Glina a złodziej - Aneta Wybieralska - ebook + audiobook

Glina a złodziej ebook i audiobook

Aneta Wybieralska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dobrego policjanta poznasz po tym, jak spędza urlop.

Aspirant Tomasz Stopiński, wrocławski policjant z długoletnim stażem w pionie kryminalnym, w ramach urlopu zostaje skierowany na obóz kondycyjny do Cieplic. Zamiast jednak odpoczywać, ciesząc się urokami znanego kurortu, i w pełni korzystać z prozdrowotnych terapii, Stopa… pracuje.

Jako certyfikowany negocjator policyjny musi interweniować w miejscowym areszcie. Jakby tego było mało, znajoma z dawnych lat, która przebywa w resortowym szpitalu specjalistycznym, nakłania go do pomocy w rozwiązaniu pewnej zagadki kryminalnej. Sprawa jest niezwykle delikatna, wymaga dyskrecji oraz dyplomacji. Stopa musi się przygotować na naprawdę intensywny wypoczynek…

„Glina a złodziej” to lekka, zabawna powieść z wątkiem kryminalnym i nutką ironii – trzecia z cyklu o przygodach aspiranta Stopińskiego.

– A kto to pani powiedział? Wprost przeciwnie. Ja jestem zach-wy-co-ny! Uwielbiam to robić! Ubóstwiam te trupy, brodzenie po kolana w śmieciach, piesze pościgi za uciekającymi lumpami. Tym bardziej że to nie praca, ale służba – odparł Stopa pogodnie.
Wszyscy obecni patrzyli na Tomka z otwartymi ustami.
– Czasami kibluję w pracy po kilkanaście godzin bez przerwy i bez zmiany gaci – dodał, widząc, że entuzjastycznym stwierdzeniem wywołał poruszenie i kolejną salwę śmiechu. – Ja to naprawdę kocham! Jak kobiety i jak nasze góry!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 52 min

Lektor: Jakub Kamieński
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aneta Wybieralska

Glina a złodziej

Wstęp

Obóz kondycyjny

Policyjny detektyw, aspirant sztabowy Tomasz Stopiński z KP Wrocław-Kamieńsko wezwany został na dywanik do swojego komendanta.

Akurat wychodził z pokoju zajmowanego pospołu z partnerem Mundkiem, to znaczy starszym aspirantem Edmundem Kurzawą, z którym Stopińskiemu przyszło dzielić nie tylko ciasny skrawek policyjnej podłogi, ale i wszystkie komisariatowe postępowania kryminalne, akta, sprawy rozpoczęte, w toku i zakończone oraz stare długopisy, zdezelowaną maszynę do pisania, trzy obgryzione ołówki i jedną wytartą gumkę myszkę. W pakiecie otrzymał i użeranie się z „podopiecznymi”. Też z coraz bardziej wyśrubowanymi procedurami i stertą durnowatych statystyk.

Nie mógł winy zwalić na system, bo doskonale wiedział, że:

– ten system stworzyli ludzie, zasadniczo jego służbowi koledzy,

– już kilkadziesiąt lat wcześniej, jeszcze za starego ustroju, sam godził się na wdepnięcie w ten system po same uszy,

– służba nie drużba, a rozkazy, zwane niekiedy poleceniami służbowymi, trzeba wykonywać.

Wrodzona uprzejmość nakazywała Stopie znosić pokornie partnera i traktować go jako dobrodziejstwo służbowego inwentarza. Wtedy było trochę łatwiej.

Całe niewielkie pomieszczenie zawalone było po sufit złodziejskimi fantami, upchanymi bez ładu i bez składu na starym metalowym regale. Każdy zakamarek pokoju służbowego śmierdział długo niewycieranym kurzem, smarem i stęchlizną. Najbardziej w poniedziałki, po wolnym i niewietrzonym weekendzie.

Czasami Tomkowi wydawało się, że odór dymu z byle jakich papierosów używanych przez Mundka, pomieszany z tamtymi służbowymi zapaszkami, powłaził mu do kieszeni marynarek, w buty i do szuflad wysłużonego biurka. Nie dało się go pozbyć, wyprać ani wyczyścić.

