Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajna służba zostawia wiele tajnych blizn
Po latach służby w resorcie mundurowym Agnieszka zdaje się przegrywać samotną walkę z nierównym traktowaniem, mizoginią, nietolerancją i mobbingiem. W dodatku postawa nowych przełożonych również wpisuje się w te najgorsze standardy i może przypieczętować jej decyzję o odejściu ze służb specjalnych, z którymi związała się w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Czy znajdzie się ktoś, kto wyciągnie do niej pomocną dłoń?
Tajne blizny to szczera opowieść kobiety, która z niemęskiej perspektywy obnaża przed Czytelnikiem kulisy funkcjonowania polskich służb specjalnych. To wyznanie błyskotliwe, zabawne, pełne autoironii, choć jednocześnie niezwykle bolesne. A wynika to stąd, że problemy opisywane przez autorkę – mimo upływu lat – zupełnie nie straciły na aktualności.
Szef Marcin Węglewicz vel Karbon (zgadzało się, ka jak kurwa) popatrzył na mnie spode łba. Dziwnie jakoś. Punkt widzenia i perspektywa zmieniła mu się wraz z punktem siedzenia. Potem znowu uśmiechnął się ironicznie.
– Nie.
Krótko, cynicznie i na temat. Wziął do rąk kartkę z moją nominacją, triumfalnie pomachał mi nią przed nosem, przedarł na pół i wrzucił do kosza na odpadki stojącego opodal jego pięknego, starego, poszkopskiego biurka.
– Hmm – dodał łaskawca uprzejmie. Tytułem podsumowania zasadności wykonania czynności darcia nominacji oficerskiej.
– Rozumiem. – Słowo uwięzło mi w gardle. – To wszystko? Mogę iść? – zapytałam chłodno.
– Tak, wszystko. Chyba że naczelnik kadr ma coś do dodania. – Pan szef popatrzył pytająco na kolegę tumana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prawo silniejszego jest najsilniejszym bezprawiem.
Marie von Ebner Eschenbach
Albowiem wstęp, czyli tak zwana przedmowa, szalenie zobowiązuje.
Wstęp jest zarazem genezą i rysem historycznym, podłożem, i wypada mądrze zagaić… A tu mamy do czynienia z wyjściem.
Ponadto informuję uprzejmie, że zagajałam już dwa razy.
Nie mam zielonego pojęcia, jak skończy się ta historia. I kiedy to nastąpi.
Może dobrze, a może źle.
To już nie zależy tylko ode mnie. Choćbym stawała na rzęsach, zaprzedała duszę diabłu.
Mam tylko nadzieję, że sprawiedliwości stanie się zadość. Że my, to znaczy konkretnie ja, doznam radości z konsumpcji zadośćuczynienia finansowego oraz moralnego za zagrabioną przez państwo lwią część mojej emerytury, że ktoś kiedyś mnie zrehabilituje i powie:
– Proszę o wybaczenie.
Moją osobistą starość chciałabym przeżyć dumnie oraz godnie, we względnie dobrej kondycji fizycznej, na zakup której wreszcie będzie mnie stać. A przy tym wytrzyma moja psychika, co już nie jest takie oczywiste.
***
Nazywam się Agnieszka Wallicht-Chmielewska.
Jestem emerytowanym funkcjonariuszem resortu mundurowego. Oficerem w stanie spoczynku. Właściwie byłym pracownikiem polskich służb specjalnych.
Takim cichym, skromnym, trzecioligowym. Jeżeli w tym kontekście kwalifikuję się w ogóle do jakiejś ligi.
Nie pretenduję do bycia żadnym superbohaterem albo agentem zero zero ileś. Nie mam parcia na narodowe szkło ani na rolę postaci z pierwszych stron rodzimych brukowców. Nie jestem bynajmniej krajową celebrytką robiącą karierę polityczną na fali społecznego współczucia albo wielkich zasług dla narodu polskiego.
Wręcz przeciwnie. Jestem niemłodą kobietą, która z racji wykonywanych niegdyś zadań zepchnięta została na margines społeczny. Ukarana moralnie i finansowo. Za rzekome zbrodnie przeciwko narodowi (polskiemu), których nie popełniła.
Aha, gdyby tego było mało, politycy wysmażyli ustawę, w której expressis verbis zarzucono mi służbę dla państwa totalitarnego.
To znaczy którego? Trzeciej Rzeszy? A może Korei Północnej? Bliżej mamy Białoruś. Teraz mamy, bo wtedy była jedną z republik związanego z nami politycznie i gospodarczo ZSRR. Nie powinno podpadać.
Oświadczam publicznie, że nigdy nie odwiedziłam ani Korei, ani Białorusi. Widziałam ją zza granicznej rzeki Bug, ale było to we Włodawie i kilka lat temu. Jako mocne państwo środkowoeuropejskie już mieliśmy wdrożoną jedynie słuszną dojną zmianę. Oraz…
Nadmienię uprzejmie, że wcale nie była biała. Ta Ruś. Dojrzałam jedynie jakiś zielonkawy ugór, na którym nic się nie zadziało. Wtedy, gdy tam byłam.
Dziwne. Czym jest zatem to ulubione stwierdzenie rządzących: „państwo totalitarne”, któremu ja niby służyłam? Gdzie? Kiedy? Jak? Gdzie w tym stwierdzeniu sens? Gdzie logika? Historyczna, moralna, prawna?
Nie ma sensu. Ostał się jeno nonsens. Politycy zacierają ręce, sieją nienawiść i niezgodę. Bo to jedynie oni są wierni. Jak rzeki. Trzymają się tylko własnych koryt. Jak ten nasz kultowy graniczny Bug.
Może zrozumiem zjawisko, gdy walnę sobie kielicha? Albo dziesięć?
Funkcjonuję sobie na marginesie polityki i władzy jako wyrzutek społeczeństwa. Nawet czasami jako „zdradziecka morda” i „chamska hołota”. Dosyć skromnie, co prawda, ale w miarę poprawnie. Nie rozrabiam, nie pieniaczę się, nie agituję.
Bezkarnie oraz bez konsekwencji prawnych – chyba bez – mogę ujawnić co nieco, uchylić rąbka niegdysiejszej służbowej tajemnicy. Tej „totalitarnej”.
A jeśli pomimo odwilży, abolicji, kilku amnestii, trzech nałożonych na mnie sankcji finansowych, jak też ewidentnego przedawnienia czynu polskie władze zamkną mnie za słowo haniebne, za ujmę na honorze i pamięci „wielkich” przedstawicieli narodu polskiego, odpocznę w odosobnieniu. Z plastikowej miseczki pochlipię narodowej zupki, przywdzieję narodowy uniformek, z perspektywy przestępcy osadzonego w narodowym areszcie pooglądam narodową telewizję oraz słoneczko oświecające mój szczęśliwy kraj. Tym samym zaoszczędzę na narodowym prądzie i abonamencie RTV.
Przemyślę parę kwestii, zweryfikuję credo i curriculum vitae. A na starość stanę się innym człowiekiem. Odnowionym i zresocjalizowanym.
Albo celebrytką się stanę. Będą mnie wytykać palcami, pokazywać w telewizjach śniadaniowych (publicznych i niepublicznych), raz czy dwa może mnie rzucą na ławę jak czarną kawę.
Aha. Jeszcze coś. Zapomniałabym o najważniejszym, co wywarło znaczący wpływ na moją późniejszą egzystencję w państwie europejskiego środka.
Jestem Wam winna maleńkie wyjaśnienie.
Wzmiankowaną wyżej poważną instytucją publiczną była jedna z formacji resortu spraw wewnętrznych. Często kiedyś nazywana „zbrojnym ramieniem partii”.
Moja pierwsza praca była natomiast służbą. Dla ojczyzny. Cokolwiek to znaczyło w zamierzchłych czasach, i cokolwiek znaczy obecnie.
Nic miłego, nic wesołego. Zapewniam. Wszystko zaś, co wychodziło spod mojej ręki, było tajne bądź nadawałam temu klauzulę „tajne specjalnego znaczenia”. Na początku. Potem było po światowemu, czyli „ściśle tajne”.
Hmm…
Ale teraz mogę już o tym napisać. Przynajmniej troszeczkę.
Obecnie to wszystko byłe i tak nie ma znaczenia. Ani specjalnego, ani nawet historycznego. Sentymentalnego także nie. Najwyżej społeczno-polityczne. Dla mnie nad wyraz ekonomiczne oraz poniekąd zdrowotne. Pozostał pulsujący ból głowy, atakujące mnie znienacka nocne demony, oszczędzanie na wszystkim oraz kilka dokuczliwych blizn. Tajnych.
Patrząc na kwestię mojej pierwszej pracy z drugiej strony, nie miałabym teraz o czym opowiadać. Zapewne także nie uważałabym się za osobę uszlachetnioną bagażem doświadczeń.
Nadmienię jednak uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, że gdybym wtedy wiedziała, co mnie czeka za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, i jak mój kraj ukochany, umiłowany, podziękuje mi i moim branżowym kolegom za ciężką służbę, stanowczo poszłabym pracować gdzie indziej. Albo wybrałabym ekonomiczną wolność za granicą. W ramach szeroko pojętej bohaterskiej służby dla kraju. Teraz opływałabym w luksusy i byłabym kimś ważnym. Nie śniłyby mi się koszmary, blizn byłoby zdecydowanie mniej. Tajnych blizn nie byłoby w ogóle.
Ale to już zupełnie inna histeria.
Stan wyjścia
Od mojego pierwszego dnia służby we wrocławskiej delegaturze Urzędu Ochrony Państwa upłynęło dziewięć lat.
Byłe europejskie demoludy nadal lizały rany po transformacjach ustrojowych. Robiły dobrą minę do złej gry, jednak to lizanie wychodziło różnie.
Jedne rany zabliźniały się szybciej, nawet bez zbytniego wylizywania, inne wolniej. Bywały też takie, które z różnych względów zabliźnić się nie chciały. Same nie chciały, stawiając lizaniu bierny opór. Lub czynny.
U Niemców przebiegło to burzliwie i rewolucyjnie. Ale bardzo porządnie oraz metodycznie, jak to u nich. Ordnung. Poza tym Niemcy się zjednoczyli. Bogatsi wspierali biedniejszych, i szło. Wartko, na wschód. Do stosunków politycznych i społecznych z sąsiadami wschodnimi, czyli z nami, wprowadzili nową jakość zapoczątkowaną jeszcze w 1989 roku w Krzyżowej pod Świdnicą przez ówczesnych przywódców obu państw. Od tego symbolicznego gestu minęło sporo czasu, uznać zatem należy, że wiele wspólnych ran zostało wylizanych. Ożywiły się stosunki gospodarcze – te importowo-eksportowe międzypaństwowe i te transgraniczne, prywatne.
Już po transformacji ustrojowej, po częściowym otwarciu dobrosąsiedzkich granic i umożliwieniu obywatelom obu krajów w miarę swobodnego przemieszczania się wte i wewte byli obywatele NRD zrewanżowali się naszym jakby z nawiązką. Odpłacili pięknym za nadobne. (Notabene Niemcy mają podobne powiedzenie, to zapewne wówczas im się przypomniało i zastosowali).
Podrzucali nam bowiem kosztowne (niegdyś nawet wielce kosztowne) prezenty. Takie jak stare samochody, głównie dwusuwy made in DDR, i wypchane czymś po brzegi plastikowe wory oraz metalowe beczki.
Mówiąc wprost: Niemcy wyrzucali w Polsce swoje wielkogabarytowe śmieci.
Do utylizacji musieliby u siebie te cenne towary wozić, i jeszcze krocie w nowej, już tej mocniejszej, twardszej walucie za usługę wybulić. A w polskiej strefie nadgranicznej nieprzydatne już, kłopotliwe w odnowionych, na powrót zjednoczonych Niemczech wartburgi, trabanty oraz wyglądające jak łupy piratów beki z toksycznymi odpadami pięknie się komponowały z wonnym runem leśnym po naszych uroczych laskach, rowach i chaszczach. Kwitły bujnym kwieciem w towarzystwie smacznych rodzimych kurek, podgrzybków, czarnych jagód.
Szczodrze przez sąsiadów obdarowani Polacy, jak zwykle i jak niegdyś, nawet na tym procederze potrafili zrobić kolejny dobry interes. Jeździli sobie sprezentowanymi samochodzikami bez problemu, a mieli ku temu sposobność, bo praktyczni darczyńcy kluczyki w stacyjkach zostawiali. Do kompletu.
Albo dary sprzedawali z zyskiem. Zwłaszcza tym, którzy posiadali autka tego samego typu i części mogli sobie powymieniać albo przynajmniej tylko tablice rejestracyjne. Przerabiali enerdowskie auteczka na kosiarki i pługi śnieżne. Fałszowali dowody rejestracyjne. No, może troszkę tylko modyfikowali…
Dużo gorzej wyszły na podrzucanych prezentach władze, które miały spory kłopot. Środowisko naturalne ucierpiało, budżet terytorialny także.
Ale to już w nowym ustroju. Dość powiedzieć, że i w tym zakresie, to znaczy na cudzych i swoich śmieciach, Polacy zrobili dobry biznes. I robią go do dzisiaj.
Czesi śmiesznie zostawili sobie po komunie wszystko to, co wydawało im się społecznie użyteczne. I słusznie. Po co psuć dobre? Wyrzucać przydatne? Wystarczy, że bez żalu rozstali się ze Słowakami. Ustrój ustrojem, przemiany są wskazane, ale bez przesady. Dorobek społeczeństwa i ciężko pracujących ludzi nie może iść na marne. Nasi południowi sąsiedzi wiedzą, że lepsze może być niekiedy wrogiem dobrego. Wylizywali tylko to, co należało.
Nadal patrzyli na nas, Polaków, raczej nieufnie. Interesy tak, ale zaufanie ograniczone. Bo na interesach z Polakami można wyjść niczym Zabłocki na mydle. Niewiele zmieniło się i tutaj, a naszej akcji z sześćdziesiątego ósmego nie zapomną nam nigdy.
U nas, uznanego na świecie prekursora zmian dziejowych, solidarnościowego performera, bywało różnie. Na pewno nie porządnie i nie metodycznie. Czasami lizaliśmy chaotycznie i bez przekonania, że pomoże. I bynajmniej niczego sobie nie zostawiliśmy.
Nie, przepraszam, coś jednak zostało: przyrodzona skłonność do martyrologii dziejowej i do masowej produkcji nowych bohaterów narodowych. Przez trzydzieści lat wypinamy piersi po medale, które się nie należą. Odbieramy jednym, by przyozdobić innych. I medale, i zaszczyty, zasługi i emerytury.
Historię najnowszą interpretujemy w sposób, który odpowiada nam najbardziej. Nie wspominając o maleńkim szczególe, że polską historię powojenną kreują i piszą ignoranci oraz zaściankowi politycy, a nie doświadczone pokolenia i prawdziwi uczeni historycy.
Właśnie takiej Polsce przyszło mi służyć.
Organy rządowe i inne publiczne zaczęły wartko realizować nowe zadania, stawiać przed sobą nowe wyzwania, nowe cele. Oczywiście demokratyczne, wymuszone poniekąd przez aktualne założenia ustrojowe. W tym jeszcze polityczne, gospodarcze oraz społeczne. Jak również, co oczywiste, w zakresie polityki zagranicznej. Priorytety wyrastały niczym grzyby po deszczu, przeplatały się ze starymi, wzajemnie się przenikały i ewoluowały. Jedne dynamicznie, wręcz rewolucyjnie, inne troszkę wolniej: statycznie, dyplomatycznie.
Po naszemu.
W każdej dziedzinie funkcjonowania odnowionego państwa nazbierało się mnóstwo tych wyzwań.
Mój służbowy organ, to znaczy urząd, też kontynuował stare oraz realizował nowe zadania. W tym kadrowe. W ciągu tych kilku demokratycznych działań officium zmieniła się opcja polityczna i nastało nowe. Młode, buńczuczne oraz nastawione na czystość rasową. Już przestało przydawać się wszystko, czego tknęła się stara służba bezpieczeństwa. I co po niej pozostało. Najmniej kadry.
***
Na początku kariery zawodowej byłam jeszcze krnąbrna i odważna. Po mamie, którą uważałam za absolutny wzór do naśladowania. Tata natomiast powtarzał niezmiennie: ciszej jedziesz, dalej zajedziesz.
I czerp tu, kobieto, z doświadczenia i mądrości przodków.
Z biegiem lat buta trochę mi przeszła. Niestety tylko trochę. Teraz rozpatruję rzecz w kategoriach pragmatycznych: wtedy byłam młoda i głupia.
Teraz jestem tylko głupia. Albowiem człowiek mojego pokroju uczy się przez całe swoje życie. Następnie umiera głupszy, niż był za młodu.
W moim najbliższym otoczeniu służbowym pojawiło się kilkadziesiąt nowych twarzy. W tym kilka damskich.
Czy byłam zazdrosna? Chyba tak. O co właściwie?
Nie o urodę, nie o ich młodość, bo to naturalne, w sensie, że to naturalna kolej rzeczy. Urząd powinien funkcjonować prawidłowo, rozwijać się, stawiać czoło nowym wyzwaniom. Do tego potrzebni są ludzie. Tych należy sprawdzać, przyjmować, szkolić, nadzorować oraz pouczać. Proces powinien przebiegać płynnie, w swoim tempie, na zasadzie starych, dobrych, sprawdzonych wzorców. Powinni nad nim (procesem) czuwać starsi i okrzepli. Cierpliwie wdrażać następców, ci zaś powinni pokornie pytać. Tak wydawało mi się wtedy i tak wydaje mi się teraz.
No to czego się czepiam w takim razie? O co ten lament?
Ano czepiam się tego, że moi koledzy szefowie najwyraźniej adorowali tylko tych nowych. I ponownie samych mężczyzn. Za podobne sukcesy służbowe (i operacyjne) oni – młodzi mężczyźni – byli sowicie nagradzani. Ja nie za bardzo.
W pewnym momencie miałam wrażenie graniczące z pewnością, że moi naczelnicy wchodzą tym gówniarzom w tyłek. Na siłę i bez wazeliny.
Pierwszym po Bogu, naczelnikiem wydziału kontrwywiadu w officium, był wtedy mój kolega z dawnych czasów. Rzec by można, że dużo serdeczniejszy i wrażliwszy niż jego poprzednik. Inny. Dawniej sprawował funkcję jednego z zastępców panującego nam poprzednio miłościwie Jarka Skalskiego, który jakiś czas wcześniej relokował się do stolicy. Niby służbowo, niby awansował, a tak naprawdę (albo na półprawdę) wyjechał za poznaną rok wcześniej i pokochaną na zabój panią dupą stoliczną. Wtedy Piotruś Balot, ów kolega, jakby naturalnie awansował na wyższy stołek. Znienacka. Bo powstał nieoczekiwany i nieplanowany wakat, który pilnie należało kimś obsadzić. Z kolei jego miejsce zajął mój kierownik, zwany kierownisiem, z czego ucieszyłam się bardzo, bo chłop był mądry i pracowity. Na pewno jawił mi się jako kolejny doświadczony kontrwywiadowczo, okrzepły wydziałowy fachura. No, stary wyga.
Co do samego pryncypała Piotra, to znaliśmy się także półprywatnie. Ze starych czasów, starych przedtransformacyjnych układów pozasłużbowych.
Chyba mnie lubił. Naczelnik Piotr. Jako mnie, Agnieszkę Wallicht-Chmielewską. Stąd też zaryzykowałam stwierdzenie, że był moim kolegą.
Piotr miewał humorki. Jak każdy. Generalnie nie był człowiekiem ani dynamicznym, ani szalonym czy spontanicznym, ale bardziej statecznym, niby wyważonym emocjonalnie. Typowym flegmatykiem. Albo kompilacją charakteru flegmatyka i melancholika.
W stosunkach prywatnych z nami, Chmielewskimi, Piotrek pasował teoretycznie do Hipokratesowego typu flegmatyka. Spokojny, zrównoważony, zwykle potrafił się kontrolować, trudno było wyprowadzić go z równowagi. Dlatego też uchodził za człowieka godnego zaufania. Był świetnym słuchaczem i obserwatorem, rewelacyjnym analitykiem (ale tylko wtedy, gdy się nie zawieszał i nie odlatywał myślami), dzięki czemu potrafił dość obiektywnie oceniać służbowe sytuacje.
Działał wprawdzie powoli, w każdej dziedzinie, dużo czasu zajmowało mu także budowanie koleżeńskich relacji. Albowiem, jak prawie każdy flegmatyk, musiał najpierw zaufać, dopiero potem się otworzyć. Jeżeli w ogóle dochodziło do takich sytuacji.
Zasadniczo Piotrek nie lubił okazywać emocji. Trudno było stwierdzić komuś, kto nie znał go dobrze, czy u niego wszystko jest w porządku, czy coś go właśnie trapi. A trapiło często, jak każdego z nas. Takie utrapienia, służbowe i prywatne, mieliśmy wpisane w zawód.
Oficer Piotr Balot nie lubił zbytniego szumu wokół siebie. Nie gwiazdorzył, nie usiłował być duszą towarzystwa, od którego raczej stronił. Jego stosunek do świata i ludzi był raczej pozytywny, w pewnym aksjologicznym sensie akceptował innych i swoje niby ustabilizowane życie.
Czy zrażały go porażki? Hmm… Prywatne tak, służbowe nie bardzo. Tych ostatnich miał niewiele. Pracował, awansował w miarowym tempie, problemy rozwiązywał na bieżąco. Tak to przynajmniej wyglądało. Wydawało mi się, że rozumie, że w życiu czasem świeci słońce, czasem pada deszcz. Może także dlatego to właśnie jego zrobiono naczelnikiem? Dla odmiany, dla wygody, dla przewidywalności zachowań, na pewno w celu kontynuacji stabilności kadrowej wydziału.
Spadki formy Balota odzwierciedlały się także w jego osobistym stosunku do podwładnych. Podczas takich okresów czepiał się o wszystko. Tak po prostu. Przede wszystkim okropnie marudził, epatował frustracjami i upierdliwością. Wtedy też każda zwykła naczelnikowska czynność wydawała się sprawiać mu ból egzystencjalny. Nawet proste przystawienie pieczątki, ustne lub pisemne wyrażenie zgody na cokolwiek, co dotyczyło funkcjonariusza wydziału. Wszystko jedno, co było przedmiotem prośby: jednodniowy urlop w sprawie rodzinnej, pieniądze na obsługę spotkania z osobowym źródłem informacji, prośba o wcześniejsze wyjście do lekarza.
W takich okolicznościach nikt z nas nie chciał niczego załatwiać (u niego), nawet sekretariat omijaliśmy szerokim łukiem, by nie wejść w oczy marudnemu Balotowi.
***
Była wczesna wiosna roku pamiętnego.
W pewien taki służbowy poniedziałek w okolicach południa weszłam po coś do sekretariatu wydziału. Najprawdopodobniej był to dokument obrobiony wcześniej przez naszą nadworną sekretarkę Aldonkę. Wydzwoniła mnie uprzednio, poinformowała o załatwieniu sprawy, to poszłam.
– Cześć. Możesz podejść. Mam coś dla ciebie – powiedziała Aldonka.
– Dziękuję. Fajnie. Zaraz będę. Już mi dupsko zdrętwiało od tego myślenia – odrzekłam uprzejmie.
Siedziałam przy moim biurku i kombinowałam niczym koń pod górkę. Przegrzewałam mózgowe synapsy, co zdarzało mi się dość często, nie tylko w upalne lata. Mogłam rozmyślać nad przydatnością informacji uzyskanych od jednego z moich osobowych źródeł informacji, ponieważ kilka ostatnich „rewelacji” tejże osoby nie bardzo nadawało się do czegokolwiek. Chciałam odkryć jakąkolwiek przydatność służbową, ale to jakoś nie chciało mi wyjść.
Albo zastanawiałam się nad innym zagadnieniem, jakich u nas (no, u mnie) był dostatek. Będąc bowiem szczęśliwym „posiadaczem” MK (mieszkanie konspiracyjne) oraz LK (lokal kontaktowy), miewałam sporo problemów z obsługą tychże. Tym bardziej, że od kilku miesięcy nie tylko ja z nich korzystałam. Za zgodą przełożonych, bardziej po otrzymaniu polecenia, klucze od mojego MK musiałam użyczać kilku młodszym kolegom. A po ich wizytach sprzątać, przystosowując lokal do przydatności służbowej. Czyli szczęśliwy posiadacz czerpał z tego faktu niewymierne korzyści. Sprzątał, zmywał i klął niczym szewc.
Właściwie Aldonka mogła mnie uprzedzić telefonicznie, że coś się dzieje w wydziale. Na przykład to, że nasz naczelnik ma jeden z tych jego gorszych dni, wstał lewą nogą, prawą ręką albo nie wstał w ogóle. Ma klasycznego kaca, parchy, innego globusa. Objawy przypominają zachowanie wychowawczyni klasy dzień po gromadnych wagarach wychowanków spowodowanych pierwszym dniem wiosny.
A konkretniej powinna była szepnąć słówko, że nasz Piotruś rządny jest akurat upuszczenia krwi osobie, która w sobotę, pod jego nieobecność, bezczelnie śmiała wejść w kompetencje naczelnika wydziału i bez wyraźnego uzasadnienia (powodu, przyzwolenia, rozkazu z góry) zlecić wykonanie czynności służbowej jednemu z podmiotów wspomagających nasz wydział. Że niby ktoś coś gdzieś narozrabiał. Ponoć.
Wchodząc do sekretariatu, nie wiedziałam o niczym. Zastałam tam kilku zdezorientowanych kolegów tłoczących się w kątku z dokumentami do podpisu, nieco zdumioną i milczącą Aldonkę nasypującą kawę do filiżanki z podejrzanie należytą uwagą oraz otwarte drzwi gabinetu pana naczelnika, zza których wydobywały się odgłosy rodem z peerelowskiej zakładowej partyjnej egzekutywy.
– Dajcie mi sukinsyna, który wysłał tę szyfrówkę! Chcę mieć jego głowę na srebrnej tacy! – krzyczał Piotr.
Zdumiałam się bardzo, ponieważ nie słyszałam, by ten człowiek potrafił tak reagować. Dziwne to było, wręcz niezwykłe.
Siedział przy tym za swoim poszkopskim biurkiem cudownej urody, wymachiwał rękoma, jakby odganiając natrętną muchę, i tarmosił niewielki kawałek kartki nieustalonego pochodzenia. Innego natręta tam nie było, bo wszyscy potencjalni zostali stać za Aldonką.
Zgromadzeni czekali, aż panu naczelnikowi przejdzie. Co przejdzie? Właśnie. Wkurw, muchy w nosie, inna złość, chwilowa niezdolność do wykonywania rutynowych obowiązków służbowych. Wtedy dopiero odważyliby się wejść do jego gabinetu i poprosić o akceptację swoich spraw.
Ba, nawet nikt nie miał odwagi zamknąć jego drzwi. Najmniej nasza Aldonka.
– Aldonka, o co mu chodzi tym razem? – zapytałam koleżanki, przybierając rozradowaną minę.
Cieszyłam się jak głupi do sera. Koledzy truchleli, szeptali, a ja szczerzyłam ząbki. Zastana sytuacja wydawała mi się bowiem zarówno śmieszna, jak i absurdalna.
Na jaką cholerę on tak się ciskał i darł japę? Przecież wszystko, co dotyczyło ludzi pracujących w firmie, można było zweryfikować nawet po wykonaniu jednego telefonu. Mógł zapytać. Choćby w sekcji szyfrów. A stary wolał się wydzierać i wściekać, niż osobiście zadzwonić i dowiedzieć się podstawowych rzeczy. Ja przeszłabym się dla gimnastyki nadwyrężonego siedzeniem dupska i odwłoka.
Ale Piotr taki był. Czasami dawał irracjonalny upust prywatnym frustracjom. Przyznam, że czynił to zupełnie bez sensu, tym bardziej że w miejscu służby.
– A, nie bardzo wiem, o co mu chodzi – przyznała Aldonka, ściszając głos i wytrzeszczając jasnobłękitne oczy.
– Ja tu jeszcze jestem naczelnikiem tego wydziału! – kontynuował wrzaski Balot.
– Ty, coś mnie ominęło? Ktoś coś sknocił? Jakaś afera? O co chodzi z tą szyfrówką? – spytałam.
– Nie. Chyba nie tak bardzo. Robi z igły widły. Jak to on. Ktoś od nas wysłał do ważniaka z centrali szyfrogram z ustaleniami, a ten chyba ma pretensje, że poza jego plecami. Nie wiem dokładnie, o co mu chodzi. Jakoś tak.
– Aha. A kiedy to niby było? – wyszeptałam Aldonce do ucha.
Coś mnie tknęło. Tym bezczelnym wchodzącym w kompetencje pryncypała sukinsynem mogłam być ja. Ponieważ to ja miałam wtedy dyżur oficerski. I po odebraniu pilnego szyfrogramu z Warszawy, po który osobiście udałam się do kolegów szyfrantów, w kilka godzin załatwiłam sprawę, dokonałam niezbędnych ustaleń. A odpowiedź na zapytanie wysłałam tą samą drogą. To znaczy na podstawie zgromadzonych informacji opracowałam syntetyczny dokument do zaszyfrowania i odesłania. Poszłam, zakołatałam, puściłam. Dokument poszedł. Zadanie wykonano.
– No w zeszłym tygodniu. Wydaje mi się, że w piątek lub w sobotę.
Czyli to ja narozrabiałam. Ewidentnie ja. Aj!
Na jednym z sekretariatowych stolików pomocniczych leżała pokaźnych rozmiarów, aluminiowa, niklowana patera. Służyła Aldonce do podawania kawy szefowi, naczelnikowi, jak też gościom tychże. Nie tylko kawy. Mieściło się tam kilka kieliszków, szklanek, talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Żeby było względnie elegancko i żeby kobieta nie musiała latać tam i nazad, niosąc osobno każdą duperelę.
Milcząc, podeszłam do tego stolika, zdjęłam z patery cukiernicę wypełnioną do połowy cukrem, odstawiłam ją na bok. Zabrałam tacę, zdecydowanym krokiem marszowym weszłam do gabinetu Piotra. Następnie klęknęłam przy jego biurku, a głowę oparłam na paterze, stawiając ją równocześnie na blacie mebla.
Zrobiłam, co w mojej mocy, by spełnić jego żądanie. Naczelnik przecież. Wydziału. Najważniejszego w całym UOP-ie. Poniekąd.
Koledzy, widząc mnie z tą tacą, stłoczyli się w drzwiach i zaglądali do środka.
– A… co ty robisz? – zapytał niebotycznie zdumiony naczelnik. Zamilkł, zaniechał okrzyków i tarmoszenia karteczki, przyglądał mi się, wybałuszając gały.
– Chciałeś głowy sukinsyna podanej na srebrnej tacy? No to masz – odpowiedziałam grzecznie, klęcząc przed majestatem. I biurka, i naczelnika.
– Co? A… – Piotr się zawahał. – Ha, ha! To ty puściłaś do centrali ten szyfrogram?
– No ja. Przyznaję się bez bicia. Miałam dyżur, sprawa była na cito, to ją załatwiłam. Przyznaję się. Możesz obciąć mi głowę jeszcze raz.
– Ha, ha… Myślałem, że to ktoś inny. Ha, ha… A to ty.
– Piotruś, długo jeszcze mam tak klęczeć i pokutować? Mogę wstać? Trochę mi niewygodnie na tych klęczkach. Taca też lekko uwiera w grdykę…
– A, jasne. Wstań. Ha, ha. Zamknij drzwi. Masz chwilę? To pogadamy.
– Tak, mam. Sekunda, tylko oddam Aldonce jej srebrną tacę. Przyda się na następne sukinsyńskie głowy – zażartowałam.
Przyznam, że ten żart był w moim stylu. Nieco wredny.
– Ha, ha… – Naczelnikowi najwyraźniej przeszły dąsy, globus i co tam jeszcze mu dolegało. – Pewnie.
Wyszłam do sekretariatu, odłożyłam paterę na miejsce, postawiłam na niej cukiernicę. Spojrzałam na rozradowanych kolegów oficerów i chichrającą Aldonkę. Starszą sierżant.
– Ale numer!
– Nie żaden numer, tylko przyznanie się do winy. – Puściłam do niej oczko. – Wracam na dywanik – zameldowałam. – A wy tu sobie postójcie – poradziłam kolegom. – Moja skrucha trochę potrwa.
Wróciłam do Piotra i zamknęłam drzwi.
– Piotruś, o co ci chodzi z tym szyfrogramem? Źle zrobiłam?
– A nie. Wiesz, no… w sumie? Dobrze. A to nie mogło poczekać do dzisiaj? Przyjrzałbym się temu.
– Wielce szanowny panie naczelniku – zagaiłam. Uczyniłam to wprawdzie z wyrazistą ironią w głosie, ale i z lekkim uśmiechem. Równocześnie usiadłam sobie na foteliku dla gości. – Gdyby mogło, toby poczekało. Prosili, było do ustalenia na zapalenie płuc, bo w niedzielę realizowali czynności z udziałem… – Wyłuszczyłam syntetycznie, o co chodziło tak pilnie. Ten ktoś był jakimś ważniakiem z kraju dalekiego. No i najprawdopodobniej szpiegiem czystej krwi.
Naczelnikujący nam miłościwie Piotr miał na biurku większość informacji, ale nie raczył się z nimi zapoznać. Albo tak się przejął chamstwem i drobnomieszczaństwem sprawcy szyfrogramu, że chęć krwawej zemsty przysłoniła mu zdrowy ogląd sytuacji.
– Aha. No tak. To zrozumiałe. No, nic się nie stało. Teraz rozumiem. Nie, nie, w porządku. Ale wiesz, bo…
Koledze Piotrowi zebrało się na ponad półgodzinne wynurzenia oraz zwierzenia. Te natomiast nie miały żadnego związku ani z tą nieszczęsną szyfrówką, ani z funkcjonowaniem podległego mu wydziału. Po prostu chłop potrzebował wygadać się do syta i wylać na kogoś żółć nagromadzoną w wątrobie. Pozbyć się niesłużbowych toksyn. A ja napatoczyłam się niechcący i doskonale się nadałam na spowiednika.
– Co się dzieje? – zapytałam łagodnie, rozsiadając się na foteliku dla gości. – Mogę ci jakoś pomóc?
Czułam, że złagodziłam czyjeś obyczaje. Tym razem udało mi się ukoić dość dziwaczne obyczaje mojego kolegi naczelnika.
***
Zupełnie inaczej funkcjonuje się z wydziałowym kolegą, który całkiem niedawno mianowany został zastępcą naczelnika wydziału, nie ma wiele wspólnego z prowadzonymi przez innego funkcjonariusza sprawami (tu: przeze mnie), sam zasiedla mały pokoik po drugiej stronie korytarza i od czasu do czasu wymienia sympatyczne uwagi dotyczące rodzinnego obiadu, a co innego podlegać takiemu służbowo. Kiedy znowu awansuje i zasiądzie na dumnym stolcu naczelnika. Wtedy galopem należy zweryfikować nie tylko zapatrywanie na znajomego, ale także swoje miejsce w szeregu. Tym bardziej, że ja – kobieta, wyrobnik i nie-decydent – niezbyt sympatycznie, na dodatek dotkliwie zostałam doświadczona przez poprzednika owego kolegi.
Nie, nie tak. Poprzednik Piotra Balota ewidentnie przegiął w swoich niby-służbowych zakusach, okazał się wrednym mizoginem zorientowanym na karierę i na zachowanie pozorów absolutnego władztwa nad podwładnymi.
Rozpatrując powyższe na chłodno, pragmatycznie jakby, zawsze należy mieć na uwadze starą paremię o punkcie siedzenia. Tym samym przygotować się na różne warianty współpracy. Zawczasu.
Ba! Ale jak? Z moim czupurnym i krnąbrnym charakterkiem? Niemożliwe.
Kolega (teraz naczelnik) Piotrek był człekiem specyficznym. Przynajmniej za takiego uchodził. Czasami jawił mi się (i paru innym wspólnym kumplom) jako osobowość dualistyczna, niemalże schizofreniczna, podobna bohaterowi powieści Roberta Louisa Stevensona Dr Jekyll and Mr Hyde.
Poza tym był niegłupim gościem, przeważnie wyważonym intelektualnie i stabilnym emocjonalnie. Ha! Ale… Czasami nie był. Na pewno miał zdolności analityczne i zwykle prawidłowo oceniał sytuacje służbowe. Głównie unikał podejmowania ostatecznych decyzji, a gdy rozpatrywana sprawa była niejednoznaczna, wolał się zachować jak rasowy macho. Oraz przywódca.
– No… nie wiem – zwykł mawiać Balot. – Trzeba się zastanowić.
Potem czekał, aż samo się rozsupła albo decyzja zostanie podjęta wyżej. A zastanowi się ktoś inny.
Rewelacja!
A może źle oceniłam faceta, błędnie zdiagnozowałam występujące u niego objawy, bo przecież nie jestem specjalistą? I nie rozpoznałam u niego przykrych początków klasycznej andropauzy, przypadłości dotykającej kilkudziesięciu procent męskiej połowy ludzkości? Nie uwzględniłam uwarunkowań rodzinnych, środowiskowych, geopolitycznych, meteorologicznych, hydrologicznych i osiedlowych. Jak też faktu, że Wrocław jest miejscem wilgotnym, wręcz malarycznym, a za Niemca wymieniano tu wyższych urzędników publicznych, bo szybko łapali reumatyzm.
Właśnie. Andropauza, czyli męskie klimakterium. Może się zacząć już w okolicach czterdziestki, a Piotr liczył sobie ociupinę więcej lat. Teoria głosi, że przy niedoborze androgenów i obniżeniu produkcji testosteronu odpowiedzialnego za wiele czynności metabolicznych w męskim ciele następuje między innymi: niekontrolowane obniżenie samooceny i zadowolenia z życia, zwiększona drażliwość albo niski popęd seksualny.
Tego ostatniego objawu nie byłam w stanie sprawdzić osobiście, a pani naczelnikowej Balotowej nie pytałam. Lubiłam kobietę, bo zacna była. Mądra oraz sympatyczna. Miła w obejściu. Nie chciałam poruszać ich tematów prywatnych oraz stanowiących rodzinne tabu. Poza tym i tak nie byłam zainteresowana popędem seksualnym jakiegokolwiek funkcjonariusza wrocławskiego officium. Wystarczyła mi seksualna propozycja poprzedniego pryncypała. Ta zaś czkawką odbija mi się do dzisiaj.
Wracając do naczelnikowskiej andropauzy, to faceci nie otrzymują wyraźnego sygnału, że oto już rzeczona andropauza w toku. Nie ma wyraźnego wyznacznika etapu przejściowego, stąd często mężczyźni bagatelizują gorsze samopoczucie i rozmaite dolegliwości tego okresu. No i, co istotne, źle reagują na jakiekolwiek sugestie, wyrazy troski czy inne oznaki przyjaźni. Ten typ tak miał. Nie on jeden.
W każdym razie należało mieć na względzie wszystkie okoliczności i czasami schodzić pryncypałowi z drogi.
Na szczęście dla wydziałowego personelu fumy Balota nie zdarzały się codziennie, a zwykle przechodziły mu po kilku godzinach. Czasami trwało to dłużej albo krócej. Oczywiście, w zależności od okoliczności towarzyszących występujących w korelacji z uwarunkowaniami, o których wspomniałam uprzednio.
Kilku takich Balotowych fumów udało mi się doświadczyć na własnym organizmie. Nie to, abym się pchała w zadymę, ale czasami tak wychodziło.
Pewnego dnia, niedługo po tym, jak kolega naczelnik Piotr ochłonął, potem raczył dać wyraz temu, że okrzepł był na swoim ważnym kontrwywiadowczym troniku, musiałam pilnie załatwić jego podpis. W kilku ściśle tajnych sprawach służbowych współpracowałam bowiem czynnie oraz świadomie z kolegami z innej delegatury, zajmującymi się podobnym tematem. Oczywiście wszystkie działania (lub zaniechania) odbywały się po pełnej akceptacji przełożonych.
A że pozostające w zainteresowaniach służb specjalnych haniebne procedery najzwyczajniej w świecie w dupie mają podległość terytorialną oraz granice administracyjne polskich województw, europejskich państw, nawet kontynentów, no to trzeba było zadziałać wespół w zespół.
„I wespół w zespół, wespół w zespół, by żądz moc móc zmóc…”. Właśnie tak.
Udałam się do naszego sekretariatu, a tam, pod zamkniętymi drzwiami pana i władcy na lokalnym kontrwywiadzie, kłębił się już spory tłumek interesantów. To znaczy moich wydziałowych kolegów. Starszych i młodszych. Zróżnicowanych wiekiem, stażem, koleżeństwem.
Ci młodsi, przyjęci do służby po transformacji ustrojowej, to znaczy po roku 1992, byli jacyś tacy… nienaturalnie sztywni. Nie dowcipkowali, trzymali się razem i jakby z dala od tych starych wyg, do których zaliczałam się także ja. Zachowywali się tak, jakby po odbytym kilka lat wcześniej ekspresowym kursie oficerskim pod piękną destynacją toruńską pozjadali wszystkie rozumy. I jakby doskonale wiedzieli, o co tak naprawdę chodzi w tej naszej robocie. Ja zaś nie wiedziałam wszystkiego. Bynajmniej nie pretendowałam do zacnego i okrzepłego grona starych wyg. Cały czas uczyłam się czegoś nowego, poznawałam tajniki trudnej pracy operacyjnej. Bardziej może zakamarki tych tajników, delikatne niuanse. Zadawałam pytania: zasadnicze, kluczowe, fundamentalne. Czasami dodatkowe, zwłaszcza wtedy, gdy chciałam się upewnić co do toku mojego myślenia. By sprostać oczekiwaniom, by wreszcie dojść do wniosku, że się na tym znam.
Poza tym mój kobiecy siódmy zmysł, wrażliwość i spory dystans do większości zagadnień służbowych nakazywały mi zachować powściągliwość. Co do zasady. Te socjologiczno-psychologiczne niuanse, stosunek przełożonych do moich młodszych kolegów, polegający na bezkrytycznym i niepowściągliwym wchodzeniu im w tyłki, czyli awansowaniu, chwaleniu, nagradzaniu, zaczynały mnie irytować. Nadal nie traktowano mnie zbyt poważnie, a w tych ludziach pokładano całą nadzieję.
Obserwowałam zachodzące zmiany, czasami coś nieuchwytnego nie dawało mi spokoju. Dzwoniło, w zakamarkach głowy pojawiała się czerwona lampka. Nieśmiało błysnęła, potem gasła.
Czułam się skrzywdzona i dotknięta mizogińską niesprawiedliwością. Jak wtedy, gdy stary naczelnik zaproponował mi awans za pokątne usługi przyjacielsko-seksualne.
Czy byłam zazdrosna o względy?
Tak. Oczywiście. Przyznaję się teraz, przyznawałam wówczas. Tak po prostu. Szczególnie w przypadkach, gdy kolejny raz nie wyrażono zgody na moją prośbę o specjalistyczne studia podyplomowe i podnoszenie kwalifikacji na mój własny koszt. Albo wtedy, gdy za podobne osiągnięcia służbowe młodzi porucznicy otrzymali znacznie większe premie niż ja.
Czy moja ocena była sprawiedliwie wnikliwa?
Być może była zbyt emocjonalna. Chyba niezbyt profesjonalna. Obok niektórych sytuacji nie mogłam przejść obojętnie. Jednakowoż kilka tygodni później okazało się, jak bardzo bliska byłam prawdy. I że intuicja nie zawiodła mnie tym razem.
Wydziałowe koleżanki reprezentowała dzielnie sekretarka Aldonka, która zza własnego biurka robiła głupie miny, powstrzymując szyderczy uśmiech.
Błękitnooka naturalna blondynka tkwiła uporczywie na swoim niezbyt wdzięcznym, kompletnie nie intratnym stanowisku, odpierała ataki petentów (swoich i nie swoich), przepisywała pisma, podawała szefom kilkanaście kaw dziennie. Tylko współczuć. Jednakowoż wspaniale ogarniała wszystko to, czym nie zajmowali się pozostali.
Każdy z obecnych tam ludzi dzierżył w ręku jakiś dokument, teczkę, akta lub druk. Z ich min domyśliłam się, że u naczelnika nastąpiło klasyczne zatwardzenie.
Nie pierwsze i nie ostatnie.
I mnie także spieszyło się bardzo, bo gdyby tak nie było, wykonałabym oficerskie w tył na lewo zwrot i poszłabym do siebie. Nie rajcowało mnie (dzisiejsze „nie jarało”) bezsensowne oraz bezproduktywne sterczenie u pańskich wrót i zastanawianie się, kiedy szef zakończy posiedzenie z gościem. Chyba. No ale skoro wrota były zawarte, to chyba miał gościa. Jeżeli w ogóle tam ktoś był.
Gwoli wyjaśnienia: część z tych kwitów mógłby spokojnie sygnować inny firmowo-wydziałowy funkcyjny. Zastępca rzeczonego naczelnika, nawet zastępca szefa delegatury do spraw operacyjnych. Ale jakoś akurat ci wszyscy inni wybyli służbowo.
Oceniłam sytuację, spojrzałam na zegar ścienny.
– Jest naczelnik? – zapytałam uprzejmie zgromadzonych.
– Jest – odpowiedział jeden z kolegów. – Ja przyszedłem pierwszy – zaznaczył.
Aha.
– A kto jest u niego? – Byłam ciekawa. Zasadnie.
Jeżeli ten ktoś bawił służbowo, to pół biedy. Bywa. Narady trwają czasami do późnego wieczora. Większości tajnych spraw nie można załatwiać ani przez telefon, ani drogą elektroniczną. Wymagają spotkań osobistych i za zamkniętymi drzwiami. Co do zasady – tajności. Z dala od oczu i uszu bezpośrednio niezainteresowanych. Też sprawy kadrowe, strategiczne. Od tego jest naczelnik, wyższy pryncypał – szef i inni ponoszący odpowiedzialność.
Ale gdy gość bawił towarzysko, popychał pierdoły i obrabiał dupsko Maryni albo innym świętym, a mnie spieszyło się bardzo, potrafiłam być tak bezczelnie obcesowa, że pukałam, przepraszałam za najście, przybierałam jeden z moich czarujących uśmiechów i próbowałam załatwić arcypilną sprawę. Potem niech chłopcy kontynuują do woli. Stanie, czekanie, popychanie pierdół. Mnie tam rybka.
– Nie ma nikogo! – usłyszałam.
– I w tym problem – wtrąciła się do rozmowy Aldonka.
– A co się stało? Opił się może? – dociekałam sedna. – Przebiera się?
– Nie. Nic z tych rzeczy. Ale jest tak upierdliwy i zrzędliwy, że od rana nikomu niczego nie podpisał. Czepia się okropnie. I każdego. Zachowuje się jak stara baba. Strach się bać.
– Może gada przez telefon? – zapytałam.
– Jeżeli tak, to nie przez linię służbową – odpowiedziała Aldonka, spoglądając na urządzenie stojące na jej biurku.
– Cholera, ja muszę mieć dzisiaj jego podpis. Kurde, bo jutro mnie nie ma – powiedziałam, co wiedziałam, i zafrasowałam się nieco.
Szlag trafił normalne wyjście z firmy. Będę musiała przesunąć w czasie zakupy z Chmielewskim. A zepsuła się domowa pralka, i trzeba było pojeździć po sklepach, tam poszukać jakiejś nowej. Taniej oraz funkcjonalnej. Ot, dopadł mnie kolejny niefart.
Aj!
Zaczynałam być wkurzona. Niestety coraz częściej łapałam się na tym, że irytowały mnie duperele. Niegdyś mnie bawiły, teraz wkurzały.
Do fajrantu została niecała godzina. A ten, znaczy że naczelnik, siedział w gabinecie i nic nie wskazywało na to, by rychło otworzył podwoje i zabrał się do pracy z ludźmi. To znaczy do załatwiania wydziałowych interesantów.
– My też! – odezwało się kilku panów.
– Nie tylko ty.
– Zaraz kurwica nas weźmie.
– Zrób coś!
Ja mam coś zrobić? Paradne. To oni mają wyższe stopnie, pracują z Piotrem dużo dłużej niż ja, niby lepiej znają jego humorki. Nadto są chłopami. Młodsi też mają dziwne fory. A ja, mikra kobieta, mam coś robić.
Wrrr…
– No to zrobię coś i poczekam z wami. – Wzruszyłam ramionami. Chwilowo była to jedyna opcja. Przeczekać.
Nie lubię czekać bezczynnie. Stałam najbliżej tych paskudnych naczelnikowskich drzwi obitych obrzydliwą dermą w równie obrzydliwym kolorze. Burociemnosraczkowatym. Wydawało mi się, że ze środka słyszę jego głos. Chyba rozmawiał przez telefon, który nie przechodził przez urządzenie zainstalowane w sekretariacie, bo na telekomie nie paliła się żadna lampka. Podeszłam bliżej sraczkowatej dermy i przystawiłam ucho do najcieńszego miejsca tej paskudnej wyciszającej otuliny. Tuż przy framudze drzwi. Miałam ochotę zajrzeć do środka przez dziurkę od klucza, jednak wyglądałoby to zgoła idiotycznie. Skoro Aldonka autorytatywnie zeznała, że w gabinecie Piotr jest sam, to musiało tak być.
– Żyje! – oznajmiłam kolegom radośnie. – Gada przez telefon, jest jakaś szansa, że niedługo skończy.
– Ale zanim to się stanie, on nas wykończy! – pożalił się stary wyga Zygmunt. – Siku mi się chce!
– Nie tylko tobie!
– To idź do kibla i nie zawracaj głowy.
– Ale ja byłem pierwszy! – obruszył się Zygmunt.
– Skończył gadać – zapodałam po kilku minutach.
Ja podsłuchiwałam sobie dalej, bom jakby przywykła do podsłuchiwania właśnie, a koledzy naradzali się szeptem.
Zanim się zorientowałam, co się dzieje za moimi plecami, błyskawicznie zostałam wepchnięta do gabinetu pana naczelnika. Jeden szmaciarz – kolega, psiajucha – otworzył nagle drzwi, dwaj inni – wredni zdrajcy – chwycili mnie za fraki i wepchali w fumiaste podwoje. Potem szybko zawarli za mną wrota.
Pięknie.
Chyba usłyszałam jeszcze coś na kształt przeprosin.
– Aga, sorry, on przecież cię lubi!
Tylko mnie lubi? Eee… Na pewno nie.
Piotr darzył mnie sympatią. Fakt. Nawet tego nie ukrywał. Rozmawiał ze mną częściej niż z innymi, zagajał prywatnie, podawał rękę, uśmiechał się do mnie. A to nie było ani częste, ani powszechne.
Ale dlaczego koledzy wyrąbali mi takie świństwo? Tego nie wie nikt.
– O, Agnieszka, cześć!? Ty do mnie? – zapytał kolega naczelnik z niebotycznym zdumieniem.
Jakby chłop zobaczył atakującego go ufoludka, a nie jedną z podwładnych. Która to podwładna wpadła z impetem do jego królestwa. Powoli wracał do nas, bo przedtem ewidentnie bawił gdzieś indziej. Znaczy, że myślami. W obłokach?
Piotr otrzepał się, spojrzał na zegarek, potem zastygł i zdumiał się znowu.
– Co? O! Już tak późno? Pora spadać do domu. Coś dzisiaj zmęczony jestem. Bo wiesz, moja Ewunia…
Jeszcze tego brakowało. Na zwierzenia mu się zebrało. Niech go dunder świśnie. Pół wydziału przebiera nogami, tłoczy się w sekretariacie, a ten pitoli coś o swojej Ewuni. Miło z jego strony, że tak czule wspomina małżonkę, ale bez jaj.
Musiałam przerwać wywód pana naczelnika. Skoro już wtargnęłam z impetem niczym intruz, to chociaż niech mam z tego jakąś korzyść.
Wiem, nieelegancko czyniłam, nadto przerywanie szkodzi. Zarówno temu przerwanemu, jak i sprawcy.
Trudno. To element każdej parszywej roboty. A służba nie drużba.
– Piotruś, wybacz, ale masz pół sekretariatu ludzi i każdy chce czegoś od ciebie na zapalenie płuc! – Podeszłam do kolegi i podałam mu rękę. Nie widzieliśmy się jeszcze tego dnia. – Pogadamy innym razem, ale jutro jestem umówiona w… – Podałam nazwę dużego miasta, siedziby zaprzyjaźnionej delegatury. – W sprawie figuranta mojego… – Rzuciłam kryptonimem prowadzonej sprawy. – Podpisz mi szybko kilka dokumentów.
– Aha. Tak, pamiętam coś. Jutro jedziesz? – upewnił się jeszcze.
– Jutro jadę. Skoro świt. Podpisz mi te kwity, proszę – ponagliłam uprzejmie. – A potem załatw tych tam, bo bezczelnie wepchałam się przed nich.
Przed awansem na naczelnika Piotr Balot zajmował się innymi zagadnieniami i nie znał dokładnie moich wątków. Wydział prowadził wiele różnorodnych spraw, całe spektrum, do tego obsługiwaliśmy kilkaset czynnych osobowych źródeł informacji różnych kategorii. Nie wiedziałam, ile dokładnie, bo to nie była moja brocha. Wystarczyli mi moi „uchole” i kilka rozgrzebanych spraw. Wprawdzie ważnych, ale nie rokujących żadnych spektakularnych sukcesów.
Nasz pryncypał był gościem obowiązkowym, wnikliwym. Cały czas czytał jakieś akta i zapoznawał się z bieżącymi sprawami wydziału. Moje nie najpilniejsze musiały zaczekać w długiej kolejce. Nie miałam mu tego za złe. Moje sprawy były mniej ważne od tych ważniejszych oraz rokujących.
– Aha, tak? No tak, dobrze. Pewnie. Ale dlaczego nie wchodzili?
Urwał się z choinki? Facet, zejdź na ziemię!
– Bo miałeś zamknięte drzwi. Nikt nie śmiał ci przeszkadzać.
– No tak. Rzeczywiście. Co tam masz pilnego? Dawaj.
Uff. Nareszcie. Naczelnik zdawał się wracać na ziemię i z powrotem na służbowe tory.
– Proszę.
Udało mi się szybko załatwić moje sprawy. Popołudnie zakupowe miałam uratowane. Istniało duże prawdopodobieństwo, że rodzinne gacie wypiorę w nowej pralce.
– Na jak długo jedziesz? – Piotr zerknął na druk delegacji służbowej, na którym uprzednio przybił naczelnikowską pieczęć i złożył podpis.
– Wiesz, jak jest. Niby nocleg mam załatwiony, ale postaram się wyrobić wcześniej i wrócić jutro wieczorem. Zadzwonię stamtąd, gdyby coś się zmieniło.
– Jasne. Uważaj na siebie i pozdrów ode mnie naczelników. A, czekaj, co u Chmielewskiego? Jego też ściskaj ode mnie. Dawno się nie widzieliśmy.
– U Chmielewskiego w porządku. Nawet nie mamy czasu na wypicie wspólnego drinka. Jeszcze pralka nam padła. Dzięki, nie omieszkam pozdrowić. Lecę! Pa! – Wstałam i ruszyłam w kierunku drzwi. – Aha, mogę poprosić kolejnego petenta?
– Pe… co? A. Pewnie. A dużo ich tam? – Piotr machnął ręką i podbródkiem w kierunku sekretariatu.
– Dużo. Nazbierało się latoś – zażartowałam.
– Dawaj po kolei tych moich petentów – rzucił radośnie kolega naczelnik. Zareagował prawidłowo na mój uśmiech i dowcip.
Zadowolona z osiągnięć, uśmiechnięta od ucha do ucha, wyszłam do sekretariatu.
– Następny, proszę! – odezwałam się, patrząc w stronę Zygmunta.
Kolega wszedł i zamknął za sobą drzwi.
– Ty, Aga, wiesz może, co mu się stało? – spytała Aldonka, pokazując palcem na ponownie zamknięte wejście do Balota.
– Pan naczelnik ma okres – odpowiedziałam uprzejmie. – Ale chwilowo krwawienie udało mi się jakoś zatamować.
– Ha, ha!
– Hi, hi!
– Dobre, kupuję! – usłyszałam, zanim wyszłam.
W drzwiach odwróciłam się i spojrzałam powłóczyście na dwóch dowcipnisiów, którzy wrzucili mnie na pożarcie Piotrowi. Niczym na wewnętrzną arenę rzymskiego Koloseum pełnego krwiożerczych bestii. Trzeci dowcipniś bawił akurat w interesach u pana naczelnika. Dłonią wykonałam gest podrzynania gardła.
– Nie daruję wam i się zemszczę! – rzuciłam z kwaśną miną.
– Hi, hi! – zakwiczała radośnie Aldonka.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Tajne blizny. O czym milczę od lat. Tom III Exodus
ISBN: 978-83-8313-102-3
© Aneta Wybieralska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk
Korekta: Magdalena Brzezowska-Borcz
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek