Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to historia młodzieńca, który szuka prawdy w naturze i zwraca się przeciwko materializacji wszelkich aspektów życia.
Tą książką, opublikowaną w 1904 roku, krytycy i czytelnicy zachwycili się na samym początku drogi twórczej Hermanna Hessego, mimo że była debiutem literackim nikomu nieznanego autora. Wielki sukces sprawił, że Hesse stał się sławny i poczytny i mógł się poświęcić tylko literaturze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Mojemu przyjacielowi Ludwigowi Finckhowi
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Na początku był mit. Tak jak wielki Bóg, szukając dla siebie poetyckiego wyrazu, przemawiał ongiś przez dusze Hindusów, Greków i Germanów, tak dziś przemawia przez duszę każdego dziecka, co dnia wlewając w nią poezję.
Jeszcze nie wiedziałem, jak nazywają się jezioro, góry i strumienie moich stron ojczystych. Ale widziałem rozpostartą w słońcu błękitnozieloną gładką taflę jeziora przetkaną maleńkimi światełkami i otoczoną gęstym wieńcem stromych gór. Wysoko w szczelinach dostrzegałem lśniące języki śniegu i drobne, mikroskopijne wodospady, a u podnóża – skośnie opadające jasne hale, upstrzone tu i ówdzie owocowymi drzewami, chatami i stadami alpejskich krów. A ponieważ moja biedna mała dusza, wciąż jeszcze będąca niczym czysta karta, trwała w wyczekiwaniu, duchy jeziora i gór wpisywały w nią swoje piękne, śmiałe czyny. Zastygłe ściany i zbocza opowiadały hardo i z czcią o czasach, których są córami i których stygmaty noszą. Mówiły o czasach, kiedy ziemia, pękając i dygocząc, wśród jęków rodzenia wydała ze swych udręczonych trzewi szczyty i granie. Skały parły z rykiem i hukiem do góry, aby bez celu rozłupać się na łańcuch grzbietów; bliźniacze góry w rozpaczliwej ciasnocie walczyły o przestrzeń dla siebie, dopóki jedna nie zwyciężyła i spychając siostrę na bok, nie roztrzaskała jej w proch. Po tamtych czasach pozostały jeszcze tu i ówdzie wiszące wysoko w rozpadlinach odłamane iglice, popękane i strącone głazy, a przy każdym topnieniu śniegów rwące wody zwalały wielkie bloki skalne, roztrzaskiwały je jak szkło na kawałki albo z potężną siłą wbijały głęboko w miękki grunt hal.
Te skaliste góry opowiadały zawsze to samo. Nietrudno było je zrozumieć, widząc ich urwiste ściany złożone z nierównych, popękanych i pokruszonych warstw, pełne także ziejących ran. „Cierpiałyśmy straszliwie – mówiły – i nadal cierpimy”. Ale mówiły to dumnie, władczo i twardo, jak starzy niezłomni wojownicy.
Tak jest, wojownicy. Widziałem, jak walczyły z wodą i wichrem w piekielne noce przedwiośnia, gdy bezlitosny fen dął wokół ich starych wierzchołków i gdy wezbrane potoki wyrywały z ich flank świeże, surowe bloki. Trwały podczas tych nocy ponure, zawzięte i bez tchu, zajadle wryte korzeniami w grunt, przeciwstawiając wichurze popękane ściany i załomy, mobilizując wszystkie siły w przyczajonym skupieniu. Przy każdej nowej ranie wydawały potworny ryk wściekłości i trwogi, a przez huk najodleglejszych siklaw przedzierał się ich urywany gniewny jęk.
