Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Narcyz i Złotousty to niesamowita historia przyjaźni ascetycznego mnicha z bezdomnym rzeźbiarzem. Narcyz reprezentuje świat duchowości, uważa, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć tylko w klasztorze, gdzie zapomina się o istnieniu świata na zewnątrz. Przeciwnego zdania jest Złotousty, który powraca do klasztoru po tym, jak uciekł z niego wiele lat wcześniej, a podczas wędrówki po świecie doświadczył wiele smutków i radości, a natchnieniem dla jego twórczości były przygody miłosne.
Przeniesienie akcji książki do średniowiecza umożliwia autorowi przekazanie czytelnikowi pewnej prawdy – losy bohaterów stają się bowiem punktem wyjścia do ukazania odwiecznego konfliktu duchowości ze zmysłowością oraz poszukiwania osobistej drogi do szczęścia każdego człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przed wspartym na podwójnych kolumnach łukiem drzwi wejściowych klasztoru Mariabronn, tuż przy drodze, stał kasztan, samotny syn Południa; przyniesiony przed laty przez jakiegoś pielgrzyma z Rzymu, szlachetny kasztan o grubym pniu. Czule zwisała jego okrągła korona nad drogą, pełną piersią oddychając na wietrze; wiosną, gdy wszystko dokoła było już zielone i nawet orzechy klasztorne przystroiły się w swe czerwonawe, młode listki, długo jeszcze dawała czekać na swoje liście, potem w okresie najkrótszych nocy wystrzelała z kępek listowia matowymi, białozielonymi promieniami swego osobliwego kwiecia, pachnącego z tak kuszącą i oszałamiająco cierpką mocą; a w październiku, gdy owoce i wino były już sprzątnięte, z żółknącej korony spadały na wietrze jesiennym kolczaste kasztany, nie każdego roku dojrzewające, o które bili się malcy klasztorni i które pochodzący z Południa przeor Grzegorz piekł w swojej izdebce na kominku. Obco i czule powiewało piękne drzewo swoją koroną nad wejściem do klasztoru, subtelny i z lekka marznący gość z dalekiej strefy, tajemnym pokrewieństwem złączony z wysmukłymi, ciosanymi z piaskowca, podwójnymi kolumienkami portalu i kamiennymi ozdobami łuków okiennych, gzymsów i filarów; lubili go południowcy i Latynowie, tubylcy gapili się na niego jak na cudzoziemca.
Kilka pokoleń uczniów klasztornych przeszło już pod tym cudzoziemskim drzewem; z tabliczkami pod pachą, gawędząc, śmiejąc się, bawiąc, swarząc, zależnie od pory roku boso lub w obuwiu, z kwiatem w ustach, z orzechem między zębami lub z kulą śnieżną w rękach. Przybywali coraz nowi, co kilka lat zjawiały się inne twarze, przeważnie podobne do siebie, o jasnych i kędzierzawych włosach. Niektórzy pozostawali tam na zawsze, zostawali nowicjuszami, zostawali mnichami, golono im głowy, nosili habity i sznury, czytali księgi, uczyli chłopców, starzeli się, umierali. Inni, gdy skończył się czas nauki, odjeżdżali z rodzicami do zamków rycerskich, do domów kupieckich i rzemieślniczych, rozbiegali się po świecie i uprawiali swoje zabawy i rzemiosła, przybywali niekiedy znowu do klasztoru w odwiedziny, już jako mężowie: przywozili ojcom klasztornym małych synków jako uczniów, z uśmiechem, w zadumie spoglądali przez chwilę na kasztan, znikali znowu. W celach i salach klasztoru, między krągłymi, ciężkimi łukami okien i prostymi, podwójnymi kolumnami z czerwonego kamienia spędzano życie, uczono, studiowano, administrowano i rządzono; najrozmaitsze sztuki i nauki były tu uprawiane i przekazywane z pokolenia na pokolenie, pobożne i świeckie, jasne i ciemne. Pisano i komentowano księgi, wymyślano systematy, zbierano pisma przodków, iluminowano manuskrypty, pielęgnowano