Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobiety w służbach specjalnych
Patrząc wstecz na swoją służbę w jednej z formacji resortu spraw wewnętrznych, Agnieszka nie ma wątpliwości, że gdyby wiedziała, jak ojczyzna podziękuje jej za te wszystkie trudne lata, zapewne wybrałaby inny zawód. Swoją decyzję podjęła zaraz po studiach i bardzo szybko przekonała się, że praca w służbach specjalnych wygląda zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażała. Zwłaszcza, kiedy jest się kobietą… Za czasów ustroju słusznie minionego pomijana przy podwyżkach, premiach, awansach na wyższe stopnie, w najlepszym razie traktowana jak wyrobnica lub maskotka łagodząca obyczaje, w najgorszym – narażona na molestowanie i mobbing. Potem nastąpiły demokratyczne zmiany, surowe komisje weryfikacyjne, a także nowe formacje. I było już tylko… po staremu.
„Tajne blizny” to pełne refleksji, ale także humoru i autoironii wspomnienia kobiety, która odkrywa przed czytelnikiem mało znane realia pracy w służbach specjalnych, przedstawiając je z jeszcze nieznanej, damskiej perspektywy. To powieść zabawna, błyskotliwa, ale przede wszystkim – poruszająca aktualne również dziś problemy.
Aneta Wybieralska jest wrocławianką, absolwentką kierunków humanistycznych, prawniczych i ekonomicznych uczelni we Wrocławiu, Warszawie, Łodzi i Krakowie. Przez większość życia zawodowego związana była z resortem spraw wewnętrznych.
Pasje artystyczne i podróżnicze usiłuje realizować jako pilot wycieczek oraz namiętny bywalec polskich sanatoriów, również publicznych. Lubi akweny oraz góry, jak i niektóre doły. Oczywiście poza tymi swoimi.
Przed rodziną i znajomymi zadebiutowała niewydaną jeszcze powieścią obyczajową, stworzoną jako prezent urodzinowy dla przyjaciółki. Drukiem ukazały się dotychczas cztery książki, z założenia komedie obyczajowe: „Sanatoryjny romans z inspiracją” (2017), „Pozdrawiam z demoludy” (2018), „Garnitur na słupie” (2019), „Komu sznur wisielca?” (2020). „Officium” jest piątą, zarazem pierwszym tomem trylogii „Tajne blizny. O czym milczę od lat”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 347
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bracia i Siostry!
Nie jestem urodzona w czepku, nad czym niezmiernie ubolewam. To bowiem, co mi się czasami przydarza, nie jest pasmem szczęścia i radości. Dziwne zdarzenia można nazwać niefartem. Ostrożnie.
Przesadzam? Nie. W ogóle. Histeryzuję? Może troszeczkę. Jak tu bowiem pominąć fakt, że urodziłam się kobietą? Płeć jest pierwszym i zasadniczym niefartem, który zdarzył się w moim życiu. I zdeterminował charakter wszystkich kolejnych.
Niektóre z tych niefartownych zdarzeń pamiętać będę chyba do końca moich dni.
Wchodzi to coś do głowy niczym wredny upierdliwiec kornik, drąży, nadgryza, wywołuje świąd jak owsiki. I nie daje spokoju. Śni się po nocach, powraca, przypomina o swoim istnieniu w najbardziej niestosownych momentach.
Mózg pokręconej wariatki, czupurnej i od urodzenia krnąbrnej baby, przetwarza te zdarzenia na swój równie pokręcony, niepojęty sposób. Takie obrobione chowa do maleńkiej szufladki i trzyma latami. Hołubi. Pielęgnuje.
Normalny, zdrowy na umyśle człowiek raczej nie chce, aby te szufladki były otwierane. Najchętniej zaspawałby je, potem zamurował podwójnie zbrojonym żelbetonem, na końcu utopił w zimnym oceanie gdzieś w okolicach Rowu Mariańskiego. Ale ja nie jestem normalna, o czym przekonacie się wkrótce.
Własnymi niepowodzeniami lepiej się nie chwalić. Przynajmniej publicznie. Nic w nich śmiesznego ani nic pouczającego. To nie jest narobiona głupota czy błąd, aby ktoś na tym mógł się czegoś uczyć. Niewiele to warte, a w towarzystwie nie uchodzi się chełpić. Ponieważ w rodzimym bliźnim niefart nie rodzi ani współczucia, ani zazdrości. Zero wsparcia. Najwyżej zgryźliwe złośliwości i wytykanie palcami.
A tu, panie, jedna wielka chała. Można sobie chcieć. Albo nie chcieć. Próbować wyprzeć z pamięci i zapomnieć na wsiegda. Schowek otwiera się wrednie w letnią parną noc, wspomnienia wyłażą sobie, frywolnie drążą. Człowiekowi pospolicie robiąc na złość.
Obawiam się też, że niektóre nabyte blizny nigdy nie zabliźnią się do końca. Zwłaszcza te powstałe na ranach, które niegdyś uznałam za tajne. Spróbuję jednak czymś je zasmarować. Farmacja i medycyna stwarzają niebywałe możliwości. Może już nie będą tak strasznie uwierać i jątrzyć.
Tyle.
Postanowiłam zatem coś z tym zrobić. Na starość.
W ramach autoterapii, chyba, wymyśliłam sposób na pozbycie się paru zagwozdek. Uważam, że pisanie wspomnień na papierze jest czynnością o wiele lepszą niż klęczenie przy konfesjonale albo bieganie do psychologa i wywnętrzanie się na kozetce. A papier przyjmie wszystko. Nadto jest wielofunkcyjny. Po jakimś czasie można rozpalić nim drwa w kominku, podłożyć pod kiwający się stół albo podetrzeć sobie to i owo.
Upewniłam się, że wszelkie tajemnice żyją swoim życiem. Zwłaszcza cudze. Przebiegają łagodnie albo burzliwie, trwają krócej lub dłużej. W każdym razie dłużej niż własne, ale tak w ogóle to raczej krócej. Przybierają różnorakie niekontrolowane formy. Potem przewalają się publicznie i powszednieją w natłoku innych ujawnianych faktów i sekretów. Newsów i hejtów. Na końcu przechodzą w niebyt, stają się nieważne.
Albo może być tak, że wyparte zostają błyskawicznie przez aktualnie ważniejsze, gorące oraz, co najistotniejsze – cudze.
Jeden z pionierów fantastyki naukowej, czeski pisarz Karel Čapek, ten sam, który po raz pierwszy użył i spopularyzował słowo „robot”, napisał: „Człowiek nigdy nie pozbędzie się tego, o czym milczy”. Coś w tym stwierdzeniu jest. Jakaś głębsza treść. Mądrość. Może też element filozofii egzystencjalnej? Podoba mi się i wykorzystam na potrzeby mojej opowieści. Postaram się pozbyć jakoś trochę tego, o czym milczę od lat.
