Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Carmen ma spędzić wakacje u babci by być jak najdalej od toczącej się sprawy rozwodowej rodziców.
Dziewczyna jest zagubiona i rozżalona tym co się dzieje.
Nowe otoczenie i znajomi mają być dla niej szansą by przełamać swój lęk przed poznawaniem nowych ludzi.
Kiedy na jej drodze pojawia się arogancki koszykarz Lucas Martin nie spodziewa się, że to dzięki temu chłopakowi odnajdzie radość, spokój i uczucie którego się nie spodziewała.
Wakacyjna opowieść o poszukiwaniu siebie i spełnianiu marzeń, pomimo przeciwności jakie rzucane są nam pod nogi. Kinga Pitra po raz kolejny udowadnia, że potrafi grać na uczuciach czytelnika.
Basia - @zaczytana40latka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja i korektaBarbara Milewska
Projektant okładkiKinga Pitra
© Kinga Pitra, 2024
© Kinga Pitra, projekt okładki, 2024
Carmen ma spędzić wakacje u babci by być jak najdalej od toczącej się sprawy rozwodowej rodziców. Dziewczyna jest zagubiona i rozżalona tym co się dzieje. Nowe otoczenie i znajomi mają być dla niej szansą by przełamać swój lęk przed poznawaniem nowych ludzi. Kiedy na jej drodze pojawia się arogancki koszykarz Lucas Martin nie spodziewa się, że to dzięki temu chłopakowi odnajdzie radość, spokój i uczucie którego się nie spodziewała.
ISBN 978-83-8369-909-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Dla Dominiki, abyś zawsze odnajdywała przyjemność w czytaniu
James Bay — Hold back The River
„Hold back the river, let me look in your eyes
Hold back the river so I
Can stop for a minute and see where you hide
Hold back the river, hold back”
(fragment utworu pochodzi z www.tekstowo.pl)
Czasami los daje ci osobę, która staje się być dla ciebie ważna przez całe życie. On pojawił się w moim życiu wiele lat temu. Wkroczył w nie z tym swoim aroganckim uśmiechem i zmienił dosłownie wszystko.
Kiedy dziś spoglądałam w te jego brązowe oczy w odcieniu takim samym jak kora dębu, pod którym przesiadywaliśmy wracały do mnie żywo wspomnienia tamtych dni. Pragnęłam dotknąć jego lekko kręconych włosów, które w promieniach słońca przybierały lekko miedziany odcień i poczuć ich miękkość. Był na wyciągnięcie mojej dłoni. Dosłownie czułam jego zapach. Mieszankę wody po goleniu i miętowej gumy do żucia…
Jechaliśmy drogą stanową numer dziewięćdziesiąt cztery i właśnie minęliśmy Milwaukee. Z lekkim utęsknieniem spojrzałam, jak krajobraz wokół mnie zmienia się z wielkomiejskiego w wiejski. Za oknem nie było już wysokich budynków metropolii, tylko niekończące się lasy i pola kukurydzy. W pewien sposób lubiłam zgiełk swojego rodzinnego Chicago. W tłumie nikt nie zwracał na mnie niepotrzebnej uwagi, byłam jedną z wielu nastolatek przemierzających ulice miasta. Nie lubiłam zwracać na siebie uwagę. Anonimowość bardzo mi odpowiadała. W miejscu, gdzie miałam się znaleźć za trzydzieści minut nie mogłam na to liczyć. Newburg było małym miasteczkiem w hrabstwie Washington i liczyło zaledwie tysiąc dwustu mieszkańców. Nie mieli własnej szkoły, Walmarta czy nawet McDonalda. Większość mieszkańców pracowała na farmie warzywnej lub w małych miejscowych knajpkach. To oznaczało zero anonimowości.
— Już nie daleko — odezwał się niespodziewanie ojciec. Nie odpowiedziałam. Na początku drogi dałam mu jasno do zrozumienia, że nie mam nastroju na żadne rozmowy z nim. Nie nalegał tylko włączył głośniej radio i ciszę między nami wypełniła muzyka. Byłam mu za to wdzięczna. Miałam naprawdę dość jakichkolwiek rozmów, bo każda z nich wyglądała dokładnie tak samo. Ojciec ucinał tematy, które mnie interesowały, tłumacząc tym, że nie chce mnie w to wszystko mieszać. Nie wiem, jak on zamierzał nie mieszać mnie w kwestie tak mocno dotyczące mojej osoby.
Moi rodzice pobrali się dokładnie dwadzieścia lat temu. Dwa lata później na świecie pojawiłam się ja ich jedyna córka. Okres dziecięcy wspominam bardzo dobrze, wydaje mi się, że byliśmy dobrą rodziną spędzającą wspólnie wolny czas. Miałam mnóstwo dobrych wspomnień. Nie wiem dokładnie, kiedy to się zmieniło. Praca taty jako dziennikarza sportowego wymagała od niego sporo zaangażowania, a im wyżej wspinał się po drabinie kariery, tym bardziej brakowało go w domu. Mama prowadziła butik z elegancką odzieżą i w pewnym momencie, to zajęcie stało się całym jej życiem. Nagle nie było już wspólnych kolacji, wyjść do kina, spacerów po parku. Każdy dzień zdawał się oddalać nas od siebie. Rodzice w pośpiechu mijając się w drzwiach, wypijali poranną kawę i zapowiadali, że wrócą później. Ja wychodziłam do szkoły, a kiedy wracałam do pustego mieszkania zajmowałam się swoimi sprawami. Być może w taki sposób żyło większość rodzin w Chicago. Wpadali w wir pracy by żyło się im lepiej. To prawda, że materialnie nic naszej rodzinie nie brakowało. Mieliśmy piękne, dobrze zlokalizowane mieszkanie niemal w centrum, dobry samochód i stać nas było na markowe ubrania. Potem jednak zaczęły się kłótnie. Matka zarzucała ojcu pracoholizm, on jej brak zainteresowania rodziną. Kłótnie zmieniały się w głośne awantury, pełne wzajemnych obwinień o to, co się dzieje. Padały ostre słowa, oskarżenia o zdrady i wreszcie zabrzmiało słowo rozwód.
— Rozwodzimy się. Nie chcemy, by to miało na ciebie zły wpływ, dlatego to lato spędzisz u babci — oznajmiła któregoś dnia mama.
— Dlaczego? Zapisałam się na letni kurs w szkole rysunku — pisnęłam, mocno nie zadowolona z takiego przebiegu zdarzeń. Ten kurs był dla mnie szalenie ważny.
— Nie chcemy byś cierpiała. To dla twojego dobra — powiedział ojciec, stając po stronie matki. Nie było szans na jakąkolwiek dyskusję z nimi. Nie interesowało ich, że pół roku czyściłam stoliki w McDonaldzie, aby zarobić sobie sama na ten kurs, że mi bardzo na nim zależało. Oni mieli swój plan. W ten sposób znalazłam się na drodze dziewięćdziesiąt cztery i zmierzałam właśnie do Newburg.
— Masz ochotę na kawę? — zagadał ojciec, kiedy na horyzoncie pojawiła się stacja benzynowa.
— Nie — odpowiedziałam chłodno, nawet nie zerkając w jego stronę.
— Wiem, że jesteś zła. Zrozum, że tak będzie lepiej — powiedział.
— Nie wiem dla kogo — warknęłam. Tylko oni uważali, że usunięcie mnie z Chicago i z tego całego rozwodu jest dobrym pomysłem. Wydawało im się, że będąc sto dwadzieścia mil od nich mniej przeżyję ich rozstanie? Odległość nic nie zmieniała. Rozwód rodziców był dla mnie ciosem, czy miałam go przeżywać w Newburg czy w Chicago. Wlepiłam wzrok za okno i udawałam, że podziwiam krajobraz. Nie chciałam, by ojciec cokolwiek więcej mówił. Chyba zrozumiał mój przekaz, bo już więcej się nie odezwał. Nie byłam u babci Nancy od czterech lat. Jako dziecko lubiłam to miejsce i niemal każdego lata odwiedzaliśmy ją całą rodziną. Babcia była wspaniałą kobietą i w pewnym sensie odczuwałam radość, że spędzę z nią czas. Ona jedyna rozumiała moją pasje artystyczną. Sama była malarką, miała ogromny talent. Odkąd pamiętam marzyłam, że kiedyś jej dorównam i tak jak ona będę mieć wystawę swoich prac. Malowałam od dziecka i zawsze to sprawiało mi największą przyjemność. Potrafiłam godzinami siedzieć w swoim pokoju i tworzyć kolejne rysunki. Tylko ja, czysta kartka i emocje, które mogłam na nią wylać. Przydrożny znak poinformował nas, że wjechaliśmy już do Newburg. Mijaliśmy kolejne domy typowe dla małych miejscowości, parterowe z kolorowymi elewacjami, wzdłuż drogi rosły wysokie drzewa, a na podjazdach stały wysłużone samochody. Przejechaliśmy most nad Milwaukee River i skręciliśmy w prawo na Hickory Road, gdzie znajdował się dom babci. Domy stały równo w sporych odległościach od siebie po lewej stronie asfaltowej ulicy, każdy budynek otaczał spory kawałek ziemi bez jakiegokolwiek ogrodzenia za to z wielkimi drzewami których nazw nie znałam. Po drugiej stronie ulicy było rozległe pole kukurydzy. Hickory była jedną z obrzeżnych dróg miasteczka i prowadziła dosłownie donikąd. Było w tym coś takiego, co dawało człowiekowi poczucie spokoju. To zupełnie coś innego niż mieszkanie przy ruchliwej ulicy Chicago. Podejrzewałam, że tą ulicą przejeżdża raptem kilka samochodów dziennie.