wiarę ludu, uśmiechano się nad wiarą ludu. Uczoność i pobożność, prostota i przebiegłość, mądrość Ewangelii i mądrość Greków, biała i czarna magia – wszystko to kwitło tu po trosze, na wszystko było miejsce; było miejsce zarówno na życie pustelnicze i pokutę, jak na życie towarzyskie i używanie; od osoby każdorazowego opata i od panujących w owym czasie prądów zależało, czy przeważało i panowało jedno, czy drugie. Niekiedy klasztor był słynny i odwiedzany dla jego egzorcystów i ojców posiadających wiedzę o demonach, niekiedy dla swojej wyśmienitej muzyki, dla jakiegoś świętego ojca, który czynił cuda i uzdrawiał, niekiedy znów z powodu swoich zup ze szczupaka i pasztetów z jeleniej wątroby – wszystko o swoim czasie. A zawsze pośród gromady mnichów i uczniów, pobożnych i obojętnych, poszczących i otyłych, pośród wielu, którzy tu przybywali, żyli i umierali, był ten czy ów wyjątkowy i szczególny, ktoś, kogo wszyscy kochali lub kogo się wszyscy lękali, ktoś, kto wydawał się wybranym, o kim długo jeszcze mówiono, kiedy współcześni jego byli już zapomniani.
I teraz było w klasztorze Mariabronn dwóch takich wyjątkowych i szczególnych, jeden stary i drugi młody. Pośród wielu braci, których rój wypełniał dormitoria, kaplice i sale szkolne, było dwóch, o których każdy wiedział, na których każdy zwracał uwagę. Był starzec, opat Daniel, i wychowanek klasztorny, Narcyz, który dopiero rozpoczął nowicjat, ale dzięki swoim szczególnym zdolnościom, wbrew wszelkim zwyczajom, pełnił już czynności nauczyciela, zwłaszcza greki. Ci dwaj, opat i nowicjusz, posiadali największe znaczenie, byli szanowani i budzili ciekawość; podziwiano ich i zazdroszczono im, a potajemnie także oczerniano.
Opata kochali prawie wszyscy, nie miał wrogów, był pełen dobroci, prostoty, pokory. Tylko uczeni klasztorni mieszali do swojej miłości odrobinę pobłażania, gdyż opat Daniel mógł sobie być świętym, ale uczonym nie był. Właściwa mu była owa prostota, która jest mądrością, ale łacina jego była skromna, a greki w ogóle nie znał.
Owi nieliczni, którzy niekiedy wyśmiewali nieco prostotę opata, tym bardziej oczarowani byli Narcyzem, cudownym dzieckiem, pięknym młodzieńcem władającym wytworną greką, o rycersko nienagannym zachowaniu, wnikliwym spojrzeniu myśliciela i wąskich, pięknie i surowo zarysowanych ustach. Za to, że cudownie znał grekę – lubili go uczeni. Za to, że taki był szlachetny i wytworny – lubili go niemal wszyscy, a wielu adorowało go nawet. Że taki był cichy i opanowany i tak dworskie posiadał maniery – brali mu niektórzy za złe.
Każdy z nich, i opat, i nowicjusz, niósł na swój sposób los wybrańca, panował na swój sposób, na swój sposób cierpiał. Każdy z nich dwu czuł mocniejsze pokrewieństwo i silniejszy pociąg w stosunku do drugiego niż wobec całego pozostałego ludu klasztornego; a jednak nie znajdowali drogi do siebie, a jednak żaden z nich nie potrafił zagrzać się przy drugim. Opat traktował młodzieńca z najwyższą troskliwością, z największymi względami, roztaczał nad nim pieczę jako nad rzadkim, subtelnym, może przedwcześnie dojrzałym, może wystawionym na niebezpieczeństwa bratem. Młodzieniec przyjmował każdy rozkaz, każdą radę, każdą pochwałę opata w sposób doskonały, nie oponował nigdy, nigdy nie był skwaszony, a jeśli sąd opata o nim był słuszny i jedyną przywarą nowicjusza była pycha, to umiał tę przywarę cudownie ukrywać. Nie można mu było nic zarzucić, był doskonały, przewyższał wszystkich. Tylko że niewielu miał prawdziwych przyjaciół prócz uczonych, tylko że wytworność jego otaczała go niby mrożącą atmosferą.
– Narcyzie – rzekł mu raz opat po spowiedzi – wyznaję, że zawiniłem wobec ciebie, sądząc cię zbyt surowo. Uważałem cię często za pysznego i może wyrządziłem ci przez to krzywdę. Jesteś bardzo sam, młody bracie, jesteś samotny, masz wielbicieli, ale nie masz przyjaciół. Miałbym może ochotę zganić cię niekiedy, ale nie mam powodu. Chciałbym może, abyś był czasem niesforny, jak się często zdarza młodzieńcom w twoim wieku, ale nie jesteś nim nigdy. Trapię się chwilami trochę o ciebie, Narcyzie.
Młody wzniósł ciemne oczy ku staremu.
– Pragnę bardzo, przewielebny ojcze, nie sprawiać wam troski. Może być, że jestem pyszny, przewielebny ojcze. Proszę was, ukarzcie mię za to. Sam czuję niekiedy pragnienie ukarania siebie. Wyślijcie mię do pustelni, ojcze, albo każcie mi spełniać niższe posługi.
– Na jedno i drugie jesteś za młody, kochany bracie – rzekł opat. – A poza tym posiadasz w wysokim stopniu znajomość języków i myślenia, mój synu; marnotrawstwem tych darów bożych byłoby, gdybym ci chciał narzucić niższe posługi. Prawdopodobnie będziesz nauczycielem i uczonym. Czy sam tego nie pragniesz?
– Wybaczcie, ojcze, nie jestem tak bardzo świadom swoich pragnień. Zawsze będę znajdował upodobanie w naukach, jakżeby mogło być inaczej! Ale nie sądzę, aby nauki były moją jedyną dziedziną. Nie zawsze przecież chyba pragnienia decydują o losie i posłannictwie człowieka, lecz coś innego, co jest przeznaczone z góry.
Opat słuchał i spoważniał. A jednak na starej jego twarzy był uśmiech, gdy odpowiedział:
– O ile zdołałem poznać ludzi, wszyscy my, zwłaszcza w młodości, skłaniamy się nieco do uważania naszych pragnień za zrządzenie Opatrzności. Ale ponieważ sądzisz, że znane ci jest twoje przeznaczenie, powiedz mi coś o tym. Jak ci się wydaje, do czego jesteś predestynowany?
Narcyz przymknął ciemne oczy, aż znikły pod długimi czarnymi rzęsami. Milczał.
– Mów, synu – napomniał go opat po długim milczeniu.
Cichym głosem i ze spuszczonymi powiekami począł Narcyz mówić:
– Zdaje mi się, iż wiem, wielebny ojcze, że przede wszystkim przeznaczony jestem do życia klasztornego. Zostanę – tak sądzę – mnichem, zostanę kapłanem, przeorem, a może i opatem. Sądzę tak nie dlatego, że tego pragnę. Pragnienia moje nie dotyczą godności. Ale zostaną mi one nałożone.
Długo milczeli obaj.
– Dlaczego masz to przekonanie? – zapytał starzec z wahaniem. – Jaka właściwość twoja, poza uczonością, wzbudza w tobie tę pewność?
– Jest to ta właściwość – rzekł Narcyz powoli – że posiadam przeczucie charakteru i przeznaczenia ludzi, nie tylko swego własnego, ale i innych. Ta właściwość zmusza mię do służenia ludziom przez to, że będę panował nad nimi. Gdybym nie był zrodzony dla życia klasztornego, musiałbym zostać sędzią albo mężem stanu.