Sam Stopa nie palił od jakiegoś czasu, rzuciwszy kilkudziesięcioletni nałóg w cholerę i z dnia na dzień, toteż tym bardziej uwierały go wszelkie papierosowe wonie.

Małe, zwykle otwarte okno wychodzące na południe nie dawało rady wywietrzyć smrodów starych i nowszych, czyli na przykład wiecznie przepoconych anilanowych sweterków Tomkowego kolegi. W związku z tym, jak też z lekkim uczuleniem na flegmatyzm niemrawego partnera, Stopa zdecydowanie wolał pracować w terenie, z dala od toksycznych smrodów i równie toksycznych układów. Nie tylko Kurzawy.

Tym razem aspirant Stopiński miał poczynić pilne ustalenia dla jednej z pomorskich jednostek policji, o co zwrócono się do nich pisemnie. Na tego typu służbowych kwitach zawsze widniało stwierdzenie „w ramach pomocy prawnej” oraz „pilnie”.

Teoretycznie wszystko, co miał zrobić Stopiński, było pilne, na cito lub na wczoraj. Inni funkcjonariusze mogli sobie pozwolić na własne ślamazarne tempo, cogodzinną przerwę na papieroska, na ploty albo na obiadek w jednym pobliskich barów. Na porządku dziennym były tak zwane prywaty i wyskakiwanie „na momencik” lub tylko „coś załatwić”.

Zawsze w podobnych sytuacjach Tomkowi przypominały się kultowe powiedzonka jego okrzepłej w gliniarskim fachu teściowej, brzmiące: „robota kocha głupiego” albo „pracuj, a garb ci sam wyrośnie”. W jego przypadku sprawdzało się nader często. Jak cholera.

Także takimi sprawami pilnymi i na wczoraj, czyli usługiwaniem innym jednostkom, zajmował się Stopiński jako jeden z dwóch detektywów maleńkiej, bo dwuosobowej sekcyjki kryminalnej. Komisariat policji Wrocław-Kamieńsko też był niewielki, gabarytowo oraz kadrowo, za to obsługiwał całkiem spory teren. Teoretycznie jeszcze wielkomiejsko wrocławski, praktycznie natomiast jego część przypominała klasyczną wiochę. Pola, ugór, laski i chaszcze, stare poniemieckie chałupy z obejściami zawalonymi złomem, gratami lub kurnikami i chlewikami. Nawet często tam interweniowano, bo nowym sąsiadom przeszkadzały pasące się kozy lub ujadające zawzięcie łańcuchowe Burki.

– Melduję się, szefie!

Stopa wsadził głowę do pokoiku zajmowanego przez komendanta.

– Można?

– A, jesteś. Jasne. Właź. Stopiński, ty nie gadaj, tylko ty się pakuj, pojutrze jedziesz do Cieplic! – Komendant uśmiechnął się tajemniczo i pomachał kartką trzymaną w ręku. – O! To Jelenia Góra.

– Nie rozumiem. To znaczy, wiem, gdzie są Cieplice. Chętnie tam pojadę, jak zawsze, ale teraz po co? – odpowiedział zaskoczony Tomasz.

– A, tak zapytam dla porządku. Masz jeszcze jakiś urlop, no ten dziadowski?

„Urlopem dziadowskim” albo „młodzieżowym” nazywano płatny urlop dodatkowy, należny funkcjonariuszom resortów mundurowych po dziesięciu latach służby. Jego wymiar zależał od stażu. Wszystko zgodnie z pragmatyką. Stopa przesłużył w organach ponad dwadzieścia lat. Odliczał już mniej lata, a bardziej miesiące dzielące go do przejścia na policyjną emeryturę z pełną wysługą.

– Mam. Trochę zaległego i bieżący – odpowiedział zdumiony Tomek.

– Aha. No. To pasuje. Wpisałem cię na listę na obóz kondycyjny. Zwolniło się miejsce, obóz organizuje pion prewencji. Cieplice, sanatorium MSW „Agat”.

– A… Ale jak to? – Zaskoczony Stopa lekko zdurniał. Chwilowo wydawało mu się, że znalazł się w jakiejś ukrytej kamerze, a stary robi sobie z niego jaja. Rozejrzał się po gabinecie szefa, nawet zajrzał pod biurko. Nikt się tam nie przyczaił.

– Tak to. Pakujesz się i jedziesz. Proste. Miałeś już raz jechać, w zeszłym roku, może wcześniej, ale jakieś ważne sprawy rodzinne stanęły ci na przeszkodzie. Tak? Dobrze pamiętam?

Tomasz kiwnął potakująco głową. Przy okazji lekko posmutniał.

Się zgadzało. Wtedy rzeczywiście nie był dobry moment na łapanie kondycji i zabawę w sanatoryjnego kuracjusza. Ani na głęboki oddech górskim (lub bałtyckim) tlenem w pięknych okolicznościach przyrody. Gdy Tomasz dostał skierowanie na ten obóz, umierał jego teść ciężko chory na nowotwór. Potem odbył się uroczysty pochówek, przedtem i potem załatwianie mnóstwa spraw rodzinnych, wspieranie zrozpaczonej żony i teściowej. Stopa nie mógł jechać, a długo oczekiwany wyjazd, na który bardzo się cieszył, musiał odwołać w ostatniej chwili.

Teraz mogło być podobnie, ale na szczęście nie wydarzyło się jemu. To znaczy: sprawy losowe pokrzyżowały plany wyjazdowe komuś innemu, i na cito szukali chętnego, żeby nie zmarnowało się opłacone już miejsce.

Stopie przemknęło przez myśl, że może nawet pojedzie na miejsce starego. Ten, znany domator, zapewne skrewił. Też w ostatniej chwili.

– No bo wiesz, to miejsce nie mogło się zmarnować – dokończył wywód komendant.

Czyli jednak.

– Ale… Szefie… Ja…

– Żadne „ale”. Potraktuj to jako zadanie służbowe. Masz odpocząć i się zabawić. Spadaj już. Aha. Potem do sekretarki po papiery!

– Tak jest. Odmeldowuję się!

***

Tego dnia komendant KP Kamieńsko miał niezły humor, co było widać, słychać i czuć. W takich momentach zdarzało mu się zaskakiwać podwładnych, ale raczej był przewidywalny. Niemalże do znudzenia. Znany z wieloletniej służby w tym samym miejscu, okrzepłości w sprawach bądź co bądź prowincjonalnego komisariatu, od kradzieży kury i kłótni sąsiadów o miedzę, poprzez ustawiczne kłopoty kadrowe i finansowe, po obrywanie od wyższych przełożonych za kiepskie statystyki. (Tak zwaną wykrywalność załatwiali głównie Stopa i Mundek oraz komisariatowa sekcja prewencji).

Szef Stopy nie dochrapał się zaszczytu otrzymania stopnia oficerskiego. Nie miał także żadnych studiów wyższych. Ani niższych. Wychowany na służbie prewencyjnej, znany był głównie z ustępliwego charakteru, „siły spokoju” oraz z przynależności do nie tak rzadko występującego gatunku tych policyjnych asekurantów, którzy się nie wychylają, boją się podjąć samodzielnie jakąkolwiek decyzję, a nade wszystko pragną świętego spokoju. Żeby nikt niepotrzebnie nie zawracał im dupy. Dawno też uzyskał uprawnienia do pełnej emerytury policyjnej.

Komendant służył zatem jakby za darmo i dla idei. Albo po to, by nie siedzieć w chałupie. Lubił to swoje komendantowanie.

Tacy funkcjonariusze byli pożyteczni dla polskiej policji. Nikomu nie zagrażali, nie czyhali na cudze, czytaj: wyższe, stanowiska i zaszczyty, nie pchali się na afisz, szkiełko i sitko. Zmieniającym się często przełożonym służyli głównie jako chłopcy na posyłki i do opierdalania. Brali te wyrazy dziwnego uwielbienia na klatę ze stoickim, pragmatycznym spokojem i z zaciśniętymi zębami. Po tym gościu spływało jak po kaczce.

