Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hermann Hesse, poeta i prozaik niemiecki uhonorowany Nagrodą Nobla w 1946 roku, autor tak znanych powieści jak Wilk stepowy czy Gra szklanych paciorków, pozostawił w swym dorobku także kilkanaście cennych opowiadań. Utwory zawarte w niniejszym tomie pochodzą z różnych okresów twórczości pisarza i są literackim świadectwem kolejnych etapów rozwoju intelektualnego i artystycznego ich twórcy. Zbiór zawiera następujące opowiadania: Wilk, Z dzieciństwa, W słońcu dawnych dni, Pierwsza przygoda, Nawrócenie Casanovy, Naprawiacz świata, Robert Aghion, Knulp, Przerwana lekcja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Nigdy jeszcze we francuskich górach nie było tak niesamowicie srogiej i długiej zimy. Od tygodni powietrze stało nieruchomo, krystaliczne, ostre i lodowate. Za dnia krzywizny ośnieżonych stoków zalegały nieskończoną matową bielą pod jaskrawym szafirem nieba, nocą ledwo jaśniały, gdy sunął nad nimi księżyc – gniewny księżyc o żółtawej łunie, którego mocne światło na śniegu siniało i bladło niczym wcielenie mrozu. Ludzie unikali dróg, zwłaszcza górnych szlaków, pomstowali i siedzieli gnuśnie w chałupach, których pałające czerwienią okna w nocy przy sinym świetle księżyca wydawały się przyćmione i wnet gasły.
Był to trudny czas dla tamtejszych zwierząt. Mniejsze zamarzały masowo, nawet ptaki marły z wychłodzenia, a mizerne ciałka stawały się łupem jastrzębi i wilków. Ale także drapieżnikom straszliwie dokuczał mróz i głód. W okolicy żyły tylko nieliczne rodziny wilcze i ciężka sytuacja nakazywała im zacieśniać więzy. Za dnia wyprawiały się w pojedynkę. Samotny wilk, wychudły, głodny i czujny pomykał przez śniegi, bezgłośnie i płochliwie jak widmo. Obok po śnieżnej połaci sunął jego smukły cień. Węsząc, wystawiał szpiczasty pysk na wiatr, a niekiedy wydawał suchy, udręczony skowyt. Wieczorami zaś zwierzęta zbijały się w gromadę i z ochrypłym wyciem osaczały wsie. Ale bydło i drób zamknięte były w zagrodach, a za mocnymi okiennicami czekały naładowane strzelby. Z rzadka tylko trafiała się niewielka zdobycz, bodaj pies, a tymczasem kule dosięgły już dwa wilki z watahy.
Mróz wciąż jeszcze trzymał. Wilki często układały się bez ruchu w legowisku, jeden przy drugim, grzejąc się wzajem i nasłuchując w napięciu martwej pustki, aż któryś, cierpiąc męki głodu, nagle podrywał się z przejmującym skowytem. Wtedy wszystkie zwracały się ku niemu, drgały i wybuchały przeraźliwym, groźnym i rzewnym zawodzeniem.
Wreszcie mniejsza część watahy zdecydowała się na wędrówkę. Wczesnym rankiem wilki opuściły swoje leża, zebrały się i niuchając, badały lękliwie i z podnieceniem lodowate powietrze. Potem oddaliły się spiesznym i równomiernym kłusem. Pozostałe popatrzyły za nimi rozwartymi szklistymi oczyma, potruchtały kilkanaście kroków ich śladem, zatrzymały się, niepewne i bezradne, na koniec wróciły powoli do pustych nor.