– Możliwe – skinął opat głową. – Czy wypróbowałeś tę swoją zdolność poznawania ludzi i ich losów?
– Wypróbowałem ją.
– Czy gotów jesteś wymienić mi przykład?
– Jestem gotów.
– Dobrze. Ponieważ nie chciałbym przenikać tajemnic naszych braci bez ich wiedzy, może zechcesz mi powiedzieć, co wiesz o mnie, twoim opacie Danielu.
Narcyz wzniósł powieki i spojrzał opatowi w oczy.
– Czy to wasz rozkaz, przewielebny ojcze?
– Mój rozkaz.
– Ciężko mi jest mówić, ojcze.
– I mnie ciężko jest, młody bracie, zmuszać cię do mówienia. A jednak czynię to. Mów!
Narcyz pochylił głowę i rzekł szeptem:
– Mało wiem o was, czcigodny ojcze. Wiem, że jesteście sługą bożym, który wolałby pasać kozy albo w pustelni dzwonić dzwoneczkiem i wysłuchiwać spowiedzi wieśniaków, niżeli rządzić wielkim klasztorem. Wiem, że żywicie szczególną miłość do Matki Bożej i najczęściej modlicie się do niej. Modlicie się niekiedy o to, aby greka i inne nauki, uprawiane w tym klasztorze, nie stały się zamętem i niebezpieczeństwem dla powierzonych wam dusz. Modlicie się niekiedy, aby nie opuszczała was cierpliwość wobec przeora Grzegorza. Modlicie się niekiedy o lekką śmierć. I będziecie – tak mi się zdaje – wysłuchani, będziecie mieli lekką śmierć.
Cisza zapanowała w małej rozmównicy opata. Wreszcie starzec przemówił:
– Jesteś marzycielem i miewasz widzenia – powiedział łagodnie. – Pobożne i łagodne widzenia także mogą łudzić; nie polegaj na nich, jak i ja na nich nie polegam. Czy możesz widzieć, bracie marzycielu, co ja o tej sprawie myślę w skrytości serca?
– Widzę, ojcze, że myślicie o tym bardzo życzliwie. Myślicie tak: „Ten młody uczeń jest trochę narażony na niebezpieczeństwo, miewa widzenia, za wiele może medytował. Mogę mu nałożyć pokutę, nie zaszkodzi mu to. Ale pokutę, którą mu nałożę, odbędę i ja również”. Oto co przed chwilą myśleliście.
Opat wstał. Z uśmiechem odprawił nowicjusza.
– Dobrze – rzekł. – Nie bierz swoich widzeń zbyt poważnie, młody bracie; Bóg wymaga od nas czegoś innego jeszcze, nie tylko widzeń. Przypuśćmy, że pochlebiłeś starcowi, obiecując mu lekką śmierć. Przypuśćmy, że ten stary człowiek przez chwilę rad słuchał takiego przyrzeczenia. Ale teraz dość. Odmówisz różaniec jutro po mszy porannej, odmówisz go z pokorą i oddaniem, a nie niedbale, ja zaś uczynię to samo. Idź teraz, Narcyzie, dość już rozmawialiśmy ze sobą.
Kiedy indziej musiał opat Daniel załagodzić spór między najmłodszym z nauczających ojców a Narcyzem, kiedy nie mogli uzgodnić jakiegoś punktu w planie nauki: Narcyz z wielkim zapałem nalegał na wprowadzenie do wykładów pewnych zmian i potrafił też bronić ich przekonywającymi argumentami; zaś ojciec Wawrzyniec, przez pewnego rodzaju zazdrość, nie chciał się z tym zgodzić, a po każdej rozmowie następowały dni skwaszonego milczenia i nadąsania, aż Narcyz, przekonany o słuszności swych żądań, raz jeszcze poruszył tę sprawę. Wreszcie ojciec Wawrzyniec rzekł urażony:
– No, Narcyzie, połóżmy kres sporom. Wiesz przecież, że decyzja zależy ode mnie, nie od ciebie, nie jesteś moim kolegą, lecz pomocnikiem, i musisz mi być posłuszny. Ale że sprawa wydaje ci się tak ważna, a ja przewyższam cię tylko władzą, ale nie wiedzą i zdolnościami, nie rozstrzygnę jej sam, lecz przedstawimy swój spór ojcu opatowi i poprosimy go o decyzję.