Stopa szanował swojego przełożonego. Cokolwiek umiarkowanie i bez zbytniej euforii. Nie kumplował się z nim zbytnio, jak Mundek, natomiast miał komendantowi do zawdzięczenia parę rzeczy. Między innymi to, że ten bronił swoich ludzi przed atakami z zewnątrz. Stary wyznawał zasadę, że skargi na funkcjonariuszy, zwłaszcza pochodzące od zbirów, złodziei, kombinatorów i oszustów, świadczą jedynie o rzetelnym wykonywaniu obowiązków służbowych. Przez rzeczonych funkcjonariuszy. A na Stopę było sporo skarg. Od początku jego „kariery” w tym komisariacie. Dochodziły do komendanta także w formie ustnych, osobistych oraz telefonicznych sugestii i nacisków, jednak nie bezpośrednio od tych niby pokrzywdzonych, tylko głównie od prokuratorów, adwokatów, Rady Osiedla Kamieńsko i od miejscowego proboszcza.

Co do zasady skargi i wnioski znaczyły tylko tyle, że Stopiński jest bardzo dobrym oraz skutecznym gliniarzem znającym się na swojej robocie. Nadto, co istotne, nieuwikłanym w lokalne i pozalokalne koterie i synekury.

Ale czasami mógłby być. To znaczy bardziej spolegliwy i uwikłany w koterie. Miałby wówczas lżej oraz zdecydowanie większe premie.

Tomek zbiegł ze schodów, dynamicznie sforsował wielką kratę odgradzającą wnętrze komisariatu od okrutnego świata zewnętrznego, z impetem godnym detektywa wypadł na niewielkie, zachwaszczone podwórko, gdzie pod chmurką stało kilka radiowozów. Też kilka aut prywatnych. Otworzył służbowego nieoznakowanego poloneza na cywilnych numerach, siadł za kierownicą, włożył kluczyk do stacyjki. Chwilę potem zastygł w bezruchu.

Właśnie dotarło do niego, że zorganizowano mu służbowy wywczas. Odgórnie. Bez jego wiedzy. I to w fantastycznym miejscu oddalonym o kilkanaście kilometrów od jego ukochanego Karpacza, pasma Karkonoszy oraz najfajniejszego na świecie schroniska „Samotnia”. Jedynego takiego na całej kuli ziemskiej. Z tym zaś pięknym obiektem turystycznym łączyły go sentymentalne wspomnienia z czasów młodości. Chmurnej i durnej. Wtedy namiętnie wylatywała nad poziomy. I nad piony.

Oczami duszy ujrzał siebie na górskim szlaku, myjącego ręce i twarz w szeleszczącym na kamieniach, czystym strumieniu, pijącego chłodne piwo przed jednym z górskich schronisk, pozdrawiającego uprzejmie innych turystów.

– Kurde, pięknie! Ale co teraz? – mruknął Stopa, zwracając się do ebonitowej kierownicy swojego starego, wysłużonego, służbowego auta.

Była wdzięcznym słuchaczem.

Zaraz potem wzrok Stopy padł na zawalone petami i okruchami siedzenie obok.

– Cholera, znowu fleja jakaś tym wczoraj jeździła. Następny śmierdziel, tym razem mundurowy i od nas. Muszę posprzątać. Znowu oddają mi zasyfione auto. I jak zwykle zostawili pełno petów, ktoś żarł w wozie chipsy czy coś? O, i znowu słonecznik. Miałem wywalić tę popielniczkę. A jej zawartość najchętniej na biurko tego jakiegoś. Niech ja dorwę tego…

Po chwili przyszła refleksja.

– Ale po cholerę właściwie? Mam to w dupie. Przecież wyjeżdżam, a kilka godzin wytrzymam jakoś w tym syfie.

Stopa poklepał czule starą, wysłużoną kierownicę, która jakby wdzięcznie uśmiechnęła się do niego.