Widziałem też hale, stoki i wypełnione ziemią rozpadliny skalne porośnięte trawami, kwiatami, kępami paproci i mchów, którym dawny język ludu nadał osobliwe złowróżbne nazwy. Jako dzieci i wnuki tychże gór żyły sobie kolorowe i niewinne tam, gdzie powstały. Dotykałem ich, przyglądałem się im, wdychałem ich zapach i uczyłem się ich nazw. Jeszcze mocniej i głębiej poruszał mnie widok drzew. Obserwowałem, jak każde z nich wiedzie odrębny żywot, jak wykształca sobie tylko właściwą formę i koronę oraz rzuca niepowtarzalny cień. W swym samotnym zmaganiu wydawały mi się szczególnie blisko spokrewnione z górami, ponieważ wszystkie, a szczególnie te tkwiące wysoko, toczyły cichą, wytrwałą walkę o przetrwanie i rozrost, zmagając się z wiatrem, aurą i skałami. Dźwigając swe brzemię i mocno wczepiając się korzeniami w podłoże, przybierały różne kształty i odnosiły swoiste rany. Były wśród nich sosny, którym wichry pozwoliły zachować gałęzie tylko z jednej strony, oraz takie, których rude pnie niczym węże powykręcały się ponad kamiennymi nawisami, tak że skała i drzewo, cisnąc się do siebie, nawzajem się wspierały. Patrzyły na mnie jak wojownicy i budziły w mym sercu bojaźń i szacunek.
Nasi mężczyźni i kobiety byli podobni do nich – twardzi, poorani zmarszczkami i małomówni, najlepsi z nich mówili najmniej. Dlatego nauczyłem się patrzeć na ludzi jak na drzewa i skały, zastanawiać się nad nimi oraz szanować ich nie mniej i kochać nie bardziej niż milczące sosny.
Nasza wioska Nimikon leży nad jeziorem na pochyłym trójkątnym klinie wciśniętym między dwa występy górskie. Jedna droga wiedzie do pobliskiego klasztoru, druga – do odległej o cztery i pół godziny drogi sąsiedniej miejscowości, a do pozostałych położonych nad jeziorem wiosek dotrzeć można tylko po wodzie. Nasze drewniane domy zbudowane są w dawnym stylu i trudno określić ich wiek, nowych prawie nie ma, a stare w zależności od potrzeb reperowane są kawałek po kawałku – tego roku sień, drugiego część dachu; niejedną belkę czy deskę, która wcześniej należała do ściany izby, znajduje się potem jako krokiew na dachu, a kiedy i tam na nic się nie zda, a jest jeszcze zbyt dobra na podpałkę, przy najbliższej okazji używa się jej do połatania stajni, sąsieku czy naprawienia drzwi. Podobnie rzecz się ma z mieszkańcami domów: każdy odgrywa swoją rolę tak długo, jak może, potem nie bez ociągania przechodzi do grona istot nieprzydatnych, aż w końcu pogrąża się w ciemności, nie wywołując swoim zniknięciem wielkiego wrażenia. Ten, kto po długich latach na obczyźnie wraca do nas, nie odkrywa żadnych zmian z wyjątkiem tego, że parę starych dachów odnowiono, a kilka nowszych nadmurszało. Dawni starcy co prawda odeszli, ale są już inni, którzy mieszkają w tych samych chatach, noszą te same nazwiska, pilnują takiej samej ciemnowłosej dzieciarni i ani wyglądem, ani zachowaniem nie różnią się zgoła od pomarłych.
Naszej gminie brakowało częstszego dopływu świeżej krwi i nowego życia. Jej mieszkańcy, plemię całkiem dziarskie, są niemal wszyscy blisko spowinowaceni i co najmniej trzy czwarte z nich nosi nazwisko Camenzind. To ono zapełnia karty ksiąg parafialnych i widnieje na cmentarnych krzyżach, pyszni się na domach, wymalowane farbą olejną lub topornie wyryte w drewnie, można je też przeczytać na wozach właściciela firmy przewozowej, na wiadrach stajennych i na łodziach pływających po jeziorze. Również nad drzwiami naszego rodzinnego domu wymalowany był napis: „Ten dom wybudowali Jost i Franziska Camenzind”, ale nie chodziło tu o mego ojca, tylko o jego dziadka, a mojego pradziadka. Gdy więc kiedyś przyjdzie mi umrzeć prawdopodobnie bezdzietnie, mogę mieć pewność, że to stare gniazdo znowu zajmie jakiś Camenzind, o ile do tej pory dom będzie wciąż stał i nadawał się do zamieszkania.