Postanowiłam zatem otworzyć się i pisać. Albowiem jakiś czas temu wybrałam inną drogę. Publiczną.
Od zalegających moją głowę mózgowych szufladek i schowków istnieją przecież odpowiedni specjaliści. U nas też. Wyszkoleni, badający i interpretujący te ludzkie zagracone zakamarki. Można sobie z nimi porozmawiać, leżąc wygodnie na kozetce, siedząc zadem w miękkim foteliku. Im siedzisko miększe, tym więcej kosztuje pogawędka. Wiadomo.
Albo można wywnętrzać się inaczej. Na przykład klęcząc na niewygodnej desce i wsadzając nos w okratowanie drewnianej budki. Ludzkie słowa rozchodzą się po zakamarkach mózgu wszechwiedzącego terapeuty, który potem ordynuje lek na całe zło. Tym lekiem jest pokuta. Cielesna, duchowa lub finansowa. I nieistotne, że nie wyznano żadnego grzechu, tylko odczucie cierpienia i empirię wyrządzonej krzywdy. Per saldo i tak trzeba kiedyś odpokutować.
Powtarzam się. Ale czasami należy po trzykroć i na głos, aby w końcu samemu zrozumieć, o co chodzi.
Przyznam szczerze, że pomimo jakiegoś w miarę słusznego dorobku wiekowego nie dojrzałam, aby zwierzać się specjaliście. Pojedynczo bądź grupowo, za darmo albo za pieniądze, których nie mam w nadmiarze. Jeszcze nie teraz.
Poza tym sądzę, że żaden z nich nie zrozumiałby, o czym mówię, ponieważ nigdy nie bywał w moich środowiskach. Nie widział tego co ja. Nie doświadczył. Teoria zaś nijak nie koreluje z praktyką.
Skoro już nie da się zapomnieć, wyprzeć i wydalić, zaspawać i bezczelnie podarować w prezencie komuś innemu, można napisać książkę. O pechach i niefartach. O przemilczanych latami grzechach i grzeszkach. O niewykrzyczanych kalumniach. O niezagojonych bliznach. Swoich, nawet cudzych.
A co! Niech idzie w świat! Niech mój czytelnik uśmiechnie się i ubawi. Niech naigrawa się z cudzego antyfarta. To znaczy z mojego. Niech się ucieszy, że takie okropieństwa nie spotkały Jej. Albo Jego.
Wystarczy przekuć to cokolwiek zezowate szczęście, diabelski chichot ludzkiego losu, na dziwną przygodę, z której po jakimś czasie jedynie będziemy się śmiać.
Zupełnie jak ja teraz.
I co? Pomogło?
Na zakończenie wstępnego wywodu wspomnę tylko mimochodem, jak to u mnie się zaczęło. Gwoli prawdy historycznej.
Jak już wspomniałam, jestem kobietą. Od urodzenia, nie z wyboru. Jak większość dziewczyn poszłam do szkół, potem osiągnęłam pełnoletność. Uczyłam się nadal, trochę dorabiałam sobie na waciki.
Lata temu zaczęłam pracować zawodowo. Na etacie. Stało się to zaraz po moich pierwszych studiach i uzyskaniu zaszczytnego tytułu naukowego. Także pierwszego. Zarazem ostatniego. W związku z moją długoletnią profesją, ówczesną i późniejszą, polegającą między innymi na tworzeniu bardzo ważnych dokumentów, nakazano mi sygnować owe wytwarzane przeze mnie pisma inicjałami. Dokładniej dwiema literami, w moim zaś przypadku tylko pierwszymi literami nazwiska, ponieważ wtedy byłam już mężatką dwojga nazwisk.
Wyszło z tego pospolite WC. Czyli, powiedzmy sobie szczerze, na końcu każdego z pism pojawiał się kibel, wychodek, klozet, względnie publiczny szalet. Instytucja była publiczna, to szalet także. Co do zasady.
Wdepnęłam z tymi inicjałami. Na całego. Cóż, chyba trafił mi się pierwszy klasyczny i służbowy niefarcik. Dwuliterowy.
Wiem. Mogło być gorzej. Inni mają bardziej pod górkę.
A że w poważnych instytucjach (publicznych) nie uchodzi za bardzo podpisywać się w ten sposób, znaczy wulgarnym klozetem, wymogłam na przełożonych inicjały AW.
Tak mi zostało. Nazywam się bowiem Agnieszka Wallicht-Chmielewska. Nie moja wina. I nic na to nie poradzę.
Chociaż? To znaczy trochę chyba moja, w drugim kawałku, bo wyszłam za mąż za Chmielewskiego, zapożyczając przy okazji jego nazwisko.
W naszym kraju Chmielewskich jak mrówków. Dumna byłam ponadto z noszenia godności znakomitej powieściopisarki, autorki poczytnych kryminałów. Po otrzymaniu informacji, że to tylko pseudonim literacki pani Barbary vel Joanny, moja prawie narodowa duma lekko sflaczała. Ale zadowolenie zostało. Nazwisko jest bowiem niebrzydkie. I polskie. Do tego szczęśliwie kojarzące się z cudownym napojem. Rozweselającym i orzeźwiającym. Ot co!
Aha. Jeszcze coś. Zapomniałabym o najważniejszym, co wywarło znaczący wpływ. Na moją późniejszą egzystencję w państwie europejskiego środka.
Jestem Wam winna maleńkie wyjaśnienie.
Wzmiankowaną wyżej poważną instytucją publiczną była jedna z formacji resortu spraw wewnętrznych. Często kiedyś nazywana „zbrojnym ramieniem partii”.
Moja pierwsza praca była natomiast służbą. Dla ojczyzny. Cokolwiek znaczyło to w zamierzchłych czasach, i cokolwiek znaczy obecnie.
Nic miłego, nic wesołego. Zapewniam. Wszystko zaś, co wychodziło spod mojej ręki, było tajne bądź nadawałam temu klauzulę „tajne specjalnego znaczenia”. Na początku. Potem było „ściśle tajne”.
Hmm…
Ale teraz mogę już o tym napisać. Przynajmniej troszeczkę.
Obecnie to wszystko byłe i tak nie ma znaczenia. Ani specjalnego, ani nawet historycznego. Sentymentalnego także nie. Najwyżej społeczno-polityczne. Dla mnie nad wyraz ekonomiczne oraz poniekąd zdrowotne. Pozostał pulsujący ból głowy, nocne demony, oszczędzanie na wszystkim oraz kilka dokuczliwych blizn. Tajnych.
Patrząc z drugiej strony na kwestię mojej pierwszej pracy, nie miałabym teraz o czym opowiadać. Zapewne także nie uważałabym się za osobę uszlachetnioną bagażem doświadczeń.