– Kurde, zaraz, co to ja miałem? A… Wyjazd. Cieplice. Jelenia. Telefon do kotka. Ustalenia. O kurwa, ja chyba niedługo mam dyżur. Gdzie ten grafik? – Stopa przeszukał kieszenie marynarki. – Na biurku leży… Cholera jasna!

Wysiadł z auta i pognał z powrotem do pokoju. Chwycił leżącą na wierzchu kartkę, na której widniał podpisany przez komendanta wojewódzkiego wrocławskiej policji grafik kwartalny. Rzucił na niego okiem.

– Kurwa jego mać, mam. Nawet dwa…

– Co masz? Co się stało? – zapytał Kurzawa, podniósłszy głowę znad teczki z aktami jakiejś sprawy.

Tomek zatrzymał wzrok na wystających spod biurka brudnych noskach leciwych jak on sam przydeptanych laczków partnera.

„Tego palanta też nie będę musiał oglądać” – pomyślał.

– Nic, nic, potem ci powiem. Teraz muszę lecieć! – odpowiedział już odwrócony do Mundka tyłem. – Na razie…

Tomaszowi przypadał w najbliższy czwartek planowy dyżur policyjnego negocjatora. Potem w sobotę. Zawsze, co do zasady, miał być w gotowości bojowej. Teoretycznie oraz praktycznie nie mógł wybyć wtedy z Wrocławia na dłużej. Ani na krócej. Nie mógł pozwolić sobie na drinka ani kufelek piwa. Dokładnie: na pokalek, szklankę, bo z kufli nie pijał. Wolał cienkie szkło. Musiał też pilnować, by jego służbowa komórka była naładowana i miała zasięg. Z tym ostatnim było trochę gorzej.

Służba nie drużba. Gotowość bojowa. Wróg u bram. Kraj w niebezpieczeństwie.

Skoro już Stopa zostawał wpisany w grafik dyżurów dolnośląskich negocjatorów, to przy okazji brał sobie dopołudniową służbę w swojej macierzystej jednostce. Czyli w KP Kamieńsko na przedmieściach Wrocławia.

– To też muszę załatwić. A zresztą, o zastępstwo tutaj niech się martwi stary!

Lumpy grasujące bezkarnie po ugorach Kamieńska musiały chwilę poczekać. Także drobne, upierdliwe, lokalne złodziejaszki.

– Ustalenia nie zając… – mruknął Tomasz.

Choć pilne.

Siła wyższa, czyli najpierw telefon do żony.

– Kotek?

– Kotek. No hej – odpowiedziała Ania Stopińska, odebrawszy połączenie. W telefonie miała ustawioną specjalną melodyjkę identyfikującą męża. Oczywiście policyjną. – Coś ważnego? Bo jestem w trakcie operatywki!

– No, w sumie nie, ale tak. Krótko będzie. Z dyrektorami? Mam dwie pilne wiadomości. Pojutrze jadę na obóz kondycyjny do Cieplic. Trzeba to jakoś zorganizować logistycznie…

– Aha. O! Fajnie ci. Na jak długo? – dopytał kotek. – Nie z dyrektorami. Z moimi. – Anka się roześmiała.

– Kurde, chyba na dziesięć dni. Nie, bardziej na osiem dup. Jakoś tak… Powiem ci w domu, jak odbiorę skierowanie.

– Dobra. Pomyślę nad logistyką. A druga wiadomość?

– Kocham kotka. Pa!

– Rozumiem. Zapomniałeś! Pa!

Żona Stopy zajmowała kierownicze stanowisko w dużej, jeszcze państwowej firmie, a z nasiadówek z dyrektorami nijak nie mogła się wymiksować. Nieraz żartowała sobie w domu, że z tą pracą wpadła jak z deszczu pod rynnę. A że podlegał jej dość spory zespół, to czasami musiała robić narady wewnętrzne, rozdzielić bieżące zadania, omówić priorytety. Te spotkania nazywała operatywkami. Skądinąd słusznie. Obszar kontroli instytucjonalnej bowiem to nie przelewki, a ważny element wspomagający zarządzanie organizacją.