W południe grupka wychodźców się rozdzieliła. Trzy wilki skierowały się na wschód, w stronę szwajcarskiej Jury, inne pociągnęły dalej na południe. Były to dorodne, silne zwierzęta, ale straszliwie wychudzone. Wciągnięty jasny brzuch napinał się jak rzemień, żebra sterczały żałośnie, pyski były suche, oczy szeroko rozwarte i zdesperowane. We trójkę zapuściły się daleko w głąb Jury, na drugi dzień upolowały barana, na trzeci dzień psa i źrebię, a wszędzie ścigali je rozwścieczeni wieśniacy. W okolicy, gdzie gęsto było od wsi i miast, szerzył się strach przed niezwykłymi intruzami. Sanie pocztowe były uzbrojone, bez strzelby nikt nie wyruszał w drogę do sąsiedniej wioski. Na obcym terenie, po tak pomyślnych łowach wilki czuły się zarazem nieswojo i pewnie; rozzuchwalone bardziej niż u siebie, w biały dzień wdarły się do obory na folwarku. Ciasne, ciepłe pomieszczenie wypełnił ryk krów, trzask łamanych przegród, stukot kopyt i gorące, łapczywe oddechy. Tym razem jednak interweniowali ludzie. Za ubicie wilka wyznaczona była nagroda, co zdwajało odwagę wieśniaków. Dwa wilki padły, jednemu kula przeszyła gardziel, drugiego powalił cios siekiery. Trzeci umknął i gnał przed siebie, póki nie runął półżywy na śnieg. Był to najmłodszy i najpiękniejszy osobnik z całej watahy, dumne zwierzę o potężnej sile i gibkich kształtach. Długo leżał, dysząc ciężko. Przed oczami wirowały mu czerwone kręgi, a niekiedy z piersi wyrywał mu się świszczący, bolesny jęk. Ciśnięta siekiera ugodziła go w grzbiet. Ale doszedł do siebie i wreszcie mógł stanąć na nogi. Dopiero teraz zobaczył, jak daleko go zaniosło. Wokół nie było widać ludzi ani domów. Tuż przed nim piętrzył się ośnieżony szczyt. Był to Chasseral. Wilk postanowił obejść górę. Dokuczało mu pragnienie, więc pochłaniał małe grudki zlodowaciałej skorupy śnieżnej.
Po drugiej stronie zaraz natknął się na wieś. Zapadał wieczór. Wilk przyczaił się w gęstym jodłowym lesie. Potem ostrożnie przemknął w opłotki, kierując się zapachem ciepłych stajni. Na drodze nie było nikogo. Wilk z lękiem i pożądliwie rozglądał się po domach. Wtem padł strzał. Wilk podrzucił głową i puścił się pędem, ale już huknął drugi strzał. Tym razem celny. Białawe podbrzusze splamiły z boku lepkie, zwarte krople krwi. Mimo to wilk zdołał wielkimi susami ujść i schronić się w lesie. Tam odczekał chwilę, nasłuchując. Z dwóch stron dobiegały głosy i kroki. Z trwogą spojrzał w górę zbocza. Było strome, porośnięte lasem i nieprzystępne. Ale wilk nie miał wyboru. Ciężko dysząc, drapał się po stromiźnie, podczas gdy dołem, u podnóża góry, przesuwało się kłębowisko przekleństw, rozkazów i świateł latarni. Ranny wilk przedzierał się dygocząc przez na wpół mroczną jedlinę, a z boku kapała mu powoli brunatna krew.
Mróz ustępował. Niebo na zachodzie było przymglone i zdawało się zapowiadać śnieg.
Na koniec wyczerpany wilk dotarł na szczyt. Stał teraz na lekko pochyłej, rozległej połaci śniegu, niedaleko Mont Crosin, wysoko ponad wsią, z której uszedł. Nie czuł głodu, tylko tępy, rwący ból rany. Ze zwieszonego pyska wyrwał się cichy, słaby skowyt, serce biło z trudem i boleśnie, czuł na sobie rękę śmierci jak ciążące niewymownie brzemię. Zwabiła go samotnie stojąca jodła o szeroko rozpostartych gałęziach; tam przycupnął i patrzył zmąconym wzrokiem w szarą śnieżną noc.
Upłynęło pół godziny. Wtem śnieg rozjarzył się czerwonawym blaskiem, dziwnym i miękkim. Wilk podniósł się z jękiem i zwrócił piękną głowę w kierunku światła. Na południowym wschodzie pojawił się księżyc, ogromny, krwawoczerwony, i powoli wznosił się na mglistym niebie. Od wielu tygodni nie był tak czerwony i taki wielki. Oczy konającego wilka zawisły smutno na matowej tarczy i znów boleśnie i głucho zabrzmiało w nocy słabe wycie.
Światła i kroki przybliżyły się. Po śniegu brnęli chłopi w grubych kurtach, myśliwi i młodzi chłopcy w futrzanych czapach i niekształtnych kamaszach. Rozległy się krzyki radości. Odkryto zdychające zwierzę, padły dwa strzały, oba chybione. Potem, widząc, że zwierzę już kona, rzucono się na nie z kijami i pałkami. Wilk już tego nie czuł.
Powlekli go z połamanymi członkami do St. Immer. Śmieli się, przechwalali, cieszyli się na sznapsa i kawę, śpiewali, klęli. Żaden nie dostrzegł piękna ośnieżonego lasu ani zalanej blaskiem wyżyny, ani czerwonego księżyca, który zawisł nad szczytem Chasseral, a jego słabe światło załamywało się w lufach strzelb, w kryształkach śniegu i w zmętniałych oczach ubitego wilka.