Tak też uczynili, a opat Daniel cierpliwie i uprzejmie wysłuchał sporu dwóch uczonych co do ich metody wykładu gramatyki. Kiedy obaj wyłożyli szczegółowo i uzasadnili swoje poglądy, starzec spojrzał na nich wesoło, potrząsnął z lekka sędziwą głową i rzekł:
– Drodzy bracia, nie sądzicie chyba obaj, że ja znam się na tych rzeczach tyleż co wy. Chwalebne to dla Narcyza, że szkoła tak bardzo leży mu na sercu i że dąży do poprawienia planu nauczania. Ale jeżeli przełożony jego jest innego zdania, Narcyz musi milczeć i słuchać, zaś wszystkie reformy szkoły nie mają takiej wagi, aby dla nich wolno było mącić porządek i posłuszeństwo w tym domu. Ganię Narcyza, że nie potrafił ustąpić. I życzę wam, młodzi uczeni, aby nigdy nie zbrakło wam przełożonych, którzy byliby głupsi od was; nie ma nic lepszego na pychę.
Z tym dobrodusznym żartem zwolnił ich. Ale nie zapomniał bynajmniej baczyć podczas następnych dni, czy między dwoma nauczycielami znowu panuje przykładna zgoda.
I oto zdarzyło się, że nowa osoba zjawiła się w klasztorze, który widział tyle przybywających i odchodzących osób, i że ta nowa osoba nie należała do zaledwie spostrzeżonych i zaraz zapomnianych. Był to młodzieniec, który – dawno już zapowiadany przez swego ojca – przyjechał pewnego wiosennego dnia, aby studiować w szkole klasztornej. Ojciec i syn uwiązali konie do kasztana, a z portalu wyszedł im naprzeciw furtian.
Chłopiec spojrzał na zimową jeszcze nagość drzewa.
– Takiego drzewa – rzekł – nigdy jeszcze nie widziałem. Piękne, osobliwe drzewo! Chciałbym wiedzieć, jak się nazywa.
Ojciec, starszy człowiek o zatroskanej i nieco skrzywionej twarzy, nie zwrócił uwagi na słowa syna. Ale furtian, któremu chłopiec spodobał się od razu, dał mu odpowiedź. Młodzieniec podziękował uprzejmie, podał mu rękę i rzekł:
– Na imię mi Złotousty i mam chodzić tutaj do szkoły.
Mężczyzna uśmiechnął się do niego uprzejmie i poprowadził przybyłych przez portal i szerokie schody kamienne, zaś Złotousty przekroczył próg klasztoru bez wahania i z uczuciem, że spotkał już w tym miejscu dwie istoty, z którymi gotów jest zawrzeć przyjaźń: drzewo i furtiana.
Przybyłych przyjął najpierw ojciec przełożony szkoły, a pod wieczór także sam opat. Obu przełożonym starszy człowiek, urzędnik cesarski, przedstawił swego syna Złotoustego i otrzymał zaproszenie, aby pozostał przez pewien czas gościem klasztoru. Ale on na jedną noc tylko skorzystał z gościnności i oświadczył, że rano musi odjechać. Ofiarował klasztorowi jednego ze swoich koni i dar ten został przyjęty. Rozmowa z duchownymi miała przebieg uprzejmy i chłodny; ale zarówno opat, jak przełożony szkoły z przyjemnością spoglądali na milczącego z szacunkiem Złotoustego; ładny, delikatny młodzieniec spodobał im się od razu. Ojcu jego bez żalu pozwolili odjechać nazajutrz, syna zatrzymali chętnie.
