Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść pochodzi z wczesnego okresu twórczości pisarza (1910), lecz zawiera znamiona stylu jego najlepszych powieści. Jest książką o miłości i o sztuce. Bohaterem jest młody kompozytor zakochany w żonie przyjaciela. Podczas pisania tej książki Hesse przeżywał głęboki kryzys związany z egzystencją artysty, a zarazem męża i ojca rodziny, który musi sobie odpowiedzieć na pytanie, jaką rolę w jego życiu odgrywa sztuka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdy patrzę z zewnątrz na swoje życie, nie wygląda ono na szczególnie szczęśliwe. Ale wolno mi je chyba nazwać mniej nieudanym, mimo wszelkich pomyłek. Ostatecznie to bardzo naiwne, takie pytanie o szczęście i nieszczęście, bo zdaje mi się, że dni najnieszczęśliwsze przyszłoby mi oddać z większym trudem niż wszystkie pogodne. Jeżeli w życiu człowieka chodzi o to, by nieuniknione przyjmować z pełną świadomością, prawdziwie smakować złego i dobrego i obok zewnętrznego losu budować sobie los wewnętrzny, właściwszy, nieprzypadkowy, to moje życie nie było ani biedne, ani złe. Podczas gdy zewnętrzne przeznaczenie przetoczyło się nade mną tak jak nad innymi, nieuchronnie i za zrządzeniem bogów, to jednak moja dola wewnętrzna była mym własnym dziełem, którego słodycz lub gorycz mnie tylko przypada w udziale i za które wyłącznie sam zamierzam odpowiadać.
Będąc młodszym, niekiedy pragnąłem zostać poetą. Gdybym nim był, nie zdołałbym oprzeć się pokusie prześledzenia swego życia aż po delikatne cienie czasów dzieciństwa i miłe sercu, tkliwie strzeżone źródła najwcześniejszych wspomnień. A tak jest mi ta własność nazbyt droga i święta, bym chciał ją sam sobie zniszczyć. O moim dzieciństwie da się powiedzieć tylko tyle, że było piękne i pogodne; pozwolono mi, bym sam odkrywał swoje upodobania i talenty, sam stwarzał sobie największe radości i najdotkliwsze cierpienia i uważał przyszłość nie za obcy wyrok, lecz nadzieję i zdobycz własnych sił. I tak oto przeszedłem przez szkoły jako nielubiany i mało zdolny, ale spokojny uczeń, któremu na koniec pozostawiono wolną rękę, bo zdawał się nie tolerować silnych wpływów innych.
W wieku lat sześciu lub siedmiu pojąłem, że spośród wszystkich niewidzialnych mocy muzyka zdolna jest poruszyć i zawładnąć mną najsilniej. Od tamtej pory miałem swój własny świat, swoje schronienie i swoje niebo, którego nikt nie mógł mi zabrać lub uszczuplić i którego z nikim nie pragnąłem dzielić. Byłem muzykiem, choć do dwunastego roku życia nie uczyłem się gry na żadnym instrumencie i nie myślałem o tym, by w przyszłości zarabiać na chleb muzykowaniem.
I od tamtej pory tak już zostało, nie zmieniwszy się w niczym istotnym. Dlatego kiedy spoglądam wstecz, moje życie nie wydaje mi się barwne i różnorakie, lecz od samego początku nastrojone na jeden podstawowy ton i skierowane na jedną jedyną gwiazdę. Choćby układało się rozmaicie, raz źle, raz dobrze, me wewnętrzne życie pozostawało niezmienne. Nawet gdy przez długi czas dryfowałem po obcych wodach, nie tykając ni nut, ni instrumentu, to i tak o każdej godzinie miałem we krwi i na ustach jakąś melodię, a w zaczerpnięciu oddechu takt i rytm. Choćbym nie wiem jak pożądliwie szukał innej drogi, by się wyzwolić, zapomnieć, oswobodzić, choćbym nie wiem jak silnie spragniony był Boga, poznania i pokoju, wszystko to zawsze znajdowałem jedynie w muzyce. Nie musiał to być Beethoven czy Bach: to, że w ogóle istnieje muzyka na świecie, że niekiedy takty i harmonia mogą przepełnić człowieka aż po głębię serca, niezmiennie stanowiło dla mnie głębokie pocieszenie i uzasadnienie wszelkiego życia. Muzyka! Przypomina ci się jakaś melodia, śpiewasz ją bezgłośnie, w duchu, przepełniasz nią swoją istotę, ona bierze we władanie wszystkie twoje siły i ruchy – i na tych kilka chwil, gdy żyje w twoim wnętrzu, przyćmiewa wszystko, co w tobie przypadkowe, złe, smutne, surowe, każe współbrzmieć światu, ciężkie czyni lekkim, a skostniałe uskrzydla! Wszystko to sprawić może melodia ludowej piosenki! A co dopiero harmonia! Już samo miłe dla ucha współbrzmienie czysto nastrojonych dźwięków syci duszę urokiem i słodyczą, potęgując się przy każdym kolejnym rozbrzmiewającym tonie, a niekiedy rozpala serce i wprawia je w tak upojne drżenie, jakiego nie potrafi wywołać żadna inna rozkosz.
Spośród wszelkich wyobrażeń czystej błogości wyśnionych przez lud i poetów dla mnie najważniejsza i najbardziej tkliwa była zawsze błogość pochodząca z nasłuchiwania harmonii sfer. O nią ocierały się moje najgłębsze i najzłocistsze marzenia – między jednym i drugim uderzeniem serca słyszeć, jak kosmiczna budowla i wszelkie życie rozbrzmiewają w swej tajemnej, przyrodzonej harmonii. Jakże to możliwe, by życie było tak chaotyczne, rozstrojone i zakłamane, by wśród ludzi panowały kłamstwo, zło, zazdrość i nienawiść, gdy przecież każda najdrobniejsza pieśń i najskromniejsza muzyka tak wyraźnie głoszą, że czystość, harmonia i braterskie współbrzmienie jasnych dźwięków otwiera niebo! I jak ja sam mogę urągać i się gniewać, skoro właśnie ja, mimo dobrej woli, nie potrafiłem uczynić z mego życia ni pieśni, ni żadnej czystej muzyki. Wprawdzie w głębi duszy czuję tego nieuniknionego wierzyciela, nienasyconą tęsknotę za klarownym, miłym, błogim w sobie rozbrzmiewaniem i przebrzmiewaniem, moje dni jednak pełne są przypadkowości i dysonansów, i gdziekolwiek bym się zwrócił czy zapukał, nigdzie nie słyszę w odpowiedzi dźwięku głośniejszego i jasnego.
Ale dosyć tego, teraz chcę opowiadać. Gdy zastanowię się, dla kogo zapisuję te strony, kto właściwie ma nade mną taką władzę, że może żądać ode mnie wyznań i zdolny jest przełamać moją samotność, muszę nieuchronnie wypowiedzieć drogie mi imię kobiece, w którym zawiera się nie tylko znaczna część mych przeżyć i losu, ale które wznosi się ponad wszystkim niczym gwiazda i wzniosły symbol.