło i obraz zaczął się wyostrzać. Ujrzał, jak jego najlepszy przyjaciel leży z głową pod własnym samochodem i wierzgając nogami, stara się chyba wypchnąć go w górę.

– Co lobisz? – spytał prawie bezgłośnie, przy okazji walcząc z plączącym się językiem. Po chwili zdał sobie sprawę, że było to bardziej pytanie do siebie samego, i postanowił włożyć więcej wysiłku, by powtórzyć je bardziej dźwięcznie. – Co ty robisz? – Ciężko było to nazwać krzyknięciem, ale Wór chyba usłyszał.

Oparł głowę na ziemi i leżał tak przez moment, ciężko dysząc. Po chwili spróbował się podnieść i walnął czołem prosto w elementy podwozia.

– Kurwa! – To go otrzeźwiło na dobre. Po kilku sekundach stał już na nogach. – Co to, kurwa, było?

– A co to jest, do cholery? – Dżako podszedł do tego, czego niedawno jeszcze tutaj nie mieli.

Dwa metry przed ich leżakami znajdowała się duża górka białego proszku. Wystawały z niej elementy drewnianej konstrukcji. Były też sznurki. Podążyli za nimi wzrokiem. Rozgałęziały się i prowadziły do jakiejś wielkiej, pozwijanej płachty, którą można chyba było nazwać spadochronem. Nie do końca otwartym spadochronem, sądząc po impecie, z jakim to całe gówno zwaliło im się prawie na łeb.

– Co to, kurwa, jest? – Wór ponowił pytanie.

– Na cukier nie wygląda – spokojnie odparł Dżako, którego umysł zaczynał już wszystko logicznie przeliczać. – Chyba jakiś zrzut. Ale gdzie samolot?

Najpierw popatrzyli w górę, niczego tam jednak nie dostrzegli. Potem zaczęli rozglądać się po okolicy.

– Tam, patrz! – Przemo, złapawszy przyjaciela za ramię, ustawił go w kierunku, w którym coś zauważył.

Daleko, z lasu za zalewem, unosił się pionowo gęsty dym. Raczej punktowe, ale mocne skupisko. Momentami było też widać płomienie.

– O, i tam! – Dżako znowu został chwycony i przestawiony o kilka stopni w prawo.

Na niebie widać było dwa wolno opadające punkty.

– Spadochroniarze? – Nie bardzo dowierzał temu, co widzi. W pobliżu nie było żadnego lotniska i nie spotykało się tu takich atrakcji.

– Chyba się ktoś rozjebał. – Było to bardzo trafne określenie zaobserwowanej sytuacji.

– Chyba – potwierdził Jacek. – Wiesz, co to może być? – Skinął głową na kupę białego proszku.

Obaj wiedzieli już, co to może być, ale żaden nie śmiał tego powiedzieć pierwszy. Nie co dzień zdarza się, żeby z nieba spadała góra narkotyków.

Podeszli bliżej. Zaczęli dotykać proszku palcami, brać na język.

– To chyba kokaina – stwierdził Dżako, którego raz w życiu ktoś poczęstował podobnym towarem. Na co dzień był zwyczajnie za drogi na studenckie kieszenie. Poza tym Jacek nie był ćpunem i trawa w zupełności zaspokajała jego potrzebę oderwania się od rzeczywistości.

Na potwierdzenie przypuszczeń musiał poczekać kilka minut, choć ekscentryczne zachowanie Wora, który właśnie pobrał próbkę i zaczął jak szalony kopać rękami jakiś dół, utwierdziło go w tym, że ma rację. Nie było sensu czekać na opinię drugiego badacza.

Chwilę później, gdy obaj byli już na tym samym poziomie świadomości, padło oczywiste pytanie:

– Co z tym robimy? – Nieważne, który z nich wypowiedział je na głos – obaj mieli je w głowach.

Co można zrobić z taką górą prochów?

– Może zawiadomimy policję? – zaproponował Dżako.

Nie było ustnej odpowiedzi, ale Wór popatrzył na niego w sposób niedający innej możliwości interpretacji tego, co pomyślał, niż: chyba cię pojebało!

– Panie władzo, chcieliśmy zgłosić znalezienie skrzyni pełnej prochów, ale tak w ogóle to nie mamy z tym nic wspólnego ani nic nie wiemy – wyrecytował Dżako. – Nie uwierzą nam.

– No raczej.

– No więc co?

– Nie wiem. – Przemo wzruszył ramionami. – Opchnijmy to gdzieś, bo i tak nie wyniuchamy tego wszystkiego do końca życia.

To była interesująca opcja. Kokaina tania nie była. Chyba. Nie mieli pojęcia, po ile chodzi ten towar, ale ponoć był sporo droższy od trawy. No a zioło mogło kosztować nawet i trzydzieści złotych za gram, więc jak to jest droższe, to może kosztuje czterdzieści albo i pięćdziesiąt złotych. W każdym razie mieli tu tego chyba z kilkadziesiąt kilo, więc jakieś lepsze kieszonkowe dałoby radę uzbierać.

– Wiesz, że to ma jakichś właścicieli. – Dżako kiwnął głową w stronę, gdzie przed chwilą było widać dwa spadochrony.

Odpowiedziało mu beztroskie wzruszenie ramionami.

– I co? Myślisz, że wypatrzyli nas na tej plaży, zanim się spierdolili na ziemię? Pewnie jeszcze zapisali numery mojego wozu? – Wór nie lubił stwarzać sobie problemów tam, gdzie ich nie było. Dla niego sprawa wyglądała prosto – dostali wielki, biały prezent.

Myśli Dżako były bardziej zawiłe. Jak każdy inteligent widział wiele możliwych wariantów tego, co może się zdarzyć, a to oznaczało równie wiele piętrzących się trudności. Jednak w tym konkretnym przypadku chyba faktycznie minusów było niewiele. W końcu podjął decyzję:

– Dobra, to trzeba to jakoś stąd zabrać, a potem się będziemy zastanawiać, co dalej.

Obaj wiedzieli, co należy zrobić, byli pełni zapału, tylko… nie bardzo wiedzieli, jak się do tego wziąć w praktyce. Podeszli do białej górki i zaczęli nieskładnie w niej grzebać. Znaleźli kawałki desek, chyba skrzyni, znaleźli szczątki małych woreczków. Wszystko to pierdolnęło w momencie spotkania z ziemią.

– W domku dziadka chyba jest taczka – przypomniał sobie Wór.

– I co? Chcesz… – „…ten cenny towar ładować na zwykłą taczkę?”, chciał powiedzieć Dżako, ale w połowie zdania uświadomił sobie, że w sumie jest to jakaś opcja. Chyba jedyna, jeśli nie chcą tu siedzieć cały dzień i przenosić tego wszystkiego w… no właśnie… w czym? W szklankach? Słoikach? – Dobra, jedź po tę taczkę – odpuścił.