***

Zanim Tomek Stopiński znalazł się na liście członków owego nieetatowego zespołu negocjatorów, podlegających bezpośrednio komendantowi wojewódzkiemu, ukończył był profesjonale szkolenie. Pierwsze z wielu, w których uczestniczył. W ramach doskonalenia zawodowego. Zasadnicze doskonalenie Stopy trwało całe dziesięć dni. Nie, właściwie dziesięć pełnych dób. W tym dziewięć intensywnie integracyjnych wieczorów i nocy. Tyle samo trwało szkolenie oraz udoskonalanie innych kolegów aspiranta, przyszłych negocjatorów policyjnych. Impreza edukacyjno-szkoleniowo-doskonaląca odbyła się w centrum szkolenia policji w Legionowie.

Potem, po powrocie do Wrocławia, z tytułu udoskonalenia oraz namaszczenia na negocjatora Stopa doznawał już tylko samych smaczków i innych rozkoszy. Zaszczytów oraz wyróżnień. Spływało na niego niekończące się pasmo służbowych splendorów. Ustawicznie.

Najpierw dorobił się wpisu na listę.

Następnie prawie wręczono mu odznakę negocjatora policyjnego. Piękną! Okrągłą. Z wybitym w metalu wizerunkiem dłoni dzierżącej kulę ziemską. Na globie narysowano równoleżniki i południki. Na tym wszystkim umieszczono jeszcze wielką literę N. Co najważniejsze, odznaka opatrzona została wiele mówiącym napisem „Po pierwsze człowiek”. Właściwie ta odznaka nie epatowała zwykłym napisem, takim pierwszym lepszym, tylko niezwykłym mottem przyświecającym wszystkim polskim negocjatorom policyjnym.

„Prawie” robi wielką różnicę. Tomaszowi także robiło. Maluczkim bowiem tych odznak fizycznie nie wręczono, ponieważ podobno nie wyprodukowano ich na czas. Nie maluczkich, tylko przecudownie pięknych odznak. Może z tej przyczyny, że w pierwszym rzucie wyprodukowano tylko czterech dolnośląskich maluczkich. A może z innej. Równie istotnej.

W każdym razie cacuszko okazano łaskawie, sztuk jeden, narobiono apetytu. Można było nawet pomacać i powąchać oraz przymierzyć. Obiecano solennie wręczyć po odznace „w terminie późniejszym”. Kiedyś.

Czekaj tatka latka (aż kobyłę wilcy zjedzą…).

No to zaszczyceni – świeżo upieczeni – pierwsi polscy negocjatorzy policyjni musieli się zadowolić nawet nie erzacem odznaki, a jedynie papierowym certyfikatem. Zaświadczeniu dodał smaczku błąd ortograficzny, z którego Anka Stopińska bardzo się ucieszyła.

Ale nawet taki papier z poważnym, obco brzmiącym napisem to zawsze jest coś. Jak dyplom uczestnictwa w zawodach sportowych w podstawówce. Albo na kolonii letniej.

Za własne pieniądze można sobie kupić gustowną ramkę, potem powiesić na własnym gwoździu nad służbowym biurkiem w pracy, wbiwszy ten gwóźdź przyniesionym uprzednio młotkiem. Domowym, oczywiście prywatnym. Ale tylko wówczas, gdy kawałek ściany jest wolny, a zza służbowego biurka w ogóle widać jakąś ścianę.

Tomasz zza swojego biurka podziwiał natomiast śliczny, stary, magazynowy, metalowy regał, zawalony po sam sufit odzyskanymi złodziejskimi fantami. Wieszanie nie miało sensu.

Certyfikat negocjatora policyjnego można było też wnosić jako relikwię do gabinetów przełożonych zawsze wtedy, gdy w komisariacie dzielono dodatkowe granty. Między lud pracujący. W policji rzeczone granty oznaczały premie uznaniowe, kwartalne, cykliczne, jakieś tam.

Bezpośredni przełożony Tomka, czyli komendant KP Wrocław-Kamieńsko, się nie poczuwał. Do przydziału dodatkowej premii za bycie negocjatorem. Musiałby przecież komuś zabrać, żeby Tomkowi dać. Tak przynajmniej twierdził. Wiadomo było natomiast, że wtedy musiałby zabrać trochę swoim akolitom, przydupasom i innym starym koleżkom. A Stopa nie był żadnym koleżką komendanta. W tym sęk.

Komisariatowy pryncypał uważał nadto, że jeśli nie on powołał tego negocjatora – zresztą żadnego nie powoływał – to niby z jakiej paki ma na niego łożyć? Niech łoży ten, kto powołał. Oczywista oczywistość. On przyznaje pensję. Nawet nie przyznaje dosłownie, tylko dzieli przyznane środki, potem wypłaca. Nagród też nie przyznaje, bo pula przychodzi z góry. Tę dzieli „zawsze sprawiedliwie” i zgodnie z własnym sumieniem. I wyznaniem.

A wystąpienia o dodatkową działkę dla negocjatora Stopińskiego nie wymyślił. W zasadzie szkoda fatygi, ponieważ wymyślanie i ubieganie się o nie swoje nie ma najmniejszego sensu.

Mądry gość.

Następny w hierarchii, wyższy komendant (miejski), także się nie poczuwał. Bliższa przecież koszula ciału, ma swoich podopiecznych, a Tomek służył w KP Kamieńsko. A nie pod wezwaniem KMP.

Jeszcze wyżej, w województwie, takoż nie. Latoś „nie przewidziano w budżecie”. Przełożony wszystkich dolnośląskich przełożonych zrobił już swoje, ponieważ powołał, podpisał, skierował. Postarał się chłop jak nikt w województwie.

Skoro ten powołany negocjator jest nieetatowy? Znaczy tyle, co bezkosztowy.

Chciał? Chciał. Dostał zgodę? Jak najbardziej. Pojechał na kurs? Pojechał. Zdał? Super, że zdał, i chwała mu za to. Chwatit.

No to niech Tomasz Stopiński tyra, dyżuruje, naraża tyłek społecznie. Dostaje przecież comiesięczne wynagrodzenie. Dodatkowej premii nie będzie!

Proste i oczywiste. A jakie praktyczne! Ekonomiczne, nawet oszczędne. Za oszczędności na wydatkach na pewno będzie godziwa premia. Dla komendantów.

Teraz Stopa miał jechać na obóz kondycyjny. Jego bezpośredni przełożony postawił go przed faktem dokonanym. Może w ten sposób postanowił zrekompensować Stopie ponoszone latami straty materialne? Niewielkie premie i nagrody? Oraz poniekąd związane z powyższym krzywdy moralne? Jego prawo… Ale przecież za pobyt w „Agacie” i tak płaci ktoś inny, a Tomek jedzie tam w ramach własnego urlopu.

– Muszę im zgłosić ten obóz w Cieplicach. Najwyżej, gdyby co, ściągną mnie z „Agatu”. Cholera, gdzie są moje wyjściowe dresy? – mruknął Stopa. – Auto muszę zatankować. Czy ja w ogóle mam w domu jakieś sportowe buty? A moje trapery? Były w szafie. Tam też są przecież jakieś sklepy. Przydałoby się odnowić garderobę. W mordę jeża.

Chwilę potem Stopa ruszył na ustalenia, zwijając za sobą asfalt i zostawiając olbrzymi tuman kurzu. Myślami jednak był już w Jeleniej Górze.

– Kurde, ale super! Moja Jelenia!

Potem dodał, zwracając się do milczącej wymownie kierownicy:

– W mordę, mordeczko ty moja!

Dzień pierwszy

Poloneza czas zacząć

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Wstęp. Obóz kondycyjny
Dzień pierwszy. Poloneza czas zacząć
Dzień Drugi. Obecny!
Dzień trzeci. Dobry plan
Dzień czwarty. Szczytowanie
Dzień szósty. Śpiew skowronka
Dzień siódmy. Pożegnalny balet

Glina a złodziej

ISBN: 978-83-8373-018-9

© Aneta Wybieralska i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Artur Rostocki

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek