Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa mistrzowskie opowiadania wydane w nowej edycji klasycznych dzieł Hermanna Hessego, w których to czterdziestoletni Hesse osiągnął nowy poziom wyrazu.
Przedstawiając historię upadku urzędnika Kleina, nie waha się przed ukazaniem najbardziej mrocznej strony ludzkiej duszy – skłonności do morderstwa. W Ostatnim lecie Klingsora udało mu się słowami wyrazić istotę malarstwa – na przykładzie życia pewnego artysty, który ma w sobie wiele z Vincenta van Gogha i jego tragicznej pasji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 204
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pociągu pośpiesznym, mając już za sobą cały gwałt i podniecenie związane z ucieczką i przekraczaniem granicy, tę dziką karuzelę napięć i wydarzeń, emocji i niebezpieczeństw, wciąż jeszcze głęboko zdumiony, że wszystko poszło dobrze, Friedrich Klein kompletnie opadł z sił. Pociąg pędził zawzięcie, z całkiem niepotrzebnym już teraz pośpiechem, na Południe, uwożąc nielicznych podróżnych przez jeziora, góry, wodospady i inne cuda natury, przez ogłuszające tunele i łagodnie kołyszące się mosty – wszystko to było obce, piękne i trochę absurdalne, obrazki ze szkolnego podręcznika i widokówek, krajobrazy wyłonione z pamięci jako raz kiedyś już widziane, ale zupełnie obojętne. To więc była obczyzna i to miało być odtąd jego miejsce, powrót do domu był niemożliwy. Z pieniędzmi poszło gładko; były, miał przy sobie wszystkie te banknoty o tysięcznych nominałach i trzymał je oto bezpiecznie w kieszeni na piersi.
Powtarzał sobie, że teraz już nic mu się nie może stać, że jest za granicą, że fałszywy paszport chroni go przed pościgiem, przywoływał wciąż tę miłą i kojącą myśl, chcąc się nią ogrzać i nasycić; ale ta błoga myśl była niczym martwy ptak, któremu dziecko dmucha pod skrzydełka, aby je wprawić w ruch. Ptak jednak jest martwy, nie otwiera oczu, wypada z ręki jak bryłka ołowiu, nie cieszy, nie ma w sobie blasku ani radości. Dziwna rzecz, w tych dniach wielokrotnie uświadamiał sobie, że nie umie myśleć o tym, o czym chce, nie ma władzy nad swymi myślami, biegną, jak same chcą, wbrew jego woli, zatrzymują się z upodobaniem przy dręczących wizjach. Jak gdyby umysł był kalejdoskopem, gdzie zmianą obrazów kieruje cudza ręka. Być może przyczyną był długi okres bezsenności i podniecenia; od dłuższego czasu żył bardzo nerwowo. W każdym razie było to okropne, a jeśli nie zdoła wkrótce odzyskać spokoju i radości ducha, stanie się wręcz rozpaczliwe.
Friedrich Klein wymacał w kieszeni płaszcza rewolwer. Rewolwer był również jednym z rekwizytów jego nowej roli. Jakież to nieznośne i obrzydliwe, że musi wlec to wszystko ze sobą, czuć ten ciężar nawet w chwilach płytkiego, zatrutego snu – przestępstwo, podrobione papiery, przemycane pieniądze, rewolwer, fałszywe nazwisko. Miało to posmak historii o zbójcach, taniej romantyki, i tak zupełnie nie pasowało do niego, poczciwego Kleina. Przytłaczający ciężar i obrzydzenie, a nic z ulgi i uczucia wyzwolenia, których się spodziewał.
Boże, dlaczego się w to wpakował, on, człowiek blisko czterdziestoletni, znany jako sumienny urzędnik i spokojny obywatel o poważnych zainteresowaniach, ojciec ukochanych dzieci? Dlaczego? Musiał zadziałać jakiś bodziec, jakiś impuls i przymus dostatecznie silny, by takiego jak on człowieka skłonić do rzeczy niemożliwych, i dopiero gdy zrozumie, gdy rozpozna, na czym ten przymus polegał, poczuje ulgę.