Wór podszedł do swoich leżących na trawniku ciuchów. Otrzepał je z białego pyłu, ubrał się, pogmerał w kieszeni i z triumfem wydobył kluczyki. Podszedł do wozu. Zanim wsiadł, zauważył, że zderzak jest lekko odgięty na zewnątrz, tak jakby ktoś chciał go wyrwać. Trochę go to zdziwiło, ale nie była to pierwsza rysa na tym cudownie starym, dobitym garbusie, więc nie przejął się tym specjalnie. Kopnął tylko w odgiętą blachę z nadzieją, że może w ten prosty sposób ją wyprostuje. Ani drgnęła. Trudno – pomyślał i wsiadł do samochodu.

Był po kilku piwkach i po kokainie, ale nie przeszkadzało mu to. Do stojącego na odludziu domku myśliwskiego dziadka Janka był stąd rzut beretem i jeżeli jeździli na plażę samochodem, to bardziej z wygody niż z faktycznej potrzeby – mieli do niej dwadzieścia minut piechotą. Nie przewidywał spotkania policji lub w ogóle kogokolwiek na tej szutrowej, kompletnie nieuczęszczanej drodze. Z tego też powodu mógł gnać do domu niczym rajdowiec. Zawieszenie dostawało mocno w dupę, ale się tym nie przejmował – części były tanie jak barszcz, a resztę potrafił zrobić sam. Stary garbus może i nie wyglądał najlepiej, jednak technicznie był prawie bez zarzutu. Odpalał zawsze, nawet przy dwudziestostopniowym mrozie, hamulce miał ostre jak żyleta, a układ kierowniczy precyzyjny niczym urzędnik skarbowy wyliczający odsetki od zaległego podatku. Okej, może i nawiew nie działał, a tylne okna już dawno wrosły w karoserię i były zdecydowanie nieuchylne, ale Wór nie przejmował się specjalnie strefą komfortu.

Pędząc okolicznymi bezdrożami, po kilkunastu minutach był z powrotem.

– Mam taczkę i łopatę – oznajmił triumfalnie, szarpiąc się z czymś, co zaklinowało się na tylnej kanapie.

Po chwili zaczęli ładować kokainę szuflą na taczkę, a z niej wszystko bezpośrednio do bagażnika. Nikt jakoś nie pomyślał o reklamówkach.

Dla nich obu sytuacja ta była jakaś nie taka. Na filmach wyglądało to zupełnie inaczej. Mnóstwo gości w białych kitlach, małe woreczki zdolne pomieścić co najwyżej kilka gramów kokainy i dokładne odmierzanie ilości towaru na niezwykle czujnej wadze. Żaden z nich nie przypominał sobie, żeby ktoś tam jeździł taczką i ładował towar łopatą do bagażnika.

Szybko okazało się, że bagażnik garbusa jest za mały, żeby wszystko pomieścić naraz. Początkowo myśleli o wysypywaniu go na tylną kanapę, ale zrezygnowali z tego pomysłu – później ciężko byłoby go wygrzebać z tamtejszych zakamarków. Pojechali więc do domku dziadka i wyładowali wszystko w jedyne możliwe miejsce, czyli bezpośrednio na podłogę w piwnicy. Obrócili tak kilka razy, a i tak spora część koki została na liściach, łodygach i całym tym plażowym zielsku.

– Co z tym? – zastanawiał się głośno Dżako. Niby towaru było jeszcze sporo, ale jak go zgarnąć z tych wszystkich mało dostępnych powierzchni?

Dla Wora rozwiązanie było oczywiste:

– Jak to co? Chuj z tym! Chcesz to odkurzaczem ściągać?

Faktycznie, towaru i tak mieli w cholerę. Zapakowali się do garbusa i ruszyli z ostatnim transportem do piwnicy.

*

Domek myśliwski dziadka Janka nie był specjalnie duży i gdyby nie nazwa, nadana mu przez samego właściciela, to bardziej pasowałby na letniskowy. Mimo znajdującego się w środku kominka zimą można było w nim wytrzymać tylko w ciepłym swetrze i grubych skarpetach. Dziadkowi to nie przeszkadzało – jako były leśnik miał za sobą wiele zim przespacerowanych w najgłębszych zaspach, przy najtęższych mrozach. Dlatego w swoim domku zawsze czuł się jak na Hawajach. Natomiast wnukowie i reszta rodziny lubili tu wpadać zwykle latem, choć ostatnio coraz rzadziej – dom nie był porządnie odremontowany od lat (dokładnie to od momentu przejścia dziadka na emeryturę i skurczenia się jego dochodów) i coraz trudniej było mu konkurować z willami z ogłoszeń. Był co prawda za darmo, ale z drugiej strony, ile razy można jeździć w to samo miejsce. Nie przeszkadzało to tylko Przemkowi, który lubił okolicę, a dodatkowo sprawiało mu przyjemność grzebanie się w różnego typu domkowych instalacjach, wymagających coraz częstszych napraw. Gdy nie musiał nic robić, to było mu bez różnicy, czy nic nie robi tutaj czy w górach lub nad morzem. A gdy musiał? Cóż, dłubanie się w rurkach, zaworach, sprawianie, że coś, co nie działało, nagle ożywało, było jedną z nielicznych czynności, do których nie trzeba było go zmuszać. Dziadkowi pasował taki układ, bo obrazując jego podejście do gościnności, trzeba byłoby przytoczyć słowa, które wypowiedział w odpowiedzi na pytanie, czy nie przeszkadza mu, że ciągle ktoś zajmuje jego domek:

– To moje dzieciaki i wnuki. Przecież cholerom nie odmówię.

Ale Przemek był jego ulubionym wnukiem i dziadek zawsze miał o nim jak najlepsze zdanie. Nikt z reszty rodziny nie nazwałby go „grzecznym” czy „pomocnym”. Może właśnie dlatego Wór też miał inne podejście do dziadka i faktycznie dbał o to, by w jego oczach pasować do tych i innych pozytywnych przymiotników, którymi ten go określał.

Teraz w piwnicy jednopiętrowego domku przechowywał górę kokainy. Przez moment nawet zastanowił się, co by na to powiedział dziadek. Wbrew pozorom odpowiedź wcale nie musiała być oczywista. Dziadek był znany z nietypowych zachowań, jak wtedy, gdy na ambonie myśliwskiej zamknął jednego z komunistycznych sekretarzy. Był środek mroźnej zimy i zrobił to niby przypadkiem, niechcący zatrzaskując zamek przy zejściu, ale wszyscy wiedzieli, że obaj mieli ze sobą na pieńku przez pewne bezsensowne wycinki drzewa zarządzone odgórnie. Z początku wydawało się, że z tego incydentu wybuchnie wielka afera, jednak sprawę wyciszono. Sekretarz zorientował się, że niepotrzebny rozgłos mógłby mu zaszkodzić, i postanowił odczekać z zemstą na lepszy moment. A potem zmienił się ustrój i moment ten nigdy nie nastąpił.

Taka była jedna z historii, a teraźniejszość objawiała się nerwowym chodzeniem po całym pokoju w przypadku Dżako oraz staniem na schodach prowadzących do podziemnego składziku i tępym patrzeniem się na przywieziony bagaż, jeżeli chodzi o Wora. Dobra, towar był ich, w bezpiecznym miejscu. Tylko co dalej?