— Jesteśmy — powiedział tryumfalnie ojciec i wjechał na szeroki podjazd pod same drzwi garażowe. Dom babci miał jasnobrązową elewację i czerwony dach, wyglądał na swój sposób bardzo urokliwie. Przed oknami znajdowały się kwiatowe rabatki, a z tyłu sad. Przypomniałam sobie, dlaczego tak bardzo uwielbiałam to miejsce. Przesiadywałam godzinami w sadzie i szkicowałam drzewa delektowałam się ciszą i spokojem. Wysiadłam z samochodu i odetchnęłam głęboko delektując się czystym powietrzem tego miejsca. Białe drzwi wejściowe otwarły się i na progu pojawiła się babcia Miała na sobie sukienkę w czerwone drobne kwiaty, a siwe włosy upięte w luźny kok. Na jej twarzy pojawił się szeroki, przyjazny uśmiech, po czym rozpostarła ramiona, a ja podbiegłam do niej i uściskałam mocno. Nic nie mówiłam rozpływając się ciepłem uścisku, jej bliskość była niczym tysiące słów.
— Dobrze, że jesteś słoneczko — powiedziała, nie wypuszczając mnie z objęć. Trzasnęły drzwi samochodu i na podjeździe stanął mój ojciec. Odsunęłam się od babci i spojrzałam na niego. Wyglądał na mocno zmieszanego, kiedy wpatrywał się w swoją matkę.
— Witaj synu — powiedziała bardzo oficjalnie.
— Wypakuję rzeczy Carmen — poinformował. Babcia nie odpowiedziała, tylko poprowadziła mnie do domu. Dziadek Mark wyłonił się z salonu i teraz to jego podeszłam uścisnąć.
— Podróż minęła spokojnie? — zagadnął mnie.
— Tak — odparłam. Dziadek pogłaskał mnie po głowie, jak to miał zawsze w zwyczaju.
— Przygotowaliśmy dla ciebie pokój w dawnej pracowni babci — poinformował z uśmiechem. Odpowiedziałam mu tym samym. Dom dziadków nie był wielką posiadłością. Skromny salon połączony z kuchnią był zbiorem różnych mebli pamiętających jeszcze lata sześćdziesiąte. Miał jednak swój nieodparty urok. W końcu korytarza znajdowała się łazienka, a na lewo sypialnia dziadków. Mój pokój był na prawo obok wejścia do garażu. Niegdyś była to pracownia babci, gdzie stały sztalugi i płótna. Uwielbiałam to miejsce. Jako dziecko z podziwem patrzyłam na rozpoczęte prace i przybory do malowania. Ojciec wniósł dwie moje walizki do korytarza. Wymienił z rodzicami lekko zakłopotane spojrzenia. Uznałam, że powinnam dać im czas na chwilę prywatnej rozmowy.
— Pójdę zobaczyć pokój — poinformowałam, po czym zniknęłam w głębi korytarza ciągnąc za sobą obie walizki. Pokój był mały, ale przytulny. Pod oknem stało pojedyncze łóżko, na którym zapewne babcia złożyła świeżą pościel, obok szerokie biurko, na którym leżały przybory malarskie. Podeszłam by zobaczyć farby i ołówki schludnie poukładane w drewnianych pudełkach. Była jeszcze tylko szafa i fotel we wściekle zielonym kolorze. W sumie, nic więcej mi nie było potrzeba. To lato miałam zamiar spędzić na malowaniu. Skoro odebrano mi możliwość udziału w kursie, chciałam jak najwięcej ćwiczyć tutaj pod okiem babci. Z korytarza dobiegł mnie podniesiony głos dziadka. Nigdy nie słyszałam, aby krzyczał. Było dla mnie jasne, że poruszyli temat rozwodu, na co mój ojciec zapewne zareagował niezbyt dobrze. Nie chciałam, aby się kłócili. Miałam serdecznie dość awantur. Wyszłam z pokoju głośno zamykając drzwi, by usłyszeli moje ponowne pojawienie się na korytarzu. Zamilkli. Spojrzałam na nich. Ojciec był zły. Poznałam to po sposobie w jakim marszczył brwi i spoglądał na swojego ojca. Dziadek Mark miał całkiem podobny wyraz twarzy.
— Pokój jest świetny — oznajmiłam.
— Pewnie byś coś zjadła słoneczko? — zagadnęła babcia.
— Chętnie — odpowiedziałam.
— Davidzie zostaniesz na obiedzie? — zapytała syna, ale po jego zaciętej minie dobrze wiedziałam jaka będzie odpowiedź.
— Pojadę już — rzekł spokojnie. Popatrzyłam na ojca z lekkim wyrzutem. On też nie widział swoich rodziców od czterech lat. Wtedy byliśmy tu całą rodziną na weekend. Nie mogłam zrozumieć, czemu nie chce spędzić z nimi choć kilku godzin.
— Może odpocznij chwilę przed drogą — nalegała babcia.
— Muszę być w pracy o siedemnastej — poinformował. Typowe. Cóż mogło być ważniejsze od spędzenia chwili z rodziną, jak nie jego wymagająca praca. W żaden sposób mnie to nie zdziwiło. Dziadek bez słowa przeszedł do kuchni i sądząc po jego minie, coś niezbyt miłego cisnęło mu się na usta. Spojrzałam na ojca z wyrzutem, po czym ruszyłam za dziadkiem.
— W takim razie pa — powiedziałam jedynie. Jeśli liczył na uścisk czy jakiś inny rodzaj czułego pożegnania, to z mojej strony nie było mowy bym mu to dała. W głębi serca byłam na niego zła. Babcia zdawała się być lekko zmieszana naszym zachowaniem i odprowadziła go do samochodu. Nie miałam potrzeby się z nim żegnać. Dziadek usiadł w swoim czarnym skórzanym fotelu i po sposobie w jakim zaciskał zęby wiedziałam, że jest zły. Należał do osób, które trudno jest wyprowadzić z równowagi. Zawsze był opanowany i łagodnie usposobiony. W młodości był wojskowym, co nie mieściło mi się w głowie, bo miałam obraz surowego amerykańskiego żołnierza, a nie poczciwego zawsze uśmiechniętego weterana jakim był mój dziadek. Usiadłam przy stole i cierpliwie czekałam na powrót babci. Jeśli chciała zamienić ze swoim synem kilka słów sam na sam, to chyba się jej to nie udało, bo szybko usłyszałam odgłos silnika samochodu i mój ojciec odjechał. Typowe dla niego. Tata nie potrafił rozmawiać. Wydawało mi się, że skoro jest dziennikarzem, to rozmowy powinny być jego domeną, a tym czasem on nie potrafił prowadzić dyskusji na poważny temat. Rozwód był w naszym domu tematem tabu od samego początku, gdy padły te słowa. Zarówno ojciec jak i matka nie potrafili przeprowadzić ze mną jednej poważnej rozmowy i przez ostatnie tygodnie zachowywali się, jakbym nie była świadoma tego co się dzieje. Chyba nie zdawali sobie sprawy, ile ich awantur zdążyłam wysłuchać.
— Masz ochotę na naleśniki z czekoladą i owocami? — zapytała babcia, wkraczając do kuchni.
— Wiesz, że je uwielbiam — powiedziałam posyłając jej szeroki uśmiech. Naleśniki babci smakowały zawsze i wszędzie. Mama powiedziałaby, że to nie jest obiad, a co najwyżej deser, ale jej tutaj nie było. Mogłam jeść co chciałam. Babcia podeszła do kuchennych szafek i zaczęła przygotowywać ciasto naleśnikowe. Podniosłam się by jej pomóc, ale nakazała mi usiąść.
— Opowiadaj słoneczko, co u ciebie — poleciła. Nie bardzo wiedziałam o czym mam jej opowiadać. Zupełnie nie potrafiłam mówić o sobie. Nie byłam gadułą.
— Wybrałaś uczelnie? — zapytał dziadek.
— Tak. City College w Chicago — powiedziałam dumnie.
— Sztuka? — upewniła się babcia.