Wyprostował się gwałtownie, ścisnął kciukami skronie i starał się skoncentrować. Nie udawało się, głowę miał jak ze szkła, zdenerwowanie, zmęczenie i brak snu wygnały wszelkie myśli. Ale nie było rady, musiał pomyśleć. Musi szukać i musi znaleźć, musi dotrzeć do jakiegoś punktu oparcia, w samym sobie, musi sam siebie jakoś poznać i zrozumieć. Inaczej życie stanie się nie do zniesienia.
Z wysiłkiem zbierał wspomnienia z tych dni, tak jak zbiera się pincetką odłamki porcelany, by skleić cenne stare naczynie. Otóż były to same okruchy, żaden nie pasował do reszty, żaden strukturą ani kolorem nie dawał wyobrażenia o całości. Co za wspomnienia! Widział niewielkie granatowe pudełko, z którego wyjmuje drżącą ręką urzędową pieczęć szefa. Widział starszego mężczyznę przy kasie, który wypłaca mu czek brązowymi i niebieskimi banknotami. Widział kabinę telefoniczną, gdzie trzymając w jednej ręce słuchawkę, drugą opierał się o ścianę, aby ustać prosto. A właściwie nie siebie widział, tylko kogoś, kto wykonywał te wszystkie czynności, obcego mężczyznę, który nazywał się Klein, ale nie był z nim tożsamy. Widział, jak ten mężczyzna pali listy i jak pisze listy. Widział go, jak je w restauracji. Widział go – nie, to nie był nikt obcy, to był on sam, Friedrich Klein! – jak pochyla się w nocy nad łóżeczkiem dziecka. To był on sam! Jak to boli, nawet teraz, we wspomnieniu! Co za ból – widzieć twarzyczkę śpiącego dziecka, słyszeć jego oddech i wiedzieć: nigdy więcej nie zobaczy, jak te kochane oczęta się otwierają, jak mała buzia śmieje się i je, nigdy już nie poczuje dziecięcego pocałunku. Co za ból! Dlaczego ten człowiek tak okropnie się skrzywdził?
Zrezygnował ze składania małych odłamków. Pociąg zatrzymał się, za oknem widać było wielki, nieznany dworzec, drzwi trzaskały, taszczono kufry, afisze obwieszczały niebieskimi i żółtymi literami: Hotel Milano – Hotel Continental. Czy doprawdy musiał na to patrzeć? Czy to było takie ważne? Coś mu groziło? Zamknął oczy i na chwilę zapadł w letarg, zaraz potem poderwał się, otworzył oczy szeroko, jak człowiek całkowicie przytomny. Gdzie był? Za oknem wciąż widać było dworzec. Stop – jak ja się nazywam? Po raz tysięczny zrobił próbę. A więc: jak ja się nazywam? Klein. Nie, do diabła! Precz z Kleinem, Kleina już nie ma. Sięgnął do kieszeni na piersiach, gdzie miał schowany paszport.
Jakież to wszystko męczące! Tak, gdyby ludzie wiedzieli, co to za męka być przestępcą! Wyczerpany zacisnął pięści. Przecież to wszystko tutaj nic go nie obchodzi. Hotel Milano, dworzec, tragarze, naprawdę mniejsza z tym wszystkim – chodzi o coś innego, ważnego. O co?
W półśnie, gdy pociąg ruszył dalej, powrócił do swoich myśli. Przecież to ważne, przecież chodzi o to, czy da się jeszcze żyć. A może prościej byłoby skończyć z tym męczącym absurdem? Czy nie miał przy sobie trucizny? Opium? Ach nie, przypomniał sobie, że trucizny przecież nie dostał. Ale miał rewolwer. Prawda. Bardzo dobrze. Świetnie.