Nadmienię jednak uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, że gdybym wtedy wiedziała, co mnie czeka za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, i jak mój kraj ukochany, umiłowany, podziękuje mi i moim branżowym kolegom za ciężką służbę, stanowczo poszłabym pracować gdzieś indziej. Albo wybrałabym ekonomiczną wolność za granicą. W ramach szeroko pojętej bohaterskiej służby dla kraju. Teraz opływałabym w luksusy i byłabym kimś ważnym. Nie śniłyby mi się koszmary, blizn byłoby zdecydowanie mniej. Tajnych blizn nie byłoby w ogóle.
Ale to już zupełnie inna histeria.
Aby wyjaśnić skomplikowane stosunki służbowo-towarzyskie w officium, czyli w mojej byłej firmie, powinnam wrócić pamięcią do przeszłości. Zasadniczo dalekiej. Ale ten fakt jest kwestią względną. Cofnąć się w rozważaniach do początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, czyli o jakieś trzydzieści lat. Wstecz.
Wyjaśniam, uzupełniam i dodaję to nieszczęsne „wstecz”, ponieważ coraz częściej wielcy (sic!) politycy współczesnego świata cofają się do przodu. Przy okazji cofają się w rozwoju i do czasów uznanych za słusznie minione. Normalnemu, średnio rozgarniętemu człowiekowi proceder cofania do przodu wydaje się absurdalny i niemożliwy, a z punktu widzenia polonisty oraz powieściopisarza niepoprawny językowo oraz nielogiczny. W Polsce jednak istnieje i ma się coraz lepiej.
Pewien znamienny okolicznościowy niefart z szybą samochodową w tle, skutkujący komplikacją kilku moich służbowych relacji, zdarzył się w kwietniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Poprzedzony został paroma służbowymi wydarzeniami, które wywarły nań znaczący wpływ. Zresztą na mnie także.
(Większość zdarzeń, w których uczestniczymy, wywiera jakiś wpływ. Wydaje się, że tak nie jest. Czasami nie chcemy. Bronimy się, walczymy, warczymy. Ale tak jest. I już!).
Właśnie w konsekwencji owego zdarzenia organicznie znielubiłam pana pułkownika Malca. Ale, co pokazały późniejsze kontakty z tym człowiekiem, z założenia tylko i wyłącznie służbowe, on bardzo polubił mnie. Prywatnie. Służbowo byłam mu poniekąd obojętna.
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że patrzy na mnie niczym na towar, który najpierw trzeba przelecieć, dosłownie, potem dopiero wyrobić sobie opinię.
Mogę stwierdzić z całą stanowczością, że miłosne reakcje obu stron potoczyły się odwrotnie proporcjonalnie. Im ja mniej, tym on więcej. A ja nie mogłam na to nic poradzić.
Nie tak. Może i mogłam, chciałam bardzo, ale w owym czasie nie wymyśliłam nic mądrego, stosownego do okoliczności, jak też odpowiedniego.
Byłe europejskie demoludy nadal lizały rany po transformacjach ustrojowych. Robiły dobrą minę do złej gry, jednak to lizanie wychodziło różnie.
Jedne rany zabliźniały się szybciej, nawet bez zbytniego wylizywania, inne wolniej. Bywały też takie, które z różnych względów zabliźnić się nie chciały. Same nie chciały, stawiając lizaniu bierny opór. Lub czynny.
U Niemców przebiegło to burzliwie i rewolucyjnie. Ale bardzo porządnie oraz metodycznie, jak to u nich. Ordnung. Poza tym Niemcy się zjednoczyli. Bogatsi wspierali biedniejszych, i jakoś szło.
Czesi zostawili sobie po komunie wszystko to, co wydawało im się społecznie użyteczne. I słusznie. Po co psuć dobre? Wystarczy, że bez żalu rozstali się ze Słowakami. Ustrój ustrojem, przemiany są wskazane, ale bez przesady. Dorobek społeczeństwa i ciężko pracujących ludzi nie mogą iść na marne. Nasi południowi sąsiedzi wiedzą, że lepsze może być niekiedy wrogiem dobrego. Wylizywali tylko to, co należało.
U nas, uznanego na świecie prekursora zmian dziejowych, solidarnościowego performera, bywało różnie. Na pewno nie porządnie i nie metodycznie. Czasami lizaliśmy chaotycznie i bez przekonania, że pomoże. I bynajmniej niczego sobie nie zostawiliśmy.
Nie, przepraszam, coś jednak zostało: przyrodzona skłonność do martyrologii dziejowej i do masowej produkcji nowych bohaterów narodowych. Przez trzydzieści lat wypinamy piersi po medale, które się nie należą. Odbieramy jednym, by przyozdobić innych. I medale, i zaszczyty, zasługi i emerytury.
Historię najnowszą interpretujemy w sposób, który odpowiada nam najbardziej. Nie wspominając o maleńkim szczególe, że polską historię powojenną kreują i piszą ignoranci oraz zaściankowi politycy, a nie doświadczone pokolenia i prawdziwi uczeni historycy.
Właśnie takiej Polsce przyszło mi służyć.
Organy rządowe i inne publiczne zaczęły wartko realizować nowe zadania, stawiać przed sobą nowe wyzwania, nowe cele. Oczywiście demokratyczne, wymuszone poniekąd przez aktualne założenia ustrojowe. W tym jeszcze polityczne, gospodarcze oraz społeczne. Jak również, co oczywiste, w zakresie polityki zagranicznej. Priorytety wyrastały niczym grzyby po deszczu, przeplatały się ze starymi, wzajemnie przenikały i ewoluowały. Jedne dynamicznie, wręcz rewolucyjnie, inne troszkę wolniej: statycznie, dyplomatycznie.
Po naszemu.
W każdej dziedzinie funkcjonowania odnowionego państwa nazbierało się mnóstwo tych wyzwań.
Mój służbowy organ, to znaczy urząd, też realizował nowe zadania oraz kontynuował stare. Ponieważ zaistniała taka potrzeba. Do tego został przecież powołany. Akurat w tym obszarze bieżących działań państwa nie da się postawić grubej krechy i udawać, że nic z przeszłości się nie przyda. Nic bardziej mylnego. Przydawało się wszystko, czego tknęła się stara służba bezpieczeństwa. I co po niej pozostało. No i, co najważniejsze, niektórym służy do dzisiaj.
A czy służy dobrze? Oto jest pytanie.
Szczerze? Wątpię.
Wtedy też wydawało się wszystkim, że bardzo ważny, wręcz kluczowy, scentralizowany urząd publiczny będący ówczesnym miejscem mojej pracy i służby, funkcjonował prawidłowo.
