Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróż na Wschód, nazywana niekiedy uwerturą do głównego dzieła Hessego, Gry szklanych paciorków, rozgrywa się na pograniczu światów: świata rzeczywistego i świata imaginacji. Cel wyprawy, Wschód, symbolizuje wewnętrzne odrodzenie, a jej uczestnicy są wędrowcami na pograniczu kultur, przeszłości i teraźniejszości, swoistym pochodem wiernych, o którym Hesse pisał: „Ten pochód wiernych i ufnych dążył na Wschód, do Ojczyzny Światła, nieprzerwanie i od wieków, był on w drodze od całych stuleci, zmierzając do świetlistej krainy cudu, do Ojczyzny. […] Naszym celem był nie tylko Wschód, czy raczej: nasz Wschód był przecież nie tylko jakimś krajem czy pojęciem geograficznym, lecz również ojczyzną i młodością duszy, znajdował się wszędzie i nigdzie. Był jednością wszystkich czasów”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 105
Poświęcam Przyjaciołom– Hansowi C. Bodmerowi i jego żonie Elsy
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ponieważ było mi dane przeżyć coś wielkiego, ponieważ miałem szczęście należeć do Związku i wolno mi było wziąć udział w owej niepowtarzalnej i cudownej Podróży, o której wieść rozbłysła wówczas niczym meteor i która później zdumiewająco szybko uległa zapomnieniu, a nawet dyskredytacji, postanowiłem przeto zaryzykować i podjąć próbę krótkiego opisu tej niesłychanej Podróży. Była to bowiem Podróż, na jaką nie odważył się żaden człowiek od dni Hüona i Rolanda Szalonego aż po nasze szczególne czasy: smutne i rozpaczliwe, ale przecież tak płodne czasy, które nastąpiły po wielkiej wojnie. Co do trudności, z jakimi łączy się ta próba, nie stwarzam sobie, jak sądzę, żadnych złudzeń; są one bardzo duże i nie mają wyłącznie subiektywnej natury, chociaż już i te byłyby dość poważne. Albowiem nie dość, że dziś nie posiadam już żadnych pamiątek, dokumentów czy dzienników z czasów tej Podróży, ale, co więcej, w ciągu minionych ciężkich lat, lat niedoli, choroby i trudnych prób, odbiegła mnie również duża część wspomnień; wskutek ciosów losu, jakie na mnie spadły, i ciągle powtarzających się niepowodzeń, które odebrały mi ochotę do życia, zarówno sama moja pamięć, jak i moje zaufanie dla tej dawniej tak wiernej pamięci uległy – przyznaję to ze wstydem – osłabieniu. Ale jeśli nawet pominąć trudności wynikające z przyczyn czysto osobistych, to i tak moje dawne śluby związkowe krępują mi ręce: śluby te wprawdzie pozwalają mi na ujawnienie osobistych przeżyć, zabraniają jednak ujawnić cokolwiek, co dotyczy samej tajemnicy Związku. A jeśli nawet Związek od dłuższego czasu zdaje się już nie istnieć w sposób widzialny (nie spotkałem od dawna żadnego z jego członków), to jednak żadna pokusa i żadna groźba nie byłaby w stanie przywieść mnie do złamania ślubów. Przeciwnie: gdyby dziś czy jutro postawiono mnie przed sądem wojennym i dano do wyboru śmierć albo zdradę tajemnicy Związku, to z jakimże zapałem i radością własną śmiercią przypieczętowałbym swoje śluby związkowe!