Mimo tej pozornej jednostajności byli wśród naszej wspólnoty ludzie źli i dobrzy, szlachetni i pospolici, potężni i mali, a obok licznych światłych żyła też ucieszna garstka dziwaków, nie wspominając już o kretynach. Stanowiliśmy miniaturowe odbicie wielkiego świata, jakie można spotkać wszędzie, a ponieważ wielcy i mali, cwaniacy i durnie byli nierozerwalnie ze sobą spowinowaceni i skoligaceni, wyniosła pycha i tępa lekkomyślność często pod jednym dachem wchodziły sobie w paradę, wskutek czego w naszym życiu starczało miejsca i na głębię, i na komizm tego, co ludzkie. Tylko że nad tym wszystkim rozsnuwał się odwieczny woal skrywanego albo nieświadomego przygnębienia. Uzależnienie od sił natury i smętek wypełnionej pracą egzystencji z biegiem czasu zaszczepiły naszemu i tak starzejącemu się rodowi pewną skłonność do melancholii, która wprawdzie całkiem nieźle pasowała do wyrazistych, szorstkich twarzy, ale nie przynosiła żadnych owoców, przynajmniej żadnych pożytecznych. I właśnie dlatego cieszono się z tych paru dziwaków, którzy choć cisi i w miarę poważni, wnosili jednak trochę życia oraz okazji do śmiechu i drwin. Gdy któryś z nich jakimś swoim nowym wymysłem zwrócił na siebie uwagę innych, wówczas pomarszczone, ogorzałe oblicza synów Nimikonu rozjaśniał przelotny uśmiech, a uciesze wywołanej owym wymysłem dodawało jeszcze wyrafinowanego faryzejskiego pieprzyka upojenie własną wyższością, która aż mlaskała z rozkoszy w poczuciu, że jest wolna od tego rodzaju błędów czy potknięć. Do tych licznych, którzy stali pośrodku pomiędzy sprawiedliwymi a grzesznikami i chętnie korzystaliby z przyjemności jednych i drugich, należał także mój ojciec. Nie było takiego błazeńskiego wybryku, który nie przepełniłby go rozkosznym niepokojem; wtedy miotał się między pełnym zainteresowania podziwem dla sprawcy tego stanu a miłą świadomością własnej nieskalaności.
A do tych oryginałów należał mój wuj Konrad, co nie znaczy, że ustępował pod względem rozumu memu ojcu czy innym miejscowym personom. Był z niego raczej niezły mędrek trawiony niepohamowanym duchem wynalazcy, którego inni mogliby mu śmiało pozazdrościć. W rzeczy samej jednak nic mu się nie udawało. To, że zamiast zwiesić głowę i popaść w apatyczną bezczynność, wciąż zabierał się do czegoś nowego, okazując przy tym niezwykle żywe poczucie tragikomizmu własnych poczynań, było zapewne zaletą, poczytywano mu to jednak za śmieszne cudactwo, przez które uchodził za dobrowolnego błazna gminy. Stosunek mojego ojca do niego ustawicznie wahał się między podziwem a pogardą. Każdy nowy projekt szwagra rodził w nim przemożną ciekawość i podniecenie, które na próżno starał się ukryć za maską ironicznych pytań i aluzji. A kiedy potem wuj, pewny swego rychłego sukcesu, zaczynał odgrywać rolę kogoś wielkiego, ojciec za każdym razem dawał się porwać i przyklaskiwał geniuszowi w wykalkulowanym braterstwie, do czasu, gdy następowała nieunikniona katastrofa, którą wuj kwitował wzruszeniem ramion, ojciec zaś w gniewie obrzucał go szyderstwami i obelgami, a potem przez całe miesiące nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem czy słowem.