— Oczywiście, że tak — odpowiedziałam. Babcia zareagowała na to szerokim uśmiechem. Chyba tylko ona jedna mogła pochwalić mój wybór uczelni. Kiedy zaczął się etap wyboru, moja mama podstawiała mi pod nos sterty ulotek z różnych uczelni, które nazywała ambitnymi. Studiowanie sztuki było dla niej najgłupszym wyborem mojego życia. Uważała, że powinnam wybrać uczelnie z jakimś biznesowym kierunkiem i w przyszłości zająć się własnym przedsięwzięciem albo pomóc jej przy butiku. Kompletnie nie rozumiała, że to mnie nie interesowało. Według niej rysunek, mógł być tymczasowym zainteresowaniem, hobby, ale nie pomysłem na przyszłość.
— Nie możesz zajmować się tymi głupotami, tylko pomyśl realnie o swojej przyszłości — powiedziała kiedyś, zastając mnie przy szkicowaniu na dodatkowe zajęcia z rysunku. Każdego dnia wyrzucała mi, że zaniedbuję naukę zajmując się bazgraniem. Nie umiałam się jej postawić i choć spróbować wyjaśnić, jak bardzo jest to dla mnie ważne, nie rozumiała mnie. Po za tym, nic nie zaniedbywałam. Szkołę średnią ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami i właściwie miałam wstęp na wiele dobrych uczelni. Tym bardziej mój ostateczny wybór rozzłościł rodziców.
— To bardzo dobra uczelnia — powiedziała. — Moja znajoma tam wykładała. Pewnie już jest na emeryturze, ale to była naprawdę uzdolniona artystka — wspomniała babcia.
— Wiem. Bardzo się cieszę, że się dostałam właśnie tam — powiedziałam poważnie. Zaplanowałam wyprowadzić się z domu i zamieszkać w akademiku, mimo że uczelnia była w moim rodzinnym mieście. Przyznano mi całkiem spore stypendium, które dawało mi taką możliwość. Nie byłam pewna, czy po powrocie z tych wakacji będę miała własny dom. Rodzice mieli się rozwieść, więc to było jasne, że miejsce, które nazywałam domem, nie będzie już istnieć. Jedno z nich zapewne się wyprowadzi. Może oboje się wyprowadzą, a nasze mieszkanie zostanie sprzedane? Nie wiedziałam jaki mają właściwie plan i czy w nim jestem uwzględniona? Byłam w takim wieku, że po rozwodzie żadne z nich nie musiało brać za mnie odpowiedzialności. Nie czułam się na to gotowa.
— Będziesz tęsknić za liceum? — zapytała babcia.
— Nie — odpowiedziałam szybko. Licealne lata nie miały dla mnie większego znaczenia. Mówi się, że to okres burzliwych przyjaźni, pierwszych miłości i emocjonalnych zawirowań. Dla mnie takie nie było. Najpierw nastał czas pandemii i nauka zdalna, więc nie było wielu okazji z kimś się poznać. Jakoś nie potrafiłam nawiązywać znajomości przez internet. W sumie nawet nie próbowałam, bo wydawało mi się to szalenie dziwne pisać z kimś. Skupiłam się na nauce. Kiedy wróciliśmy do szkoły okazało się, że chyba tylko ja nie miałam znajomych. Ciężko było dołączyć do jakiejś popularnej grupy, która zawiązała się w czasach izolacji. Miałam ogromny problem w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Najzwyczajniej paraliżował mnie strach, kiedy ktoś niespodziewanie się do mnie odezwał. Moje milczenie odbierano jako wyniosłość. W liceum szybko zyskałam opinię zadufanej w sobie snobki. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego, w ten właśnie sposób mnie odbierano, bo nie byłam taka. Moim problemem był strach przed mówieniem. Potrafił sparaliżować mnie podczas zajęć czy na korytarzu, kiedy ktoś pytał o notatki. Głos wiązł mi się gdzieś w gardle i na samą myśl, że coś powiem, robiło mi się słabo. Wiele razy próbowałam z tym walczyć, ale bezskutecznie.
— W dziwnych czasach przyszło ci żyć słoneczko — westchnął dziadek.
— Połowę liceum siedziałam na nauce zdalnej. Nie było okazji się z kimś tak naprawdę polubić — powiedziałam rzeczowo.
— Pamiętasz Melanie? — zapytała babcia. — Tego roku spędza lato w domu i już o ciebie pytała. Mam nadzieję, że dogadacie się i będziesz się u nas dobrze bawić — westchnęła i włączyła mikser, by połączyć składniki ciasta na naleśniki. Melanie była w moim wieku. Pamiętałam ją z czasów dziecięcych, kiedy przyjeżdżałam do babci podczas wakacji. Ostatni raz widziałyśmy się sześć lat temu, kiedy złośliwie obcięła ogon, mojemu ukochanemu kucykowi Pony. Pamiętam, że bardzo mi było przykro. Nie umiałam powiedzieć, czy lubiłam Melanie na podstawie tych wspomnień. Była dziewczynką zupełnie nie podobną do mnie. Wygadana, ruchliwa i przemądrzała. Ale to było sześć lat temu i mogła się całkowicie zmienić. Pojawiła się we mnie jakaś szalona nadzieja, że się polubimy i spędzimy w jakiś ciekawy sposób to lato. Czułam, że potrzebuję nauczyć się zdobywać znajomych. Miałam mocne postanowienie, że na studiach będę bardziej śmiała. Naprawdę nie chciałam być odludkiem.
— Na pewno się polubicie — zapewnił mnie dziadek i posłał szeroki uśmiech. Naprawdę na to liczyłam. Babcia przygotowała patelnie i postawiła ją na płycie. Obserwowałam z uwagą, jak po chwili wylewa na nią gęste ciasto a po kuchni rozniósł się jego słodki zapach. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam domowe naleśniki. Mama od dawna nie gotowała w domu. Jadałam na szkolnej stołówce, gdzie każde jedzenie miało mdły smak.
— Dzień dobry — usłyszałam piskliwy głos z korytarza. Babcia wychyliła się przez drzwi.
— Wchodź Melanie. Właśnie trafiłaś na naleśniki.
— Nigdy nie odmawiam pani naleśników — zaśmiała się dziewczyna i po chwili pojawiła się w drzwiach kuchni. Melanie była bardzo wysoka i szczupła. Ubrana w króciutkie jasne spodenki i czerwony top prezentowała swoją ładnie opaloną skórę. Jej jasne blond włosy sięgały do ramion a ich końcówki były wściekle fioletowe. Spojrzała na mnie, ale nie uśmiechnęła się. Mierzyła mnie z góry na dół, jakby oceniając to jak wyglądam i jak jestem ubrana.
— Hej — ośmieliłam się powiedzieć jako pierwsza.
— Cześć — odpowiedziała i przeszła przez kuchnie, by usiąść obok mnie. Poczułam nieprzyjemny nerwowy skurcz żołądka. Obawiałam się co nastąpi teraz po przywitaniu. Melanie przyszła tu z nastawieniem, że się zaprzyjaźnimy i zaraz przekona się, że nie jestem na tyle fajną osobą, by wzbudzić w niej sympatię. Nie wiedziałam, jak mam sprawić, by mnie polubiła. Co miałam powiedzieć?
— Mówiłam Carmen, że na nią czekałaś — wtrąciła babcia.
— No jasne — powiedziała i zerknęła na mnie — W Newburg nie ma ani jednej dziewczyny w moim wieku. Jedyne towarzystwo to bracia Cook. Oni są naprawdę fajni, ale to jednak faceci — zaśmiała się głośno. Jej śmiech był zbyt głośny i piskliwy.
— Chyba pamiętam Aidena — przypomniałam sobie.
— Tak Aiden jest w naszym wieku, a jego brat Ash jest kilka lat młodszy, kiedy tu byłaś ostatnim razem był u babci na Florydzie — przypomniała mi. — Ash to jeszcze dzieciak, ale kręci się przy nas cały czas. Przynajmniej jest z kim pograć. Lubisz grać w kosza? — zapytała na co wzdrygnęłam się. Nie lubiłam. Każda aktywność sportowa była dla mnie trudna. W szkole średniej było mnóstwo tego typu zajęć, a ja w żadnej nie wykazywałam szczególnych uzdolnień.
— Średnio — odpowiedziałam.
— My lubimy pograć, W sumie, nie ma tu wielu opcji na spędzenie wolnego czasu. Zawsze możemy pojechać do West Bend. To nie daleko. Tam chodziłam do liceum. To w prawdzie nie Chicago, ale prędzej coś da się porobić — powiedziała. Babcia odwróciła naleśniki, które zaskwierczały na patelni. Milczałam, bo nie wiedziałam co powinnam teraz powiedzieć. Nie miałam zielonego pojęcia jak się spędza czas ze znajomymi, bo nigdy tego nie robiłam. Znajomi z liceum ciągle gdzieś wychodzili, kiedy już zniesiono wszystkie obostrzenia. Słyszałam, jak umawiali się na kino, jedzenie, zakupy. Mnie nikt nigdy na takie wyjście nie zaprosił.