„Bardzo dobrze” i „świetnie” wypowiedział na głos i dorzucił jeszcze kilka podobnych słów. Nagle usłyszał swój własny głos, przeraził się, zobaczył swoją zniekształconą twarz odbitą w szybie okiennej, obcą, karykaturalną i smutną. Boże, zawołał w duchu, Boże! Co robić? Po co jeszcze żyć? Walnąć czołem w tę karykaturę za oknem, przebić ten mętny, idiotyczny ekran, wczepić się w szkło, przeciąć sobie tchawicę. Bić głową o szyny, z tępym łomotem, wkręcić się w koła niezliczonych wagonów, niech powloką ze sobą kiszki, mózg, kości, serce, oczy, niech je zdruzgoczą o szyny, rozetrą na miazgę, unicestwią. Tylko to mu pozostało, nic poza tym nie miało sensu.
Wpatrując się z rozpaczą we własne odbicie, nosem dotykając szyby, zasnął znowu. Może na sekundę, może na wiele godzin. Głowa kiwała mu się bezwładnie, nie otwierał oczu.
Zbudził się z zapamiętanym urywkiem snu. Śniło mu się, że siedzi w samochodzie mknącym szybko i dość ryzykownie po ulicach jakiegoś miasta, tam i z powrotem. Obok niego siedział ktoś, kto prowadził. Wymierzył temu komuś cios w brzuch, wyrwał mu kierownicę z rąk i teraz prowadził sam, dziko, z zapartym tchem, nie zważając, którędy jedzie, prześlizgując się obok koni i szyb wystawowych, ocierając się o drzewa, aż iskry leciały.
Obudził się z tego snu. Ucisk w głowie zelżał. Uśmiechnął się do sennej wizji. Cios w brzuch był niezły, przypomniał go sobie z przyjemnością. Począł rekonstruować sen i zastanawiać się nad jego treścią. Te przelatujące ze świstem drzewa! Może to od tej jazdy koleją? Ale jaką frajdą było prowadzić samochód, przy całym niebezpieczeństwie odczuwał to jako szczęście, jako wyzwolenie! Tak, lepiej było samemu prowadzić, choćby człowiek miał się rozbić w drzazgi, niż zawsze być kierowanym i prowadzonym przez kogoś innego.
Ale – komu właściwie wymierzył ten cios? Kim był obcy szofer, kto siedział przy nim w aucie? Nie mógł sobie przypomnieć twarzy ani postaci – tylko jakieś uczucie, mgliste, odległe wrażenie... Kto to mógł być? Ktoś, kogo otaczał szacunkiem, komu pozwalał rządzić swoim życiem, kogo nad sobą znosił, a przecież w duchu nienawidził, w końcu zaś uderzył? Ojciec? Któryś z przełożonych? A może...?
Klein otworzył oczy. Odnalazł koniec zagubionego wątku. Znowu wszystko wiedział. Zapomniał o śnie. Miał teraz ważniejsze sprawy do przemyślenia. Nareszcie wiedział! Nareszcie począł rozumieć, domyślać się, odgadywać, dlaczego siedzi teraz w pociągu, dlaczego nie nazywa się już Klein, dlaczego zdefraudował pieniądze i podrobił papiery! Nareszcie, nareszcie!
Tak, tak właśnie było. Nie miało sensu dłużej tego przed sobą ukrywać. Wszystko to z powodu żony, jedynie z jej powodu. Jak dobrze było nareszcie wiedzieć!
Z wyżyn tej wiedzy chciał teraz ogarnąć wzrokiem rozległe połacie swego życia, które od dawna rozpadało mu się na małe bezwartościowe kawałki. Patrzył wstecz na przebytą drogę, na całe swoje małżeństwo, i droga ta wydawała mu się długim, nużącym, pustym gościńcem, po którym samotny człowiek utykając w piachu, wlecze potężny ciężar. Gdzieś z tyłu, za obłokiem kurzu znikły świetliste szczyty i zielone szumiące wierzchołki młodości. Tak, był kiedyś młody, ba, wręcz wyróżniał się na tle innych, snuł wielkie marzenia, oczekiwał od życia i od siebie samego wielkich rzeczy. Nie pozostało z tego nic prócz pyłu, ciężaru, bez końca ciągnącej się drogi, upału i omdlewających kolan i tylko w wyschłym sercu kołatała się jeszcze uśpiona, postarzała tęsknota. Oto czym było jego życie.