Złotousty został przedstawiony nauczycielom i otrzymał łóżko w sypialni uczniów. Ze czcią i z zasępioną twarzą pożegnał odjeżdżającego ojca, stał i spoglądał za nim, aż znikł między spichlerzem a młynem w wąskiej, sklepionej bramie zewnętrznego dziedzińca klasztornego. Łza wisiała mu na długiej, jasnej rzęsie, kiedy się odwrócił; ale furtian powitał go już pieszczotliwym uderzeniem w ramię.
– Paniczu – rzekł pocieszająco – nie powinieneś być smutny. Większość tęskni trochę na początku za ojcem, za matką i rodzeństwem. Ale przekonasz się rychło: można tutaj żyć, i to nawet wcale nieźle.
– Dziękuję, bracie furtianie – rzekł chłopiec. – Nie mam rodzeństwa ani matki, mam tylko ojca.
– Ale za to tutaj znajdziesz kolegów i wiedzę, i muzykę, i nowe gry, jakich jeszcze nie znasz, i to i owo, sam zobaczysz. A gdyby ci było potrzeba kogoś życzliwego, przyjdź do mnie.
Złotousty uśmiechnął się do niego.
– O, dziękuję wam bardzo. A jeśli chcecie mi sprawić przyjemność, pokażcie mi, proszę, gdzie stoi nasz konik, którego ojciec pozostawił tutaj. Chciałbym go powitać i zobaczyć, czy mu się dobrze dzieje.
Furtian zabrał go zaraz ze sobą i poprowadził do stajni obok spichlerza. W ciepłym mroku pachniało mocno końmi, nawozem i jęczmieniem, a w jednej z przegródek ujrzał Złotousty gniadosza, na którym tu przyjechał. Obydwoma ramionami otoczył szyję zwierzęcia, które go już poznało i wyciągnęło do niego łeb, przytulił policzek do szerokiego czoła z białą gwiazdką, pogłaskał konia czule i szepnął mu do ucha:
– Witaj, Gwiazdochu, koniku mój dzielny, dobrze ci się wiedzie? Kochasz mnie jeszcze? A masz co żreć? Czy myślisz jeszcze o domu? Gwiazdoszu, koniczku mój kochany, jak to dobrze, że tutaj zostałeś, będę często przychodził do stajni i zaglądał do ciebie.
Wyciągnął z rękawa kawał chleba ze swego śniadania, który tam schował, i dawał go po kawałeczku koniowi. Potem pożegnał się z nim i poszedł za furtianem przez dziedziniec, który był szeroki jak rynek w dużym mieście i częściowo porosły lipami. Przy bramie wewnętrznej podziękował furtianowi i podał mu rękę, potem spostrzegł, że nie pamięta już drogi do swojej sali szkolnej, którą mu wczoraj pokazano, roześmiał się lekko i poczerwieniał, poprosił furtiana, aby go zaprowadził, a ten uczynił to chętnie. Potem wszedł do sali, gdzie siedziało w ławkach tuzin chłopców i młodzieńców, a pomocnik nauczyciela, Narcyz, odwrócił się do niego.
– Jestem Złotousty – powiedział młodzieniec – nowy uczeń.
Narcyz powitał go krótko, bez uśmiechu, wskazał mu miejsce w jednej z tylnych ławek i natychmiast podjął znowu wykład.
Złotousty usiadł. Był zdumiony widokiem tak młodego nauczyciela, starszego zaledwie o kilka lat od niego, i zdumiony, a zarazem głęboko uradowany, że ten młody nauczyciel jest taki piękny, wytworny, poważny, a przy tym tak ujmujący i godny miłości. Furtian był dla niego dobry, opat powitał go tak uprzejmie, tam w stajni stał Gwiazdoch, jak gdyby cząstka domu rodzinnego, a tu oto był ten zdumiewająco młody nauczyciel, poważny jak uczony i wytworny jak książę, i przemawiający takim opanowanym, chłodnym, rzeczowym, czarującym głosem! Z wdzięcznością przysłuchiwał się, nie rozumiejąc jednak należycie, o czym była mowa. Poczuł się dobrze. Przybył do dobrych, godnych miłości ludzi i gotów był kochać ich i zabiegać o ich przyjaźń. Rano w łóżku, po przebudzeniu, czuł się onieśmielony, był przy tym także zmęczony po długiej podróży, a przy pożegnaniu z ojcem trochę popłakał. Ale teraz było dobrze, teraz był zadowolony. Długo i co raz to spoglądał na młodego nauczyciela, zachwycał się jego zgrabną, wysmukłą postacią, jego chłodno połyskującym okiem, jego twardo, jasno i mocno kształtującymi sylaby wargami, jego opanowaniem, rzeczowym, zniewalającym głosem.
Ale gdy lekcja skończyła się i uczniowie wstali hałaśliwie, Złotousty wzdrygnął się i spostrzegł, trochę zawstydzony, że spał przez dłuższą chwilę. I nie tylko on to spostrzegł, także sąsiedzi jego z tej samej ławki zauważyli to i szeptem podali wieść dalej. Zaledwie młody nauczyciel opuścił salę, koledzy poczęli szarpać i popychać Złotoustego ze wszystkich stron.
– Wyspałeś się? – zapytał jeden ze śmiechem.
– Ładny uczeń! – szydził drugi. – Piękna z niego będzie podpora Kościoła! Zasnął zaraz na pierwszej lekcji!
– Zanieście malca do łóżka – zaproponował któryś i chłopcy chwycili go pod ramiona i nogi, aby go wynieść wśród śmiechów.
Rozgniewało to Złotoustego; bił dokoła siebie, starał się wyswobodzić, dostawał szturchańce i wreszcie został przewrócony, a jeden z uczniów trzymał go jeszcze za nogę. Silnym ruchem uwolnił się od niego, rzucił się na pierwszego lepszego, który się nadarzył, i po chwili zwarł się już z nim w zapalczywej bójce. Przeciwnik jego był silnym chłopcem i wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się walce. Gdy Złotousty nie uległ i zadał silniejszemu kilka dobrych ciosów pięścią, miał już przyjaciół pośród kolegów, zanim jeszcze którego z nich osobiście poznał. Ale nagle wszyscy rozpierzchli się w największym pośpiechu, a zaledwie pouciekali, wszedł ojciec Marcin, przełożony szkoły, i stanął naprzeciw jedynego pozostałego ucznia. Zdumiony, spojrzał na chłopca, którego niebieskie oczy ze zmieszaniem spoglądały z czerwonej i posiniaczonej nieco twarzy.
– Co się z tobą dzieje? – zapytał. – Ty przecież jesteś Złotousty, prawda? Czy ci hultaje coś ci zrobili?
– O, nie – rzekł chłopiec – rozprawiłem się z nim.
– Z kim?
– Nie wiem. Nie znam jeszcze żadnego. Jeden walczył ze mną.
– Tak? To on zaczął?
– Nie wiem. Nie, zdaje mi się, że ja sam zacząłem. Drażnili mię, więc się rozzłościłem.
– No, doskonale zaczynasz, mój chłopcze. Więc zapamiętaj sobie: jeżeli jeszcze raz rozpoczniesz tu, w klasie, bijatykę, będziesz ukarany. A teraz ruszaj na podwieczorek, biegiem!
Z uśmiechem spoglądał za Złotoustym, jak uciekał, zawstydzony, starając się po drodze rozczesać palcami zwichrzone jasne włosy.
Złotousty sam był zdania, że pierwszy jego czyn w tym życiu klasztornym był niegrzeczny i głupi; dość skruszony, odszukał swoich kolegów przy podwieczorku. Potraktowany z szacunkiem i życzliwością, pojednał się rycersko ze swoim wrogiem i od tej chwili czuł się przyjęty do grona uczniów.