— Coś wymyślimy. Za kilka tygodni jest festyn na farmie. Zawsze jest fajny. Mamy też Casey’s gdzie można posiedzieć i coś zjeść. Pracuję tam trzy dni w tygodniu po kilka godzin. Ale większość czasu spędzamy właśnie w parku, grając w kosza — kontynuowała Melanie.
— Fajnie — westchnęłam z niepewnością. Babcia spojrzała na mnie jakby z lekkim niepokojem, chyba dostrzegła moje zdenerwowanie.
— Na pewno będzie fajnie — powiedziała, uśmiechając się do mnie szeroko. Odpowiedziałam jej niepewnym uśmiechem. Podała nam po naleśniku oblanym czekoladą i posypanym owocami.
— Dziękuję — odpowiedziałam grzecznie, a Melanie już wzięła się za jedzenie swojej porcji.
— Pani Evans to jest wyśmienite — pochwaliła.
— Jedzcie słoneczka — zachęciła babcia. Melanie nadal pochłaniając swoją porcję wyciągnęła swój telefon z kieszeni szortów. Coś pospiesznie na nim poklikała.
— Bracia Cook już na nas czekają w parku — poinformowała.
— Teraz? — zdziwiłam się. Miałam w planach się najpierw rozpakować i poukładać swoje rzeczy w szafie. Spędzić to popołudnie z dziadkami.
— No tak — odparła Melanie. Spojrzałam na babcie chyba z nadzieją, że uzna, iż powinnam zostać w domu, ale ona nic nie powiedziała tylko wróciła do smażenia naleśników. Zrozumiałam, że muszę jednak iść z Melanie. Nie byłam pewna czy powinnam się przebrać po podróży, bo miałam na sobie gładką bawełnianą sukienkę lekko marszczoną w pasie. Mel bardzo szybko zjadła swojego naleśnika i kiedy babcia chciała jej dać drugiego, odmówiła twierdząc, że musimy już iść. Podniosła się z krzesła i w drzwiach już czekała aż ja zjem.
— Szybko wrócę. Chce się jeszcze rozpakować — zapowiedziałam.
— Nie spiesz się. Możesz się rozpakować jutro — powiedziała babcia posyłając mi swój przyjazny szeroki uśmiech. Chyba chciała mi dodać otuchy widząc moje zdenerwowanie wyjściem. Wzięłam głęboki oddech i opuściłyśmy z Melanie dom dziadków. Tak jak mi się wydawało dziewczyna była bardzo wysoka, przewyższała mnie niemal o głowę. Miała też zgrabniejszą figurę. Nie byłam tak szczupła jak ona. Ruszyłyśmy na lewo Hickory Road. Mel szła krok przede mną. Mijałyśmy kolejne domy przy ulicy. Wyglądały niemal tak samo, jak dom babci. Różniły się jedynie elewacjami i kolorem dachu.
— Jakie jest Chicago? Chciałabym tam kiedyś pojechać — zagadnęła Melanie.
— Jest duże — odpowiedziałam krótko.
— Pewnie jest mnóstwo fajnych sklepów i miejsc, gdzie można spędzić czas — westchnęła.
— Tak — odparłam bez większego entuzjazmu. Obejrzała się na mnie jakby oczekiwała, że zacznę opowiadać w jakich sklepach robię zakupy i gdzie spędzam czas ze znajomymi. Tym czasem ja nie miałam dla niej ciekawych opowieści. Na zakupy chodziłam z czystego przymusu, bo bezsensowne szwendanie się po sklepach mnie nudziło. W galeriach handlowych zawsze były ogromne tłumy, więc wybierałam mniejsze butiki, by uniknąć gwaru. Na zakupy zwykle chodziłam sama lub z mamą, jeśli miała na to czas.
— W West Bend jest duże centrum handlowe. Pojedziemy tam kiedyś. Poznam cię z moimi przyjaciółkami — zapowiedziała Melanie.
— Dobrze — odparłam cicho. Nie mogłam jej powiedzieć, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie chciałam złamać mojego postanowienia, że będę bardziej otwarta. Dotarłyśmy do końca ulicy. Minęłyśmy ostatni dom i dostrzegłam, że znalazłyśmy się na placyku, gdzie rosło kilka drzew, a za wysokim ogrodzeniem znajdowało się boisko do koszykówki z czerwonym podłożem. Były tam też dwa piknikowe stoliki z odrapaną zieloną farbą. Na jednym z nich siedział wysoki chłopak o piaskowych włosach. Na nasz widok zeskoczył ze stolika i uśmiechnął się szeroko. Miał piękny przyjazny uśmiech.
— Aidena znasz — powiedziała Melanie. Znałam Aidena Cooka, ale pamiętałam go jako chudego chłopca z piegowatą twarzą. Jeszcze cztery lata temu, gdy byłam tu latem odwiedziłam z babcią jego dom. Nie spędziliśmy ze sobą wtedy wiele czasu, bo pomagał ojcu przy samochodzie. We wcześniejszych latach pamiętam, że bawiliśmy się razem, ale to były odległe wspomnienia z chwil, kiedy byłam dzieckiem. Teraz stał przede mną niemal dorosły bardzo atrakcyjny mężczyzna.
— Cześć — powiedział i wyciągnął ku mnie rękę. Wzdrygnęłam się na ten gest, ale jednak. podałam mu dłoń, by delikatnie ją uścisnął.
— Cześć — odpowiedziałam niemal szeptem.
— Hejka — usłyszałam piskliwy głos i zauważyłam drugiego chłopca, który z zapałem biegał po boisku kozłując piłkę. Zamarkował rzut, a piłka odbiła się od obręczy i nie wpadła do kosza. Melanie zaśmiała się głośno.
— Fajtłapa. I ty chcesz należeć do drużyny — skomentowała jego poczynania. Chłopak spojrzał na nią ze złością.
— Ty byś to zrobiła lepiej?
— Oczywiście, że tak — odpowiedziała Melanie i wbiegła na boisko by odebrać mu piłkę. Obserwowałam przez chwilę jak dziewczyna próbuje go ograć i wreszcie zdobywa piłkę, po czym wykonuje perfekcyjny rzut z wyskoku. Melanie była naprawdę zwinna.
— Pamiętasz mojego brata Ashera? — zapytał mnie Aiden, stając obok mnie przy siatce oddzielającej boisko.
— Tak — odpowiedziałam. Młodszy z braci Cook po raz kolejny spróbował celnie trafić do kosza, ale i tym razem mu się nie udało. Melanie znów się roześmiała.
— I to jest przyszła gwiazda spartanów z West Bend — zakpiła.
— Mam całe lato, żeby trenować — warknął na nią Asher.
— Życzę powodzenia — nadal śmiejąc się, powiedziała Melanie. Ash wyglądał na zirytowanego, kiedy tak patrzył w jej stronę.
— Oni tak zawsze. Potrafią się przekomarzać godzinami — skomentował Aiden i wszedł na boisko, a ja ruszyłam za nim. Asher spojrzał na mnie. Wyglądał jak mniejsza kopia swojego brata. Te same piaskowe włosy, ładny uśmiech i piegowaty nos. Był bardzo chudy, ale nie tak wysoki jak brat.
— Łap — krzyknął w tym samym momencie, kiedy rzucił piłką w moim kierunku. Nie miałam możliwości, by jakkolwiek zareagować. Piłka uderzyła mnie w ramię i opadła na ziemię. Melanie roześmiała się po raz kolejny. Ash popatrzył na mnie krytycznie. — Chyba nie pogramy — skomentował, po czym podniósł piłkę. W kosza grałam tylko kilka razy na zajęciach i jak większość gier zespołowych nie lubiłam go. Chyba nigdy w życiu nie trafiłam do obręczy. Moja znajomość tej gry kończyła się na kozłowaniu, a i to nie zawsze mi wychodziło.
— Będzie przecież ten cały Martin — westchnęła Melanie.
— No tak. Obiecał, że wpadnie tu po obiedzie — odezwał się Aiden. Ash wrócił do swoich prób trafienia do kosza z wyskoku i kiedy piłka kolejny raz nie trafiła w obręcz, zaklął siarczyście.
— Martin mnie podszkoli — oświadczył z nadzieją. Nie miałam pojęcia kim był wspominany Martin, ale wrodzona nieśmiałość wygrała z moją ciekawością i nie zapytałam. Melanie podeszła do mnie i Aidena uśmiechając się szeroko.
— Mówicie o nim, jakby był jakimś super bohaterem — mruknęła.
— Bo jest — zawołał Ash. Złapał piłkę i podbiegł do nas — On od dziecka gra w kosza. Jego drużyna zdobyła puchar stanu, a on zdobył największą ilość punktów z sezonie. Pewnie będzie grał w Orlando Magic — opowiedział z przejęciem.
— Z tą kontuzją, to chyba nie bardzo — powiedział Aiden. Nie miałam pojęcia o czym oni mówią i Melanie chyba zauważyła moją całkowitą dezorientację.
— Cztery lata temu, kiedy byłam na obozie był tu na lato jakiś chłopak. Koszykarz z Orlando. Był po kontuzji kolana. Podobno wielka gwiazda. Przyjechał i w tym roku do ciotki — opowiedziała. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem już o czym mowa.
— Martin jest świetny — westchnął Asher.
— Podoba ci się? — zakpiła Melanie.
— Spadaj Mel — warknął na nią, ale ona nadal zaśmiewała się ze swojego żartu. Stojąc tak z nimi czułam się lekko zmieszana. Czułam całą sobą, że do nich nie pasuję. Byli głośni, ruchliwi i momentami mało przyjaźni wobec siebie. Przerażała mnie wizja grania z nimi w kosza a widziałam, że jest to część ich życia i bardzo to lubili. Wiadomość, że miał się pojawić tu niejaki Martin dała mi nadzieję, że będę mogła jedynie być obserwatorem ich gry. Melanie i Ash nadal się przekomarzali, a Aiden spoglądał na nich krytycznie. Był spokojniejszy od tej dwójki. Poczułam, że z kimś takim jak on, mogłabym się naprawdę zaprzyjaźnić.
— Newburg to nie Chicago. Prawda — zagadnął i skierował się znów na ławkę, na której siedział, gdy przyszłyśmy. Bezwiednie ruszyłam za nim.
— Lubię to miejsce — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zawsze mi się podobało, że babcia mieszka na prowincji i od czasu do czasu mogliśmy odpocząć od zatłoczonych ulic Chicago odwiedzając ją.
— Ja chyba też. Jest tu po prostu spokojnie. Lubię spokój.
— Ja też — powiedziałam szybko. Aiden usiadł na stoliku, a ja przystanęłam przy nim i spojrzałam na boisko, gdzie Mel nadal droczyła się z Ashem. Ona się z niego naśmiewała, a on złościł się coraz bardziej. Nie do końca mi się podobało ich zachowanie. Aiden spojrzał ponad moim ramieniem i uśmiechnął się. Obróciłam głowę i zobaczyłam, że w naszym kierunku zmierza chłopak. Od razu domyśliłam się, że to właśnie wspominany Martin. Szedł wolnym krokiem i spoglądał na boisko. Był wysoki i postawny. Jego brązowe lekko falowane włosy w promieniach słońca miały miedziany odcień. Miał pociągłą twarz i wysokie kości policzkowe, a mocno zarysowana szczęka sprawiała, że wyglądał wręcz groźnie. Miał na sobie czarne jeansowe spodnie, a na jasny podkoszulek narzuconą koszule w czerwoną kratę.
— Cześć — powiedział Aiden i chłopak spojrzał na niego. Nie uśmiechnął się.
— Hej — odpowiedział zadziwiająco niskim, lekko zachrypniętym głosem. Podszedł bliżej i obdarzył mnie krótkim, chłodnym spojrzeniem.
— To jest Carmen — przedstawił mnie. Martin zmierzył mnie wzrokiem, ale nic nie powiedział, co wydawało mi się trochę niegrzeczne. Sama też nic nie powiedziałam. Nagle obok pojawił się Asher i Melanie. Ash bez zbędnych wstępów uniósł rękę, by przybić mu piątkę. Martin jakby od niechcenia przywitał się z nim w ten sposób.
— Fajnie, że jesteś — powiedział radośnie.
— Cześć młody — odpowiedział mu, z lekkim krzywym uśmiechem.
— Jestem Melanie. Miło cię poznać — dziewczyna podeszła, wyciągając ku niemu dłoń, a on ją uścisnął obdarzając krótkim spojrzeniem.
— Martin — powiedział.
— Wiem. Sporo się na twój temat nasłuchałam od Asha przede wszystkim — zaśmiała się Melanie. Martin w żaden sposób nie zareagował na jej uwagę, tylko cofnął się o krok.
— Zagramy — zaproponował natychmiast Asher. Wyglądał na mocno podekscytowanego pojawieniem się Martina. Tym czasem chłopak spojrzał na boisko jakby z lekką niepewnością. W jego spojrzeniu zauważyłam coś dziwnie niepokojącego. Chyba w taki sam sposób, ja patrzyłam na to boisko. Tak jakbym się bała tam wejść. Musiało mi się wydawać, bo przecież on był gwiazdą koszykówki i nie powinien odczuwać strachu na myśl o meczu.
— Możemy pograć — odpowiedział całkowicie obojętnie. Asher aż podskoczył z podekscytowania i spojrzał na brata.
— Weź Melanie. Ona dobrze gra — polecił Ash, na co Martin tylko skinął głową. Aiden zeskoczył ze stolika i stanął obok mnie.
— Idziemy — polecił mi. Asher i Melanie pierwsi dotarli na boisko. Dziewczyna za kozłowała piłką i wykonała trafny rzut do kosza, po czym spojrzała na Martina zapewne wyczekując pochwały. On jednak nie skomentował w żaden sposób jej popisu. Nie wiem czy nawet to widział, bo cały czas miał dziwny obojętny wzrok wlepiony w podłoże boiska. Chciałam powiedzieć Aidenowi, by nie podawali mi piłki, ale gdy obok nas kroczył Martin nie potrafiłam wykrztusić z siebie nawet pojedynczego słowa. Jego obecność w jakiś sposób mnie krępowała. Chłopak wkroczył na boisko bardzo wolnym krokiem i wydawało mi się, że wcale nie chce tu być. Asher rzucił piłkę w jego kierunku, a on złapał ją zręcznie i odbił od ziemi kilka razy tak, jakby sprawdzał czy dobrze działa. Jego twarz pozostała jednak niewzruszona.
— Zaczynajcie — polecił Aiden. Ustawił się przy środkowej linii, a ja nie miałam zielonego pojęcia, gdzie mam stanąć i co robić. Próbowałam sobie na szybko przypomnieć podstawowe zasady tej gry. Wiedziałam, że trafia się do kosza, ale zupełnie nie pamiętałam, za jakie rzuty przyznawane są większe punkty, czy o co chodziło w tych całych krokach. Martin westchnął ciężko, po czym rzucił piłkę do Melanie, która ruszyła kozłując nią przy bocznej linii boiska. Asher natychmiast pojawił się przy niej próbując ją zatrzymać. Martin przeszedł kilka kroków środkiem i przyglądał się jej poczynaniom. Dziewczyna zrezygnowała z walki z Ashem i odrzuciła piłkę do Martina, który złapał ją, po czym z bardzo daleka wykonał rzut. Byłam pewna, że z tak daleka nie ma najmniejszych szans trafić, ale się pomyliłam. Piłka idealnie wpadła do obręczy.
— Brawo — pisnęła Melanie i widziałam, że szuka wzrokiem jego spojrzenia. Martin jednak nawet na nią nie spojrzał i w żaden sposób nie ucieszył się ze zdobytego punktu. Asher zebrał piłkę spod kosza i podał bratu, on ruszył z nią pod kosz i zwinnie ominął Melanie. Wyskoczył i trafił. Był niemal tak wysoki, jak Martin i bardzo zwinny. Teraz Melanie podała piłkę spod kosza do Martina, a Asher ganiał za nią, kiedy ci wymieniali szybkie podania, aż dotarli dośrodkowej linii boiska. Był zbyt niski by przechwycić piłkę. Ustawiłam się na naszej połowie boiska mając nadzieję, że w tym miejscu nie będę nikomu przeszkadzać. Liczyłam na to, że gra odbędzie się bez mojego aktywnego udziału. Martin miał piłkę i odbijając ją od ziemi ruszył szybko w kierunku kosza. Wyminął Asha, który bezskutecznie próbował odebrać mu piłkę, przebiegł obok mnie, a ja dosłownie zeszłam mu z drogi.
— Zabierz mu piłkę babo — zawołał do mnie Asher, biegnąc za Martinem, który właśnie był pod koszem i zrobił przedziwny unik, po czym trafiając zdobył kolejne punkty. Melanie nagrodziła jego wyczyn oklaskami. Asher wyglądał na wściekłego. Zaklął pod nosem. Odsunęłam się na boczną linie boiska i obserwowałam jak bracia Cook próbują dotrzeć pod kosz, ale Martin zwinnie odebrał im piłkę przy środkowej linii i znów wykonał perfekcyjny rzut z dużej odległości.
— Dobry jesteś — pochwalił go Aiden, kiedy zebrał piłkę spod kosza. Martin nie odpowiedział na ten komplement w żaden sposób. Z uwagą obserwował podania braci Cook. Asher wyczekiwał już pod koszem na podanie brata, który toczył walkę o utrzymanie piłki z Martinem i wtedy spojrzał na mnie. Ogarnął mnie strach, bo wiedziałam co oznacza to spojrzenie. Aiden rzucił do mnie piłkę, a ja zebrałam wszystkie swoje umiejętności i złapałam ją w dłonie. Udało mi się. Spojrzałam na Ashera, który podskakiwał z rękoma w górę i dawał mi sygnał, że mam rzucić do niego. Wzięłam głęboki oddech i wycelowałam, a zaraz potem poczułam mocne uderzenie w bok. To Melanie walnęła mnie łokciem pod żebra tak mocno, że nie tylko puściłam piłkę, ale upadłam na tyłek za boczną linię.
— Faul — zawołał Ash i już biegł w moją stronę.
— Nic nie było — zawołała Melanie spoglądając na mnie. Nadal siedziałam na ziemi i trzymałam obolałe żebro.
— Daj spokój Mel. Walnęłaś ją przecież — powiedział Aiden i podszedł do mnie. Wyciągnął dłoń, by pomóc mi wstać. Mocno zmieszana podniosłam się i stanęłam przy nim. Zerknął na mnie, ale nic nie powiedział. Melanie patrzyła na mnie wrogo czego nie mogłam zrozumieć, bo to ona mnie uderzyła. Zaklęła i mocno rzuciła piłkę w kierunku Ashera. Chłopak z szerokim uśmiechem wyrzucił piłkę z autu. Przez dalszą część gry, unikałam jakiegokolwiek kontaktu z piłką. Odkryłam, że najbezpieczniej jest wykonywać pierwszy rzut po straceniu punktu, więc za każdym razem, to ja biegłam pod kosz i podawałam do któregoś z braci Cook, a oni już wiedzieli co mają z tą piłką robić. Martin i Melanie szybko zdobyli ustalone dwadzieścia pięć punktów z przewagą ośmiu nad nami. Ucieszyłam się, kiedy ta gra się wreszcie zakończyła. Asher nie wyglądał na wkurzonego z powodu przegranej. Patrzył na Martina wręcz z uwielbieniem.
— Będę brał udział w klasyfikacjach do drużyny — pochwalił się.
— Spoko — odpowiedział mu nie podzielając jego entuzjazmu.
— Mam nadzieję, że mnie trochę podszkolisz.
— Jasne — odparł nadal bez większych emocji. Asher wyglądał jakby miał podskoczyć z radości i spojrzał na brata szukając jego uznania.
— A ty grasz? — zwrócił się Martin do Aidena.
— Jestem rezerwowym. W tym sezonie nie miałem okazji wiele pograć. Raptem trzy mecze — odpowiedział, ale nie wyglądał jakby był tą sytuacją jakoś szczególnie zawiedziony.
— Będziesz próbował w Collegu?
— Raczej nie — odpowiedział szybko. Melanie stała obok Martina i spoglądała na niego raz po raz. Widziałam w jej spojrzeniu podobną nutę uwielbienia, z jaką patrzył na niego Asher.
— Pójdziemy wieczorem do Casey’s? — zaproponowała.
— Możemy pójść, ale dopiero po siódmej, bo musimy pomóc dziadkowi w ogrodzie — oznajmił Aiden.
— Mnie pasuje. A wam? — zapytała, spoglądając bezpośrednio na Martina.
— Może być.
— Spotkajmy się na początku Hickory o siódmej — ustaliła. Nic nie odpowiedziałam. Nie byłam pewna czy w ogóle pójdę z nimi. Asher zabrał piłkę i zaczęliśmy opuszczać park. Ruszyliśmy Hickory Road i Martin zatrzymał się przy drugim z domów. To był budynek z poddaszem, a odrapana elewacja miała zielony kolor. Przed domem bawiła się dwójka małych chłopców.
— Do później — powiedział, po czym wszedł na żwirowy podjazd. Przez moment staliśmy tam i patrzyliśmy wszyscy jak podchodzi do domu. Przystanął na moment przy chłopcach, którzy jak się domyślałam byli jego kuzynami i coś im powiedział. Obaj wstali i pobiegli za nim do domu.
— To jesteśmy umówieni — potwierdziła Melanie — Dodam Carmen do naszej grupy — zakomunikowała, po czym wyciągnęła telefon. Moja komórka została w domu. Melanie pokazała mi ich wspólny czat. Nie byłam szczególnie biegła w social mediach i do tych wszystkich komunikatorów musiałam się przekonać podczas zdalnej nauki. Nasze pokolenie chętnie korzystało z dobroci internetu. Czasem miałam wrażenie, że powinnam żyć w innych czasach, kiedy nie było telefonów komórkowych. Chyba bardziej bym się w nich odnalazła. Bracia Cook i Melanie skręcili w jakąś boczną drogę między domami tłumacząc, że tędy idą na skróty, a ja samotnie już ruszyłam w kierunku domu babci. Przetrwałam pierwsze spotkanie. Ogarnęła mnie obawa, że i w tym miejscu się nie odnajdę. Przerażała mnie wizja kolejnego meczu koszykówki. Żebro nadal mnie bolało. Nie rozumiałam, jak można było kogoś w taki sposób znokautować tylko po to, by zdobyć piłkę. Ta zabawa z całą pewnością mi się nie podobała i uznałam, że kolejnym razem odmówię gry. Było ich czworo i mogli spokojnie grać sobie bez mojego udziału. Aiden wydawał się być całkiem sympatyczny takie było moje pierwsze wrażenie. Melanie była taka jaką ją zapamiętałam. Ruchliwa i trochę zarozumiała. To była ta sama dziewczyna, która obcięła ogon mojego kucyka. Asher zaś był jeszcze dzieciakiem i z całą pewnością mnie nie lubił, bo oceniał ludzi przez pryzmat sportu. To z jakim uwielbieniem patrzył na Martina, wydawało mi się po prostu głupie. Martin zrobił na mnie wrażenie osoby aroganckiej i mrukliwej. Byłam przekonana, że nie odnajdę się w ich towarzystwie. Coraz częściej nachodziła mnie myśl, że nie odnalazłabym się w żadnym towarzystwie, bo nigdzie nie pasuję. Przechodziły mi przez głowę makabryczne myśli, że mogłoby mnie nie być i zupełnie nikt nie zauważyłby tej straty. Nic w świecie by się nie zmieniło, gdybym nagle zniknęła. Byłam całkowicie bezbarwną osobą. Nikomu nie potrzebną. Nie miałam głosu, osobowości, przebojowości. Byłam nikim istotnym dla otaczającego mnie świata.
Po powrocie do domu zaszyłam się w pokoju i z wielką starannością poukładałam swoje ubrania w szafie. Lubiłam, gdy otaczał mnie porządek. Ubrania ułożyłam kategoriami. Podkoszulki osobno a spodenki obok, cieplejsze ubrania na górnej półce, a kilka letnich sukienek na dole. Starałam się by były ułożone również kolorystycznie, więc zadbałam o to by na dole każdej stert znajdowały się te ciemniejsze rzeczy. Lubiłam stonowane kolory, przygaszone barwy i pastele. W mojej garderobie nie było czerni, ale mnóstwo odcieni szarości. Najwięcej było niebieskich ubrań, bo uwielbiałam ten kolor. Kiedy skończyłam z szafą, zajęłam się biurkiem. Poukładałam wszystkie pędzle wielkościami, a ołówki umieściłam w pudełeczku, po tym jak każdy z nich naostrzyłam. Złożyłam równo szkicowniki, a płótna zwinęłam i umieściłam w wiklinowym koszu pod biurkiem. Zrobiłam tym samym miejsce na biurku na swoje przybory. Założyłam świeżą pościel i zasłałam łóżko. Teraz w pokoju panował mój własny porządek i poczułam się z tym znacznie lepiej. Skoro miałam tu spędzić niemal całe lato, musiałam mieć wszystko po swojemu. Zakomunikowałam babci, że zjem kolacje po za domem co ją bardzo ucieszyło i uznała to za dobry znak, bo się zaaklimatyzowałam. Prawdę mówiąc zdecydowanie bardziej wolałabym spędzić wieczór z dziadkami przed telewizorem i porozmawiać z nimi. Tak długo się nie widzieliśmy a rozmowy telefoniczne, to nie było to samo. W oczekiwaniu na siódmą godzinę spojrzałam na swój telefon i przeglądnęłam grupę, na którą zostałam dodana. Było na niej trochę rozmów dotyczących dzisiejszego spotkania na boisku. Bracia Cook i Melanie ustalali godzinę. Zauważyłam, że zaraz po mnie Aiden dodał na grupę Martina. Od tamtej chwili nikt już nic nie pisał.
Punktualnie o siódmej czekałam na końcu ulicy i po minucie samotnego stania w tym miejscu naszła mnie obawa, że albo się spóźniłam, albo pomyliłam godzinę. Dla pewności zerknęłam na grupę, ale nikt nic nie pisał o naszym spotkaniu. Mogłam najnormalniej w świecie napisać, gdzie są, ale pisanie na czacie było dla mnie równie krępujące jak rozmowa. Schowałam więc telefon do kieszeni uznając, że chwile poczekam, a jeśli nikt się nie zjawi pójdę do domu. Irytowało mnie spóźnialstwo. Uważałam, że jeśli umawiamy się na daną godzinę to z czystej grzeczności powinno się o ustalonej porze pojawić, albo przynajmniej uprzedzić o spóźnieniu. Po siedmiu minutach na horyzoncie pojawiła się Melanie. Szła wolnym krokiem poboczem, z domu na lewo wyszli bracia Cook. Asher prowadził rower. Podeszli do mnie.
— Martin zaraz będzie. Pisał, że się kilka chwil spóźni — poinformował Aiden.
— Mógł napisać na grupie — zauważyła Melanie, chyba lekko oburzona, że do tego miała służyć grupa, a on pisze bezpośrednio do Aidena.
— Może nie widział, że go dodałem — stwierdził chłopak.
— Nawet nie wyświetlił grupy — zauważyła Melanie, przyglądając się swojemu telefonowi.
— Powiem mu, że go dodałem — westchnął Aiden. Asher wsiadł na rower i zaczął jeździć wokół nas, kręcąc ósemki. Momentami miałam lekką obawę, że w nas wiedzie, bo zbliżał się niepokojąco blisko hamując ostro. Zdawał się dobrze bawić.
— Idzie — zawołał nagle, wskazując na ulicę. Martin szedł w naszą stronę szybkim nierównym krokiem. Przyglądałam mu się z uwagą i dopiero teraz dostrzegłam, że lekko utyka na lewą nogę. Aiden wspominał coś o jego kontuzji i domyślałam się, że to był powód. Podszedł do nas i każdego z nas obdarzył przelotnym spojrzeniem, ale nie odezwał się na powitanie.
— Idziemy — zakomunikowała Melanie. Martin i Aiden szli obok siebie kilka kroków za mną i Melanie. Asher zaś, zataczał kółka wokół nas i cały czas gadał coś o samochodach, które naprawia ich ojciec. Z tego co mówił zrozumiałam, że ma swój warsztat, w którym chłopcy mu pomagają. Melanie szła obok mnie, ale raz za razem obracała się w kierunku Martina, który przyciszonym głosem rozmawiał z Aidenem. Casey’s było połączniem stacji benzynowej, małego sklepu i baru szybkiej obsługi. Menu było skromne, bo podawali jedynie frytki, burgery i hot dogi. Zamówiłam średnie frytki i gazowany napój w puszce. Zajęliśmy miejsce przy oknie, przy plastikowym stoliku, kanapy obite zieloną dermą, mieściły dwie osoby, więc Asher dostawił sobie krzesło z sąsiedniego stolika. Melanie usiadła obok mnie i na wprost Martina, z czego zdawała się być bardzo zadowolona, bo mogła bezkarnie na niego patrzeć. Frytki smakowały okropnie, były twarde i zapewne wielokrotnie odsmażane. Nie skomentowałam tego tylko uznałam, że nie będę ich wszystkich jadła. Melanie zamówiła sobie vege burgera.
— Jak można jeść burgera bez prawdziwego mięsa — odezwał się Asher, spoglądając na jej zamówienie. Sam miał przed sobą trzy hot dogi.
— Mam vege mięso — odpowiedziała Melanie dumnie i otworzyła bułkę, by zaprezentować mu kotlet zapewne sojowy.
— Też nie jesz mięsa? — zagadnął mnie Aiden, wskazując na moje samotne frytki.
— Jadam mięso — odpowiedziałam cicho.
— To paskudne — westchnęła Melanie. — Ja nie jem mięsa od trzech lat. Większość moich przyjaciółek, też tego nie robi — dodała zerkając na mnie, jakby z wyrzutem. Nie interesowało mnie, że ona i jej przyjaciółki nie jadały mięsa. Nie widziałam w tym nic wyjątkowego. Każdy jadał to, co lubił.
— Ja sobie nie wyobrażam życia bez mięska. Uwielbiam, jak tata zrobi steki wołowe. Poezja smaku — rozmarzył się Asher.
— I nie interesuje cię, że dla twojego steka zginęła jakaś krówka — prychnęła Melanie.
— Krówka po to jest by stać się moim stekiem — powiedział Ash i roześmiał się. Melanie prychnęła na niego i wzniosła oczy ku niebu, po czym spojrzała na talerz Martina, który tak jak ja zamówił jedynie frytki.
— Też nie jesz mięsa? — zapytała go, zmieniając swój ton głosu na jakiś taki przyjemniejszy.
— Jadam — odpowiedział sucho.
— Przy takich intensywnych treningach, to ciężko by było wyżyć na samej zieleninie — wtrącił Aiden i Martin zerknął na niego, po czym krzywo się uśmiechnął. Zauważyłam, że kiedy to robił w jego policzku pojawił się dołeczek. Nie wyglądał jednak na człowieka, który często się uśmiechał, w jego wykonaniu wydawało się to jakieś wymuszone i nienaturalne.
— Będziesz grał w Orlando Magic? — zapytał całkiem niespodziewanie Asher, spoglądając na Martina, po czym wcisnął do ust niemal połowę swojego hot doga.
— Nie wiem. Chyba w tym roku nie pójdę do collegu — powiedział cicho.
— Dlaczego? — zapytała, jakby z oburzeniem Melanie.
— Chcę sobie zrobić rok przerwy — odpowiedział, nawet na nią nie spoglądając.
— Ale gdzieś będziesz grał? — zapytał Asher z pełną buzią. Martin spojrzał na niego i widziałam, że wacha się z odpowiedzią.
— Gdzieś na pewno — odpowiedział, po czym sięgnął po swoje frytki.
— Ja też chciałam sobie zrobić rok przerwy — odezwała się Melanie — Mama jednak nalegała, żebym tego nie robiła. Chciałam poszukać pracy w West Bend i wynająć tam mieszkanie. Dostałam się na obie uczelnie, na które aplikowałam — pochwaliła się.
— Ja nie pójdę do collegu — oznajmił Ash. — Po liceum, będę pracował w warsztacie taty. Nie widzę sensu dalej się uczyć.
— A ty Carmen? — zwrócił się do mnie Aiden.
— Będę chodzić do College City w Chicago — odpowiedziałam szybko licząc, że nie zapyta o szczegóły. Nie chciałam mówić, że moim kierunkiem była sztuka. Ta informacja zapoczątkowała by pytania, na które nie chciałam odpowiadać. Kiedy mówiłam, że będę studiowała sztukę ludzie dziwili się skąd taki wybór. Interesowały ich moje prace, chcieli zobaczyć je i oceniać czy naprawdę mam talent, mimo że kompletnie się na tym nie znali. Ostatecznie patrzyli na mnie z politowaniem uznając, że malarstwo to żaden zawód i jestem wyjęta z rzeczywistości, chcąc się tym właśnie zajmować. Całe szczęście, nikt nie pociągnął tematu.
— Ja chcę w collegu nadal być cheerleaderką. Teraz całkiem dobrze szło naszej drużynie. Byłyśmy nawet na mistrzostwach stanowych — pochwaliła się Melanie — Mogłabym też dołączyć do drużyny lekkoatletycznej, bo bardzo dobrze idą mi biegi na krótkim dystansie. W ostatniej klasie byłam najszybsza. Wyprzedziłam nawet tą długonogą Olivie. Pamiętacie jaka była zła? — zaśmiała się spoglądając na chłopaków szukając ich uznania.
— Ale na zawody nie pojechałaś — przypomniał Asher zajadając się swoim kolejnym hot dogiem.
— Bo nie chciałam — prychnęła w jego stronę. — Ciekawa jestem, czy tobie się uda dostać do drużyny, skoro nie umiesz poprawnie trafić do kosza za trzy — zaśmiała się głośno. Ash posłał jej mordercze spojrzenie, na co ona zachichotała ponownie. Spojrzałam na jej rozbawioną minę. Była naprawdę złośliwa. Wydawało mi się, że lubi go, a jednocześnie bez zastanowienia wbijała mu szpile przy wszystkich. Zastanawiałam się czy to było normalne. Czy właśnie w ten sposób zachowywali się wobec siebie zaprzyjaźnieni ludzie?
— Da radę — wsparł brata Aiden.
— Pewnie, że tak. Martin mnie potrenuje — powiedział Asher spoglądając z nadzieją na chłopaka, który tylko przytaknął głową i posłał mu jakiś dziwny krzywy półuśmiech. Potem niespodziewanie spojrzał na mnie, na co spuściłam wzrok wpatrując się w swoje jedzenie. Tylko na ułamek sekundy nasze spojrzenia się skrzyżowały, czym mnie zawstydził. Zauważyłam, że ma ładne brązowe oczy.