Nawiasem mówiąc: od czasu opublikowania dziennika podróży hrabiego Keyserlinga pojawiło się wiele książek, których autorzy po części nieświadomie, po części jednak także z premedytacją stwarzali wrażenie, że są braćmi związkowymi i że wzięli udział w Podróży na Wschód. Nawet opisy awanturniczych podróży Ossendowskiego niekiedy popadały w to zaszczytne podejrzenie. Ale wszystkie one nie miały absolutnie nic wspólnego ze Związkiem i z naszą Podróżą na Wschód, a w najlepszym razie niewiele więcej niż kaznodzieje małych sekt pietystycznych mają wspólnego ze Zbawicielem, apostołami i Duchem Świętym, na których szczególną łaskawość i życzliwość się powołują. Jeśli nawet prawdą jest, że hrabia Keyserling rzeczywiście opłynął świat w komfortowych warunkach, a Ossendowski rzeczywiście zwiedził opisane przez siebie kraje, to mimo to ich podróże nie były niczym cudownym i nie przyniosły odkrycia żadnych nowych obszarów, podczas gdy nasza Podróż na Wschód na pewnych etapach – rezygnując zresztą z wszelkich banalnych środków nowoczesnych masowych podróży, takich jak koleje, statki parowe, samochody, samoloty itd. – rzeczywiście zawiodła nas do krainy heroizmu i magii. Było to wkrótce po wojnie światowej, kiedy to myśl – zwłaszcza narodów pokonanych – żyła w niezwykłym stanie nierzeczywistości, w stanie gotowości na przyjęcie rzeczy nadrzeczywistych, jeśli nawet granice królestwa nadchodzącej psychokracji faktycznie przekroczono jedynie w nielicznych punktach. Nasz ówczesny przejazd przez Morze Księżycowe do Famagusty, pod przewodem Alberta Wielkiego, lub na przykład odkrycie Wyspy Motylej, dwanaście mil za Cipangu, czy wreszcie podniosłe święto związkowe obchodzone u grobu Rüdigera – są to czyny i przeżycia, jakie ludziom naszej epoki i naszej sfery dane było przeżyć tylko ten jeden raz.
Już tu, jak widzę, napotykam jedną z największych trudności mojej relacji. Dać czytelnikowi dostęp do płaszczyzny, na jakiej dokonały się nasze czyny, do warstwy duszy, do jakiej należą nasze przeżycia, byłoby czymś względnie łatwym, gdyby wolno było wprowadzić go w istotę tajemnicy naszego Związku. A tak – wiele, a być może nawet wszystko, wyda mu się niewiarygodne i pozostanie niepojęte. Mimo to nigdy nie należy bać się paradoksu i ciągle od nowa trzeba podejmować rzeczy niemożliwe. Pod tym względem podzielam zdanie naszego mądrego przyjaciela ze Wschodu, Siddharthy, który kiedyś tak się wyraził: „Słowa nie oddają tajemnego znaczenia; zawsze wszystko staje się natychmiast jakby inne, z lekka zafałszowane, trochę błazeńskie... Ba, godzę się także z tym – bo i to jest dobre – że to, co dla jednego człowieka jest skarbem i mądrością, innemu wydaje się głupstwem”. Już przed wiekami członkowie i kronikarze naszego Związku również znali tę trudność i dzielnie stawiali jej czoło, a jeden z nich, jeden z największych, tak wypowiedział się o niej w nieśmiertelnym wierszu:
Człowiek bywały w świecie niejednokrotnie styka się
z rzeczami
mającymi niewiele wspólnego z wyobrażeniami o tym,
co jest, a czego nie ma naprawdę.
Gdy o tym opowiada w rodzinnych swoich stronach,
najczęściej bierze się go za fantastę.
Lud bowiem zatwardziały nie lubi dawać wiary temu,
czego sam nie widział i nie sprawdził namacalnie.
Obawiam się, że niedoświadczenie
moim śpiewom zbytniej nie zechce dać wiary.
Ten „brak doświadczenia” właśnie nie tylko doprowadził do tego, że nasza Podróż, która niegdyś wprawiała w ekstazę tysiące ludzi, dziś poszła w powszechną niepamięć, lecz także spowodował, iż wspomnienie o niej jest obłożone prawdziwym tabu. Otóż historia obfituje w przykłady podobnego rodzaju. Często wydaje mi się, że całe dzieje powszechne nie są niczym innym, jak książką z obrazkami, w której ukazane jest najgwałtowniejsze i najbardziej ślepe pragnienie ludzkie: pragnienie zapomnienia. Czyż nie jest tak, że każde pokolenie, uciekając się do zakazu, przemilczenia i drwiny, niszczy zwłaszcza to, co pokoleniu poprzedniemu wydawało się najważniejsze? Czyż dopiero co nie doświadczyliśmy, że całe narody zapomniały o ogromnej, wieloletniej, potwornej wojnie, że wyparły się jej i zachowują się tak, jakby nigdy do niej nie doszło? I że te same narody teraz, kiedy już trochę przyszły po niej do sił, za pomocą zajmujących powieści wojennych starają się przypomnieć sobie to, co przed kilku laty same sobie zgotowały i co wycierpiały? Tak również wieść o czynach i cierpieniach naszego Związku, która dziś poszła w zapomnienie lub też stała się pośmiewiskiem świata, znów ujrzy światło dzienne. Oby moje zapiski choć trochę przyczyniły się do tego.