Szybko dostosowaliśmy się do nowych realiów i co za tym idzie – do wymogów stawianych nam zarówno przez obecny ustrój polityczny i konstytucję Rzeczpospolitej Polskiej, jak też przez nowych przyjaciół ojczyzny. To znaczy sojuszników, popleczników oraz sprzymierzeńców.
Konstytucja RP właśnie została zmieniona, czego wyrazem był między innymi znamienny oraz konkretny zapis: „Rzeczpospolita Polska umacnia i rozszerza prawa i wolności obywateli”.
A starzy przyjaciele, głównie orientacji wschodniej, pakowali manatki. Teoretycznie, fizycznie i oficjalnie.
Bywsze sojuszniki wywozili z Trzeciej RP co tylko się dało oraz czym tylko mogli. Drogą lądową, morską i powietrzną. Zabierali czemadany swoje, a przy okazji trochę cudzych. To znaczy głównie naszych. W przepastnych czeluściach sowieckich ciężarówek, pociągów, statków i samolotów znikały zarówno towary legalne, latami wwożone i gromadzone w Polsce (NRD, Czechosłowacji i innych europejskich demoludach), jak też te nabyte w sposób nie do końca zgodny z prawem, z polską moralnością oraz z dobrym obyczajem. (Nie „nabyte”, bardziej pozyskane).
Ich obyczaj był przecież inny. Jakby dużo praktyczniejszy, mniej rygorystyczny i nie tak martyrologicznie sentymentalny jak nasz. Dla nich oczywiście o niebo lepszy, czytaj: korzystniejszy od polskiego. Nasze konwenanse nie interesowały ich w ogóle, w tym dziejowym momencie nie dotyczyły. Wypraszaliśmy ich przecież nader „uprzejmie”. Po co właściwie mieli się z czymkolwiek certolić?
O elementarnej przyzwoitości nie wspomnę. Każda bowiem przyzwoitość, szlachetność czy godziwość to pojęcie umowne. Też kulturowe. A z tego, co wiem, w stosunkach międzynarodowych nie prawi się o ludzkiej przyzwoitości. No i sama polityka nigdy przyzwoita nie była, nie jest i bywać nie będzie. Z założenia oraz co do zasady.
Została sfera praktyczna. Tej jakby nie wywieźli. Trochę nie mogli, częściowo nie chcieli. Wyglądała mniej więcej tak: wyprowadzające się „Ruskie” nie paliły za sobą wszystkich mostów, jak to miało miejsce w czterdziestym czwartym po przejściu frontu wojsk radzieckich prących mężnie na zachód. Wprost przeciwnie. Budowały nam nowe. Na gwałt wprawdzie, ale ze starego i przechodzonego budulca. Za sobą i przed sobą. Mosty, mosteczki i kładki. A z tych kładek tworzyli nowocześniejsze misterne siatki.
Zależało im bardzo na utrzymaniu starych kontaktów, układów i sieci. Bynajmniej nie rybackich. Te nam bezkarnie niszczyli, za nic mając terytorialny podział Bałtyku. Dotychczas wyżerają nasze coraz lichsze śledzie, dorsze i flądry.
Tak bardzo im zależało, że niektórzy przedstawiciele wschodnich sąsiadów wybierali polityczną „wolność” w Polsce. Inni tylko gospodarczą bądź społeczną. Gniazdowali, nie odlatywali na zimę, tylko zakładali rodziny całoroczne. Nowe, lub stare ściągali stamtąd. To znaczy od siebie.
Tutaj rozkręcali i prowadzili różnorakie biznesy. Oczywiście nie tylko swoje własne.
Naszym stwórcom zależało z kolei tylko na nowych kontaktach. Układach i paktach. I jak to z Polakami bywa, stare związki uznaliśmy za be. Zamiast je zweryfikować, pomyśleć, wyeliminować jedne, inne odświeżyć i unowocześnić (jak Niemcy i Czesi), kulawe dziecko wylaliśmy z kąpielą. Rzuciliśmy perły przed wieprze. Przy okazji nasze bursztyny i agaty. Stare sojusze potraktowaliśmy jak komusze spółdzielnie produkcyjne, zrównaliśmy z ziemią. Pozostały ruiny i zgliszcza.
I już.
Szczerze mówiąc, nie ma co się dziwić. Tym Ruskim. Nasze właśnie odnowione prozachodnie eldorado odpowiadało im o wiele bardziej niż tamto ichnie. Z różnych względów. Obecna sytuacja przypominała nieco nasze tęsknoty za zachodnim dobrobytem, do którego sami lgnęliśmy kilka lat wcześniej.
Otwartość Polaków na zachodni świat i ludzi, na imperializmy, kapitalizmy, globalizmy, konsumpcjonizmy oraz na szybki, łatwy, plastikowy szmal stwarzała przeogromne możliwości rozwoju. Wszystkim jak leci. Robotnikom, chłopom i inteligentom. Tradycyjnym i odnowionym arystokratom. Politykom. Wreszcie uczniom, studentom, emerytom i rencistom.
(Niewykluczone, że w powyższej wyliczance pominęłam kogoś ważnego, za co bardzo przepraszam).
Warunek jakiś jednak istniał. Trzeba było chcieć i mieć odwagę. Względnie wszystko postawić na jedną kartę. Bądź po prostu schylić się po pieniądze leżące dosłownie na ulicy.
W przypadkach, o których piszę, wystarczyło zaryzykować wyciągnięcie ręki. Po cudze.
I tu nie wykluczam pomyłki. A może właśnie to państwowe i odkomunizowane nadal było niczyje? Skoro niczyje, to można się częstować do woli. Zaanektować, zużywać, na końcu zniszczyć. Tak tradycyjnie, po polsku.
Nawiązywały się zatem nowe kontakty, braterstwa (nazwijmy je geopolitycznymi), nowe znajomości. Co zawsze idzie w parze z tym nowym, identyfikowali się przy okazji nowi wrogowie. Starych wrogów mieliśmy bowiem zdecydowanie za mało. Lub też, co możliwe, opatrzyli nam się, znudzili i spowszednieli.
A Polak? Krewki jest. Mściwy i zawistny. Musi mieć zawsze w zanadrzu kogoś, na kogo będzie nastawał, kto po starciu z adwersarzem (realnym lub tylko wyimaginowanym) zrobi z niego bohatera po wsze czasy. A bohaterów ci u nas dostatek. W każdej polskiej chałupie znajdzie się jakiś.
Przemożna, wszechwładna chęć życia w wolnym kraju pociągnęła za sobą także konsekwencje społeczne. Za nimi radykalizujące i kryminogenne.
Razem z zachodnią demokracją (i „cywilizacją”) wepchały się do nas różnorakie kultury. Przywiał je zachodni wiatr. Takoż subkultury. Nawet kilka. A czy te kultury posiadały cechy uznawane powszechnie za kulturalne, to już zupełnie inna kwestia. I nie mnie oceniać zjawisko, bo na kulturze się nie znam.
Zachłyśnięci nowym porządkiem i quasi-wolnością nie przyjmowaliśmy do siebie oczywistej prawdy. Dziejowej. A to mianowicie takiej, że do tej demokratycznej wolności nie tylko należy dorosnąć, względnie dojrzeć, ale i jej się nauczyć. Jak w szkole, na kursie, albo chociażby na znanych z historii okupacyjnych tajnych kompletach.
Najlepiej przyswoić wiedzę od podstaw, względnie odgapić gotowca od kogoś mądrego, doświadczonego, okrzepłego w boju.
A my, Polacy, nie chcemy się uczyć. Niczego nowego. Nie zamierzamy wracać do korzeni, powtarzać sobie starych nauk, czerpać z nich mądrości, wyciągać wniosków. Wreszcie: nie powielać błędów i wypaczeń naszych przodków.
Analizowanie? Myślenie? Absolutnie nie! Jeszcze poszłoby coś nie tak i trzeba by było popracować. Na przykład nad sobą? Ruszyć tyłek, opuścić zaścianek, zrobić coś dla kogoś.
My wiemy wszystko. Już od dawna. Od kołyski.
Jako naród wyzwolony pozjadaliśmy wszelkie rozumy, a resztę zdrowego rozsądku wyparła z nas narodowa duma zmieszana z dziecięcą fascynacją pstrokatymi i tanimi gadżetami.
Ot co!
Ja, to znaczy Agnieszka Wallicht-Chmielewska, będąc tylko podrzędnym funkcjonariuszem wrocławskiej agendy centralnego urzędu wewnętrznego, ale o charakterze paramilitarnym, wykonywałam rozkazy. Odgórne.
Rozkazy? Brzmi fatalnie. Wiem.
Babo, co ty pleciesz?
Ponadto stwierdzenie rodzi konotacje z czynami okrutnych zbrodniarzy wojennych, którzy nieludzką podłość i ludobójstwo tłumaczyli właśnie wykonaniem odgórnych rozkazów.
Ale w odróżnieniu do nich ja nikogo nie skrzywdziłam. (Chyba że Chmielewskiego, godząc się na zamążpójście. Nie poskarżył się dotychczas, to może nie?). Nie zabiłam, nie zgwałciłam, nie torturowałam, nie pobiłam. Nie okradłam, bo od dawna nie umiem tego robić. Nie wydaje mi się, bym perfidnie na kogoś doniosła powodowana niskimi pobudkami przynoszącymi korzyść. Nawet chyba specjalnie nie zelżyłam ani też nie obraziłam.
Jeśli jednak tak się stało, to nic nie wiem na ten temat. Urażonych bardzo przepraszam.
Pamiętam, że raz odmówiłam prywatnemu znajomemu podżyrowania dużej pożyczki mieszkaniowej. Obraził się. Ale to chyba nie była pospolita podłość, tylko przejaw zdrowego rozsądku oraz nagły przypływ kultowej, niezawodnej, kobiecej intuicji.
Przyczynkiem do odmowy jakiegokolwiek poręczania majątkowego, nie tylko temu znajomemu, było niedawne doświadczenie zdobyte w pracy. Cały czas mam na uwadze to moje tajne zajęcie w officium.
Otóż do jednego z moich wydziałowych kolegów przybył inny. Też nasz współpracownik, też funkcjonariusz i oficer. Sami swoi przecież.
Obaj panowie mieli żony, po dwoje dzieci, jakieś mieszkanka, po samochodzie. Majątek spełniający, mniej niż więcej, ich wyobrażenia o luksusie. Bo mieszkania małe i ciasne, a samochody stare.
Pracowali razem w jednej sekcji, nawet przez kilka lat zasiedlali ten sam pokój. Wydawało się więc naturalne, że powinni świadczyć pomoc wzajemną. Zwykłą, koleżeńską. Kolega A naświetlił swój aktualny życiowy problem, kolega B zgodził się podżyrować kredyt w banku. Mieszkaniowy. W szlachetnym celu zamiany mieszkanka na większe, tym samym na poprawę nie do końca komfortowych warunków bytowania.
Inne motywy?
Ponieważ kolega B był osobą niezwykle koleżeńską, empatyczną i doświadczoną życiowo. Sam borykał się z nie najlepszymi warunkami socjalnymi. Nie miał wprawdzie żony pracującej jako zwykła nauczycielka w zwykłej podstawówce, jak kolega A, ale B-połowica była też nie najlepiej opłacaną podrzędną urzędniczką publiczną.
Dobro dzieci wzięło górę. Trzeba poręczyć i podżyrować. Nie ma innej opcji. Komu, jak nie kumplowi z sekcji? Przyjacielowi?
Poza tym przemawiały werbalne argumenty merytoryczne. Własnoręczny podpis poręczyciela jest tylko niezbędną formalnością. Wiadomo. Po jakimś czasie kredyt zostanie spłacony, w ostateczności pomogą teściowie. Za kilka miesięcy kolega A odwdzięczy się praktycznie, i też może podżyrować coś koledze B. To przecież oczywiste.
Chłopcy pogadali szczerze, po służbie oparli sprawę o bufet. Delikatnie, bo obaj na dorobku.
Kilka miesięcy później kolega A przestał u nas pracować. Jego przykładowemu odejściu ze służby towarzyszyły okoliczności mniej służbowe, a bardziej rodzinne. Poza tym stosunki. Pozamałżeńskie.
Oficer A nieźle narozrabiał. Do tego zdurniał koncertowo. Jakiś czas wcześniej zakochał się w dużo młodszej od siebie lasce. Na zabój. Była ponoć bardzo piękna, powabna, seksowna i dobra w stosunkach. Wszystkich, najbardziej cudzych i pozamałżeńskich.
Długo oraz kwieciście komentowano przyczyny.
– Chłopu po prostu oczy zarosły pizdą.
– No, dobrze że nie starą, tylko młodą. Niektórym zarastają starą.
– Nie jemu pierwszemu!
– No. Musi być dobra w rypanku.
– Też bym tak chciał!
– Gdzie on ją wyrwał? W podstawówce czy w burdelu?
– Wydaje mi się, że ją widziałem. Laska nawet zgrabna, ale chyba z trądzikiem na gębie.
– A tam, zmajstruje dziewczynie bachora i jej przejdzie.
– Co jej przejdzie? Amory?
– Nie. Pryszcze.
– Ha, ha…
Funkcjonariusz A był tak bardzo zmotywowany, że dla tejże panienki natychmiast porzucił swoją nauczycielkę i ich dwoje niedużych dzieci.
Pieniądze rodziny sprzeniewierzył na uwicie nowego gniazda z pryszczatą, oficerolubną pięknością. Na nią zagospodarował także środki otrzymane z zaciągniętego kredytu bankowego. Dodatkowo z firmowej kasy zapomogowo-pożyczkowej, z książeczki oszczędnościowej PKO, żoninej biżuterii rodowej, nowego telewizora i starego samochodu.
Oprócz wejścia w posiadanie uroczej pryszczatej młódki kolega przytulił comiesięczne wpływy z maleńkiej emeryturki, uzyskanej na szybko po piętnastu latach służby dla ojczyzny. Było to możliwe, ponieważ wkrótce po dokonaniu operacji bankowej poszedł na planowy urlop, z którego już nie wrócił. Ani do służby, ani do rodziny.
Raport do kadr wysłał listem poleconym. Podobno. W każdym razie zachował się arcydziwnie i zgoła nietypowo.
Zanim ojczyzna znalazła nową siedzibę oficera kontrwywiadu w stanie spoczynku, od niedawna emerytowanego, proceder oceniła jako przestępczy, zasądziła, potem z resortowej emeryturki zaczęła ściągać alimenty na rzecz porzuconych dzieciątek, hojny bank prywatny usiadł na wynagrodzeniu. Empatycznemu, ufnemu żyrantowi. Czyli koledze B. Okrakiem siadł i siedział. W majestacie obowiązującego prawa, jak też na podstawie podpisu złożonego pod dokumentem. Z determinacją ściągał pełne raty kredytu zaciągniętego przez szczęśliwego A. Dla jasności: raty kredytu bankowego, podżyrowanego kilka miesięcy wcześniej przez aktualnie zupełnie nieszczęśliwego kolegę B. Do tego niebotycznie wkurzonego i jak inni (krewni, powinowaci, żyranci) zainteresowanego urwaniem byłemu koledze jaj. Na początek.
– Ależ ja byłem głupi! Naiwnie dałem się wydymać. Jak dziecko. Niech ja go tylko dorwę! Ma ktoś z kontakt z tym łachudrą?
– Nie. Zapytaj jego żony.
– Już u niej byłem. Ona też nie ma. Jeszcze pipa przez godzinę wyła mi w klapę.
Nie wiadomo, jak długo trwała miłosna idylla kolegi A, ale ustawiczne uszczuplanie wynagrodzenia kolegi B trwało równe dziesięć lat.
Co do jakichkolwiek bliższych stosunków z funkcjonariuszami mojej firmy, to starałam się zachować dystans. Także ostrożną odpowiedzialność. Być człowiekiem (po pierwsze), nikomu nie szkodzić (jak w przysiędze Hipokratesa). Żyć normalnie i w miarę uczciwie.
O godności i honorze nie wspomnę, ponieważ nie kreuję się na bohatera narodowego, a same pojęcia spsiały. Cholernie. Teraz już nie bardzo wiem, czy w ogóle zostały mi choćby ich resztki.
Morale? Etyka?
Sorry, że zapytam. A z czym to się je?
Chcę zachować swoją sferę prywatną, niezależną od służbowej. Zawsze chciałam. Jeśli to jest w ogóle możliwe. Pragnę mieć własną przestrzeń wolną od firmowych zależności, układów i wytycznych.
(Zachowanie powyższych założeń bywało czasami bardzo trudne).
Chyba bez oporów mogę spojrzeć na siebie w lustro. Ze spokojnym sumieniem i czystym sercem wyznać całemu światu:
– Kobieto, dałaś radę! Nie poległaś na tym trudnym służbowym froncie i nie zeszmaciłaś się do cna!
Może tylko troszeczkę.
Służba w formacji mundurowej równa się rozkaz. Jak świat światem, niezależnie od panującego ustroju i od położenia geograficznego. Ktoś ważny pociąga za sznurki. Są dowódcy, są podwładni, jest mięso armatnie. Na poligonach i podczas bitew giną żołnierze. Wypadki zdarzają się podczas pokoju. Wpadki też. Ludzkie podłości na pewno. Ofiary systemu ścielą się gęsto. Każdego systemu. Na tym zarabia ten podły świat, a łachudra się dorabia.
Czy te łachudry dopadnie sprawiedliwość? Dziejowa? Chyba nie. Wątpię bardzo. Tak sobie ten świat układamy.
Cytując mądrego człowieka, to znaczy Zofię Nałkowską, twierdzę z całym przekonaniem, że to „ludzie ludziom zgotowali ten los”. Albowiem nie ma złych czasów. Są jedynie źli ludzie. I z wieloma takimi ludźmi przyszło mi się mierzyć w mojej pierwszej pracy.
W służbie.
***
Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by przyznać się do kilku czynów, moich i cudzych, ponieważ nie służę od paru ładnych lat. W sensie, że publicznie i ojczyźnie.
Funkcjonuję sobie na marginesie polityki i władzy jako wyrzutek społeczeństwa. Nawet czasami jako „chamska hołota”. Dosyć skromnie co prawda, ale w miarę poprawnie.
Nie dorobiłam się na tej mojej służbie, a mogłam.
Bezkarnie oraz bez konsekwencji prawnych, chyba bez, mogę ujawnić co nieco, uchylić rąbka służbowej tajemnicy.
A jeśli pomimo odwilży, abolicji, kilku amnestii, trzech nałożonych na mnie sankcji finansowych, jak też ewidentnego przedawnienia czynu polskie władze zamkną mnie za słowo haniebne, za ujmę na honorze i pamięci „wielkich” przedstawicieli narodu polskiego, odpocznę w odosobnieniu.
Przemyślę parę kwestii, zweryfikuję credo i curriculum vitae. A na starość stanę się innym człowiekiem. Odnowionym i zresocjalizowanym.
Albo celebrytką się stanę. Będą mnie wytykać palcami, pokazywać w publicznych telewizjach śniadaniowych, raz czy dwa może mnie rzucą na ławę jak kawę.
Do czego się przyznaję?
Ano do tego, że służba w resorcie mundurowym to nie tylko oczywiste wykonywanie wspomnianych wyżej odgórnych rozkazów. Jest tego znacznie więcej. Zapewniam.
Praca w wydziale operacyjnym (tu: kontrwywiadu) nie jest lekka, łatwa ani przyjemna. Co do zasady. To nie muzyka, nie kabaret. Choć momentami może kabaret przypominać. Bywa ciężko. Robota analityczna, dbałość o szczegóły, zachowanie tajemnicy, dobrego smaku oraz, co oczywiste, zasad i reguł. Prawa powszechnego, wewnętrznego. To wszystko potrafi wykończyć psychicznie. W moim przypadku i na zajmowanym stanowisku nie można było sobie pozwolić na cykliczne wyłączanie myślenia. Ta praca przypominała raczej maraton szachowy. Z pozoru prosty. Niby siedzi się na krześle w ciepełku, gapi na szachownicę, na układ pionków. Który z nich ruszyć? Gdzie postawić? Jak zepchnąć (trafić) pionek wroga? Ile kolejnych ruchów da się przewidzieć? Jaki ruch wykona przeciwnik? Kiedy to nastąpi?
Wchodząc głębiej w obszar moich relacji z kolegami, z których kilku sprawowało funkcje moich przełożonych, mogę stwierdzić, że na pewno nie były nudne. Te relacje. Większość z nich uznać mogę nawet za niezmiernie interesujące, inspirujące, wręcz fantastyczne. Współpracownicy, którzy zajmowali się obszarem dawniej, to znaczy w starej firmie związanej z epoką „słusznie minioną”, mieli to coś. Elegancję, kindersztubę, dyplomację oraz takt. Zaryzykuję twierdzenie, że wrodzoną inteligencję. Jakiś taki urzędniczy urok, któremu nie mogłam się oprzeć.
Ci panowie prezentowali spokojny profesjonalizm oraz umiejętność wykonywania swojej pracy w sposób bezszmerowy – bez machania rękoma, bez próżnego pokrzykiwania, wreszcie bez czynienia z każdej dupereli spektakularnego show. Przyznam, że nauczyłam się od nich wielu rzeczy, które pozostały mi do dzisiaj.
Rzecz w tym, że po kilku latach sytuacja się zmieniła.
Jak? Właśnie.
Dla mnie zmieniła się na gorsze. Przyszło kolejne nowe. Musiałam zweryfikować ociupinę podejście do służby, zwiększyć dystans, uzbroić się w pancerz ochronny. W grubą skórę. Nie udało mi się to, nad czym ubolewam. Skóra okazała się cieńsza niż powinna.
Przyznaję, że wtedy zaczęłam dostrzegać w mojej służbie drugie dno. Ukryte. I jeszcze ściślej tajne.
Powstała nowa jakość. A to: przytakiwanie, poklaskiwanie, włażenie przełożonym do tyłka. To ostatnie najlepiej czynić efekciarsko i bez wazeliny. Ponadto tkwi się w układach, układzikach, plecach. Najlepiej tkwić w starych, okrzepłych. Nowych bowiem dopuszczają do żłobu nader rzadko.
Nadmienię, że w tym wydziałowym gronie byłam nowa. Na początku. Każdy na początku jest nowy. Gdzieś i kiedyś. Przyszłam do nich z innego wydziału, w innym zespole nabierałam doświadczenia zawodowego i resortowego. Dokładniej w wydziale pomocniczym, technicznym.
Nie miałam za dużych szans na bezproblemowe dostanie się na resortowe wyżyny. Właśnie z powodu czupurnego, do tego krnąbrnego i mało ustępliwego charakteru, który wyłaził podczas starć z cynicznymi sukinsynami.
Gdy osiągnięcie celu (zawodowego) uzależnione było od szybkiego wejścia komuś w tyłek, stawiałam czynny opór.
(Niezbyt mądrze. Wystarczył bierny. Albo ruki po szwam).
Dalej, trudno było zostać jedną z nich. To znaczy jednym, kobiety bowiem miały przechlapane. A priori. Chyba że występowały tylko w charakterze dziwki albo służbowej kochanki jednego z tamtych. Zwanej potocznie „dupą”, (przy-)boczną narzeczoną lub, archaicznie, flamą. Oba przypadki różnią się zresztą jedynie nazwą.
Wdrapanie się na firmowy świecznik to uczestniczenie w synekurach i małej, zaściankowej polityce. Bardziej politykierstwie. Z perspektywą na coś więcej, dalej, takoż wyżej. To znaczy na szczebel drabiny umiejscowiony w jednej ze stolicznych central. Optymalnie.
Większości współpracowników marzyła się polityka przez duże pe. Rządzenie absolutne na miarę słynnych wodzów. Bo się należy.
Ponadto kawki, koniaczki, drogie łyskacze, imprezki. Z kimś, kto kracze tak jak oni. Jeżeli z obcym, to tylko z takim, który nie doniesie.
A właściwie skąd pewność, że nie doniesie? Stuprocentowej nie ma nigdy. Jakaś jednak jest, bo delikwent został przekupiony lub perfidnie zastraszony. Wrobiony, uwikłany w coś brzydkiego bądź haniebnego. Nagrany i sfotografowany w sytuacji niedwuznacznej. Są kwity, są teczki, jest ofiarna lojalność.
I tak dalej.
Urząd też wydaje się w miarę szczelny. Są narzędzia? Są. Jest sposobność? Owszem. Jeśli nie ma, należy ją stworzyć. Trzeba ćwiczyć na żywym organizmie. Firmowym lub obcym.
Dobra zabawa? Zawsze! Nie ma ryzyka, nie ma zabawy.
Służbowo bynajmniej nie bawimy się za swoje. Absolutnie oraz optymalnie szalejemy za środki publiczne. Ile wlezie. Po to są. Może być za kasę z firmowego funduszu operacyjnego, ta bowiem jest najbezpieczniejsza. Oraz ściśle tajna.
Kto nam zabroni? Kto nas skontroluje? Kto doniesie?
Spróbowałby jeden z drugim…
Dla wybranych są jeszcze polowania (cokolwiek to znaczy), rauty i bardzo modne wieczorowo nocne operatywki.
Trzeba umieć dużo pić, mieć zdrową wątrobę. Mocną głowę.
Kto nie pije, ten kabluje!
Przytakiwać, śmiać się głośno z brodatych, szowinistycznych i wulgarnych dowcipów. Ochoczo klepać po plecach, łechtać rozdmuchane męskie ego. Oczywiście cudze.
Swoje ego łechtano przy okazji. Wszędzie nauczają, że trening czyni mistrza, a ćwiczenia praktyczne są najlepszą formą zdobywania doświadczenia.
Koniecznie należy dawać się klepać po dupie, a jej samej nie szczędzić. W tym aspekcie nareszcie mogą się popisać damy. Przy tym powinny wiedzieć, komu dawać i za co. Czyli za jakie wymierne korzyści, ponieważ te akurat są najistotniejsze.
No przecież niczego nie daje się za darmo! Dupa nie mydło, nie wymydli się. Nie ma obawy. Po to się ją ma.
A dziwka to nie zawód, tylko charakter. Co już ustalono uprzednio. Człowiek zeszmaci się raz a porządnie, za to kupony odcinać będzie przez całe życie.
Istnieje jeszcze jedna możliwość. Kupon odetnie tylko raz, zmieni się cyrkulacja, zaraz potem dupodajca rzucony zostanie wilkom na pożarcie.
Wreszcie przydałoby się cyklicznie bezpardonowo donosić na kolegów i knuć intrygi.