– Może jednak lepiej odpuścić sobie ten temat? – wątpliwości na nowo dopadły Jacka.

– E tam! Pierdolisz – odparł Wór, nie odwracając wzroku od białej górki.

– Tego jest za dużo. Ktoś się po to zgłosi. I co z tym zrobimy? Przecież ludzie kupują to na gramy, a my mamy jakąś koszmarną ilość. Jak chcesz to upłynnić? Przez Allegro? – Głos Dżako stawał się coraz bardziej nerwowy. Gdyby palił, to pewnie właśnie sięgałby po fajkę. Przeszło mu przez myśl, że może powinien wziąć działkę i się wyluzować.

Tym razem Wór nie zbył go prostą odpowiedzią. Wszedł do salonu, zamknął klapę w podłodze prowadzącą do piwnicy i z bardzo poważną, rzadko jak na niego spotykaną miną, pragmatycznie oświadczył:

– To jest być może jedyna szansa, żeby się jakoś wybić. Wcześniej gadaliśmy o tym, co po studiach, i sam widzisz, że gówno. Za ciency jesteśmy, żeby zawojować ten świat w normalny sposób. Ale może właśnie dostaliśmy od losu szansę na zawojowanie go w sposób bardziej pojebany. I nie zamierzam tej szansy zmarnować.

Jego słowa zabrzmiały twardo. Po części było to stwierdzenie faktów, po części jakaś niezaprzeczalna wyrocznia, może nawet plan działania, który już był realizowany. Takiej wypowiedzi nie da się skwitować prostym: „Zapomnijmy o tym”.

– A co ja zamierzam, to już się nie liczy? – Ze strony Jacka było to bardziej przekomarzanie się niż faktyczne pytanie. Oczywiście mowa Wora nie usunęła wątpliwości, jednak wiedział, że nie zostawi go samego oraz że nie zmarnuje szansy, żeby znowu zrobić w życiu coś głupiego.

– Ale ty przecież zamierzasz to samo, co ja. – Wór z uśmiechem poklepał go po plecach.

Dżako zawadiacko uśmiechnął się pod wąsikiem. Racja, zamierzał to, co on. Gdy wyobraził sobie alternatywę w rodzaju: „Ok, zostawmy tę kokę i o wszystkim zapomnijmy”, to instynktownie czuł, że to jakieś niemożliwe do zrealizowania science fiction. Odpuszczenie takiej afery kompletnie nie leżało w jego naturze.

– Gerappa? – spytał jeszcze dość niepewnie.

Odpowiedziało mu dużo bardziej pozbawione wątpliwości i głośniejsze: „Gerappa!” uśmiechniętego Wora, który podniósł rękę do góry.

Przybili piątki i mocno ścisnęli sobie dłonie, co znaczyło mniej więcej tyle, co: „Tak jest, będziemy działać, jesteśmy w obiegu”.

Stali tak przez chwilę nieruchomo, szczerząc się jak głupi do sera, po czym Dżako zapytał ponownie:

– To co dalej?

Odpowiedź nie padła. Natomiast na pomysł na to, kto może ją znać, trzeba było poczekać jakąś godzinę. Wtedy Wór przypomniał sobie o…

*

– Dzień dobry, jest Jarek?

– Kto? – Domofon rzęził bardziej niż megafony na dworcach. Ciężko było cokolwiek zrozumieć.

– Jarek! Czy jest Jarek? – Wór nie lubił gadać z rodzicami Cwanego. Byli jacyś dziwni, choć na pierwszy rzut oka wydawali się normalni. Mieli ładny, nie za duży domek w dobrej, mławskiej dzielnicy, ubierali się schludnie, porządnie, tylko… to wszystko pachniało jakąś taką przesadą. Dom zbyt wystawny, ciuchy zbyt kolorowe, a skąd mieli na to wszystko, to nie bardzo wiadomo. Ale ludzie ogólnie ponoć całkiem porządni.

– Nie ma. Do Olsztyna pojechał. – Głos w domofonie oprócz udzielonej mu informacji zdawał się też mówić między wierszami: „Daj mi pan spokój”.

Więc Wór nie pytał o nic więcej, odpuszczając. Zresztą to, co chciał wiedzieć, już usłyszał – Cwanego w domu nie było.

– Chuj – zaklął cicho i wrócił do samochodu.

– I co? – zapytał siedzący w nim Dżako.

– Jajco. Nie ma go w chacie. Wyskoczył do Olsztyna.

– Kurczę. – Dżako sposępniał. Zawsze coś musi iść nie tak.

Cwany, czyli dla rodziców Jarosław Duda, był odległym kolegą ze szkoły Jacka i Wora. Odległym o trzy klasy, a w podstawówce taka różnica wieku była barierą zwykle uniemożliwiającą jakikolwiek kontakt. Ale nie z Cwanym. On był osobą nad wyraz kontaktową i obrotną. To przez niego można było załatwić wymianę potrzebnych kart kolekcjonerskich, wiedział, kto ma najlepsze kanapki w szkole i za co się wymieni, oraz potrafił dowiedzieć się (cholera wie, jak), co dokładnie będzie na najbliższym sprawdzianie z dowolnego przedmiotu. Robił interesy z każdym, nie patrząc na wiek, tylko na to, co może dostać w zamian. Był cherlawy, wręcz mocno dziewczęcy, ale w szkole miał status nietykalnego. Jedni bronili go dlatego, że mógł być im przydatny, inni bali się go ruszyć w obawie, że wie o nich coś, czego nie chcieliby ujawniać przed całą szkołą.

Obaj studenci nie wiedzieli, czy nadal jest tak dobrze zorientowany we wszystkim, słyszeli jednak, że tak. Ponoć cały czas zarabiał na informacjach. Poza tym nie znali nikogo innego mogącego im podać jakieś namiary na kogoś z branży… handlowej.

– Jak go teraz złapiemy? Nie mamy telefonu do niego ani nic. – W sumie Jacek nie musiał mówić takich oczywistości, ale wypowiedziane na głos, stawały się jakieś takie bardziej wyraźne i skłaniały do większego poszukiwania rozwiązania. – Może zapytaj się ich o numer. – Kiwnął głową w kierunku domku.

Odpowiedzią było potępiające spojrzenie Wora:

– Sam se zapytaj – odburknął. Nie zamierzał wchodzić w dalsze dyskusje z właścicielką domofonu.

– To nie wiem. Może po prostu spróbujemy jutro.

Chwilowo zamykało to sprawę, choć obaj bardzo chcieli działać. Nie jutro – dzisiaj! Starali się znaleźć jakieś alternatywne rozwiązanie, a po ich głowach zaczęły pałętać się myśli, takie jak: Ten nic nie wie. Ten też raczej nikogo nie zna, lub: Może faktycznie wystawić to na Allegro?, albo: A może jednak nic z tym nie robić?, a przez moment nawet: Wow, całkiem niezła dupcia. Ciekawe, czy mieszka gdzieś tutaj? Ostatnia myśl okazała się przełomowa dla Dżako. Jego tok rozumowania na widok przechodzącej dziewczyny popędził w takim kierunku: dziewczyna → ładna → umówiłbym się → jak ją znaleźć? → ??? → Facebook? → Nie, nie znam imienia. Chyba że mieszka gdzieś obok Cwanego, to mógłbym go poprosić o nazwisko i wtedy… Nazwisko! Facebook!

– Mam! – krzyknął na głos.

Szybko sięgnął po smartfona i…

Czy mam jeszcze jakieś wolne megasy na koncie? – pomyślał tuż przed uruchomieniem przeglądarki. Jego operator słono liczył sobie za wszystko, co przekraczało limit abonamentu. Sprawdził szybko, czy nie wykorzystał już w tym miesiącu całego zawartego w nim pakietu danych. Nie! Odpalił Facebooka. Wór stał obok i tylko się przyglądał. Najpierw chciał zapytać, co to za eurekę odkrył jego partner w interesach, ale po chwili sam już widział, do czego zmierza Dżako.

– Jest! – oznajmił triumfalnie. – Na szczęście podał swój numer na Fejsie.

Po chwili, osiemdziesiąt kilometrów dalej, odezwał się telefon.

– Cześć. Nie wiem, czy nas pamiętasz… – tak zaczęła się dłuższa rozmowa pełna tłumaczeń i wyjaśnień.

– Aaa, wiem, wiem – dało się słyszeć w słuchawce po chwili. – To wy braliście ode mnie te gazety z gołymi babkami, nie? Każdą ilość, jeśli dobrze pamiętam.

Trzeba przyznać, ze Cwany pamięć miał dobrą i naszych bohaterów przez moment zatkało. Faktycznie były to czasy, gdy już chciało się gołych panienek, choć jeszcze żaden z nich nie wiedział tak do końca, co się z nimi robi. Teraz poczuli spore zażenowanie z tego powodu.

– Eee, tak, to my – wykrztusił Dżako po pauzie.

– Dobra, to czego wam potrzeba? – Cwany był rzeczowy. W końcu na pewno nie dzwonili do niego po tylu latach, żeby zapytać się, co słychać.

– No więc, mamy… eee, no właśnie… – W tym momencie Dżako uświadomił sobie, że nie wie, jak to określić. Górę koki do sprzedania? Prawie na pewno nikt ich nie podsłuchiwał, ale… Nie miał doświadczenia w handlowaniu narkotykami przez telefon.

Na szczęście Cwany miał już do czynienia z różnymi klientami.

– Ok, rozumiem, że to nie jest rozmowa na telefon – uwolnił Dżako z lingwistycznej matni.

– Dokładnie. – W głosie tego ostatniego słychać było ulgę.

– To przyjedźcie do mnie. Pogadamy na żywo – zaproponował Cwany.

– Dobra. To gdzie cię znajdziemy?

W słuchawce padła odpowiedź.

– Gdzie?! – Dżako nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Głupio mu było pytać po raz kolejny, jednak sprawa była poważna i nie chciał nieporozumień. – Czy mógłbyś jeszcze raz powtórzyć nazwę tego miejsca?

Cwany powtórzył.

– Hm, dobra. Będziemy gdzieś… – spojrzał na Wora, który prawie bezdźwięcznie mu podpowiedział: „półtorej godziny” – …za półtorej godziny. Ok. Nara. – Po czym się rozłączył.

– No i? – dopytywał się Wór.

Dżako spojrzał na niego z miną: „Mamy to!”.

– Jedziemy do klubu Odbyt.

*

Mijały właśnie dwie godziny od rozmowy telefonicznej, którą odbyli, a dopiero wjeżdżali do Olsztyna. Początkowo chcieli ruszyć od razu, ale zaraz po przekręceniu kluczyka okazało się, że na takiej ilości paliwa, jaką mieli w baku, mogą co najwyżej wrócić do domku dziadka. Postanowili sprawdzić portfele, co niewiele zmieniło – mogli już pojechać do domku dziadka i z niego wrócić. Zaczęli grzebać po kieszeniach, w samochodowym schowku, plecakach. Było już lepiej, może nawet dotarliby do Olsztyna, ale problem byłby z jazdą w drogę powrotną. Mogli zajechać do rodziców i poprosić o wsparcie, jednak po pierwsze była duża szansa, że zamiast otrzymania kolejnych pieniędzy, usłyszą: „A co zrobiłeś z tymi, które ci daliśmy?”. Po drugie mieli dobrych rodziców, a dobrzy rodzice pytają swoje dzieci: „Co słychać? Gdzie byliście? Co robicie? Jak samochód? Czy nie przechowujecie żadnych prochów w piwnicy dziadka?”. Woleli uniknąć zbędnych pytań.

Do głowy przychodziła im jedna osoba, mająca do nich na tyle dużą słabość, że mogła im pożyczyć, a może nawet dać forsę, nie pytając o nic. Majka. Dziewczyna Wora. A raczej była dziewczyna Wora. Lubił ją, chyba nawet kochał, zajebiście się z nią dogadywał, a że seks też był świetny, to nawet zaczął myśleć przy niej o rodzinie, dzieciach i takim zupełnie niepasującym do niego życiu, które nagle zaczynało wyglądać kusząco. Majka miała tylko jedną wadę – była też dziewczyną Dżako. Jednocześnie! Między nimi też tliła się miłość, ta specjalna więź rozumienia się bez słów i plany o wspólnej przyszłości. To nie tak, że ich oszukała – nigdy nie ukrywała przed żadnym z nich, że jest z kimś innym i że tą drugą osobą jest jego najlepszy przyjaciel. Po prostu nie miała nawyku, jak większość kobiet, nieustannego paplania o wszystkim, a żaden z nich nie spytał jej, czy jeszcze się z kimś spotyka. Wszystko wyszło samo, jakoś tak przy okazji, a gdy obaj chcieli się upewnić, czy na pewno dobrze zrozumieli, ona tylko potwierdziła, dodając szybko:

– Nie przesadzajcie, są w związkach gorsze rzeczy.

Pewnie faktycznie były, chłopcy potrafili wyobrazić sobie niejedną patologię, ale ta też była dla nich za dużym przegięciem. Majka tłumaczyła im, że obaj są świetni i że nie potrafi z żadnego z nich zrezygnować, bo każdy ma w sobie to, czego brakuje drugiemu. Nie była to zbyt dyplomatyczna wypowiedź i zamiast uspokoić sytuację, wywołała tylko dyskusję na temat: „To niby czego mi brakuje?”. Fakt – Majki nie można było zaliczyć do najinteligentniejszych przedstawicielek swojej płci. Miała jednak inne zalety – tryskała optymizmem, świeżością i energią, potrafiła być zwariowanie nieodpowiedzialna i wyrozumiale czuła jednocześnie. No i była bardzo ładna. Cholernie ładna. Długie, blond włosy, śliczna buzia, piersi w miseczce „C” oraz zgrabne, długie nogi sprawiały, że nigdy nie narzekała na brak zainteresowania. Także ze strony dziewczyn, co kilka razy skwapliwie wykorzystała.