Spojrzał przez okno i drgnął ze zdziwienia. Zza szyby wyzierał ku niemu niezwykły widok. Z nagłym dreszczem pojął, że jest już na Południu. Wyprostował się zdumiony, wychylił przez okno, i znowu jakby opadła kolejna zasłona, zagadka jego losu znowu trochę się rozjaśniła. Był na Południu! Widział winnice na zielonych, tarasowych zboczach, rozpadające się budowle z żółtawego kamienia, jak na starych sztychach, drzewa całe w różowych kwiatach. Mignęła mu mała stacja o włoskiej nazwie, coś, co się kończyło na -ogno albo -ogna.
Teraz potrafił nareszcie odczytać znak swego losu! Wskazywał on odwrót od małżeństwa, urzędu, od wszystkiego, co wyznaczało do tej pory jego życie i jego miejsce w świecie. Wskazywał na Południe! Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego w popłochu i zamęcie ucieczki obrał za cel owo miasto o włoskiej nazwie. Wybrał je z katalogu hoteli, pozornie na chybił trafił i zdając się na los szczęścia, równie dobrze mógłby to być Amsterdam, Zurych albo Malmö. Teraz dopiero okazało się, że nie był to przypadek. Był na Południu, przejechał przez Alpy. I w ten sposób urzeczywistnił wielkie marzenie młodości, tej młodości, której ślady i wspomnienia zgasły i pogubiły się na długiej pustej drodze bezsensownego życia. Nieznana moc zrządziła, że spełniły się oba gorące pragnienia jego życia: dawno zapomniana tęsknota za Południem i potajemna, nigdy nieujawniona chęć ucieczki i uwolnienia się od tej ciężkiej frontowej służby, od dusznej atmosfery swego małżeństwa. Zatarg z przełożonym, nieoczekiwana sposobność do zdefraudowania pieniędzy – wszystko to, co wydawało się decydujące, spadło teraz do rangi błahych przypadków. To nie one powodowały jego krokami. W jego duszy zwyciężyły nagle owe dwa wielkie marzenia, cała reszta była tylko drogą i środkiem do celu.
Ta nowa wiedza przeraziła go. Czuł się jak dziecko, które bawiło się zapałkami i wywołało pożar. Dom stanął w ogniu. Boże! I co mu z tego przyszło? Jeżeli nawet dotrze na Sycylię albo do Konstantynopola, czy mogło go to odmłodzić o dwadzieścia lat?
Pociąg pędził, wieś za wsią wybiegały mu naprzeciw, piękne jakąś obcą pięknością, książka z kolorowymi obrazkami, pełna tych wszystkich ślicznych rzeczy, jakich się człowiek spodziewa na Południu i jakie zna z widokówek: kamienny, pięknie sklepiony łuk mostu nad skalistym wąwozem strumienia, obrośnięte paprocią murki wokół winnic, smukłe, wysokie dzwonnice, fasady kościołów barwnie malowane albo ocienione lekką, szlachetną konstrukcją łuków, różowy tynk domów, potężne arkady w najzimniejszym odcieniu błękitu, miękkie sylwetki kasztanów, tu i tam czarne cyprysy, drepczące kozy, przed okazałą rezydencją na trawniku pierwsze pióropusze przysadkowatych palm o grubych pniach. Wszystko dziwaczne i dość nieprawdopodobne, ale wszystko takie ładne i zapowiadające coś na kształt pociechy. Więc to Południe istniało naprawdę, nie było bajką. Mostki i cyprysy były spełnieniem młodzieńczych marzeń, domy i palmy mówiły: twoje dawne życie skończyło się, teraz zaczyna się coś nowego. Powietrze i światło słońca miały soczysty, intensywny smak, lżej było oddychać, życie wydawało się znośniejsze, rewolwer mniej potrzebny, unicestwienie pod kołami pociągu mniej naglące. Można było podjąć próbę, mimo wszystko. Może jednak da się żyć.