Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Po rozpadzie kilkuletniego związku Jożo Karsky powraca do rodzinnego Rużomberka. Tam czeka na niego puste mieszkanie rodziców, najmroźniejsza od kilku dziesięcioleci zima i podnóże góry skrywającej mroczną tajemnicę.
Wkrótce w sąsiedztwie zaczynają znikać dzieci.
Jozef Karika – autor thrillerów, horrorów i powieści sensacyjnych, laureat wielu nagród literackich, jeden z najpopularniejszych pisarzy słowackich, zdobywca najbardziej prestiżowej słowackiej nagrody literackiej Anasoft Litera 2017 w kategorii Nagroda Czytelników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
O północy przyszedł Łokcibroda i zawołał:
– Na piędź chłopa, na piędź chłopa, na łokieć broda, otwórz mi, otwórz, dziewczyno młoda!
Ją lęk ogarnął i ukryła się w kącie za piecem. Wtem Łokcibroda drzwi wyłamał i już stał pośrodku chaty i na powrót tak krzyczał. Potem złapał ją i wytrząsnął ze skóry. Mięso i kości poobgryzał, a skórę powiesił na drzwiach. Potem wziął głowę i poodcinał wargi z ust; że tylko zęby się szczerzyły. Wybił jedną szybkę w oknie i tam wsadził tę głowę.
Pavol Dobšinský
Słowackie podania ludowe
Właśnie wkroczył na najniebezpieczniejszy teren czarodziejskiego poznania. To czysty strach, prawdziwy nocny koszmar. Bezcielesne istoty są gorsze od dżumy. Przez kanał przerażenia przenikają do nas, do codziennego świata i miewa to katastrofalne skutki. Za pomocą strachu mogą z łatwością doprowadzić nas do niepoczytalności i szaleństwa. Pamiętaj, że te istoty wytwarzają siłę, dzięki której z łatwością są w stanie przenieść śniącego do światów, których nie sposób opisać.
Carlos Castaneda
Sztuka śnienia
DRZWI MIESZKANIA RODZICÓW otworzyły się tak lekko, jakby wkroczenie na teren, z którego przez całe dzieciństwo pragnąłem uciec, nie było niczym trudnym. Parkiet w przedpokoju zaskrzypiał – nawet teraz, po latach, pamiętałem ten dźwięk. Przemawiał do mnie codziennie, dopóki w wieku osiemnastu lat nie wyjechałem do internatu. Później przyjeżdżałem tu rzadko, tylko jeśli naprawdę musiałem, na przykład na pogrzeb matki. Ale nawet wtedy nie zostałem na dłużej – zaraz po powrocie ze stypy ojciec włączył telewizor i, gryząc cebulę, całą swoją uwagę skupił na jakimś teleturnieju. Płakać zaczął dopiero w nocy, kiedy był pewny, że śpię. Zamknął się w łazience i najpierw chwilę pochlipał, a potem zaczął szlochać (starał się, żebym niczego nie usłyszał, to było dla niego najważniejsze).
Nawet nie ściągnąłem butów, odłożyłem torbę na podłogę w przedpokoju i poszedłem prosto do kuchni, żeby otworzyć okno. W niewietrzonym mieszkaniu unosił się smród cebuli. Nienawidziłem go, przez chwilę nawet z obawą zastanawiałem się, czy nie przesiąkły nim ściany. Na szczęście po chwili mroźne powietrze pachnące śniegiem i pobliskim lasem wyparło stęchliznę. Kiedy tylko ten przeklęty fetor cebuli zniknął, odżyłem.
Wróciłem do przedpokoju, zdjąłem buty i zrzuciłem z siebie grubą kurtkę. Dopiero teraz zacząłem trząść się z zimna. W mieszkaniu panował chłód nie tylko z powodu otwartego okna w kuchni. Ojciec od ponad roku mieszkał w domu opieki, a kaloryfery nie grzały – były ustawione na kilka stopni powyżej zera, żeby tylko nie zamarzły. Poprosiłem o to sąsiadkę, kiedy zeszłej zimy zadzwoniła do mnie do Żyliny z wiadomością, że ojca zabrali lekarze. Nie odwiedziłem go tam ani razu. Już bardziej interesowało mnie puste mieszkanie. Nie wiedziałem, co z nim zrobić, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiałem – nie miałem na to czasu. Od tamtej pory jednak co miesiąc płaciłem za ogrzewanie i prąd, jakbym przeczuwał, jak skończy się moje życie w Żylinie i podświadomie przygotowywał sobie miejsce do ewakuacji.
Na wspomnienie Livii ścisnęło mi się gardło i poczułem ucisk w klatce piersiowej. Już od kilku tygodni przeczuwałem, że coś się stanie, że coś jest nie w porządku. Niby wszystko było po staremu: mieszkaliśmy razem, kochaliśmy się i dogadywaliśmy, ale gdzieś w głębi każde z nas żyło już samotnie.
Wybrała sobie doskonały moment, to trzeba przyznać. Nigdy wcześniej nie bywała wyrachowana, może tym razem również nie zrobiła tego celowo. Po prostu nie wytrzymała, słowa same wypłynęły jej z ust, zrzuciła ciężar, którego nie mogła już udźwignąć.