Jej naprawdę na nich zależało i próbowała ratować sytuację, proponując im „taki związek we troje”. Nie to, żeby taki układ był dla niej idealny, ale zakochała się, chciała mieć obu naraz i nie należała do osób, które mnożą problemy. Jej podejście do życia bardziej obrazowała doktryna: „A czemu w zasadzie nie spróbować?”. Toteż, mimo młodego wieku, spróbowała już znacznie większej ilości rzeczy niż niejeden człowiek w wieku emerytalnym.

Dla chłopaków jej propozycja była nie do przyjęcia. Na pytanie: „Dlaczego?” mieli zwykle jedną odpowiedź: „Bo to cholernie dziwne”. I faktycznie żaden inny, konkretny argument w zasadzie nie padał. Teoretycznie mogliby tak żyć. Pewnie nawet były gdzieś plemiona, które uprawiały podobną politykę prorodzinną. Tylko że ich wychowano zupełnie inaczej, bardziej monogamicznie, z wyłącznością na daną osobę. Gdyby to jeszcze wyglądało nieco inaczej – dwie kobiety i jeden z nich, to może w ostateczności byliby w stanie to zaakceptować. A tak? Pozostało stanąć w obronie normalności. Poza tym myśl, że podczas jakiegoś wspólnego seksu dotknęliby się przez przypadek członkami we wzwodzie, napełniała ich obrzydzeniem. Fuj!

Rozstanie z Mają przebiegło na warunkach przyjacielskich, a czasami się nawet umawiali gdzieś do knajpy – jej nadal na nich zależało. Można by wręcz powiedzieć, że latała za nimi jak głupia, nie mogąc pogodzić się, że to naprawdę już koniec. Im też lekko nie było, tęsknili za nią trochę, ale było im o tyle lżej, że mieli siebie. Mogli ją powspominać, mieli komu się wygadać, a na koniec wypić wspólnie piwko pocieszenia.

Powracając jednak do pożyczenia kasy, trzeba wspomnieć, że oczywiście ją dostali. Majka wręcz ucieszyła się, że ją odwiedzili i może im jakoś pomóc. Tak jak podejrzewali, jedyną rzeczą, o którą zapytała, było, czy zostaną na dłużej. Najlepiej do końca życia albo chociaż do późnej emerytury. Chłopcy wykręcili się jednak – byli już umówieni i musieli jechać. Chciała iść z nimi, co uznali za kiepski pomysł, choć później zastanawiali się: w zasadzie dlaczego nie? Nie mieli przed nią tajemnic. Tak czy inaczej, ostatecznie dostali pięćdziesiąt złotych i sami ruszyli w kierunku stacji benzynowej.

Najpierw zatankowali.

Potem dopompowali kółka.

A na koniec padł pomysł, żeby może odkurzyć wóz, bo wszędzie, a szczególnie w bagażniku, można było znaleźć drobiny białego proszku.

– To chyba najbardziej wartościowy odkurzacz w Polsce – Dżako skomentował ilość wciągniętej przez rurę koki.

Nie było tego mało, jednak żaden z nich się nie przejmował – w piwnicy było dużo więcej. Poza tym towar nic ich nie kosztował.

W końcu wsiedli i pojechali.

Teraz, będąc już w Olsztynie, szukali klubu, o którego istnieniu nie mieli do tej pory pojęcia.

*

Nie było łatwo go znaleźć. Nie leżał przy żadnej z głównych alejek spacerowych starówki ani w pobliżu centrów rozrywki. Znajdował się w starszej, mało kulturalnej dzielnicy, w miejscu, gdzie nikt postronny nie mógł trafić. I tak miało być – stali bywalcy wiedzieli gdzie, co i jak. Nowych prawie nie było. Szyld nad wejściem też nie był wielki, choć gdy już się podeszło, to trudno było przeoczyć stary, kiedyś żółty, dziś mocno zabrudzony żółty neon. Krzywo wciśnięty w łukowate wejście do starego budynku, rozgłaszał z pewnym zmęczeniem nazwę tego miejsca – Odbyt.

– Co za durna nazwa – skomentował Dżako, stojąc pod napisem.

– No, do dupy. – Wór kochał ironię.

Obaj weszli do środka sporego, stojącego samotnie i nieco na uboczu budynku. Mała atrakcyjność inwestycyjna tego miejsca wiązała się z tym, że wszystko znajdowało się na wysokiej skarpie, tuż nad rzeką. Od jakiegoś czasu skarpa zaczęła się osypywać. Zapewne inni, historyczni już, deweloperzy dość szybko zorientowali się, że właściciel tego ceglastego budynku może wkrótce oglądać malowniczy widok na zakole rzeki z bardzo bliska i postanowili nic więcej tutaj nie budować. I tak stał tu sobie samotny domek, który stracił już część należących do niego gruntów, w tym stary garaż, będący teraz gruzowiskiem piętnaście metrów poniżej. Tylne ściany budynku też już zresztą nieco siadły, jakby gotując się do skoku w otchłań. Było to fatalne miejsce do mieszkania i idealne dla knajpy dla straceńców i ludzi mających wszystko głęboko gdzieś.

W środku panował półmrok. Lampek, głównie kinkietów, było nawet sporo, ale właściciel chyba celowo, dla podkreślenia atmosfery, powkręcał w nie żarówki o najmniejszej możliwej mocy. A może chodziło o oszczędności. W każdym razie efekt tajemniczości, odizolowania od zupełnie innego świata na zewnątrz, został osiągnięty. Na resztę wystroju składały się stare, mocne ławy, stary bar z wielkich desek oraz jedyne dobrze oświetlone miejsce, niewielka scenka. Sądząc po jej zagospodarowaniu (mikrofony, głośniki i kilka dodatkowych reflektorów), ktoś miał dzisiaj wystąpić.

– Mogliby włanczać więcej światła – mruknął Wór.

– Włączać – odruchowo poprawił go Dżako.

Chłopcy zaczęli się rozglądać. W odpowiedzi to pomieszczenie zaczęło dużo mocniej przyglądać się im. Nowe twarze były tu wyłapywane momentalnie i każdy był ich ciekawy. Stanowiły pewne urozmaicenie codziennej pogadanki przy piwie. Ktoś nowy zawsze ożywiał nieco towarzystwo, toteż chłopcy poczuli się odrobinę skrępowani tą nadmiernie poświęconą im uwagą, mimo że przecież obycie klubowe mieli wpajane od początku studiów, a nawet wcześniej.

– Widzisz go gdzieś? – Dżako wysilał wzrok, by dostrzec jakiekolwiek rysy twarzy w tej ciemnicy.

– Nie. Ale widzę jakiegoś pedała. – Nie to, żeby Wór miał coś przeciwko komukolwiek. Nie obchodziło go, co kto komu wpycha i w którą dziurkę. W ogóle nie interesowało go życie innych. Był jednak osobnikiem nieuznającym językowych kompromisów czy poprawności politycznej i zawsze walił prosto z mostu to, co myślał.

– Gdzie? – spytał zaciekawiony Dżako.

– O tam, siedzi. – Wór szturchnął go delikatnie w plecy.

Trudno było tak po prostu kogokolwiek wskazać w momencie, gdy to oni sami stanowili swego rodzaju atrakcję. Na szczęście nie trzeba było go jakoś specjalnie wypatrywać. Trudno też byłoby się pomylić. W Polsce, nawet w tak wyjątkowych klubach, to nadal była rzadkość spotkać faceta ubranego w różową bluzkę z dekoltem, mini i pończochy z kurewskimi wzorkami. Facet zdawał się dostrzec, że jest obserwowany i… mrugnął do nich. Czy on mógł do nich mrugnąć? Dżako był w szoku. Żaden gość nigdy do niego nie mrugał. Nawet dziewczynom rzadko się to zdarzało. Natomiast Wór uśmiechnął się od ucha do ucha i odmrugał. Miał gdzieś tego gościa, ale to było zabawnie niecodzienne. Poza tym…

– Ty. Tu jest ich więcej. Patrz! – Ponownie dyskretnie szturchnął Dżako ramieniem.

Faktycznie, przy dalszym stoliku, schowanym w pewnej wnęce, siedział już nie jeden, ale trzech przebranych w kiecki gości. Dopiero teraz nasza dwójka zaczęła się dokładnie przyglądać klienteli tej spelunki. Była zdecydowanie inna niż w większości klubów studenckich. Niedaleko nich siedziały dwie bardzo ładne dziewczyny, z dwiema innymi dziewczynami, które z kolei wyglądały, jakby ubierały się w dziale z modą męską. Takich grupek było więcej. Ale były też parki i single wyglądający zupełnie zwyczajnie. O ile za zwyczajnego można uznawać kogoś noszącego obcisłą skórę lub z włosami w kilku kolorach, lub z brodą sięgającą do brzucha. W istocie byli to jednak najnormalniejsi ludzie, odrobinę tylko ekscentryczni i nielubiący narzucania im jakichkolwiek schematów.

Wór i Dżako byli w sumie podobni, choć na mniejszą skalę. Nie uznawali przetartych ścieżek oraz zawsze zadawali pytania, takie jak: „Dlaczego?”, „Po co?”, „Kto to wymyślił?” i inne z kategorii bardzo problematycznych, zarówno dla rodziców, wykładowców, jak i dla tak zwanych konserwatywnych autorytetów.

– Gdzie on tu może być? – Dżako nie mógł znaleźć nikogo, kto przypominałby ich znajomego.

Obaj uświadomili sobie, że Cwaniak mógł się zmienić przez te kilka lat.

– Zapytam w barze. Tutaj chyba sami stali bywalcy. – Wór podszedł do młodego barmana. – Sorry – zaczął, zwracając na siebie jego uwagę. – Szukamy kolegi. Mówią na niego Cwaniak. Nie wiesz, gdzie tu może siedzieć?

Odpowiedziało mu wzruszenie ramion oraz badawcze spojrzenie, po którym było widać, że barman zastanawia się, po co komu taka informacja i czy Wór należy do tej kategorii ludzi, którym można jej udzielić.

– Nie znam takiego – stwierdził krótko.

– To może znasz Jarka… – Przemo zaczął drapać się po brodzie, jakby to mogło pomóc mu w przypomnieniu sobie nazwiska. – Dżako! Jak Cwany miał na nazwisko? – zwrócił się do przyjaciela.

Ten w pierwszej chwili nie usłyszał pytania, bo właśnie zaczęła dobiegać muzyka z głośników stojących na scenie. Wszyscy goście spojrzeli w tamtym kierunku. Dopiero puknięcie w plecy uświadomiło Jackowi, że ktoś czegoś od niego chce.

– Jak się nazywał Cwany?! – ponownie spytał Wór, tym razem podnosząc głos.

– Jarek Duda.

– Jak?!

Do muzyki dołączył głos konferansjera, który właśnie wyłonił się zza kulis. Technik dźwięku musiał być amatorem, bo zarówno muzykę, jak i mikrofon ustawił idealnie na taką głośność, że zagłuszały się wzajemnie. Tak więc facet na scenie coś tam gadał, w zasadzie tylko do siebie.

– Duda! – Dżako próbował przekrzyczeć falę dźwięków. Szybko machnął na to ręką. – Czekaj, pójdę z tobą! – Obaj ruszyli w kierunku baru.

Niestety, nazwisko też niewiele mówiło barmanowi. Obiecał jednak spytać szefa i zniknął na zapleczu. Zamiast z odpowiedzią, pojawił się ze sporym, brzuchatym facetem, grubo po czterdziestce.

– Kogo szukacie? – Nie brzmiał przyjacielsko. Bardziej jak ktoś pełen podejrzeń, które jeśli okażą się słuszne, to będą miały bardzo poważne konsekwencje.

– Jarka Dudy – pierwszy odezwał się Wór, na którym ponurawy wygląd szefa nie robił aż takiego wrażenia.

– Mówią na niego Cwany – dodał Dżako, widząc brak reakcji na Jarka.

Szef staksował ich jeszcze raz wzrokiem i widać uznał za niegroźnych studenciaków, bo postanowił pomóc.

– Chodzi wam o Dadę? – ni to zapytał, ni stwierdził.

– Nie – zaprzeczył Dżako. – Chodzi nam o Cwanego.

– No przecież mówię. – Szef sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał, o co ta dyskusja. – Na razie jest zajęty… – Przerwał w pół zdania, zerkając za nich. – Chociaż, o, właśnie wchodzi. – Kiwnięciem głowy wskazał scenę.

Obaj przyjaciele odwrócili się i zobaczyli go. Faktycznie miał ostre wejście. Cały na czerwono, w czerwonej, obcisłej, króciutkiej sukni, czerwonych rajstopach, na czerwonych, wysokich obcasach, z czerwonym szalem i w rudej peruce, właśnie zaczynał udawać, że śpiewa do playbacku. Stali jak wryci, obserwując, jak Cwany, czy też Dada, giba się rytmicznie na scenie. Starał się wyglądać kusząco, jednak nasi bohaterowie byli dalecy od takiego odczucia. W głowie Dżako świecił wielki wykrzyknik, który wraz z pytajnikiem, powtarzał w kółko: Ale co jest?! Ale o co chodzi?! Wiadomo było, że tacy ludzie i występy są na świecie. Ale tutaj? W Olsztynie? Zresztą pal licho lokalizację, ale Cwany?!

Myśli Wora były dużo prostsze i sprowadzały się do: He, he, he, ale jaja!

Razem z Dżako stali tak z otwartymi gębami, jeden od śmiechu, drugi ze zdziwienia, i obserwowali poczynania dawnego kolegi. Ciężko było ocenić, czy to, co robi, wychodzi mu dobrze – nie mieli w tej kwestii żadnego doświadczenia. Dla nich całość bardziej kojarzyła się z tandetą. Piosenka z playbacku, gość przebrany za kobietę i jeszcze te sztuczne wygibasy, które nie bardzo miały się do gibkości prawdziwych dziewczyn. Wydawało się jednak, że tutejsza publika była zadowolona.

Po około dwóch minutach przywykli do tego, co widzieli, a nawet zaczynało ich to nużyć. Nie był to ten rodzaj rozrywki, za którym przepadali, no ale zawsze coś nowego – zobaczyli, mogli odhaczyć to jako kolejne doświadczenie życiowe i udać się w jakieś ciekawsze miejsce. Z tym że chwilowo musieli tkwić tutaj, czekając na koniec występu.

Trwało to dwie piosenki. Druga była już nudna. Szok minął, ten sam facet gibał się tak samo do innych rytmów, nic nowego to nie wnosiło. Choć brawa dostał, i to całkiem niezłe. Co kto lubi.

Za kulisy ich nie wpuszczono, ale konferansjer przekazał Cwanemu, że go szukają. Umówili się na zewnątrz, by móc spokojnie pogadać. Było to o tyle na rękę naszym bohaterom, że nadal musieli liczyć się z każdym groszem, więc woleli nie siedzieć w środku i nie zamawiać piwa – to przecież mieli na domku. Taki studencki, ekonomiczny tryb imprezowania.

Czekali dość długo. Zdążyli obejść budynek, choć nie dookoła, bo jedna jego ściana już stała na krawędzi wąwozu. Zdążyli powspominać stare czasy, gdy brali od Cwanego te wszystkie świerszczyki. No i zdążyli się wynudzić. W końcu jednak obiekt ich oczekiwania pojawił się w drzwiach. Wyglądał już normalniej – jak wydoroślały Cwany.

– Cześć, sorry za obsuwę – przywitał się, przyjaźnie wyciągając rękę. Uścisnęli sobie dłonie tak, jakby widzieli się wczoraj. – Jak podobał się występ?

– Dobry – dyplomatycznie skłamał Dżako.

– Nawet spoko – trochę mniej skłamał Wór.

– Teraz tutaj pracujesz? – Jacek zaczął się zastanawiać, czy Cwany może im w ogóle jeszcze w czymś pomóc. Może od lat nie siedzi w branży, tylko tańczy na scenach.

– Jakodrag queen? Nie, no co wy! – Cwany uśmiechnął się pobłażliwie. – To tylko hobby. Na co dzień jestem policjantem.

Zapadła cisza. Gdyby Dżako z Worem coś konsumowali, to właśnie byłoby słychać głośne odgłosy krztuszenia się.

– Kim? – spytał cichutko, bardzo cichutko, Jacek. Musiał mieć potwierdzenie tego, co usłyszał, bo miał wrażenie, że jego uszy musiały coś pomieszać.

– Policjantem – odparł pewnie Cwaniak. – Jak się na co dzień żyje tak, jak ja, to potrzeba też odrobiny stabilności, czegoś pewnego. No i emerytura z tego będzie. – Nagle przypomniał sobie, że to nie o tym mieli rozmawiać. – Dobra, to co tam macie do opchnięcia?

Cisza ponowiła się.

– My? – niepewnie przerwał ją Jacek. – W sumie to nic. Tak się przyjechaliśmy spotkać, pogadać. No wiesz…

Wór stał bez słowa jak nigdy i tylko potaknął głową. Cwany musiał się jednak domyślić, czemu tak nagle ucichli, bo sam podjął temat.

– Spoko, jestem policjantem tylko przez osiem godzin dziennie. Teraz już dawno po robocie. Możecie nawijać.

Nikt jednak nic nie nawinął. Chłopcy spojrzeli tylko po sobie pytająco: Powiedzieć mu? I odpowiadająco: Powaliło cię?

– Nie no, co wy? Tak to do niczego nie dojdziemy. – Cwany zaczynał tracić cierpliwość. – Chcieliście sprzedać jakiś towar, dobrze kombinuję? No to trafiliście do właściwej osoby. Przecież mówię, że policjantem jestem tylko w dzień, czy kiedy mi tam wyskoczy służba… Ale teraz pracuję na drugi etat i mogę wam wszystko załatwić tak jak dawniej.

Obaj przyjaciele nadal nie byli pewni, co o tym wszystkim sądzić.

– No! Przecież znamy się tyle lat – zachęcał ich Cwany. – Nigdzie was nie sypnę ani nic. Słowo. Zresztą. – Machnął ręką, nie widząc specjalnej reakcji ze strony swoich rozmówców. – Jak chcecie. Jak macie kogoś innego, kto może wam pomóc, to idźcie do niego i będziecie spokojniejsi.

Tutaj trafił w sedno. Zarówno Wór, jak i Dżako zdali sobie sprawę, że nie mają alternatywy. Z osób zorientowanych w interesującym ich temacie znali tylko jego. Mogli albo zaryzykować i zdecydować się na współpracę, albo wracać do domku i zacząć powoli wwąchiwać zawartość piwnicy. Przecież nie dadzą ogłoszenia w gazecie: „Szukamy dilera”.

– Mamy… wiesz, no… – Pierwszy postanowił zaryzykować Dżako. Rozmowa z policjantem na temat kokainy przychodziła mu jednak z wielkim trudem. – Mamy trochę, tego, no… towaru do opchnięcia. – Słowo „towaru” powiedział tak cicho, że jego treści bardziej można było domyślić się z ruchu ust niż po dźwięku docierającym do uszu słuchaczy.

– Chodzi o narkotyki? – spytał rzeczowo Cwany. Odparły mu nieśmiałe kiwnięcia głowami. – Jakie? Maryśka? Jakieś skuny? LSD?

– Kokaina – powiedział Dżako, cicho niczym szelest wiatru, wbijając wzrok w chodnik przed klubem.

– Aha. – Widać było, że Cwany był lekko zaskoczony. Mało kto sprzedawał taki towar, a na pewno nie dwóch gości znikąd. – I szukacie kogoś, kto to od was kupi? – Może był zdziwiony, ale był też profesjonalistą, a od takiego oczekuje się konkretów. Widząc po minach chłopaków, że trafił w sedno, nie czekał na odpowiedź, tylko zadał kolejne pytanie: – Dużo tego macie?

– Troszeczkę – troszeczkę naciągnął fakty Dżako. Zaczynał się powoli oswajać z rozmówcą, ale wolał niepotrzebnie nie ryzykować.

– Troszeczkę? No dobra, niech na razie będzie „troszeczkę”. – Cwany uśmiechnął się wyrozumiale. Nie przyspieszał spraw, jeśli nie musiał. Nie pytał, ile, skąd, po jakiej cenie. To można było załatwić potem. Na razie trzeba było w ogóle doprowadzić do negocjacji. – Myślę, że mógłbym nagrać wam kogoś w tym temacie.

Gdyby mocno się wsłuchać, to dałoby się usłyszeć głębokie „uff”, płynące z kierunków worowo-dżakowych. Rozmowa zaczynała wyglądać normalnie, mieli potencjalnego kupca i, przynajmniej na razie, nikt nie używał takich słów, jak: „Jesteście aresztowani!”. Gerappa!

– A co byś za to chciał? – Dżako odzyskiwał pewność siebie.

– Procent od tego, co sprzedacie. Jak duży, to zależy, ile macie tego „troszeczkę”. Im więcej, tym mniejszy procent.

Chłopcy spojrzeli po sobie. Nie było co tu za dużo myśleć – towaru mieli dużo, za darmo i brakowało im alternatywnej oferty. Dżako spojrzał pytająco na Wora.

– I jak? – zapytał bardziej dla formalności, niż faktycznie się wahając.

– Chyba spoko – przytaknął Wór, przypieczętowując transakcję.

– No dobra. – Cwany był wyraźnie zadowolony. – Nie martwcie się, nie zedrę z was. Myślę, że wszyscy będziemy zadowoleni.

Faktycznie nigdy nie był chciwy. Lubił tę pracę załatwiacza-informatora i wynagrodzenie nie było w niej najważniejsze. Poza tym właśnie przez tego typu uczciwe podejście do klienta nie cierpiał na brak kontrahentów.

– Chodźcie, dam wam adres gościa, do którego się zgłosicie.

Udali się za Cwanym w kierunku parkingu. Stał tam biały, wypielęgnowany lexus is, który krótko zamrugał światłami na przywitanie. Cwany otworzył bagażnik i wyciągnął z niego czarną teczkę z szyfrowym zamkiem. Ustawił kod, otworzył i po chwili grzebania wyciągnął wizytówkę.

– Udacie się do tego pana. To Saletra, szef takiej lokalnej grupy od różnych lewych interesów. Jest z Mławy i możecie go kojarzyć z wyglądu – wyjaśnił Cwany. – Mógłbym was poznać z Big Mamą, ale daję wam namiary na niego, bo będziecie mieli blisko do domu i myślę, że on w to wejdzie. Od dłuższego czasu chciał zająć kawałek tego narkotykowego tortu, ale brak mu dojść do poważnych dostawców. Trawa i LSD to w sumie wszystko, czym do tej pory handlował. I to raczej na mniejszą skalę. Jeśli wasze „troszeczkę” jest nieco większe, to on to weźmie za dobrą cenę, bo ma ambicje rozwinąć się daleko poza Mławę. Marzy mu się działalność na krajowym poziomie, a czy nie jest na to za cienki i Mamuśka go nie załatwi, to już nie nasza broszka. – Uśmiechnął się ciepło, wręczając wizytówkę. – To kiedy się chcecie z nim spotkać?

– Nie wiem. – Dżako wzruszył ramionami, odbierając mały kartonik. – Chyba jak najszybciej, co? – Spojrzał na Wora. Ten nie miał nic przeciwko.

– No, jak tak, to zaraz do niego zadzwonię i dam znać, czy będzie miał jutro dla was czas. – Spojrzał na zegarek. – Bo dzisiaj to chyba już za późno.

Obaj zainteresowani zgodzili się na taką propozycję i wymienili numerami telefonów. Pozostało ustalić szczegóły.

– Dobra. Dzięki. A kiedy się rozliczymy? – spytał Dżako.

Cwany wolnym krokiem obszedł ich dookoła i położył im ręce na ramionach, tak jak czasami kładą je ufający sobie przyjaciele.

– Spokojnie – powiedział. – Wszystko załatwicie, przyjdzie czas, to się policzymy. Wiem, że mnie nie wystawicie.

Istotnie – wiedzieli. Doskonale pamiętali szkolne przypadki nierozliczenia się z Cwanym. Już wtedy miał wystarczająco dużo dojść, żeby za drobną przysługę – a tych oferował przecież cały wachlarz – ktoś komuś wrzucił plecak do rzeki, podebrał drugie śniadanie czy podstawił nogę na wuefie. Można się było łatwo domyślić, jak bardzo mógł przez ten czas rozbudować swoją paletę możliwości. W szkole oszukanie Cwanego nikomu nigdy się nie opłaciło, więc w dorosłym życiu też nie przyszło im to przez myśl. Zresztą to nie było w ich stylu.

Cwany poklepał ich jeszcze znacząco po ramionach i podszedł do drzwi od strony kierowcy.

– Dobra, będę uciekał. Jutro mam służbę z rana. – Spojrzał na nich, jakby coś sobie przypomniał. – Wracam do Mławy. Może was podwieźć?

– Nie, dzięki. Też jesteśmy wozem. – Wór wskazał garbusa stojącego nieco dalej.

– Ok, to nara.

Miał już zatrzasnąć drzwi, gdy odezwał się Dżako:

– Naprawdę jesteś policjantem? – To pytanie nurtowało go od dłuższego czasu. Nie bardzo potrafił zrozumieć, jak funkcjonuje taki układ, zwłaszcza że Cwany wydawał się, przynajmniej w pewnym sensie, człowiekiem uczciwym.

– Naprawdę – przytaknął Cwany. Widać było, że nie pierwszy raz ktoś go o to pyta.

– I nie koliduje ci to z… no… tą dodatkową pracą? – Jackowi nadal nic się tu nie dodawało.

– Nie, czemu? – Jego zdziwienie było autentyczne, co jeszcze bardziej namieszało w głowach obu chłopakom. – Jak jestem na służbie, staram się wykonywać wszystkie obowiązki wzorowo. Jakbyście przyszli wtedy z taką propozycją, tobym was zamknął.

Ta informacja zmroziła na chwilę naszych bohaterów.

– A teraz nas nie zamkniesz? Przecież tak naprawdę to wiesz, że…

– To nie ma znaczenia – przerwał mu Cwany. – Tutaj jestem kim innym i jako profesjonalista nie mogę zdradzać tajemnic klientów. Wszystko zostaje między nami. W pracy też jestem zawodowcem, ale to nie ma nic wspólnego z tym, co robię po niej.

„Oprócz tego, że nadal jesteś tą samą osobą” – Dżako nadal miał wątpliwości co do takiego tłumaczenia.

– Najprościej ujmę to tak – ciągnął Jarek, czy też którakolwiek z osób, które się w nim mieściły – aspirant Duda wie tyle, co aspirant Duda może wiedzieć podczas służby w policji, i nie wykorzystuje informacji od Cwanego, bo to zupełnie inna sprawa. Tak samo Cwany nie wykorzystuje danych operacyjnych policji, choć to byłby bardzo łakomy kąsek do spieniężenia. A Dada to jeszcze zupełnie inna sprawa, też niemająca wpływu na pracę dwóch pozostałych.

Dla niego wydawało się to jasne. Dla Dżako i Wora właśnie został świrem. Sympatycznym, ale świrem. Znali już jednak większych pojebańców, a ten przynajmniej wydawał się spoko. Poza tym pomógł im z tym całym towarem. Nie zamierzali dalej drążyć tematu. Widać Cwany też uznał go za wyczerpany.

– Trzymajcie się – powiedział na pożegnanie, zamykając drzwi.

Nie zdążył ich jednak zatrzasnąć. Było jeszcze jedno pytanie. Tym razem od Wora. Nurtowało go od momentu, gdy usłyszał nazwę lokalu, w którym mieli się spotkać.

– Co to za nazwa dla klubu: Odbyt? – zapytał, krzywiąc się lekko.

Drzwi od lexusa rozchyliły się ponownie. Mimo tego, co przez moment pomyślał Dżako, Cwany nie wyglądał na zirytowanego. Wydawał się człowiekiem opanowanym i bardzo cierpliwym.

– Miał się nazywać Dupa. – Zaskoczył ich po raz kolejny, co aż nadto widać było po ich głupich minach. – Właściciel chciał stworzyć knajpę