Zero względów, żadnych sentymentów. Jeńców nie bierzemy. Lojalność jest wyświechtana. Passé. Jako pojęcie i w sensie praktycznym. Kablowaniem oraz wrednym knowaniem należy eliminować potencjalną konkurencję. Powyższe czynić w sposób może nie do końca etyczny w encyklopedycznym rozumieniu etyki i moralności, na pewno natomiast skuteczny.
Mówiąc oględnie, warto przeć do celu po trupach. Liczy się efekt końcowy. Żadnych półśrodków. Wszystko albo nic.
Tym celem jest władza, splendory, zaszczyty, medale i pieniądze. Tu: coraz wyższe stopnie oficerskie. Kolejne gwiazdki na pagonach. Potencjalnie wężyki. Modne stało się znowu niestandardowe awansowanie w trybie przyspieszonym. Tak jak od tysięcy lat bywało. (Kilkutygodniowe kursy oficerskie dla funkcjonariuszy bez świadectwa maturalnego przerabialiśmy ostatnio w naszym resorcie na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku). Kolejną niepowtarzalną okazję przywiał młody, złotodajny wiatr demokratycznych zmian.
Historia lubi się powtarzać.
Ale dlaczego, na Boga, z moim udziałem?
Ja chcę spokojnie mieszkać i starzeć się w kraju, którego historia jest nudna. W którym w miarę dostatnio żyją ludzie szczęśliwi, uśmiechnięci, spełnieni. Gdzie uczciwie pracują, zarabiają na chleb, a dzieci wychowują na porządnych obywateli. Zgodnie z naturą i odwiecznym obyczajem, ale też z duchem czasu. Gdzie docenia się i poważa starość, mądrość oraz doświadczenie. Gdzie nie odbiera się emerytur, a za tę wypracowaną żyje się stabilnie oraz beztrosko.
Kto nie posiada choć kilku niewątpliwie uniwersalnie przydatnych przymiotów charakteru pospolitego kurwiszona, ten wychodzi na klasycznego kiepa. (Spokojnie można o nim mówić: frajer, głupek, pierdoła).
Tyra taki za siebie i za innych. Nie awansuje. A jeżeli jednak, to najwolniej ze wszystkich. Pomijają go przy premiach uznaniowych. Resortowe sorty ustawowe otrzymuje, bo musi. Nic ponadto.
Frajera nie szkolą za firmową kasę, nie dostaje zgody na dokształcanie się za własną.
Po co komu mądrzejszy i bardziej wyedukowany podwładny? Myślący inaczej? Który nie terkocze na resortowym wietrze niczym papierowa chorągiewka?
Taki (taka) mądrala stanowi tylko realne zagrożenie. Może przecież przypadkowo znaleźć się na górce ktoś, kto wyjdzie poza kanony i doceni jednak jego (jej) niekonwencjonalną inność. Mądrość oraz kreatywność. Następnie złośliwie awansuje. Na przekór lokalnym układom, wbrew woli najbliższych przełożonych i kadrowym planom tychże.
Czyż nie lepiej mieć nad takim nadzór i temperować ile wlezie? Też prewencyjnie?
Frajer zbiera joby za żywota. Jest bezpardonowo wykorzystywany, daje sobą pomiatać. Godzi się na stosowanie mechanizmów rządzących systemami totalitarnymi. Tylko ich skala jest nieco mniejsza. Lokalna.
„Kto nie z Mieciem, tego zmieciem…”.
Na końcu zabawy w służbowe zakulisowe gierki kiep wylatuje z hukiem. Zostaje zepchnięty z szachownicy innym pionkiem, gońcem albo wieżą. Na urzędowym kwicie król składa jedynie podpis wieńczący dzieło eliminacji „zasłużonego” kolegi.
Nie ma co jojczyć i rzucać ogólnikami. Postaram się wyjaśnić, skąd wzięły się te tajne blizny.
***
Tuż przed połową lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku instytucja okrzepła wreszcie na tyle, że władze zdecydowały się na rozpoczęcie operacji zatrudniania młodych gniewnych.
(I nie mam tu na myśli ani pisarzy, ani poetów, ani ludzi szeroko rozumianej kultury).
Świeże kadry to naturalna kolej rzeczy. Tak jest wszędzie, w każdym ustroju, na każdym kontynencie. W koncernach, korporacjach, w mikrofirmach oraz w administracji publicznej. Jedni odchodzą, inni przychodzą. Na tej warcie panuje płynna zmiana pokoleń. Przynajmniej powinna.
Można stwierdzić, że młodzież przywiał wiatr historii najnowszej, nieskażonej starym ustrojem, nieskalanej zaprzałymi układami.
(Przynajmniej oficjalnie. Po latach okazywało się, że kolejni nieskażeni obarczeni są rodzinnymi koneksjami. Skażonymi).
Przecież nowi nie byli idiotami. Skoro już po mozolnym procesie testów oraz sprawdzeń znaleźli się w elitarnym gronie, niemal natychmiast poszli na całość.
Przyzwolenie było? Było. Odgórne. Po paru latach gówniarze bez pardonu przejęli władzę i wygryźli, kogo się dało.
A że nadal niedouczeni byli w trudnym fachu? Nic nie szkodzi. Najważniejsze, że byli butni i ambitni, na pewno niesympatyczni oraz nieempatyczni. Czyż nie tego właśnie od nich oczekiwano?
Aktualne tendencje są jeszcze bardziej przejrzyste. Niektórych firmowych żółtodziobów nie sprawdza się, nie poddaje testom ani weryfikacjom. Najwyższe stołki zajmują partyjni sami swoi. Przychodzą z ulicy i zasiadają wygodnie. Nie trzeba umieć. Wystarczy być u żłobu. Wystarczy chcieć, godzić się na układ. Na takich nie ma mocnych.
Łagodniejszą wersją honorowego (sic!) zakończenia służby starej gwardii jest odejście na wcześniejszą emeryturę resortową. Albo w inny stan tak zwanego spoczynku.
Potem delikwentowi pozostaje już tylko szczycenie się bohaterską posługą dla umiłowanej ojczyzny. Wciska kit takiemu samemu frajerowi jak on. Niekiedy jeszcze prawi wyświechtane morały przedszkolnym małolatom. Każdą opowieść o chwalebnych czynach rozpoczyna od stwierdzenia:
– Jajakobyły…
W każdym razie pozytywnie zweryfikowani stróże bezpieczeństwa narodowego mieli co robić w nowych i udemokratycznionych instytucjach i agendach publicznych. Mieli co identyfikować, monitorować i czemu zapobiegać.
(Oczywiście tylko wówczas, gdy nie wybrali cywilnej wolności poza organem).
Wchodząc do nowego urzędu, także ja miałam sporo do zrobienia. Jak wszyscy, to wszyscy. Nie ma zmiłuj.
Tajne blizny. O czym milczę od lat. Tom I Officium
ISBN: 978-83-8219-248-3
© Aneta Wybieralska i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.