Rozstanie.
– Jasne, rozumiem – wydusiłem z siebie. Oczywiście, dlaczego nie mielibyśmy rozejść się akurat teraz, gdy zostałem bezrobotny? Mała agencja reklamowa, dla której od czterech lat pracowałem, rozpadła się. Chciałem zacząć szukać nowego zajęcia, ale przez rozstanie z Livią straciłem resztki sił. Ponadto nie miałem gdzie mieszkać. Wprawdzie Livia nie wyganiała mnie, ale w tamtym mieszkaniu nie wytrzymałbym już ani minuty dłużej. Było mi w nim przeraźliwie zimno, jakby do środka przenikał ostry styczniowy mróz. Nawet mróz na początku tego podobno magicznego 2012 roku był, jak na złość, wyjątkowo okrutny. Kilkukrotnie upewniałem się, że kaloryfery działają, ale ciągle dygotałem z zimna. Kiedy w mieszkaniu była Livia, robiło się jeszcze chłodniej.
Nie chciało mi się biegać po mroźnej Żylinie w poszukiwaniu nowego mieszkania i pracy, nie byłem w stanie, potrzebowałem odpoczynku. Spakowałem swoje rzeczy, wsiadłem do pociągu (koszmarnie powolny poranny skład) i dowlokłem się do domu – do Rużomberka.
Tu wcale nie było lepiej, przywitało mnie równie zimne mieszkanie. W dodatku od ponad roku stało puste (zamieszkiwały je tylko czyhające na każdym kroku wspomnienia), powietrze wypełniał cebulowo-papierosowy smród, a wysuszony parkiet skrzypiał tak samo, jak wtedy, gdy biegałem po nim z płaczem, uciekając przed rozwścieczonym ojcem.
Pierwszy wieczór spędziłem przy oknie, obserwując śnieg. Padał mocno i nieprzerwanie, lekki biały puch pokrywał drzewa i dachy okolicznych domów. Na pewno zasypał już drogę dojazdową, przez kilka najbliższych dni będą tu mogły dotrzeć wyłącznie auta w łańcuchach.
Widok na zaśnieżone Małe Tatry – podmiejskie osiedle, na którym się wychowałem – nie wpływał na mnie dobrze. Za każdym krzakiem czaiła się pustka, chłodne otępienie kojarzące mi się z dzieciństwem. W głowie przebłyskiwały mi wspomnienia gier i zabaw w ganianego czy chowanego, ale bynajmniej nie wywoływały one przyjemnej nostalgii. Ledwo zdążyły się pojawić, a już znikały w ciemnej otchłani, ginąc w niej bezszelestnie.
Za moimi plecami od czasu do czasu trzaskał parkiet, ożywiony ciepłem rozpływającym się po mieszkaniu. Lecz jakkolwiek ciepło by tu nie było, we mnie nie ożywało nic, wciąż tkwiłem pośrodku nocnej pustyni, przeszywał mnie mróz zdobiący krawędzie ciemniejących okien. Obraz za nimi tonął w gęstniejącym półmroku, stałem nieruchomo, dopóki nie dotarło do mnie, że wpatruję się w swoje źrenice. Ocknąłem się na widok odbicia własnej twarzy na zimnym czarnym szkle. Wyrwany z letargu zabrałem się za gotowanie przywiezionych ze sobą parówek.
SPAŁEM W DUŻYM POKOJU. Wiele razy budziłem się, bolała mnie niewygodnie ułożona szyja i biodra zatopione w wysiedzianej wersalce. Marzyłem o porządnym łóżku, zerkałem w stronę oświetlonych blaskiem księżyca drzwi sypialni, ale nie odważyłem się ich otworzyć. Wręcz przeciwnie, kilkukrotnie wyrwany ze snu rzucałem na nie półprzytomne spojrzenie, aby upewnić się, że są zamknięte. Nie otworzyłbym ich za nic w świecie, nawet za tysiąc wygodnych łóżek. To tam kiedyś leżała matka. Za każdym razem, gdy przyjeżdżałem w krótkie odwiedziny, cały czas spędzała w łóżku, za zamkniętymi drzwiami. Przestępując ich próg, wkroczyłbym w otchłań.
Zapadałem w niespokojny sen, ale nie na długo. Po chwili znów wpatrywałem się przez przymrużone powieki w zamknięte drzwi. Wspomnienia o matce to tylko jedna warstwa pamięci, ta świeższa. Pod nią zalegało coś straszniejszego – sypialnia była kiedyś moim dziecięcym pokojem.
Wiedziałem, że wystarczyłoby lekko uchylić drzwi, a z ciemności wyłoniłyby się wspomnienia wszystkiego, co tam przeżyłem. Na coś takiego nie mogłem sobie pozwolić, na pewno nie, jeśli chciałem choć trochę się wyspać i wytrzymać w mieszkaniu kilka dni. Jeśli drzwi odemknęłyby się i przez szczelinę wydostałaby się struga przeszłości, nie wytrzymałbym tu ani minuty dłużej.
Rano wyglądałem na jeszcze bardziej zmęczonego niż wieczorem. Myłem zęby, patrzyłem w lustro i pytałem sam siebie, kiedy zdążyłem się tak zmienić. Zawsze sprawiałem wrażenie młodszego niż byłem, ludzie często mi to mówili, na pewno nie wyglądałem na trzydzieści pięć lat. Teraz dałbym sobie co najmniej czterdzieści. Miałem opuchniętą twarz, suchą skórę i opadające kąciki ust. Chyba naprawdę zaprzedałem duszę reklamie – musiała być pozytywna, optymistyczna, energiczna, niezależnie od tego, co sprzedawaliśmy. Swoje teksty wypełniałem fałszywymi emocjami, fedrowałem je z siebie, jakbym pracował w kopalni uranu. Widok w lustrze potwierdzał, że skutki również były podobne.
Kończąc poranną higienę, złapałem się na tym, że obgryzam paznokieć na kciuku. Niesamowite, wystarczyło kilka godzin w mieszkaniu rodziców, żeby powróciły do mnie nawyki z dzieciństwa!
Kiedy byłem mały, nieraz obgryzałem sobie palce do krwi. W rany wdawało się zapalenie, ropiały, opuszki palców musiałem nosić zabandażowane. W szkole wyśmiewali mnie z tego powodu, ale to nie było najgorsze. Opatrunki i maści nie zawsze pomagały, stan zapalny nie ustępował i lądowałem u lekarza. Ten albo rozcinał palec i wyciskał z niego ropę, albo zrywał paznokieć. Zadźwięczało we mnie echo bólu i strachu, jakie mi wtedy towarzyszyły. Przysięgam, że nie wspominałem tego przez co najmniej piętnaście lat. Uroczy powrót do domu.
Prawie nic nie zjadłem (z kolacji zostały mi jeszcze parówki i kawałek chleba), miałem ściśnięty żołądek. Słuchałem radia i dłubałem w jedzeniu na talerzu. Zapowiadali kolejne opady śniegu, przez najbliższe dni ma się podobno gwałtownie ochłodzić.
Dotrze do nas arktyczne powietrze, możemy spodziewać się rekordowo niskich temperatur – ostrzegała spikerka.
Wyjrzałem na zewnątrz. Padał śnieg. Rząd świerków za domem uginał się pod ciężarem białej pierzyny. Cisza w mieszkaniu zaczynała działać mi na nerwy. Otworzyłem okno, bez skutku. Cholerny śnieg pochłaniał wszystkie dźwięki, miałem wrażenie, że na dworze jest jeszcze ciszej niż w środku, nie było słychać nawet szczekania psów. Zamknąłem okno i próbowałem się uspokoić. Jest jeszcze pięć mieszkań, nie jesteś tu przecież na odludziu – powtarzałem sobie.
Zaciągnąłem żaluzje, wszechogarniająca biel nie działała na mnie dobrze.
Oczywiście, jest jeszcze pięć innych mieszkań, tyle że siedzą w nich emeryci, którzy już ledwo słyszą, ledwo mówią, a zimą nie opuszczają swoich nagrzanych pokoi. Co więcej, ten dwupiętrowy budynek rozplanowany był w taki sposób, że do dwóch mieszkań na górze wchodziło się od tyłu, przez osobny korytarz. Przebywałem w jednym z nich, z pozostałymi mieszkańcami nie łączyła mnie żadna wspólna przestrzeń. W sąsiednim mieszkaniu od lat nikt nie mieszkał, po tej koszmarnej historii ze starą Dreczekową stało puste, czasem tylko nocowali tam jej bratysławscy krewni.
Wróciłem do dużego pokoju, starłem z półek grubą warstwę kurzu (drzwi do sypialni ominąłem szerokim łukiem) i wywietrzyłem zatęchłe powietrze. Kiedy skończyłem sprzątać, przy paznokciu na obgryzionym kciuku błysnęła kropla krwi.
Chciałem jakoś zabić czas, włączyłem telewizor, ale chyba był jakiś problem z anteną, bo nie udało mi się ustawić żadnego programu – pojawił się tylko szum i śnieżenie. Nerwowo otworzyłem szafkę z kasetami video. Ojciec pilnował ich jak oka w głowie, nikt nie mógł ich dotykać.
Nagrywanie i montowanie filmów było jego jedynym hobby. Nieraz snuł opowieści o starym projektorze, na którym dziadek puszczał mu krótkie filmy. Największym przeżyciem z okresu dojrzewania była dla niego chwila, w której rodzice podarowali mu ośmiomilimetrową kamerę. Mógł nią kręcić tylko kilkuminutowe, nieme, czarnobiałe filmy, ale i tak był to dla niego najwspanialszy prezent. Nawet czasem mi tę stareńką kamerę pokazywał. Kiedy widział, że nie podzielam jego zachwytu, robił się rozdrażniony i agresywny. Nie cierpiałem kamer, projektorów i tych jego superprodukcji. Nie miał grama talentu. Nawet później, kiedy używał kamery video, nie nauczył się choćby podstaw filmowania – obraz na każdym nagraniu był roztrzęsiony i niewyraźny, bez wyczucia przeskakiwał z jednego ujęcia na drugie, oglądanie tego było męczarnią.
Przebiegłem wzrokiem po dziesiątkach kaset ułożonych w kilku rzędach. Miałem nadzieję, że chociaż na jednym grzbiecie zobaczę nazwę filmu, obejrzałbym cokolwiek. Ale wszędzie nabazgrane były tylko daty. Pierwsze z lat sześćdziesiątych, kiedy ojciec zaczął kręcić ośmiomilimetrową kamerą (nagrania z oryginalnych szpul przegrał na taśmy video), a ostatnie miały naklejki z datami późniejszymi o czterdzieści lat, kiedy wreszcie przestał kręcić.
Nie miałem najmniejszej ochoty oglądać tej niewydarzonej twórczości, nie była mnie do tego w stanie zmusić nawet rozpaczliwa nuda. Z torby podróżnej wyjąłem iPhone i sprawdziłem pocztę. Nikt do mnie nie napisał. Przypomniało mi się, że w sypialni stała półka z książkami, może znalazłaby się chociaż jedna, którą dałoby się przeczytać. Podszedłem do zamkniętych drzwi, przez chwilę zawahałem się, po czym zrobiłem w tył zwrot i pomaszerowałem w stronę potwornie miękkiej wersalki. Spałem aż do południa, obudziło mnie burczenie w brzuchu. Nie chciało mi się wyłazić na to zimno, ale nie miałem wyboru. Ubrałem się i poszedłem na zakupy.
MAŁE TATRY to osiedle przylegające do stromego podnóża Czebrata – masywu wznoszącego się nad miastem. Stoi tu czternaście wielo- i kilka jednorodzinnych budynków kaskadowo ułożonych w trzech rzędach, które oddziela od siebie stromy uskok i popękany asfalt ze szpalerem lip. Miejsce to skrywa się w gęstym lesie porastającym cały Czebrat (najbardziej wysunięty na zachód szczyt Gór Hoczańskich), ciągnącym się przez Orawę aż do polskiej granicy.
Wyszedłem z domu (stał na początku trzeciego, najwyżej położonego rzędu) i zapatrzyłem się na strome zbocze porośnięte świerkami i wysokimi sosnami. Kiedy byłem mały, fascynowała mnie bliskość tajemniczych zakątków znajdujących się tak blisko domu. Dziś las do mnie nie przemówił, w żaden sposób mnie nie przywitał, tonął w śniegu i gapił się na mnie w tępym milczeniu.
Przebrodziłem w śniegu do drogi i zacząłem schodzić w dół – ku rozciągniętej pod Czebratem dzielnicy Rybarpole. Piętnaście minut później mijałem popadający w ruinę kompleks byłych zakładów włókienniczych z od dawna wygaszonym kominem. Powoli przeszedłem przez oblodzony most nad Wagiem i ruszyłem w stronę pobliskiego Tesco.
Droga powrotna była o wiele trudniejsza. Gramoliłem się pod górkę, ślizgając się po nieposypanym chodniku i sapiąc, jakbym zaraz miał pobić jakiś rekord. Cztery reklamówki szeleściły nieprzyjemnie, w nosie i w gardle szczypało mnie mroźne powietrze. Szybko robiło się coraz zimniej – kiedy wychodziłem z domu, temperatura nie była aż tak bezlitosna. Teraz z pewnością spadła sporo poniżej zera, powietrze było suche i z każdym oddechem cięło jak żyletka.
Do szczęścia brakuje mi już tylko zapalenia płuc!
Zatrzymałem się przy środkowym rzędzie domów, żeby odsapnąć. Wiedziałem, że to nierozsądne – byłem spocony, ale musiałem złapać oddech. Ktoś szedł drogą – dorosły mężczyzna z dwójką dzieci. Jako że od wczoraj nie zamieniłem z nikim ani słowa, zapragnąłem się z nimi przywitać. Czułem się wyalienowany i odcięty od świata, nie pomogła mi nawet wizyta w Tesco. Poza tym miałem wrażenie, że w ruchach wysokiej postaci rozpoznaję coś znajomego. Im mężczyzna był bliżej, tym wszystko stawało się jaśniejsze. Lekkie utykanie na lewą nogę, dwóch rzucających się śnieżkami synów, od razu mi zaświtało – Ota Novak! Zrobiło mi się głupio, że nie rozpoznałem go od razu. Był wprawdzie opatulony grubą kurtką, a twarz zakrywała mu czapka i szalik naciągnięty pod same oczy, ale i tak – przecież spędziliśmy razem całe dzieciństwo.
Przez chwilę zacząłem panikować, ale zapanowałem nad tym. Lubiłem Otę. Wprawdzie od dłuższego czasu nie myślałem o nim, ale w przypadku przyjaźni z dzieciństwa to nie ma znaczenia – nawet po kilkudziesięciu latach więzi pozostają silne.
Rozpoznał mnie i stanął. Schylił się, nabrał garść śniegu i rzucił we mnie.
– Tego pana porządnie obrzućcie! – krzyknął do rozochoconych chłopców. Posłuchali go, znalazłem się pod śnieżnym ostrzałem.
– To za to, że nas nie odwiedzałeś – śmiał się Ota. Dokuśtykał do mnie (już w dzieciństwie miał coś z lewym kolanem) i objął mnie. Przez grubą kurtkę nie czułem żadnego dotyku, ciężkie siatki nie pozwoliły mi odwzajemnić uścisku, czułem się niezręcznie. Na szczęście puścił mnie, znad szalika pokrytego drobnymi kryształkami patrzyły na mnie wesołe oczy.
– Witaj w domu, królu reklamy. Coś wszyscy wracacie. Zrozumieli żeście, gdzie jest dobrze, nie?
– Kto wszyscy?
– Hana też przyjeżdża – mrugnął do mnie. – Chyba do matki.
Hana Sliacka – kolejna z paczki, moja dziecięca miłość. Żołądek mi się ścisnął, poczułem nawrót paniki.
Zielona mgła, mroźna polana, ślady na śniegu, ślady, tysiące szaleńczo rozproszonych śladów…
Przegoniłem to wspomnienie, przeraziło mnie, że powróciło, już prawie dwadzieścia siedem lat trzymałem je wyrzucone poza granice świadomości.
Trafiła mnie ciężka śnieżna kula.
– Ivko! – Ota krzyknął na starszego syna. Zmarszczki wokół oczu zdradzały jednak uśmiech.
– Przyjechałem na krótko – powiedziałem.
– Tak, jasne, dokładnie to samo mówiła Hana. Nie powinniście byli wyjeżdżać. Ja mieszkam tu – wskazał bungalow na końcu ulicy.
– Nigdy nie chciałeś wyjechać? – to szczerze mnie zaciekawiło.
Spojrzał na mnie zdziwiony:
– Wyjechać? A dlaczego?
– Przecież wiesz – wzruszyłem ramionami i zacisnąłem zęby.
Wtedy też była taka ciężka zima.
Cały czas patrzył na mnie, jakby nie miał pojęcia, o czym mówię. Czyżby naprawdę o wszystkim zapomniał, naprawdę…?
Ja też zapomniałem – zganiłem siebie. I nie będę już nic rozpamiętywać!
– Idę – prawie warknąłem i podniosłem siatki.
– Jasne, my przecież też idziemy, straszna zimnica – poklepał mnie po ramieniu. – Ale wpadnij, siedzę teraz w domu, nie ma roboty. Tylko po dzieciaki chodzę do szkoły.
– Dobrze, przyjdę – skłamałem.
Radość ze spotkania zniknęła. Odwróciliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Jeszcze przez chwilę słyszałem wesołe krzyki chłopców, ale po kilku krokach pochłonął je śnieg i wzmagający się mróz.
PRZYGOTOWANIE PÓŹNEGO OBIADU PRZEDŁUŻAŁEM, jak tylko się dało. Wiedziałem, że kiedy skończę i umyję naczynia, znów zostanę sam, oko w oko z dobijającą nudą. Zaciśnie na mnie swoje lepkie paluchy, mieszkanie spowije mgła, a ja zatopię się w morderczej pustce. Dudniącej ciszy wyzierającej ze ścian nie zakłóci żaden dźwięk, nie będzie dokąd uciec.
Ponownie spróbowałem ustawić w telewizorze jakiś program, ale bez skutku. Włączyłem więc stare radio, lecz z szumu i zakłóceń udawało mi się wyłapać tylko urywki zdań i fragmenty piosenek. Sprawdziłem iPhone – żadnego nieodebranego połączenia, w skrzynce mailowej nie było nawet spamu. W Tesco kupiłem gazety, ale pomogły tylko na chwilę. Przeczytałem je w niecałą godzinę, cieniutkie strony nie były w stanie powstrzymać dudniącej ciszy. Przedarła się przez nie i znów mnie dopadła.
Podszedłem do okna. Na zewnątrz zapadał zmierzch, termometr pokryty szronem pokazywał minus osiemnaście stopni. Widziałem prawie całą dzielnicę. Ulice były puste, przez cały ten czas nie przejechał żaden samochód. Zobaczyłem tylko dwóch czy trzech przechodniów. Drogą przebiegły dzieci ciągnące czerwone, plastikowe sanki. Jakiś mężczyzna w dolnej części ulicy wyszedł z domu, podszedł do kontenera, wysypał śmieci i szybko wrócił. Obserwowałem okolicę, dopóki nie zrobiło się całkiem ciemno, ale nie dostrzegłem już ani jednej żywej duszy. Odchodząc od okna, ponownie spojrzałem na termometr. Szron stężał, mróz pokrył szybę swoimi malowidłami. Przyłożyłem do niej dłoń, z niemałym trudem odczytałem skalę termometru. Poziom rtęci wskazywał minus dwadzieścia stopni Celsjusza.