To właśnie Konradowi zawdzięczała nasza wioska, że jej mieszkańcy po raz pierwszy ujrzeli żaglówkę, czego ofiarą padła przy okazji łódka mojego ojca. Żagiel i olinowanie wuj wykonał starannie według drzeworytów z kalendarza, a że nasza łódeczka była zbyt wąska do żeglowania, to w końcu nie jego wina. Przygotowania trwały wiele tygodni, ojciec na skutek napięcia, nadziei i obaw był rozedrgany jak żywe srebro, również cała wieś o niczym innym tyle nie rozprawiała, co o nowym projekcie Konrada Camenzinda. Był to pamiętny dzień dla nas, gdy w pewien wietrzny poranek u schyłku lata łódź miała pierwszy raz wypłynąć na jezioro. Ojciec, w bojaźliwym przeczuciu potencjalnej katastrofy, trzymał się z daleka i ku mojemu wielkiemu strapieniu również mnie zabronił udziału w wyprawie. Mistrzowi żeglugi towarzyszył więc jedynie syn piekarza Füsslego. Ale u nas na żwirowym placyku oraz w naszym ogródku wieś zebrała się gromadnie i bacznie obserwowała to niezwykłe widowisko. Od wschodu wiał w dół jeziora rześki wiatr. Początkowo piekarczyk musiał ostro wiosłować, dopóki łódź nie trafiła na bryzę i z wydętym żaglem dumnie nie pomknęła dalej. Przejęci podziwem patrzyliśmy, jak znika za najbliższym występem góry, i wstydząc się naszych szyderczych myśli, przygotowywaliśmy się przywitać zmyślnego wuja po powrocie jako zwycięzcę. Lecz gdy nocą łódź przybiła do brzegu, nie miała już żagli, jej załoga była na wpół żywa, a piekarczyk powiedział wśród kaszlu:
– Ominęła was główna frajda. O mały włos, a w niedzielę byłyby dwie stypy.
Ojciec musiał załatać czółno dwiema nowymi deskami i od tej pory błękitna toń jeziora już nigdy nie ujrzała odbicia żagla. A za wujem, gdy tylko było mu śpieszno do czegoś, jeszcze przez wiele tygodni wołano: „Rozwiń żagiel, Konradzie!”. Mój ojciec dusił złość w sobie i przez długi czas na widok biednego szwagra odwracał wzrok i spluwał z rozmachem na znak nieskończonej pogardy. Trwało to do czasu, dopóki pewnego dnia Konrad nie pojawił się u niego z projektem ogniotrwałego pieca piekarskiego, który wynalazcę skazał na powszechne pośmiewisko, a ojca kosztował cztery talary w gotówce. Toteż miał się z pyszna każdy, kto kiedykolwiek odważył się przypomnieć mu ową historię! Dużo później, gdy bieda znowu zajrzała pod nasz dach, matka wspomniała raz mimochodem, że przydałyby się teraz te niefrasobliwie roztrwonione pieniądze. Ojciec spurpurowiał wówczas aż po szyję, opanował się jednak i powiedział tylko:
– Wolałbym był przepić je wszystkie w jedną niedzielę!
Pod koniec każdej zimy nadciąga fen, wypełniając okolicę głębokim dudnieniem, którego każdy mieszkaniec Alp słucha z drżeniem i trwogą, na obczyźnie zaś tęskni za nim w trawiącej serce nostalgii.
Gdy się zbliża, na wiele godzin wcześniej wyczuwają go mężczyźni i kobiety, góry, dzika zwierzyna i bydło. Jego rychłe nadejście, poprzedzone niemal zawsze chłodnymi wiatrami z przeciwnego kierunku, zapowiada ciepły, głęboki poszum. Niebieskozielone jezioro w ciągu kilku chwil staje się czarne jak atrament i w okamgnieniu pokrywa się wzburzonymi białymi grzywami. Niedługo potem jego wody, jeszcze przed paroma minutami spokojne i ciche, uderzają niczym morze wściekłą kipielą o brzeg. Jednocześnie cały krajobraz kurczy się trwożliwie. Na szczytach, królujących zwykle w niedosięgłej dali, można teraz policzyć skały, a w wioskach, jawiących się zwykle jedynie jako brunatne odległe plamy, bez trudu rozróżnia się dachy, frontony i okna. Wszystko garnie się ku sobie – góry, hale i domy – jak spłoszone stado. A potem następuje grzmiący poświst, drżenie ziemi. Smagane wiatrem fale na jeziorze wzbijają się w powietrze niby dym i nieprzerwanie słychać, zwłaszcza nocami, desperacką walkę wichru z górami. Niedługo później rozchodzi się po wioskach wieść o zasypanych potokach, zawalonych domach, roztrzaskanych czółnach oraz zaginionych ojcach i braciach.
