Głód - Jozef Karika - ebook + audiobook

Głód ebook i audiobook

Jozef Karika

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Głód – jeden z naszych najstarszych instynktów. Głód nami rządzi i kieruje, determinuje nasze czyny i odczucia. Głód życia, głód pożywienia, głód miłości, głód posiadania, głód wiedzy. Głód… zabijania, jeśli będzie to… możliwe?

 

Opowiadania z niniejszego zbioru stanowią całość wraz z opowiadaniami z tomu Pragnienie. Jozef Karika wprawnie łączy wiele fikcyjnych, historycznych i osobistych wątków, by przedstawić nam zło zamieszkujące słowacką górę Czebrat.

 

Jozef Karika - słowacki mistrz grozy. Jego powieść Szczelina przekroczyła nakład stu tysięcy egzemplarzy. Stała się najpopularniejszą książką w historii literatury słowackiej i zdobyła trzecie miejsce w plebiscycie Lubimy Czytać na Książkę Roku w kategorii Horror.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 12 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
3,7 (307 ocen)
91
85
77
48
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariusz78

Nie oderwiesz się od lektury

To jest to. Mam ochotę odwiedzić Słowację
20
DeeBee06

Dobrze spędzony czas

Podtrzymuje, że Karika robi coś z moim mózgiem. Genialne i zapadające w pamięć. Ciężko mi wybrać ulubione bo wszystkie są świetne.
10
azutodragon

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tego autora.
10
Dorrr

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każda książka tego autora świetna.
00
Sushi85

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Hlad

Copyright © Jozef Karika 2021

Copyright © for polish edition by Stara Szkoła, sp. z o.o. 2023

This book was published with a financial support from SLOLIA, Centre for Information on Literature in Bratislava.

Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu SLOLIA, Centre for Information on Literature in Bratislava.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.

Projekt okładki: Radosław Bączkowski, Quite Studio

Redakcja: Klaudia Kościelska, AD FONTES

Korekta: Ewa Żak

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN: 978-83-67889-14-8

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek

Ze wszystkich bolączek najbardziej daje się we znaki głód, ponieważ toczy cię nieustannie niczym robak w grobie. Stanowi bramę do olbrzymiej, nieskończonej pustki. Nigdy go nie zaspokoisz, niezależnie od ilości czy rodzaju pokarmu. Wszystkie żywe istoty są jedynie ucieleśnieniem głodu. Człowiek to pusty przewód przyjmujący pożywienie jednym końcem i wydalający niestrawione resztki drugim. Zatem jak mógłby być czymś innym niż pustką? We wszechświecie jest wyłącznie głód.

Donald Tyson,

Necronomicon: The Wanderings of Alhazred

W gruncie rzeczy wynika to stąd, że wola musi karmić się sobą samą, bo niczego poza nią nie ma, i że jest wolą głodną. Stąd gonitwa, lęk i cierpienie.

Arthur Schopenhauer,

Świat jako wola i przedstawienie

(przeł. Jan Garewicz)

GŁÓD

Nieskończonej ciszy i spokoju nieożywionego świata, kryształów i kamieni nie zmąci nawet dzień sądu. Lecz ponad warstwami wiecznego pokoju, na powierzchni ziemi, panował boski Kaprys. Ten Kaprys stworzył życie, a życie to upadek. Atomy Kaprysu spadały do wody, spadały na ziemię, a ona natychmiast stawała się areną walki, upadku i przemijania. Z żywej komórki zrobiły się dwie, cztery i wiele milionów.

Lecz Kaprys chciał czegoś innego. W tej formie życie go nie bawiło. Przeto rozkazał komórkom, by utworzyły zbitki, by trzymały się razem w przedziwnych konstrukcjach. I w ten oto sposób pojawiły się na świecie mniej i bardziej rozwinięte zwierzęta. Miały niezwykłe, wręcz dziwaczne kształty, a im bardziej były skomplikowane, tym ich życie było trudniejsze. Kaprys delektował się mękami tych istot oraz ich rozpaczliwymi próbami utrzymania się przy życiu; tym, jak się ciskały, byle tylko przetrwać.

Biegające na nogach, pełzające po ziemi, latające na skrzydłach oraz pływające żołądki i organy płciowe, pragnące wciąż być syte i wciąż się rozmnażać. Zapalczywie jedzą i płodzą, tak jakby miało to jakikolwiek sens.

Niemiłosierny Bóg rozkoszuje się cierpieniem tych istot, które stworzył i które obdarzył nieznaczną iskierką swej nieśmiertelności: życiem.

A życie to upadek. Płomień, który wciąż dogorywa, więc trzeba go podtrzymywać, ożywiać, by nie zgasł.

Gejza Vámoš, Atomy Boga

I

Wzdrygnąłem się, ocknąłem z zamyślenia. Głośno zaburczało mi w brzuchu, od śniadania nic nie jadłem. Siedziałem w biurze muzeum i dygitalizowałem archiwum historycznych fotografii. Dzień jak co dzień. Szary. Na zakurzone okno kropił deszcz, powieki mi opadały, nachodziła mnie senność. Monotonna praca, mordęga. Ponad dziesięć tysięcy fotografii wymagało tej samej rutyny. Do znudzenia. Wyciągnąć zdjęcie z koperty, ostrożnie włożyć je do skanera, ustawić parametry skanowania, wcisnąć przycisk. Ponieważ skanowałem w najwyższej jakości, ciągnęło się to w nieskończoność.

Stuk kropel, szum sprzętu elektronicznego, otępienie.

Jedynym ciekawym momentem było pojawienie się na monitorze wyraźnego skanu. Niektóre ujęcia pochodziły sprzed kilkudziesięciu lat, inne sprzed ponad wieku. Historyczne kadry Rużomberka, miasta pośród gór. Zdjęcia dawno zniszczonych i zapomnianych ulic oraz miejsc bardzo popularnych nawet dziś, tyle że na tych czarno-białych chwilach zamrożonych w czasie ożywiali je przechodnie w strojach z minionej epoki, dorożki i pierwsze automobile.

Wiele fotografii przedstawiało szczególne wydarzenia: wizyty ważnych gości, juwenalia, święta, ale też pożary, epidemie, powodzie, grozę wojny… Dygitalizowałem dziesięć tysięcy uwiecznionych mrugnięć historii.

Po każdym skanowaniu przyglądałem się zdjęciu na monitorze. Dzięki dużej rozdzielczości i możliwości powiększenia mogłem dostrzec szczegóły niewidoczne na niewielkich oryginałach.

I właśnie tak odkryłem tę potworność.

Ujęcie wyglądało niewinnie, nikomu nie przyszłoby do głowy, że skrywa w sobie coś strasznego. Dwunastu członków Liptowskiego Towarzystwa Muzealnego. Stali razem na placu przed kościołem jezuickim. Wystrojeni elegancko zgodnie z modą początku zeszłego wieku. Każdy z nich patrzył w inną stronę. Taki panował wówczas zwyczaj. Nawet na zdjęciach grupowych fotograf przed wciśnięciem wyzwalacza ustawiał wszystkich w pozycji, w której wyglądali najlepiej.

Za plecami podstarzałych mężczyzn widniał wybrukowany plac, a także fragment kościoła i sąsiedniej ulicy. Stał przy niej murowany dom i kilka drewnianych stodół. W dolnym rogu fotografii wykaligrafowano datę: 18 lipca 1912. Najwyraźniej panował wtedy upał, ponieważ obraz prześwietlały mocne promienie słońca. Wystrojona grupka lśniła od potu, poza nią na placu nie było nikogo.

Nieciekawa, wręcz nudna fotografia. Lecz coś mnie zaniepokoiło. Jak łaskotanie pawim piórem w żołądku. Wysyłała do mojej podświadomości zaszyfrowany sygnał.

Co jest z nią nie tak?

Byłem znudzony, otępiały. Dlatego ucieszyło mnie to drobne urozmaicenie. Powiększyłem obraz i mu się przyjrzałem. Wciąż nic. Tylko deszcz za oknem się nasilił i senność zaczęła zwyciężać nad ciekawością. Ziewnąłem, już prawie zamknąłem zdjęcie i zamierzałem zająć się kolejnym, gdy nagle rzuciło mi się to w oczy.

Najpierw pomyślałem, że to przewidzenie. Iluzja, złudzenie optyczne. Coś, czego tak naprawdę tam nie ma. Powiększyłem ten fragment, trochę przyciemniłem i przyjrzałem mu się ponownie.

Zero wątpliwości.

Zza uchylonych drzwi stodoły wyglądał facet. Skulony, jakby chciał się niepostrzeżenie z niej wymknąć. Stał na skraju kadru, daleko od głównych bohaterów. Najwyraźniej podczas fotografowania nikt go nie zauważył. A kiedy wykonano papierowe odbitki w stosowanym wówczas małym formacie, nieznany mężczyzna wyparował, zniknął. I pozostał ukryty przez niemal sto lat. Pojawił się dopiero dziś, pod koniec 2008 roku, kiedy powiększyłem cyfrową kopię na ekranie.

Przerażające nie było ani to, że ktoś próbował niezauważenie czmychnąć ze stodoły, ani to, że wręcz groteskowo skulił przy tym plecy. Przerażały mnie jego palce. Nienaturalne, nienormalnie długie. Dwa razy dłuższe, niż bywają zazwyczaj.

Błąd fotografa – od razu przyszło mi do głowy logiczne wyjaśnienie. Podczas ekspozycji lub wywoływania doszło do przesunięcia i optycznego wydłużenia palców.

Ożywiło mnie to, od razu poczułem się świeżo. Natychmiast nachyliłem się nad ekranem i powiększyłem to miejsce najbardziej, jak się dało.

W pobliżu sfotografowanej ręki nie znalazłem żadnego graficznego przesunięcia ani załamania. Przedłużone były tylko palce.

Dziwne.

Dzięki powiększeniu odkryłem też, że dłoń pokrywają ciemne kanciaste piksele. Tak jakby była pokryta jakąś ciemną cieczą.

Krew! – pomyślałem od razu. Jednak szybko opanowałem pierwsze ciarki.

Kolejny dość przerażający szczegół: na głowę mężczyzna miał naciągniętą maskę, zrobioną prawdopodobnie z płóciennej torby czy worka. Na wysokości oczu zostały w niej wycięte nieregularne otwory, natomiast tam, gdzie powinny się znajdować usta, widniały wargi nakreślone węglem.

Przeszył mnie dreszcz. Nieprzyjemny. Upalny dzień 1912 roku. Słońce praży, spokojne górskie miasto, członkowie towarzystwa muzealnego prężą się przed ustawionym na trójnogu aparatem. Ze stodoły za ich plecami właśnie wymyka się facet z nienaturalnie długimi palcami, pomazanymi ciemną cieczą. Na głowę ma naciągniętą maskę…

Rarytasik. Niektóre momenty historii człowiek najchętniej by przeoczył.

Ten krzywy, czarno-biały grymas prześladował mnie nawet zza plątaniny ciężkich, mazistych snów, męczących mnie uparcie przez całą noc.

II

Data z fotografii wypaliła się mi w podświadomości. Nawet nie wiedziałem, że tam została. Zrozumiałem to dopiero po miesiącu.

Jesień nabierała mocy, chłód oblizywał ponure poranki i przedłużające się wieczory. Na przemian: marznący deszcz, wiatr i mgła pochłaniające ulice oraz okoliczne góry. Pracowałem w suterenie muzeum, tam, gdzie znajdowało się archiwum periodyków historycznych. Wybierałem najstarsze i przeglądałem je. Szukałem ciekawych fotografii, pasujących do cyfrowego zbioru. Rozległe pomieszczenie tonęło w ciszy. Zakłócał ją nawet szum pary w zardzewiałych rurach i co jakiś czas szelest papieru gazetowego. I mój przyśpieszony oddech – nie było tam najcieplej.

Przewracałem strony wiekowego biuletynu miejskiego „Rozsahegyi Ujsag" z czasów Austro-Węgier. Rużomberk, czy też Rozsahegy lub Rosenberg, nazywano wówczas Małym Debreczynem – z powodu gorliwości, z jaką duża część tutejszej ludności przyjmowała madziaryzację.

Przeglądałem pożółkłe kartki i wyblakłe reprodukcje fotografii. Nic ciekawego. Doszedłem do ostatniej strony, zamknąłem gazetę i zamierzałem ją odłożyć.

Wtedy to do mnie dotarło. Zamarłem.

Szybko otworzyłem ją ponownie i zacząłem pośpiesznie kartkować.

Zdjęcie stodoły. Tej samej, z której wychodził tamten straszliwy facet. Na zdjęciu z gazety nikt się z niej nie wykradał, drzwi były zamknięte. Z okalających fotografię kolumn węgierskiego tekstu nie rozumiałem ani słowa. Lecz moją uwagę przykuła data w pierwszym wersie: 19 lipca.

Spojrzałem na stronę tytułową. Gazeta była z 1912 roku.

Oświeciło mnie. W tej stodole coś się stało. Tego dnia, gdy fotograf niechcący uwiecznił dziwną postać.

O co chodziło?

Już nazajutrz pisano o tym w gazetach.

Po plecach przeszły mi ciarki. Spodziewałem się czegoś bardzo, bardzo złego.

Miałem wrażenie, że ze zdjęcia owionął mnie chłód, przeciąg zbłąkany w czasie i przestrzeni.

Przeczuwałem, że w stodole doszło do tragedii. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w fotografię. Czy wcześniej również pomiędzy skrzydłami drzwi szczerzyła się wąska szpara? Czy przypadkiem nie były całkowicie zamknięte?

Ta przestrzeń się powiększała, drzwi powoli się uchylały, pomyślałem, że przypominają olbrzymią czarną walizkę. Usłyszałem stuletnie echo skrzypiących zawiasów. Ujrzałem, jak z ciemności wyłaniają się długie pazury.

Wzdrygnąłem się. Ach, ta moja fantazja! Czasem wręcz chorobliwa. Zamiast dziwacznych wizji powinienem po prostu spróbować przetłumaczyć treść artykułu. Może to tylko dziwny zbieg okoliczności, nic poważnego.

Przecież to śmieszne, historyk powinien zachować spokój. Przypomniał mi się profesor Valanski, który na wydziale uczulał nas, że najważniejszymi cechami historyka są stalowe nerwy i zimna krew.

Uśmiechnąłem się na myśl o tym niespodziewanym urozmaiceniu nudnej rutyny. Napis składał się z jednego długiego słowa gyermekgyilkosság i wykrzyknika. Z pewnością chodziło o coś ważnego. Po wiekowych schodach pobiegłem do biblioteki muzealnej, znajdującej się nad archiwum. Wypożyczyłem słownik węgiersko-słowacki, wróciłem do gabinetu i zacząłem sprawdzać.

Karkołomnego gyermekgyilkosság nie znalazłem. Było to połączenie dwóch słów. Początkowe gyermek znaczy dziecko.

Pozostało znaleźć drugi człon. Szukałem go z uśmiechem i wypiekami na twarzy. Czułem w brzuchu przyjemną ekscytację, wreszcie coś się dzieje!

Kartkowałem, potem przejechałem palcem po właściwej kolumnie. Znalazłem to, czego szukałem.

Uśmiech momentalnie zniknął.

Słowo gyilkosság ma tylko jedno znaczenie: morderstwo.

Zaczerpnąłem powietrza, na czoło wystąpił mi pot.

Nagłówek oznaczał: Morderstwo dziecka!

Przez chwilę siedziałem bezradnie. Co począć z tym odkryciem? Miałem ochotę odłożyć gazetę z powrotem na regał, skąd znów przez wiele lat nikt jej nie weźmie. Powoli by tam butwiała, by w końcu się rozpaść. Artykuł zniknąłby wraz z nią, przestałby istnieć. Nikt inny nie poznałby jego treści.

Mogłem sam siebie przekonać, że po prostu nie widziałem postaci wykradającej się ze stodoły, w której doszło do morderstwa. Że ją przeoczyłem.

I właśnie to powinienem był zrobić.

Lecz zamiast tego usiadłem i zacząłem tłumaczyć artykuł.

Zajęło mi to dwie godziny. Przekład był niezgrabny, tylko orientacyjny, nie znam gramatyki węgierskiej. Z każdego zdania udało mi się przełożyć w najlepszym razie tylko kilka słów. Ale to wystarczyło, żeby wydobyć z tekstu główną treść, podstawowy sens. Dowiedziałem się tego:

Wieczorem 18 lipca właściciel ziemski Anton Geserlich odkrył w swojej stodole zwłoki piętnastoletniej Ani Lichardusovej z pobliskiej Likavki. Dziewczę pracowało u niego, sprzątało i zajmowało się zwierzętami. Ofiara została uśmiercona w szczególnie okrutny sposób. Z uwagi na biedotę dziewczyny morderstwo z pewnością nie zostało popełnione na tle rabunkowym.

Dość! Zamknąłem gazetę i odłożyłem na półkę. Trzymałem ją przy tym tylko końcówkami palców i wcisnąłem jak najgłębiej. Tajemnica mnie przeniknęła, zainfekowała, całkowicie opętała.

III

Nie myślałem o niczym innym. Tylko jak rozwiązać zagadkę sprzed prawie stu lat? Chciałem dowiedzieć się więcej. Po prostu musiałem, nie było innego wyjścia. Głupie, wiem. Ale te miesiące i lata nudnej pracy w muzeum… Dobijająca rutyna. Inwentaryzowanie eksponatów, konserwowanie ekspozycji i wykłady dla dzieci. Dusiłem się. Budynek został zatruty przez smog codzienności.

W domu nie było lepiej. Nie żebym się skarżył. Wręcz przeciwnie, nie mogłem powiedzieć złego słowa. Miałem żonę i córkę, żyliśmy skromnie, bez żadnych odchyleń od normy. Czego więcej można chcieć? Wszystko w porządku. Z wyjątkiem tego, że moje życie nie miało żadnych kantów, nic ostrego. Wszystko zaokrąglone przez zadowolenie. Życie w świecie bez kantów wydaje się fajne. Ma tylko jedną wadę: jest nieznośne.

Dlatego gdy pojawiło się odstępstwo od normy, nie oparłem się pokusie. Nawet tej w postaci zdjęcia faceta w masce. Nie sądziłem, że może chodzić o coś niebezpiecznego. Po pierwsze była to tylko fotografia, wyblakłe zdjęcie. Po drugie dzieliło mnie od niej prawie sto lat. Wszyscy, którzy wówczas żyli, cała tamta epoka, już dawno zniknęli w otchłani czasu. Co może mi się stać? Absolutnie nic, nawet się nad tym nie zastanawiałem. Niewinna zabawa. Ale wywoływała dreszcze, a to było przyjemne.

Nie przyszło mi do głowy nic sensowniejszego niż przejrzenie wszystkich lokalnych gazet z 1912 roku. Wydawano ich tu sporo, w końcu Rużomberk był wtedy jednym z największych miast północnych Węgier, a nie ospałą, wyludnioną dziurą jak dziś.

„Rozsahegyi Ujsag", „Rozsahegy Es Videke", „Lipto", „Felvidek"… Przejrzałem wszystkie. Kosztowało mnie to sporo trudu. Musiałem żmudnie przedzierać się przez teksty i je tłumaczyć. Wytężałem uwagę, żeby nie umknął mi żaden szczegół dotyczący morderstwa Ani Lichardusovej. Najwięcej pisano o nim w lipcu i sierpniu. Wielka sensacja, ale nie dowiedziałem się nic nowego. Informacje się powtarzały, śledztwo nie przyniosło żadnych rezultatów. Od jesieni wzmianek o sprawie ubywało. Trzy miesiące później nikt już o niej nie pamiętał. Dokładnie tak jak dziś. Rużomberk w trzy miesiące pożarłby i zapomniał nawet o wydarzeniu na skalę światową.

Między wykładami dla szkół na temat słowiańskich obyczajów rozszyfrowywałem węgierskie teksty poświęcone morderstwu sprzed niemal wieku. Ówczesnemu bulwarowemu dziennikarstwu dopiero powoli wyżynały się pierwsze ząbki. Wprawdzie napisano, że Lichardusova została zabita w „szczególnie bestialski sposób", ale wizualizację pozostawiono mojej wyobraźni. A ponieważ mam ją naprawdę wybujałą, dała z siebie wszystko. Na moim wiecznym zadowoleniu pojawiły się drobne pęknięcia. Nareszcie!

Ówczesne gazety poinformowały również, że ceremonia pogrzebowa odbyła się przy zamkniętej trumnie, ponieważ „stan zwłok nie dawał innej możliwości". Inaczej mówiąc: ciało nie było w jednym kawałku. Wynikało to z tonu artykułów. Wszystkie to sugerowały, dosłownie czułem, jak ci napaleni dziennikarze pragnęli ujawnić ten szczegół. Ale nie mogli, zbyt drastyczna informacja nie przeszłaby przez cenzurę.

Na to, że zwłoki znaleziono rozcięte lub rozerwane, wskazywał jeszcze jeden szczegół. Uświadomiłem to sobie dopiero po kilku dniach. Siedziałem z Marysią przed telewizorem, półroczna Lenka cicho pomrukiwała. Byliśmy zadowoleni.

I nagle na to wpadłem.

Sandor Horvath!

Wszystko jasne. W jakieś dwie sekundy. A potem pojawiło się jeszcze więcej pytań niż wcześniej. W pewnym artykule z 1912 roku natrafiłem bowiem na informację, że w ramach śledztwa wezwano do Rużomberka również lekarza Sandora Horvatha. Ani słowa więcej. Pozorna błahostka. Tyle że to nazwisko coś mi mówiło.

Nazajutrz był poniedziałek, muzeum zamknięte dla zwiedzających. Nerwowo chodziłem po pustych korytarzach wśród ekspozycji.

Sandor Horvath, Sandor… Gdzieś już to słyszałem. Ale gdzie, do diabła?

Głowiłem się, pytałem kolegów, zaglądałem do leksykonów… Wszystko na próżno.

Olśniło mnie dopiero wieczorem. Chyba pomogło to, że znów byłem taki zadowolony.

– Niedźwiedź z Rużomberka, no jasne! – krzyknąłem do Marysi.

Zmierzyła mnie wzrokiem. Nie lubiła, gdy ogarniała mnie gwałtowna pasja badacza. Burzyło to spokojną powierzchnię. O nic nie spytała i dalej oglądała Sprawy sercowe.

Poszedłem do sypialni, która służyła mi też za pracownię. Wziąłem z półki grubą monografię historii mojego miasta. Wiedziałem, że znajdę w niej to, czego szukam. Kartkowałem tak niecierpliwie, że udało mi się przedrzeć dwie kartki.

Wreszcie coś kanciastego!

Doszedłem do strony dziewięćdziesiątej szóstej. Tam czekało na mnie to, czego szukałem. Fotografia komisji sądowej, która w 1908 roku przeprowadziła sekcję zwłok tak zwanego niedźwiedzia z Rużomberka. Bardzo szczególny, dziwaczny przypadek. Wiosną tamtego roku flisacy wyłowili z Wagu pokiereszowane ludzkie zwłoki bez głowy i kończyn. Stało się to w dzielnicy Rybarpole u podnóża Czebrata. Przywołali konstablów (tak wtedy mówiło się tu na policjantów), którzy po oględzinach stwierdzili, że mają do czynienia z bestialsko zamordowanym i poćwiartowanym człowiekiem. Oczywiście wywołało to wielkie poruszenie. Rużomberk był wówczas, rok po masakrze wieśniaków w pobliskiej Czernowej, niestabilny jak przysłowiowa beczka prochu.

W mieście wzmocniono oddziały honwedów, rozpoczęło się szeroko zakrojone śledztwo. Grupy konstablów przeczesywały brzegi i okolice miejsca, w którym zostały znalezione zwłoki. W pobliżu znajduje się luksusowa willa. Wówczas mieszkał w niej hrabia Otto von Seefried, który ożenił się z wnuczką samego cesarza Franciszka Józefa. Ponieważ jej rodzina nie zaakceptowała małżeństwa, para musiała w atmosferze skandalu opuścić Wiedeń. Cesarz podarował im rezydencję w Rosenbergu, gdzie mieli mieszkać, dopóki afera nie ucichnie. I właśnie w ogrodach tej willi konstablowie odkryli zakrwawione resztki ubrania, a możliwe że coś więcej. Od tego odkrycia informacje publikowane w tej sprawie stawały się coraz bardziej mgliste.

Urzędy powołały specjalną komisję sądową, która dokonała sekcji zwłok, a następnie niezidentyfikowaną ofiarę pochowano na cmentarzu w Rybarpolu. Śledztwo doprowadziło do szokującego zwrotu akcji. Hrabia von Seefried oświadczył bowiem, że podczas polowania nad Białym Potokiem zastrzelił olbrzymiego niedźwiedzia. Kazał odciąć mu głowę oraz łapy i zatrzymał je jako trofea, natomiast korpus pomocnicy wrzucili do Wagu. Hrabia wyraził przekonanie, że flisacy wyłowili z rzeki właśnie te pozostałości. Po tym stwierdzeniu rzekomą ofiarę ekshumowano i ponownie zbadano. Okazało się, że rzeczywiście chodziło o niedźwiedzia.

Olbrzymi wstyd. Z rużomberskich konstablów i lekarzy śmiały się całe Węgry. Do dziś wspomina się tę sytuację jako zabawne nieporozumienie, a mieszkańcy Rużomberka są w okolicy nazywani niedźwiedziarzami. Niewielu zastanawia, jak doświadczeni śledczy i lekarze mogli pomylić ludzkie ciało z ciałem zwierzęcia i nie odkryć błędu nawet podczas szczegółowej sekcji. Podejrzane jest również to, że zwłoki i zakrwawione strzępy odkryto w pobliżu willi zamieszkanej przez hrabiego. I że to właśnie on wyjaśnił całą sprawę w tak nietypowy sposób. Niedługo potem przeprowadził się wraz z żoną do zamku Stiebar w Dolnej Austrii, a do Rosenbergu już nigdy nie powrócił. Czy miejscowe urzędy zamiotły aferę pod dywan, ponieważ dotyczyła rodziny cesarskiej? Absurdalny zwrot w śledztwie może tłumaczyć jedynie interwencja z najwyższego szczebla.

Lecz mnie interesowało coś innego. Z uwagi na delikatność całej sprawy do komisji zaproszono wówczas między innymi lekarza Sandora Horvatha jako specjalistę od tego typu przypadków.

Dlaczego? O co chodziło? Co się tak naprawdę stało?

Jeszcze bardziej nurtowało mnie kolejne pytanie. Dlaczego cztery lata później Horvatha wezwano ponownie, tym razem do morderstwa Ani Lichardusovej? Czy oba przypadki łączyło podobieństwo lub istniały między nimi jakieś powiązania? Czy ówcześni urzędnicy sądzili, że chodzi o serię?

Wzdrygnąłem się, jakby poraził mnie prąd. Serce przyśpieszyło. Intuicja podpowiadała, że natrafiłem na coś dużego i straszliwego. Przyjemnie straszliwego.

Włączyłem swój stary komputer, który równie dobrze mógłbym postawić wśród innych eksponatów. Z pensji muzealnika naprawdę nie da się poszaleć, ale najważniejsze, że jesteśmy zdrowi. System uruchamiał się nieznośnie długo. W nieskończoność. Szum zakurzonego wentylatora, wibrowanie procesora… Zazwyczaj denerwowało mnie to nieznacznie, ale tym razem wkurzyło do czerwoności. Niecierpliwość, żądza. W końcu udało mi się włączyć przeglądarkę internetową. Chciałem dowiedzieć się jak najwięcej na temat Sandora Horvatha. I dopisało mi szczęście. Muzeum Budapeszteńskie opracowało o nim obszerny tekst, dostępny w kilku językach. Narodziny, pochodzenie, edukacja, pierwsza praktyka, pierdoły. Przeskakiwałem z wersu na wers, interesowało mnie coś innego.

I wreszcie wpadłem na to, jak na betonowy mur.

Horvath specjalizował się w patologii, pracował jako ekspert sądowy w zakresie zwłok. Wyróżniał się wykształceniem i talentem, szybko zdobył uznanie, dzięki czemu podróżował służbowo po całych Austro-Węgrzech. Wzywano go do trudnych, wyjątkowych przypadków. W jego życiorysie wspomniano tylko o tym najważniejszym – u schyłku kariery, w 1924 roku, zajmował się we Wrocławiu zwłokami ofiary seryjnego mordercy i kanibala Karla Denke.

Po tej informacji już naprawdę oblał mnie pot. Facet, którego ekspertyzy zażądano w znanej sprawie Karla Denke, przyjechał do Rużomberka. I to dwukrotnie. Podczas pierwszej wizyty niby nie odróżnił ludzkiego korpusu od niedźwiedziego. Natomiast o efektach drugiej nie zachowały się żadne informacje.

Coś tu nie grało. I to porządnie. Docierał do mnie irytujący jazgot, nie stłumiła go nawet stuletnia wata izolacyjna. Z sąsiedniego pokoju dobiegał sentymentalny dżingiel. Po pełnej zachwytu reakcji publiczności stwierdziłem, że w programie spotkali się przyjaciele, którzy nie widzieli się od przynajmniej czterdziestu lat. Ja też właśnie się z czymś spotkałem…

Dobry wieczór, panie historyku.

Tyle że było to o wiele starsze i z pewnością nie było przyjazne.

IV

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Scenarzysta serialowy postanawia spędzić Boże Narodzenie w górskiej chacie, by uciec od problemów w domu i w pracy. Jedno pozornie niegroźne zdarzenie zmienia jego pobyt w cyklon porywający głównego bohatera i czytelników!

Jozef Karika – autor thrillerów, horrorów i powieści sensacyjnych, laureat wielu nagród literackich, najpopularniejszy pisarz słowacki. Jego powieść Szczelina przekroczyła nakład stu tysięcy egzemplarzy. Stała się najpopularniejsza książka w historii literatury słowackiej i zdobyła trzecie miejsce w plebiscycie Lubimyczytac.pl na Książkę Roku w kategorii horror.

Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość?

Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!

Horror 2017 roku według wielkibuk.com

Jożo Karsky wraca do domu rodziców po rozpadzie kilkuletniego związku. Na peryferiach Rużomberka czeka na niego pusty pokój dziecięcy, stare kasety wideo, mróz i wspomnienia. Mnóstwo wspomnień. Kiedy w okolicy zaczynają ginąc dzieci, budzą się demony przeszłości.

Jedna z najpopularniejszych słowackich książek ostatnich lat.

Jozef Karika, słowacki mistrz grozy, nie zwalnia tempa, wręcz przeciwnie! Zabiera nas w szaleńcza jazdę. I to do Polski! Nie możecie tego przegapić!

Nudny sobotni wyjazd służbowy. Opuszczony parking przydrożny. A na nim… porzucona kamera samochodowa. Jakie tajemnice może skrywać?

Odcinek drogi, na którym dochodzi do wielu śmiertelnych wypadków. Kobieta w czerni, chodząca wzdłuż szosy. Szkolna miłość. Dorosłe rozczarowania. Tajemnice umysłu.

W tej książce znajdziecie wszystko, za co uwielbiacie Jozefa Karike!

Pragnienie – jeden z naszych najstarszych instynktów. Pragnienie przeżycia, choćby kosztem innych. Kosztem wszystkiego. Pragnienie rozmnażania się. Pragnienie… zabijania, jeśli będzie to... konieczne?

Opowiadania z niniejszego zbioru stanowią całość wraz z opowiadaniami z tomu Głód. Jozef Karika wprawnie łączy wiele fikcyjnych, historycznych i osobistych wątków, by przedstawić nam zło zamieszkujące słowacka gorę Czebrat.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
GŁÓD
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
SAMOTNOŚĆ