Wreszcie porządnie się wyspałem, tym razem ze snu nie wyrywały mnie żadne nocne koszmary. Zerwałem się tylko raz – trząsłem się z zimna przenikającego przez mury i okna. Nie odważyłem się jednak pójść do sypialni, przykryłem się jedynie cienkim kocem. Wstałem i ustawiłem przepływ gorącej wody w kaloryferze na maksimum. Chciałem sprawdzić temperaturę, ale okno szczelnie pokrywały mroźne kwiaty i ornamenty. Wróciłem więc do łóżka i ponownie zasnąłem.
PRZY ŚNIADANIU WŁĄCZYŁEM RADIO.
Europę paraliżują rekordowe mrozy – oznajmiła spikerka. Resztę wiadomości pochłonął nieprzyjemny szum, wyłapywałem jedynie fragmenty.
Pierwszego lutego… temperatury spadły do minus trzydziestu dwóch stopni Celsjusza… na Ukrainie aż czterdzieści trzy osoby zamarzły…
Rzeczywiście zaczynał się już luty. Cały styczeń zlał mi się w jakąś smugę, wydawał się jednym długim dniem.
– Może nowy miesiąc przyniesie coś lepszego, skoro rok zaczął się tak parszywie – pomyślałem.
Podszedłem do okna, termometru wciąż nie było widać, nie miałem jednak wątpliwości, że temperatura w nocy spadła poniżej trzydziestu stopni. Rzężące radio przypominało mi o tym nieustannie. Ze strzępków wiadomości zrozumiałem, że na Orawie odnotowano rekordowo niskie temperatury. Na Słowację nadciąga front z Syberii, zatem nie należy spodziewać się ocieplenia. Wręcz przeciwne – w ciągu najbliższych dni dojdzie do ochłodzenia, a mrozowi towarzyszyć będzie północny wiatr.
Nagle przyszło mi do głowy, że wczorajszego wspomnienia (tysiące szaleńczo rozproszonych śladów…) nie wywołały jedynie Małe Tatry i obecność Oty. Wywołał je mróz.
Szaleńcza zima – dokładnie tak jak wtedy!
Metaliczny posmak mroźnego powietrza, suchy połyskujący śnieg, atmosfera ożywiona gwałtownym ochłodzeniem. Wspomnienia wisiały w powietrzu, chłonąłem je z każdym oddechem, nie dało się przed nimi uciec.
Wtedy!
Mroźna polana ginąca w zielonej mgle. Metaliczny huk, jakby setki olbrzymich walców ocierały się o siebie…
Zapomniałem! Zapomniałem! – mówiłem, oblizując kroplę krwi z kciuka.
Zadzwonił telefon.
Zerwałem się, ostry dźwięk na chwilę mnie przestraszył, ale pobiegłem w jego kierunku i z radością odebrałem.
To była jednak tylko bezosobowa oferta korzystniejszego abonamentu telefonicznego.
CAŁY DZIEŃ SPĘDZIŁEM LEŻĄC albo szwendając się po mieszkaniu. Jedyną rozrywką było gotowanie obiadu. Popołudnie tradycyjnie już przestałem przy oknie. Temperatura przez cały dzień utrzymywała się poniżej dziesięciu stopni. Z informacji z radia zrozumiałem, że w meteorologii taki stan nazywany jest dniem arktycznym. Przepływ mroźnego, syberyjskiego powietrza zebrał żniwo kolejnych ofiar, ludzie padali jak muchy.
Osiedle wyglądało na wyjątkowo opustoszałe. Ogołocone z liści, choć zaśnieżone korony starych lip kołysały się na wietrze, a gdy uchyliłem okno, słyszałem z lasu trzaskanie zmrożonych świerków i sosen. Drogą przejechały dwa samochody z łańcuchami na kołach, od czasu do czasu przebiegały tylko jakieś dzieci.
Wieczorem dopadły mnie sentymenty i roztkliwiony prawie włączyłem filmy ojca. Otworzyłem szafkę z kasetami, ale na szczęście w ostatniej chwili udało mi się powstrzymać. Kto wie, jak skończyłoby się dla mnie oglądanie jego dzieł. Z pewnością nie poprawiłyby mi nastroju. Mimo nudy, osamotnienia i cebulowego smrodu czułem się lepiej niż wczoraj, lepiej niż przez ostatnie tygodnie. Wreszcie jako tako się pozbierałem. Wystarczyło nie kierować myśli w niewłaściwą stronę (Livia, Żylina) i nie dopuszczać do siebie tych straszliwych, dawno pochowanych i niechcianych wspomnień.
Dlatego wciąż unikałem sypialni. Wiązał się z nią przykry obraz leżącej i wiecznie niezadowolonej matki. O wiele bardziej destrukcyjne było jednak piętno dziesiątek bezsennych nocy, które spędziłem tam jako dziecko. Trząsłem się wtedy ze strachu, ze wszystkich sił starając się odgonić od siebie zieloną mgłę i huk metalowych walców dźwięczący mi w uszach. W ciągu dnia potrafiłem uciec przed mroźną polaną, ale w nocy, kiedy byłem zakładnikiem swojego pokoju, nie było przed nią ratunku. Przykrywałem się kołdrą, bo czułem, że nie chodzi tylko o wspomnienia. Te wizje przyciągały do mnie tę nienazwaną rzecz, czy raczej byt, który potrafił je wyczuć, wywęszyć, okrążał dom, penetrował ogrody i pobliski las, szukał choćby najmniejszej szparki, przez którą mógłby się do mnie prześlizgnąć.
Nawet teraz, po dwudziestu sześciu latach, siła ówczesnych wyobrażeń i intensywność dziecięcego strachu zupełnie mnie obezwładniały. Dlatego uparcie omijałem drzwi do sypialni, a za każdym razem, kiedy wchodziłem do pokoju, bezwiednie rzucałem w tamtą stronę ostrożne spojrzenie.
Około dziewiątej położyłem się na kanapie i zasnąłem. Dwie noce porządnego snu były większym błogosławieństwem, niż sądziłem.
Obudziłem się świeży i wypoczęty – żadnych wspomnień, żadnej Livii, nic, co zakłócałoby mój spokój.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz.
Dwa domy dalej na drodze stał radiowóz. Biały dżip z łańcuchami.
Ścisnął mi się żołądek.
Mam nadzieję, że nic się nie stało… Oby tylko nie…
Wtedy, przed laty, też stało tu kilka samochodów policji. Wyglądały wprawdzie inaczej – były to stare skody 120 L, zamiast napisu Policja widniało na nich MO – Milicja obywatelska, ale wywoływały takie samo nieprzyjemne uczucie jak teraz. Jakieś dziesięć metrów dalej zobaczyłem kilku policjantów. Kręcili się przy skraju drogi, przeszukiwali okolicę i coś ustalali. Wziąłem suchy rogalik, i przeżuwając, obserwowałem, co zamierzają zrobić.
Niewiele się działo. Mundurowi chwilę postali, potem przyjechał kolejny samochód i wszyscy rozeszli się po dzielnicy. Obchodzili domy, dzwonili do drzwi, a kiedy im otworzono, zadawali pytania i pokazywali domownikom jakieś papiery.
Nie marzyłem o takiej rozmowie, ale zżerała mnie ciekawość.
Co się stało? Czego chcą?
Po niecałym kwadransie usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyłem i poczułem mroźne powietrze z klatki schodowej. Stało tam dwóch porządnie zmarzniętych funkcjonariuszy, nie zaprosiłem ich jednak do środka.
– Dzień dobry, policja, szukamy zaginionego dziecka – oznajmił młodszy.
– Dzień dobry – odpowiedziałem i wgryzłem się w skórkę przy paznokciu na kciuku.
– Czy możemy zobaczyć pańskie dokumenty?
Wzruszyłem ramionami, wszedłem do mieszkania i wróciłem z dowodem osobistym. Coś z niego spisali. Żeby go odebrać, wyciągnąłem lewą rękę. Z kciuka na prawej dłoni sączyła się krew.
Szukamy zaginionego dziecka…
– Panie Karsky, zna pan Janka Milickiego? – zapytał młodszy policjant. Dziwiłem się, że od razu mnie nie zamknęli, musieli przecież zauważyć, jak zbladłem, kiedy powiedzieli, o co chodzi.
– Nie, nie znam – pokręciłem głową. – Nie mieszkam tu od piętnastu lat, wróciłem dopiero przedwczoraj.
– Dopiero przedwczoraj? – zainteresował się starszy mundurowy.
– Tak, to mieszkanie rodziców, jestem tu sam.
– Gdzie pan pracuje?
– Nie mam pracy.
– Aha.
Widziałem, że im się nie podobam. Wolałem jednak milczeć, żeby nie pogorszyć swojej sytuacji.
Pokazali mi zdjęcie, zapewne z urodzin.
– Tak wygląda, ma osiem lat.
Mały blondynek z ładnym uśmiechem i błyszczącymi oczami.
– Nie widziałem go, naprawdę.
– Zaginął wczoraj wieczorem, kiedy poszedł wyrzucić śmieci.
– Jeśli go zobaczę, dam znać – próbowałem być pomocny.
– Dobrze – nieufnie zmierzyli mnie wzrokiem i ruszyli w stronę wyjścia.
Zamknąłem drzwi i zlizałem czerwoną kroplę z kciuka.
WYTRZYMAŁEM DOKŁADNIE GODZINĘ. Samochody wciąż nie odjeżdżały, a wokół nich zebrała się horda gapiów. Mieszka tu wielu emerytów, którzy rzadko wychodzą, żeby nie ryzykować upadku na lodzie. Obecność policjantów i przeczuwanego nieszczęścia przyciągnęła ich jednak jak magnes. Wyleźli z nagrzanych mieszkań, stanęli na ulicy, i dyskutując, uporczywie gapili się na mężczyzn w mundurach. Nie przeszkadzał im ani mróz, ani zimny wiatr, ogrzewała ich ekscytacja, że coś się dzieje.
Dzieje się cokolwiek.
Włożyłem kurtkę i wyszedłem na zewnątrz. Uderzył mnie mroźny wiatr, złapałem haust zimnego ostrego powietrza. Zaciągnięte niebo nie przepuszczało zbyt wiele światła, okolica sprawiała wrażenie spowitej szarością, nawet śnieg wyglądał jak popiół.
Obok domu stała rodzina Kliszów – tata, mama i dwie małe córki, sąsiedzi z mieszkania pode mną, do którego wchodziło się przez drugie boczne drzwi. Przywitałem się skinieniem głowy, znali mnie z widzenia, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Przeszedłem przez trawiaste zbocze między domami i zszedłem na ulicę. Zastęp ciekawskich zasłaniał mi to, wokół czego mrowili się policjanci. Podszedłem więc bliżej i przecisnąłem się do miejsca akcji.
Dwa metalowe kontenery na zaśnieżonej drodze, nic strasznego. Ale to nie wszystko. Obok jednego z nich stał czarny kosz na śmieci. Pokrywał go szron i warstwa śniegu – musiał tam długo stać.
W jednej chwili przeszył mnie dreszcz i ścisnęło mi się gardło.
Mały Janko poszedł wieczorem wyrzucić śmieci. Na pewno był już mrok albo gęsta szarówka. Doszedł do kontenerów, położył kosz na drodze i…
Coś się stało.
Śmieci zostały niewysypane, Janka nie było.
Policjanci przeszukali kontenery, czy przypadkiem do nich nie wpadł. Nie znaleźli niczego interesującego. Przeszukanie okolicy również nie przyniosło efektu. Do lasu na wzgórzu nie prowadziły żadne ślady. Śnieg na zboczu po drugiej stronie też był nienaruszony. Na zamarzniętej drodze można było rozpoznać jedynie ślady opon w łańcuchach.
Funkcjonariusze przyprowadzili nawet psa tropiącego – wielkiego owczarka niemieckiego. Ale on także się nie sprawdził, sprawiał wrażenie zdezorientowanego, prowadził ich w kółko, jakby Janko krążył tu całymi godzinami.
Mroźna polana, tysiące rozproszonych śladów – przyszło mi do głowy.
Odwróciłem się (tylko żadnych wspomnień!) i zobaczyłem Hanę Sliacką. Stała w grupie, trzymała za rękę około sześcioletnią córkę i obserwowała biegającego psa, spojrzenie miała jednak nieobecne.
Wiedziałem, o czym myśli.
Tysiące rozproszony śladów.
Podszedłem do niej. Dziewczynka schowała się za mamą i nieprzyjaźnie zerkała. Hana mnie nie zauważyła, ciągle patrzyła na psa, w jej zielonych oczach widziałem wspomnienia. Zawahałem się, najpierw pomyślałem, że ona też wyparła z umysłu mroźną polanę, ale po chwili mi ulżyło. Hana nie bawiła się w chowanego jak Ota, któremu udało się przekonać samego siebie, że żadna łąka z zieloną mgłą nie istnieje, że nie staliśmy na niej i że nie widzieliśmy tego, co widzieliśmy.
– Cześć, Hana – powiedziałem.
– Cześć – odparła, nie patrząc na mnie. Nie była zaskoczona, na pewno zauważyła mnie już wcześniej. Policzki miała czerwone, twarz pełniejszą, niż zapamiętałem, dostrzegłem też kilka zmarszczek. Zaskoczyło mnie to, zazwyczaj nie zwracam uwagi na takie szczegóły. Hanę znam jednak od dziecka, jej twarz mam wyrytą w pamięci.
Przez chwilę staliśmy w ciszy przerywanej szeptami emerytów i dyszeniem psa.
Nie wiedziałem, czy nie chce ze mną rozmawiać, czy tak zaabsorbowała ją ta niezwykła scena. Właściwie nie była aż taka niezwyczajna, poszukiwania Milana Jureckiego przed ponad dwudziestu siedmiu laty zaczynały się podobnie.
– Mamo, zimno mi – mruknęła dziewczynka.
Hana wreszcie spojrzała na mnie, w wystraszonych oczach dostrzegłem prośbę.
Co miałem powiedzieć, jak ją uspokoić? Przecież sam cały się trząsłem, kosz na śmieci stojący na zlodowaciałej ziemi był jak nadajnik realnego koszmaru.
Bezradnie wzruszyłem ramionami.
– Mamo, zimno!
– Już idziemy, kochanie – powiedziała Hana i ponownie na mnie spojrzała. Teraz w jej wzroku zobaczyłem złość, jakby zdenerwowało ją to, że jej nie uratowałem, nie wyrwałem z objęć trawiących wspomnień albo chociaż nie zatrzymałem ich fali. Chciałbym, ale nie dało się.
Zdezorientowany pies podniósł głowę i zaczął szczekać na niskie szare niebo.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Strach
Copyright © Jozef Karika, 2014
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2017
All rights reserved
Redakcja: Mirosław Śmigielski
Korekta: Ewa Żak
Projekt okładki: Projekt okładki: Jakub Šolín
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN 978-83-948856-3-2
Plik opracował i przygotował Woblink
www.woblink.com