W dzieciństwie bałem się fenu, a nawet go nienawidziłem. Ale wraz z budzeniem się chłopięcej buńczuczności pokochałem go – tego wiecznie młodego awanturnika, zuchwałego bojownika i zwiastuna wiosny. To było takie wspaniałe, gdy pełen życia, entuzjazmu i nadziei wszczynał swą dziką walkę, szalejąc, śmiejąc się i jęcząc, gdy z wyciem przetaczał się przez przełęcze, pożerał śnieg z gór i szorstkimi dłońmi giął krnąbrne stare sosny, wywołując ich jęki. Później jeszcze wzmogłem tę swoją miłość i witałem w wietrze słodkie, malownicze, przebogate Południe, z którego wciąż na nowo wytryskują źródła błogości, ciepła i piękna, aby rozprysnąć się na górach i w końcu wykrwawić się na płaskiej, zimnej Północy. Nie ma nic osobliwszego i wspanialszego niż ta cudowna gorączka wywoływana przez fen, która ogarnia w owym czasie mieszkańców gór, a zwłaszcza kobiety, odbierając im sen i pieszczotliwie drażniąc wszystkie zmysły. To zawsze Południe wciąż od nowa rzuca się gwałtownie i żarliwie ku piersi nieprzystępnej biedniejszej Północy i obwieszcza przysypanym śniegiem wioskom, że nad nieodległymi purpurowymi jeziorami Italii znowu kwitną prymule, narcyzy i drzewka migdałowe.
A potem, gdy fen przestanie już dmuchać i roztopią się ostatnie brudne lawiny, następuje to, co najpiękniejsze. Wtedy jak okiem sięgnąć pną się w górę ukwiecone żółtawe hale, czysto i błogo górują wysoko ośnieżone szczyty i lodowce, a coraz cieplejsze jezioro przybiera odcień błękitu, odbijając w swojej tafli słońce i korowody chmur.
Wszystko to może wypełnić dzieciństwo, a od biedy także życie. Wszystko to bowiem przemawia głośno i wyraźnie językiem Boga, językiem, jaki nigdy nie wydobył się z ust człowieka. Kto usłyszał go za swych dziecięcych lat, temu rozbrzmiewać on będzie całe życie, słodki, mocny i straszny, i nigdy nie uda mu się wyzwolić od jego uroku. Kto pochodzi z gór, może latami studiować filozofię czy nauki przyrodnicze i zrywać raz na zawsze ze starym Panem Bogiem, a gdy tylko znowu poczuje fen lub usłyszy huk lawiny ponad lasem, wówczas serce zadrży mu w piersi, a myśli skierują się znowu ku Bogu i śmierci.
Do domku mojego ojca należał otoczony płotem maleńki ogródek. Rosła w nim jakaś cierpka sałata, buraki i kapusta; oprócz tego matka wygospodarowała rozczulająco wąską, lichą rabatkę z kwiatami, na której beznadziejnie i żałośnie marniały dwa krzaki róż, kępa georginii i kępka rezedy. Do ogródka przylegał jeszcze mniejszy, wysypany żwirem placyk dochodzący do samego jeziora. Leżały na nim dwie uszkodzone beczki, parę desek i pali, a na dole w wodzie stało przywiązane nasze czółno, które wtedy jeszcze co kilka lat było łatane i smołowane. Dni, w które to robiono, zapadły mi głęboko w pamięć. Zwykle odbywało się to w ciepłe popołudnia wczesnego lata, w słońcu fruwały nad ogródkiem siarkowożółte cytrynki, gładkie jak oliwa spokojne jezioro mieniło się błękitem, szczyty gór gubiły się w rzadkiej mgle, a na małym placyku mocno zalatywało olejną farbą i smołą, którą łódka pachniała potem przez całe miesiące. Ilekroć w późniejszych latach gdziekolwiek nad morzem poczułem tę charakterystyczną woń – mieszaninę zapachu wody i odoru smoły – od razu miałem przed oczami nasz placyk nad jeziorem, widziałem znowu ojca z podwiniętymi rękawami koszuli i wywijającego pędzlem, widziałem niebieskawe obłoczki unoszące się z jego fajki w cichy, ciepły przestwór i cytrynki lękliwie zataczające niepewne kręgi. W takie dni ojciec miał niezwykle dobry humor, wygwizdywał trele, co robił po mistrzowsku, a nawet dobywał z siebie krótkie jodłowanie, ale tylko półgłosem. Matka gotowała wtedy coś dobrego na kolację, i dziś myślę, że czyniła to w cichej nadziei, że tego wieczoru Camenzind nie pójdzie do gospody. A jednak szedł.