— Macie ochotę na piwo? — zagadała Melanie — Pracuje tutaj i mogę ogarnąć po jednym — westchnęła dumnie i wpatrywała się w Martina intensywnie. Nic nie odpowiedział.
— Może innym razem na jakieś ognisko — stwierdził Aiden.
— Jak chcecie — westchnęła zdecydowanie lekko urażona, że nikt nie pochwalił w tej chwili tego pomysłu. — Pracuje tu trzy razy w tygodniu po kilka godzin. Chce zarobić na samochód — pochwaliła się.
— Ja chciałbym mieć skuter — powiedział Asher. — Mógłbym nim jeździć do szkoły. Tata powiedział, że jeśli będę mu całe lato pomagał w warsztacie to poszukamy jakiegoś używanego.
— Wolałabym samochód — prychnęła Melanie.
— Jeszcze nie mam prawka — przypomniał jej chłopak.
— No tak — westchnęła i zaśmiała się. — Ja sobie upatrzyłam pięknego Forda Fiestę i powinnam spokojnie na niego uzbierać. A ty, czym jeździsz? — zwróciła się bezpośrednio do Martina. Chłopak podniósł na nią wzrok. Widziałam jak odważnie łapie jego spojrzenie i uśmiecha się szeroko.
— Chevroletem — odpowiedział. Nie znałam się na samochodach. Rok temu zdałam prawko, ale nie jeździłam, bo nie miałam takiej potrzeby. Tata chciał mi nawet kupić samochód, ale odmówiłam twierdząc, że w centrum Chicago lepiej mi się porusza komunikacją miejska.
— A ty? — zapytała Melanie mnie.
— Metrem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, co z jakiegoś powodu spowodowało wybuch śmiechu. Asher tak się zaśmiał, że zakrztusił się swoim hot dogiem. Nawet na twarzy Martina zauważyłam rozbawienie.
— Dobre. Pewnie w takim mieście jak Chicago metro to najlepsze rozwiązanie — skwitował Aiden.
— Zdecydowanie tak — odpowiedziałam spokojnie.
— Nie masz prawka? — dopytywała Melanie.
— Mam — odpowiedziałam spokojnie.
— Ja się nie mogę doczekać, aż będę miała swój samochód i będę niezależna od autobusów i tego kto mnie podwiezie — westchnęła Melanie.
— Zawsze możesz na mnie liczyć — przypomniał jej Aiden.
— Twój samochód, to zagrożenie na drodze. Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Port Washington i dwie godziny czekaliśmy na pomoc drogową, bo twoje cudowne autko postanowiło odmówić współpracy — wspomniała z wyrzutem. Ash znów zaniósł się śmiechem.
— Przetarł się pasek wieloklinowy. Moje autko to już staruszek — odparł z uśmiechem Aiden i zerknął na Martina. Rozejrzałam się i dostrzegłam, że wszyscy niemal kończą swoje jedzenie, a moja porcja frytek pozostała niemal nietknięta.
— Jesz to? — zapytał Asher, spoglądając na mój talerz.
— Możesz wziąć — powiedziałam, podsuwając mu go. Wziął z wielką chęcią.
— Boziu, ile ty żresz — prychnęła na niego Melanie.
— Jeszcze rosnę — odpowiedział jej z szerokim uśmiechem, po czym zajął się pochłanianiem moich frytek. Kiedy wszystkie zniknęły z talerza podnieśliśmy się ze swoich miejsc i ruszyliśmy do wyjścia. Na zewnątrz zdążyło się zrobić już ciemno. Martin przystanął i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów oraz zapalniczkę. Poczęstował jednym Aidena i wyciągnął ją ku mnie bez słowa. Odmówiłam skinieniem głowy, za to Melanie wzięła bez wahania. Asherowi nie zaproponował. Przyglądałam się jak cała trójka odpala je od zielonej zapalniczki trzymanej w dłoni przez Martina. Nie lubiłam żadnych używek. Nigdy nie paliłam, nie pijałam nawet mocnej kawy, że już o innych używkach nie wspomnę.
— Co robimy jutro? — zapytał Aiden, kiedy już ruszyliśmy zwartą grupą w kierunku domów.
— Ja jutro pracuję. Możemy się spotkać po południu na boisku — powiedziała Melanie, zaciągając się po czym wypuszczając kłąb dymu. Wydawała się być wręcz dumna z tego, że pali.
— Umówimy się na grupie — stwierdził Aiden — Martin dodałem cię do grupowego czatu.
— Wiem — odpowiedział.
— Ja cały dzień będę w warsztacie — powiedział Asher — Naprawiamy starą toyote camry. Świetny samochód — westchnął.
— Tak czy inaczej spotkamy się na boisku po południu — skwitowała Melanie. Szłam obok Aidena wolnym krokiem. Ash jechał przed nami na swoim rowerze i tak jak wcześniej kręcił ósemki. Melanie zrównała krok z Martinem i coś do niego powiedziała, ale on tylko zaprzeczył głową, na co ona zaśmiała się zdecydowanie zbyt głośno. Nie słyszałam o co go zapytała. To wyjście nie było złe. Powinnam czuć się zadowolona, że spędziłam czas z rówieśnikami na całkiem zwyczajnych rozmowach, ale w jakiś sposób czułam się nieswojo. Podczas całego spotkania nie odezwałam się ani raz pełnym zdaniem. A to nie było tak, że nie miałam kompletnie nic do powiedzenia. Miałam wiele pomysłów na rozmowy. Jednak na samą myśl, że mogłabym coś opowiedzieć odczuwałam wszechogarniający lęk. Nawet teraz idąc obok nich, nie czułam się całkowicie swobodnie. Nie potrafiłam być taka wyluzowana jak Melanie, czy bezpośrednia jak Asher. Dotarliśmy do zbiegu naszych ulic, gdzie mieliśmy się rozstać.
— Uważajcie na wilki leśne — powiedział nagle Asher.
— Co? — zdołałam z siebie wydusić. Asher roześmiał się głośno. Melanie spojrzała na mnie z politowaniem.
— Nie strasz ich — powiedziała.
— No co? Sam ostatnio widziałem, jak biegał po naszej ulicy. Więc tylko im mówię, że czasem podchodzą blisko domów. Chyba szukają jedzenia po koszach na śmieci. Ale spokojnie, nikogo jeszcze nie zaatakowały. Są dość płochliwe — opowiadał dalej. Nie byłam do końca pewna czy mnie nie wkręca, więc spojrzałam pytająco na Aidena.
— Czasem się tu pojawiają, ale nie ma się ich co bać. Uciekają, kiedy tylko usłyszą hałas. Więcej ich biega blisko farmy i ludzie mówią, że są przyjaźnie nastawione — westchnął. Jakoś nie przemawiała do mnie wizja spotkania przyjaźnie nastawionego wilka na swojej drodze. Wystraszyli mnie. Spojrzałam na Martina, który szedł w moją stronę, gdy Melanie i bracia Cook skręcali na Enge Drive, gdzie mieszkali. Poczułam się dzięki temu trochę pewniej.
— To do jutra — powiedział Aiden, kończąc tym samym nasze spotkanie. Martin ruszył pierwszy, a ja zaraz za nim. Nie zrównałam z nim kroku, a on nie zwolnił by mi to ułatwić. Uznałam, że idziemy osobno, ale jednak blisko siebie. Nie sądziłam, że powinnam się do niego odezwać. On też zdawał się być małomówny. Przez całe nasze spotkanie praktycznie się nie odzywał. Sprawiał wrażenie aroganckiego i mrukliwego dupka. Coś zaszeleściło w polu kukurydzy i westchnęłam z przerażeniem. Martin obrócił się na mnie, a potem zerknął w kierunku krzaków. Niespodziewanie z zarośli wyskoczył najzwyczajniejszy kot. Spłonęłam rumieńcem, którego nie mógł zauważyć. Ja zauważyłam jednak jak uśmiechnął się ironicznie, najwyraźniej rozbawiony tym, że się wystraszyłam. Nic nie powiedział, ale zwolnił kroku i jeszcze raz obrócił się za mną. Zrównałam krok z nim, kiedy już praktycznie byłam pod domem. Uznałam, że skoro dalej nie idę to niegrzecznie jest zniknąć bez słowa. Zebrałam w sobie całą swoją odwagę by się odezwać.
— Tu mieszkam — poinformowałam. Przystanął i spojrzał na dom moich dziadków a potem na mnie.
— Okej — westchnął zwyczajnie.
— Dobranoc Martin — wydusiłam z siebie.
— W sumie, to mam na imię Lucas — powiedział zadziwiająco łagodnie. — Dobranoc.