Nie mogę powiedzieć, by rodzice w jakiś szczególny sposób wspierali lub hamowali rozwój mego młodego umysłu. Matka zawsze miała ręce pełne roboty, a ojciec chyba niczemu na świecie nie poświęcał tak mało uwagi jak problemom wychowawczym. Musiał i tak dość się natrudzić, żeby w jako takim stanie utrzymać kilka swoich drzewek owocowych, uprawić poletko ziemniaków i dopilnować siana. Ale co parę tygodni, zanim wieczorem wyszedł z domu, brał mnie za rękę i nic nie mówiąc, znikał ze mną na sąsieku nad stajnią. Tam odbywał się dziwny rytuał kary i pokuty: dostawałem porcję batów, przy czym ani ojciec, ani ja nie wiedzieliśmy dokładnie za co. Były to milczące ofiary na ołtarzu Nemezis, składane jako należny trybut jakiejś tajemniczej mocy bez łajania z jego czy krzyków z mojej strony. Ilekroć w późniejszych latach zdarzało mi się słyszeć o „ślepym” losie, zawsze przypominały mi się te zagadkowe sceny, jawiąc się jako nad wyraz plastyczne ucieleśnienie owego pojęcia. Mój poczciwy ojciec nieświadomie był posłuszny prostej pedagogice, którą samo życie zwykło stosować wobec nas, zsyłając co jakiś czas na nasze głowy grom z jasnego nieba, a nam pozostawiając dociekanie, jakimiż to występkami ściągnęliśmy na siebie gniew wyższych mocy. Niestety, jeśli o mnie chodzi, nigdy albo bardzo rzadko oddawałem się takiemu dociekaniu, tylko raczej przyjmowałem ową wymierzaną na raty dyscyplinę bez pożądanego rachunku sumienia bądź wręcz opornie, ciesząc się zawsze w takie wieczory, że spłaciłem swój haracz i mam przed sobą kilka tygodni wolnych od kary. O wiele bardziej niezłomnie przeciwstawiałem się podejmowanym przez mojego staruszka próbom nakłonienia mnie do roboty. Niepojęta i rozrzutna natura splotła we mnie dwa sprzeczne dary: nadzwyczajną siłę fizyczną i niestety nie mniejszy wstręt do pracy. Ojciec nie szczędził wysiłku, by uczynić ze mnie użytecznego syna i pomocnika, podczas gdy ja wszelkimi sposobami migałem się od zadanych mi obowiązków i już jako gimnazjalista dla żadnego ze starożytnych herosów nie żywiłem tyle współczucia co dla Heraklesa zmuszanego do owych słynnych przykrych prac. W tamtym czasie nie istniało dla mnie nic piękniejszego nad próżniacze wałęsanie się po górach, halach lub nad wodą.
Góry, jezioro, wicher i słońce to moi ówcześni przyjaciele, to one snuły mi opowieści, wychowywały mnie i przez długie lata były mi milsze i bliższe od ludzi oraz ich losów. Ale jeszcze mocniej niż lśniące jezioro, smutne sosny czy słoneczne skały kochałem chmury.